Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2225 articles
Browse latest View live

Przeczytania... (206) Bob Dylan "Kroniki" tom I (Wydawnictwo Czarne)

$
0
0
"Obecność literatury była w tym miejscu tak silna, że człowiek po prostu musiał się wyzbyć przywiązania do głupoty" - ten cytat z wpada w oko czytającego na samym nieomal początku czytania książki niezwykłej, bo i Autor nie byle kto: Bob Dylan "Kroniki" tom I, w tłumaczeniu Marcina Szustera  (Wydawnictwo Czarne). To jeden z nielicznych przypadków, aby Noblista zawitał do tego cyklu. Wyjątkową pozycję ma tu Swietłana Aliksijewicz (patrz odc. 104 i 105 tego cyklu). Zresztą wszystkie to książki zawdzięczamy zapobiegliwości Wydawnictwa Czarne. Robert Allen Zimmerman (bo to de facto personalia Poety) jest jednak pod wieloma względami wyjątkowy. Kojarzymy Go głównie z muzyką, śpiewem. Decyzja Komitetu Noblowskiego pewnie dla wielu była zaskoczeniem. Tak, jak chyba również dla samego wyróżnionego. Dopiero na dniach zjawił się po odbiór Nobla! Przez dłuższy czas, swoich fanów, utrzymywał w niepewności czy w ogóle TO zrobi.

Cytuję wypowiedź Filipa Łobodzińskiego, jaką znajdziemy na okładce tego tomu: "Nie wytłumaczalnie zstąpił z zadupia w Minnesocie, czasy się zmieniły i już kto inny stał na wieży strażniczej. Wielu z nas do dziś słucha jego starego, mądrego głosu.  Ale można go także poczytać. Z Kronik dowiadujemy się, skąd naprawdę do nas przyszedł".
Bardziej dosadnie sprawę potraktował Andrzej Stasiuk, którego tekst pt. "Dylan" zamyka książkę: "Przeżył wszystko, co może przeżyć wielki artysta. Samotną drogę na szczyt, uwielbienie tłumów, zapomnienie, klęskę, tych samych tłumów odrzucenie, by w końcu zająć należne sobie miejsce, czyli miejsce jednej z najważniejszych postaci pop kultury. «Elvis uwolnił nasze ciała, a Dylan uwolnił nasze umysły», powiedział Springsteen. Jest w tym wiele prawdy, bo zanim zjawił się Dylan, rock and roll sprowadzał się do rytmicznych śpiewanek o dupie Maryny. To Dylan uczynił z rock and rolla dziedzinę sztuki". Co miałbym dodać od siebie?
Ja po prostu otwieram "Kroniki" tom I i szukam prawdy od Bobie Dylanie. A ta jest SŁOWEM, którym karmi kolejne pokolenie.
  • Columbia to jedna z najważniejszych wytwórni płytowych w kraju i sam fakt, że przestąpiłem jej progi, był dla mnie wielki wydarzeniem.
  • Popularne stacje radiowe tkwiły w martwym punkcie, czas antenowy wypełniały rzeczy puste, łatwe i przyjemne.
  • Dla mnie najważniejsza była piosenka.
  • Urodziłem się wiosną 1941 roku. W Europie szalała druga wojna światowa, do której wkrótce miała przystąpić także Ameryka.
  • Ojciec chorował na polio, dzięki czemu uniknął powołania do wojska, ale wszyscy moi wujkowie poszli na wojnę i wrócili z niej żywi.
  • Na lekcjach historii uczono nas, że komuchy nie zdołają zniszczyć Ameryki za pomocą samych karabinów i bomb, że musiałyby zniszczyć również konstytucję, dokument założycielski naszego państwa.
  • Utwory Roya Orbisona to były piosenki w piosenkach.
  • Marzyłem o nagraniu płyty, ale nie chciałem nagrywać singli, czterdziestek piątek, kawałków, jakie nadawano przez radio.
  • Longplaye przyciągały uwagę. Miały dwustronną okładkę, którą można było oglądać godzinami.
  • Wiedziałem to i owo z historii - historii kilku narodów i państw - i wiedziałem, że ciągle powtarza się w niej ten sam schemat.
  • Kulturowe spektrum, w jakim się wychowałem, sprawiło, że mój umysł był czarny od sadzy.
  • Rozważania Peryklesa o idealnej demokracji, Tukidydes - opowieść przyprawiająca o dreszcze.
  • Nauczyłem się wiersza Poego pod tytułem Dzwony i deklamowałem go do wymyślonej przez siebie melodii, brzdąkając na gitarze.
  • Zawsze wyobrażałem sobie, że umrę na polu chwały, a nie we własnym łóżku.
Znaliśmy   t a k i e g o  Boba Dylana? Nie sądzę. Jakbym chciał widzieć młodego Boba, kiedy czytał "Wojnę peloponeska" uwielbianego przeze mnie Tukidydesa. Do jakich dochodził wniosków: "Powstała czterysta lat przed Chrystusem i mówi, że natura ludzka zawsze jest wrogiem tego, co od niej wyższe. Tukidydes pisze, w jaki sposób słowa tracą zwykłe znaczenie, jak można w okamgnieniu wpłynąć na działania i poglądy innych. Miałem wrażenie, że nic się od tamtych czasów nie zmieniło". Nie spodziewałem się TU spotkać wielkiego greckiego historyka. I czytać o podziwie młodego człowieka dla jego kunsztu pisarskiego. Zdziwilibyście KOGO wtedy czytał Dylan.
Te lektury bez wątpienia ukształtowały wrażliwość duszy przyszłego Noblisty. Sami, starzy znajomi. Z tych, których najbardziej cenię, to V. Hugo, G. de Maupassant, Ch. Dickens, H. Balzak, N. Gogol. Istota wielkości tych wszystkich lektur chyba znajduje ujście w zdaniu: "KSIĄŻKI WPRAWIAŁY POKÓJ W SILNE WIBRACJE, WYWOŁUJĄCE MDŁOŚCI".  Jaka literatura szczególnie poruszyła młodym umysłem? No to czytamy: "Szczególnie mroczny wydźwięk miała stojąca na półkach literatura rosyjska". I spotykamy kolejnych mistrzów: Puszkina, Dostojewskiego, Tołstoja. Zabawnie brzmi porównanie do wielkiego Fiodora  Michajłowicza:"...pisał opowiadania, żeby opędzić się od wierzycieli. We wczesnych latach siedemdziesiątych ja też nagrywałem płyty w tym samym celu". O!...
  • Prawda jest taka, że goście, którzy kradli mi zespoły, mieli rodzinne powiązania z jakimiś szychami w izbie handlowej, radzie miasta czy zrzeszeniu kupców. 
  • Czasami nic więcej nie trzeba, wystarczą słowa uznania wypowiedziane w momencie, gdy robi się jakąś rzecz dla niej samej i jest się na właściwej drodze, choć jeszcze nikt tego nie widział.
  • Książka Clausewitza wydaje się anachroniczna, a jednak wiele w niej trafnych obserwacji.
  • Śpiewałem folkowe kawałki, bacznie przyglądając się temu, co dzieje się wokół.
  • Nie pamiętam, kiedy mi przyszło do głowy, że mógłbym pisać piosenki.
  • Nie jest tak, że piosenki przychodzą same i wystarczy im uchylić drzwi.
  • Człowiek otwiera drzwi do ciemnego pokoju i wydaje mu się, że wie, co jest w środku, co gdzie stoi, ale tak naprawdę nie wie nic póki tam nie wejdzie.
  • Bob Dylan wyglądało i brzmiało lepiej niż Bob Allyn.
  • Kiedy Frank [Sinatra] śpiewał tę piosenkę [tj. "Ebb Tide" - przyp. KN], słyszałem w jego głosie wszystko - śmierć, Boga, wszechświat, wszystko.
  • Było się pieśniarzem folkowym albo nie, koniec kropka.
  • Szybko myślałem, szybko jadłem, szybko mówiłem i szybko chodziłem. Nawet śpiewałem szybko.
  • Żadna pojedyncza idea nie zadowala człowieka na długo.
  • Na Południu ludzie żyli w rytmie wschodów i zachodów słońca, w rytmie pór oku. Na Północy - według zegarka. W rytmie maszyny parowej, gwizdka i dzwonu.
  • Dobrze poinformowani twierdzili, że jeśli człowiek chce osiągnąć sukces, musi być twardym indywidualistą, ale potem powinien zmienić nastawienie.
  • Bardzo lubiłem nowoczesny jazz, lubiłem słuchać go w klubach, ale nie śledziłem nowości i nie miałem hopla na punkcie tego rodzaju muzyki.
Bob Dylan-pacyfista... wojskowym? Brzmi, jak ponury żart! "Chciałem być generałem, mieć swój batalion i zastanawiałem się, jak zdobyć klucz do tej cudownej krainy. Kiedy spytałem ojca, jak się dostać na West Point, był zaskoczony, powiedział, że nie mam przed nazwiskiem  «de» ani «von», że potrzebne są znajomości i odpowiednie preferencje". Na szczęście dla kultury Bob Dylan nie został generałem. Ale znowu przy czytaniu "Kroniki" ujawnia się pokrewność dusz. Otóż piszący te słowa miał taki przebłysk pomysłu, aby zgłosić się do WKU i złożyć tam podanie do szkoły oficerskiej (LWP). Nie uszło mej historycznej uwagi, to co   Bob napisał o swoim wielkim imienniku, generale Robercie E. Lee (CSA): "...dzięki jego słowu i tylko dzięki niemu Ameryka nie pogrążyła się w wojnie partyzanckiej, która przypuszczalnie trwałaby po dziś dzień".  To też efekt jednej z biografii, jaką wtedy czytał. Niestety nie mam wiedzy, aby choć hipotetycznie założyć czyjego autorstwa była. Z rozważaniami na temat wojny secesyjnej / civil war spotkamy się w najmniej spodziewanym momencie. Zapewniam. Niezwykłe jest to czego nauczył się od...  Clausewitza.
Chyba nie przesadzę pisząc,  że Bob Dylan (ale i Jego pokolenie), to dziecko radia. Inaczej nie spotkalibyśmy takiego zapisu: "Słuchając audycji radiowych, drżałem z  podniecenia. Uczyły mnie, jak funkcjonuje świat, i były pożywką dla marzeń, moja wyobraźnia pracowała pełną parą. Słuchowiska radiowe to osobliwe rzemiosła". Nie trzeba mnie do tego przekonywać. Od 2009 r. niemal non stop przy pewnych czynnościach kuchennych słucham nagrania "Wielkiego Fryderyka" A. Nowaczyńskiego z cudownymi kreacji m. in. Z. Zapasiewicza i B. Pawlika.  Często zasypia przy słuchowiskach A. Christi.
Książka Boba Dylana powinna stanowić swoistą pożywkę dla każdego, kto pisze. Nawet, jak ja teraz. Bo przecież to nie jest tak, jak się wielu wydaje: usiądziesz i napiszesz, bo co to dla ciebie? To TAK nie działa. Jak bardzo cieszy, że Dylan dzieli się z nami swoim doświadczeniem i przyznaje: "Człowiek chciałby pisać piosenki, które będą większe niż życie. Opowiedzieć o wszystkim, co przeżył i co widział. Trzeba coś wiedzieć i rozumieć, a potem wyrazić to w potocznym języku". Każdy, kto stawia literki wie, że to nie jest takie proste. TO pisanie nie dobyłoby się, gdyby nie naszło mnie! Przecież "Kroniki" wziąłem ze szkolnej biblioteki dwa tygodnie temu i co - i nic. Nie mogłem z nimi ruszyć, choć przecież zachwyt był od pierwszych stron. I nie znika z każdą poznaną stroną. Jak wam podoba się takie podejście do literatury: "To, co robi Faulkner, jest trudne. Trudno wyrazić słowami głębokie uczucia. Łatwiej napisać Kapitał".   
Trzeba patrzeć na książkę Boba Dylana, jako na obraz powojennej Ameryki. Muszę przyznać, że wiele nazwisk ludzi, o których wspomina nic mi nie mówi. Włączam stronę YT lub Wikipedii, aby uzupełnić swe braki edukacyjne w tej materii. Wstyd? Chyba tego nie ma, co w tych kategoriach rozpatrywać. Może i sami Amerykanie mieliby problemy. W takich chwilach brak zdjęć. Zdjęć miejsce. I zdjęć ludzi, którzy przeszli przez drogę życia Autora.  Mogę uwierzyć w genetyczne sklonowanie homo sapiens sapiens, ale jak sklonować środowisko naturalne każdego z nas? A takie bardzo barwnie opisuję Dylan. Czuje się zapach Kalifornii czy Nowego Jorku. Na pewno inny będzie odbiór tego, kto może teraz siedzi w nowojorskiej kawiarni jazzowej. Mi musi starczyć nagranie Cheta Bakera czy Billa Evansa lub Stana Getza, piosenki Franka Sinatry i Tony Bennetta. O istnieniu Hanka Williamsa nie miałem pojęcia do dziś, choć nie stornię od country. Skutek może być tylko jeden: wizyta w sklepie muzycznym i zakup kolejnego krążka.
"Ameryka się zmieniała. Dałem się ponieść fali przemian, czułem, że to przeznaczanie. Nowy Jork był miejscem równie dobrym jak każde inne. Moja świadomość też zaczynała się zmieniać - zmieniać i poszerzać" - alboż z nami tak nie jest, kiedy czytamy "Kroniki" tom I? To dar, z jaki przychodzi do nas Bob Dylan. Nie uwierzę, że podobne jej lektury zostawiają nas obojętnymi. Niczego nam nie dają? To jest kolejna cegiełka do budowania naszego wewnętrznego sklepienia. I przestajemy się dziwić, że dostrzeżono w Bobie D. kogoś godnego Nobla. Bo, jak nie on, to kto?
Urocze jest poznawanie, jak Robert Zimmerman dochodził do Boba Dylana. Elston Gunn! Robert Allen! Robert Allyn! Robert Dylan! "Bob Dylan wyglądało i brzmiało lepiej niż Bob Allyn [...] Teraz musiałem się przyzwyczaić do tego, że ludzie mówią mi «Bob». Nigdy wcześniej nie zwracano się do mnie w ten sposób i upłynęło trochę czasu, zanim zacząłem reagować. [...] Pseudonim Bob Allyn nigdy by się nie sprawdził - kojarzy się ze sprzedawcą używanych samochodów" - przyznaje sam przed nami Bob Dylan.
Ciekawe, ja głęboko w świadomości Dylana tkwi wojna secesyjna. Tym bardziej, że nie może mieć żadnych rodzinnych obciążeń, bo Zimmermanowie w latach tej krwawej łaźni mieszkali cały czas w Rosji, a  Edelsteinowie na Litwie (zaskakujące wtrącenia o babce, która mieszkała w Duluth, tam pewien rys nieomal genealogiczny). I kiedy wydaje się nam, że już koniec, nie będzie powrotu do tematu, ten powraca.  Na moim blogu wojna ta znajduje swoje poczesne miejsce (choć dawno nic na jej temat nie napisałem, a tekst o gen. J. Bellu Hoodzie utknął w martwym punkcie), tym bardziej czytam ze skupieniem i staram się przyswoić sobie to, co pisał mój imiennik: "W pewnym sensie wojna secesyjna był starciem dwóch koncepcji czasu. Kiedy w Fort Sumter padły pierwsze strzały, kwestia zniesienia niewolnictwa wydawała się nieistotna. Wszystko to przyprawia o ciarki. Epoka, w której żyłem, nie przypominała tamtej, a jednak w jakiś tajemniczy sposób była do niej podobna".
Pewnie, że robi na mnie wrażenie, jaki wpływ kulinarny na Boba Dylana wywarło jedno z przemówień słynnego Malcolma X o... wieprzowinie. I jak to się odbiło na atmosferze w czasie proszonego obiadu u samego Johnny'ego Casha pod Nashville (zaraz włączam "Hurt", a potem "God bless Robert E. Lee"). Lista gości robi wrażenie. Proszę sprawdzić.
Moja żona wytyka mi, że opowiadam całe książki. Używa pewnego ważnego argumentu"jaki jest sens później to czytać?". No, tak, to jak na początku kryminału dowiedzieć się, że morduje taksówkarz (przepraszam taksówkarzy).  Zostawiam sobie pozostałą narrację Boba Dylana dla prywatnych przemyśleń. Ciekawie jest chyba rozstać się z tą niezwykłą prozą  dokładnie tak, jak robi to Autor w miejscu, do którego wspólnie dotarliśmy:

"Całe miasto dyndało mi przed nosem. Miałem jasne wyobrażenie o tym co i gdzie.
Nie martwiłem się o przyszłość. Była tuż-tuż".

I tak jest pewnie z nami. Idźmy przez czekające na nas dni choćby z książką Boba Dylana. A wspomnijmy Go za kilkadziesiąt dni, 24 maja, kiedy Mistrz będzie kończył 76. lat. Piszący te słowa (kolejna wspólność z B. D.?) będzie świętował pięć dni później, ale nie zapominajmy, że 26 maja 110 urodziny Johna Wayne. I zrobiło się pogodnie, jak za oknem. A ja trawestując słowa śpiewanej piosenki przez J. Casha dopiszę: "God bless Bob Dylan".

Arizona Mountain Man odcinek 9

$
0
0
Roy Wern obudził się wcześnie. Rozejrzał po wnętrzu. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie pamięta wczorajszego dnia. Nie ulegało wątpliwości był w indiańskim wigwamie. Na posłaniu opodal spał Dwa Księżyce. Obok niego siedziała dziewczyna. Rozczesywała krucze włosy kościanym grzebieniem.
- Naomi?
Dziewczyna na dźwięk swego imienia poruszyła się.
- Jestem Roy Wern.
- Wiem. Ty i ten drugi...
- ...zostaliśmy napadnięci. Ukradziono nam skóry, zabito mego konia.
- Biali są podli! - powiedziała to z taką stanowczością, jakby żyła między nimi i dobrze poznała zwyczaje. - Do tego wódka! Ona zabiła mego męża! Zrobiła z niego małego chłopca! Wolny Orzeł dawno przestał być wolny!
- Kochałaś go?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Ostatni raz grzebień zjechał po jej lśniących włosach. Założyła szeroką opaskę.

- Byłeś żołnierzem?
- Tak, w czasie wojny białych! I wierz mi, to nie jest powód do dumy.
- A mundur był...
- Granatowy. Służyłem pod Hookerem pod Chancellorsville.
- Opowiedz mi.
- O czym?
- O tej wojnie, kiedy biali strzelali do białych.
Roy spojrzał przed siebie. Dostrzegł piękną, skórzaną tarczę z wymalowanym siwym koniem pokrytym jakimiś plamami. Nie chciał wracać do tego, co było już za nim. Myślami gnał wśród zawiei i szukał swego oprawcy.
- Nie ma o czym. To była zła wojna.
- A są dobre? - w tym pytaniu było tyle ironii.
- Są sprawiedliwe.
- Śmieszni jesteście! - patrzyły na niego najpiękniejsze piwne oczy, jakie widział, jakie teraz podziwiał. Rozchylające się wargi ukazywały piękne, mocne zęby. Na lewym policzku dostrzegł coś na kształt rany, cięcia? - Sprawiedliwa wojna? A ta, która masakrujecie nasze wioski, to jaka jest? Jak możemy zagrozić potędze, jaką posiada Wielki Ojciec na Wschodzie? Nasze łuki i strzelby przeciw waszym armatom?
Roy Wern nie umiał wyjść z podziwu. Nie pamiętał, aby z jakąś kobietą tak rozmawiał. Te, które znał unikały tematów politycznych. Wzruszał je los Indian, jak zeszłoroczny śnieg... Ta tu - była wyjątkowa. I była siostrą Indianina, który wyciągnął do dwóch rozbitków pomocna dłoń.
- Nie co roku zdarza się Little Bighorn - dodała nie bez żalu. - I już się nie zdarzy. Szalony Koń nie żyje!
- Wiem. Słyszałem. W Forcie Robinson. Źle się stało - przyznał Roy. - Custerowi należało się lanie!
- Znałeś go?
- Znałem. Byliśmy pod Gettysburgiem.
- To ta wasza wojna?
Roy kiwnął tylko głową.
- Jak to jest, kiedy biały zabija białego?
Roy czuł się, jak na jakimiś przesłuchaniu? Chciał przerwać ten dialog. Najprościej było wyjść z namiotu  i skończyć to tu. Ale nie chciał.
- Między waszymi plemionami też nie bywało słodko - przypomniał. - Dlatego też często nasi odnosili nad wami zwycięstwo. Wystarczyło jednych napuścić na drugich. Sami wycinaliście się ku uciesze białych!  
- Pod Little Bighorn było inaczej.
- Raz jeden?
- To, co mieli robić moi bracia?! - podniosła głos. Dwa Księżyce poruszył się na posłaniu. Oboje spojrzeli w jego kierunku. On jednak tylko przewrócił się na bok. - Dać się pozabijać, jak barany?!
- Byłem w kompanii kapitana Keogha. Widziałem, co zrobili Szalony Koń i Deszcz w Twarz. Czułem gniew i...
- I spaliłeś wioskę Dakotów?
- Wycięliśmy trzy... co do ostatniej osoby...
- Wycięliście? - wycedziła każda literkę. - Nie braliście jeńców?
- Szalony Koń też sobie nie darował.
- Szalony Koń bronił swojej ziemi! Naszej ziemi! Naszej wolności!
Roy Wern poczuł smagnięcie batem. Tylko, że rzemieniami były słowa tej Indianki i ciskające się z jej pięknych, piwnych oczu gromy.
- Wszystkich was należałoby wyciąć! - niemal warknęła mu w twarz. Przypominała pumę, która szykuje się do skoku.
- A jednak twój brat uważał inaczej. Uratował nas. Wasz czarownik ratuje jedno, białe życie.
- Sama tego nie rozumiem. Gdyby to ode mnie zależało, to kazałabym was... wypatroszyć!...
Odwróciła się i ruszyła ku wyjściu. Zatrzymała się. Rzuciła przez ramię:
- Nie obawiaj się! Nic ci tu nie grozi. Jesteś gościem Dwóch Księżycy i włos z głowy wam nie spadnie!
Wyszła.
Roy Wern miał o czym i nad czym myśleć. Trudno było zaprzeczyć słowom tej Indianki. Nie treść go zaskoczyła, bo ta poniekąd sam kiedyś tworzył. Nie mógł wyjść z podziwu nad elokwencją dziewczyny z wigwamu. Nawet nie zwrócił uwagi, jak Dwa Księżyce stanął za nim.
- Czyżby biały gość poznał język mojej siostry?
Roy był tak zaskoczony, że nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Naomi jest... jak wy to mówicie... nagadana!
- Wygadana - poprawił go Wern.
- Właśnie. Moja matka nazwała ją kiedyś Rwącym Strumykiem, tak szybko słowa umykały z jej ust. I jak strumyk potrafi być wartka i zimna. zimniejsza jest tylko stal jej noża. Nie odpuści, prędzej zabije.
- Zabiła kogoś już?
- Nie, ale kiedyś... może... Jest trochę szalona...
- Rozmawia z duchami?
- Nie, jeszcze nie, ale Szara Sowa twierdzi, że ma w sobie ducha i moc...
- Rozumiem.
Dwie Rzeki pokiwał głową:
- Tego się nie da zrozumieć.
(cdn)

Panienko Moja Nieprawdopodobna, czyli kilka urywków z listów na wyczerpanym papierze - AD 1965 - ciąg dalszy roku...

$
0
0
To niezwykle zaskakujące, kiedy Czytelnik blogu pisze do mnie na FB z prośbą o ciąg dalszy  zaczętej historii. Nie dość na tym: nieomal ponagla do działania. Muszę w tym miejscu przeprosić tych wszystkich (a proszę mi wierzyć, że jest ich sporo, że wymienię tylko Natalię, Emilię, Rafała, Grzegorza), którzy nadesłali mi swoje materiały, a śladu na blogu po nich nie ma? Kochani - za tym blogiem nie kryje się sztab ludziów, którzy piszą i opracowują. Jestem ja jeden, przybierające na wadze 191 cm... Zatem przed nami przewertowania tego, co urodziło się w relacjach Agnieszka & Jeremi do końca 1965 r. Wbrew pozorom nie ma tego zbyt wiele. Nie zachowało się? Opiekun artystyczny, czyli Magda Umer, nie opublikowała? Szczególnie, że jak się przekonamy, w pewnej chwili jesteśmy pozbawieni czytania tego, co odpisywał  swej Panience Nieprawdopodobnej Jeremi Przybora.
Przeszły bez echa i 4 marca, i 7 marca. XIII rocznica śmierci JEGO i XX śmierci JEJ. Ciekawe, bo oba marce mają dla mnie też wymiar bardzo osobisty. Kolejny przykład, jak różne życia wpisują się w te same dni. Tym bardziej sięgam po raz trzeci do tomu pt. "Listy na wyczerpanym papierze". I wracam do tej niezwykłej lektury. Przypomnę, że rozstaliśmy się z naszymi niezwykłymi Bohaterami 31 marca 1965 roku. Wychodzi na to, że trzeba podpatrzeć, co do siebie pisali 1 kwietnia. Wiem, włącza się nam żarówka o nazwie"czujność!!!". Ale żarty na bok. Życie jest zbyt poważne, aby sobie z niego dworować. A tu przecież też chodzi o związek dwojga ludzi. Nie kryjmy (przed tymi, co dopiero odkrywają TO pisanie) dość... etycznie i moralnie niestosowny. Z tego, co Bóg miał zostawić Mojżeszowi w wiadomym miejscu, mamy naukę nr 6: "Nie cudzołóż". Czy usprawiedliwieniem dla tych dwojga może być, że to... MIŁOŚĆ? Może już nie ciągnijmy tego wątku, bo zabrniemy (oj! zabrniemy) i wyłuskajmy tych -naście zdań. Pewnie, że po raz kolejny subiektywnie wybranych:

Ona do Niego:
"Jesteś podły! Po pierwsze, nie chciałeś wysłuchać moich faktów. [...] No trudno. Ale nawet jeżeli tego nie wysłuchałeś, nawet jeżeli byłeś wkurzony, to i tak nagadałeś mi takich rzeczy, jakich żaden porządny człowiek by mi nie nagadał. Jeżeli Ci to kiedykolwiek wybaczę, to dlatego, że nie masz pojęcia, na jakim świecie żyjesz, i dlatego, że Cię  chyba kocham, no i dlatego, że nie wiesz, w jaki jestem stanie". (1 kwietnia, Paryż)
Ona do Niego:
"Nie lubię Cię za koszmarny egoizm, za zupełny brak intuicji i za kompletny brak trzymania się, i to ani w wesołych, ani w ponurych stronach moich wojaży.
Nie lubię Cię za idiotyczny telefon, który dołożył porządną porcję nerwów do mojej codziennej dawki.
I nie lubię Cię wreszcie za to myślenie - Agnieszka jest podła, bo do mnie nie przyjeżdża".   (1 kwietnia, Paryż)
On do Niej:
"A Praga II nadaje się do tęsknoty specjalnie uciążliwej, obsesyjnej, pogoda jest ohydna, zimno. Kiedy siedzę i piszę, snuje mu się codziennie pod oknem jakaś wariatka, która wyśpiewuje i wykrzykuje, i wszystko to jest w ogóle nienormalne. Sam jestem zresztą stuknięty, jak to kiedyś zauważałaś i może powinnaś mnie się wystrzegać. Wszystko to jest moje usprawiedliwienie się przed Tobą z tego telefonu".  (1 kwietnia)
Ona do Niego:
"KOCHAM CIĘ ZA TELEFON dzisiejszy, kocham Cię w ogóle, tylko czasem się wkurzam, jak i Ty.
I  dziękuję Ci za telefon Kochany, który wlał mi miód w serce i pozwolił spędzić w tym przeklętym Paryżu dwa normalne, ładne dni z oglądaniem fajnych rzeczy, z turystycznym spokojem i ze świadomością, że jesteś coraz bliżej.[...] Paryż bez ciebie jeszcze bardziej nie ma sensu, niż można się było spodziewać. [...] Paryż to karuzela, na której kiedyś złamałam nogę i już nie umiem się tu bawić. Chyba, że z Tobą". (4 lub 5 kwietnia, Paryż)
Ona do Niego:
"Całuję Cię najmocniej jak umiem i jestem dobrej myśli po rozmowie z Kuku-chanką (tak się podpisuje), chociaż ona jest trochę stuknięta. Uściskaj Martę! Ona i Ty znacie mniej ludzi niż ja, bo jesteście bardziej wymagający. Więc to raczej o Was dobrze świadczy, prawda?". (5 kwietnia Londyn)
Ona do Niego:
"Przed Twoją Erą, zanim się pojawiłeś, mężczyźni byli u mnie zawsze na bardzo dalekim planie, gdzieś między łódką ciotką z Piotrkowa. A Ty, mimo wszystkich numerów, które ci robię, jesteś jednak naprawdę najważniejszy ze wszystkiego. Powtarzam się, ale to nic. A wiesz, nigdy nie myślałam, że tak daleko zawędrujemy. [...] Dawniej, mimo włóczęgowskiego charakteru, byłam zdecydowana wyjść drugi raz za mąż, mieć dziecko etc. Twoje pojawienie się, zamiast skonkretyzować te nastroje, to właśnie je rozwiało". (10 kwietnia, podróż morska)
Ona do Niego:
"...Napisałeś mi niedawno, że nie masz głowy do życia towarzyskiego. Oj, ja to mam! I nawet nie wiem, skąd biorę tych wszystkich ludzi. Vivienne to po prostu poznałam w knajpie...". (j.w.)
Ona do Niego:
"Kochanie! Po tej tyradzie, którą Ci napisałam na statku, aż się boję pisać o uczuciach, tym bardziej że coraz gorzej pewno o mnie myślisz! Siedziałam tu w końcu bite 2 miesiące i sadzisz chyba, żąe to ja jestem  «niezdolna do uczuć wyższych». Więc tylko cię całuję, całuję! Śpiewaczka Twoja Paskudna". (15 kwietnia Uppsala)
Ona do Niego:
"Jeremi, nie śnij mi się w TEN SPOSÓB!
Nie śnij mi się w ten sposób, bo to po prostu nie wypada. Tutaj, w Szwecji, wszystko jest takie przyzwoite! A moja tęsknota za Tobą jest gorąca i nieprzyzwoita jak Twoja za mną. I też chyba jestem «na finiszu», bo tak to eis we mnie rozszalało i rozśpiewało. [...] niepotrzebnie chyba piszę ten list, bo powinnam przyjechać wcześniej, Jeżeli go piszę, to z potrzeby serca. Nie mogę dzisiaj wytrzymać bez jakiegokolwiek kontaktu z Tobą...". (19 kwietnia Sztokholm)
Ona do Niego:
"Odkąd doszedłem do wniosku, że Ty mnie nienawidzisz, a ja ciebie chromolę, mam w sobie jakiś zygzak. Wydaje mi się, że będzie albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. Najzabawniejsze jest to, że oboje zarzucamy sobie to samo: egoizm (o, bo ja też Ciebie uważam za najpaskudniejszego egoistę ze wszystkich, jakich znam).
Kochany mój! nie przejmuj się tym wszystkim zanadto. Dość jest przecież ważne i to, że się kochamy. A że żyjemy jak pies z kotem - no to trudno. Może to i można porównać do konfliktu mocno uwiązanego psa łańcuchowego z wrednym wędrującym kotem".  (20 maja Jelenia Góra)
Ona do Niego:
"Potworze kochany! Wczoraj przy kolacji miałeś taką znudzoną minę, że pierwszy raz uprzytomniłam sobie, jak będziesz wyglądał, kiedy przestaniesz mnie kochać. Gadałam i gadałam jak najęta, a u Ciebie mina zza siedmiu gór. Brr... Wymyśliłam aż Spatif, żeby nas rozkręcić". (18 czerwca Opole)
Ona do Niego:
"Jest mis strasznie łyso za Tobą i w ogóle bym się stąd urwała, gdyby nie wstyd przed «załogą». [...] O, Jeremi! Tak mi było wczoraj nadzwyczajnie i spokojnie z Tobą. Kocham Ciebie. Kocham Ciebie. Chcę być z Tobą całe życie. Cześć! Trzymaj za mnie palce!". (3 lipca Świnoujście)
Ona do Niego:
"...Ani na minutę nie przestaję myśleć o Tobie. Chciałabym przeleżeć z Tobą cały dzień w łóżku albo na tej najbrudniejszej krypie, którą przez formalność tylko można nazwać yachtem, myślę sobie ubrana w czarną sztormówkę jak gruby pajac - myślę sobie, że nie będę Ci już tyle wyjeżdżać, że nie pojadę chyba bez Ciebie do tego Rio de Janeiro i że okropnie się do Ciebie przywiązałam, że mi aż ciepło, że jesteś, że Cię mam, i że nie chcę tak wyjeżdżać na najfajniejsze kawałki naszego wspólnego życiorysu". (5 lipca Bornholm, z pokładu żaglówki "Wielkopolska")
On do Niej:
"Jeszcze parę godzin (już jestem na dworcu) i znów będziesz mnie miała na głowie, biedna utalentowana urodziwa Dziewczyno!". (16 listopada Kielce)

Powiecie: chwilami nie wiemy o CO chodzi! I ja rozumiem WASZ wzburzenie czy nawet niepokój. Ale taki jest mój zamiar tego pisania: wzbudzenie zainteresowania, rozbudzenie chęci dotarcia do tej wyjątkowej lektury. Nie, nie mam (wyjątkowo?) żadnego powiązania z Wydawnictwem Agora SA. Nawet nie pochwaliłem się, że podobny cykl zjawia się na moim blogu. Może teraz to nadrobię, po tym publikowaniu? Innymi słowy, jeśli już sobie TO wyjaśniliśmy, to po prostu nie przestajemy na tych ułupkach, wypisach, tylko docieramy do pełnego wydania dwustu szesnastu stron. Gwarantuję, że nie będzie to nudą, wyrzuceniem pieniędzy w błoto itp. "Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze" powinny znaleźć się na półce każdej wrażliwej duszy. Tak, pod strzechy! Gdyby jeszcze gdzie były! Że nam wypomną szóstą naukę Dekalogu? No, jest ryzyko. Ale ponieśmy ten gniew na swych barkach, weźmy to na swój cherlawy tors i jak mawia klasyk: "I do przodu!". Włosi mają takie piękny wyrażenie tego, co teraz myślę: "A V A N T I !".  No to avantujmy razem z Osiecką & Przyborą. Do następnego spotkania.

Dedykacja należy się Mateuszowi! 

PS: Oddzielnie niejako pragnę wypisać, to co Agnieszka pisała do Jeremiego na temat... Wojtka. Ależ oczywiście, że chodziło o zmarłego miesiąc temu Wojciecha Młynarskiego: "Jeżeli ja na przykład pomogłam Wojtkowi Młynarskiemu w starcie, to nie z miłości do piosenek i nie po to, żeby się chwalić, że mu «zrobiłam karierę», ale żeby mieć tę satysfakcję, jaką daje udane posunięcie. Zaczęłam nagrywać piosenki  Wojtka, Wojtek zaczął zgarniać za nie nagrody, ergo wygrałam mój zakład". Ten zapis z 10 IV.

Spotkanie z Pegazem... (96) Stanisław Wyspiański "Henryk Pobożny pod Legnicą" (fragmenty)

$
0
0
W roku 110 rocznicy śmierci geniusza polskiej sztuki, jakim był Stanisław Wyspiański (1869-1907), czerpię pełną garścią z tej niezwykłej twórczości.  Tym razem bardzo nietypowo, bo wiersz Autora "Wyzwolenia", jako ilustracja do choćby dzieła Jego mistrza, czyli Jana Matejki. To niezwykłe, że jeden Kraków (nie Warszawa, Lwów, Poznań czy Wilno) wydawały tym podobne perły kultury polskiej. Nie ogarniam ogromu tego kim w ogóle był ten jeden, jedyny, niezwykły - po prostu WYSPIAŃSKI.
9 kwietnia, to doskonała okazja, aby sięgnąć choćby po fragmenty utworu "Henryk Pobożny pod Legnicą". Krótki rys: armia Batu-chana najechała w 1241 r. Polskę. Ziemia sandomierska, Małopolska i Śląsk poznały, co to znaczy mongolska (azjatycka) dzicz. Pamiątką w stołecznym Krakowie pozostał Lajkonik czy "Hejnał mariacki". Ale też i śmierć księcia wrocławskiego Henryka II Pobożnego (który dzierżył władzę w Małej Polsce i Wielkiej Polsce). Zdawało się, że dziedzictwo po ojcu, Henryku I Brodatym, może tylko rosnąć i utrwalać potęgę domu wrocławskiego, najstarszej linii piastowskiej. Wszystko to runęło tego jednego dnia! Po prostu książę dał się zabić ordyńcom. I tyle było z nadziei wielkiego ojca i świętej matki (czytaj: św. Jadwigi / Hedwig von Andechs). Śmierć na polu bitwy. Koniec.


Nie znam całości utworu, który chcę i tak we fragmencie przytoczyć. Dziwne? Dziwne - przyznaję. Korzystam ze zbioru*, który już znalazł swoje wykorzystanie na tym blogu. I długo, i często zamierzam doń sięgać. O ile ktoś jest zainteresowany, to odsyłam do niego. Szczegół w przypisie.

XIII
Na moim hełmie orzeł czarnopióry
szeroko skrzydła rozwinął.
Płaszcz mój był z pąsu; na nim moje córy
dziergały złotą nicią "CHRYSTUS" imię,
nim je w weselnej wywiodłem drużynie...
W onym to hełmie skrzydlatym, ja w czynie,
w płaszczu z płomieni, ze krwi i purpury
wbiegłem na pola Legnicy...

XIV
Niechaj się święci moja Śmierć-Przemiana,
ducha przemiana, odrodzenia święto.
Tam chrzest przyjąłem na się z rąk tyrana,
chrzest krwi - gdy mię tam Bożego przyjęto.
Naród zakrzyknął cały: "On zmógł chana!"
"On święty polski". - Głowę moją wtknięto
na żerdź. - Ujrzałem był rzeszę bez liku,
jako szalona drży: "Króluj!" w okrzyku.

XV
Zgasły me oczy - a Bóg wstrząsnął duszą,
bom oto wolny i ptak pąso-pióry.
Skrzydła się ze mnie wiją, więzy kruszą
i wstałem włady-król, ja Henryk Wtóry.
Ciężaru-m ciała zbył, ciała katuszą;
mocen lotami uderzyć o chmury,
na moich skrzydłach orłowych do góry
wnosząc Polskę, ja: KRÓL HENRYK WTÓRY! 

XVI
O! zamęt walki ten - ostrza i groty
wszystkie szły ku mnie, w pierś, w serce  mierzyły,
ciążyły tarczy, w hełm mój biły póty,
aż go ciężarem włóczni wprzód zważyły.
Rzedły poza mną daleko me roty,
gdy je przeważne gięły chana siły...
I naraz włócznia w pierś - że krew na ręku -
widzę ten strumień krwi - wypadłem z łęku.

XVII
Ciżba koło mnie, krzyk, wrzawa, ryk, rżenie...
Koń mój się zrywa i dęba powstaje.
wraz nóż czyjś przeciął pętle i rzemienie...
Sto spis nade mną się schyla -
Sto ócz Argusa naraz mię poznaje...
Ostatnia moja już chwila.
Na oczy moje mgły zaszły i cienie
w tej mieczów i w tej ostrzów zawierusze...
"Duch mój w Twe ręce... Bogiem Cię wyznaję!"
"AMEN" - rzec mojej duszy.

Mylił się Stanisław Wyspiański. Henryk II nie był królem. Mogła mu się roić korona, bo nikt jak on w tym okresie mógł dzieło życia zwieńczyć jej blaskiem. Nie dane mu było! Nie został pomazańcem bożym! Ten potomek Henryka Brodatego, Bolesława Wysokiego, Władysława Wygnańca, Bolesława Krzywoustego etc., etc., etc. nie zamknął dziejów swej linii. Smutne, że pozostał po nim m. in. nieobliczalny Bolesław Rogatka (Łysy). Ale to inna historia. 


Sądzę, że mistrz Wyspiański coraz rzadziej kojarzy nam się z podobnymi strofami.  Wtłoczony w kanon lektur, z jedną lekturą zawiesza się w pamięci pewnie tylko z Jaśkiem, któremu ostał się jeno sznur... Tym bardziej musimy wracać do strof, jakie nam zostawił.

PS: A przy okazji apel do odwiedzających Muzeum Narodowe w Poznaniu: sprawdźcie czy tam cały czas wisi obraz J. Matejki tu reprodukowany z... mylną datą bitwy.

*Historia w poezji. Antologia polskiej poezji historycznej i patriotycznej, wyboru dokonał Jan Marcinkiewicz, Warszawa 1965

Arizona Mountain Man odcinek 10

$
0
0
- Nie rozumiem!
- Czego nie rozumiesz?!
- To jakieś koszmarne nieporozumienie!
- Phi!
Joseph Bell III błagalnie spojrzał na tarczę zegara. Nie mógł uwierzyć, że siedzi za kratami. Ciężkie pręty oddzielały go od świata. Ten, w którym teraz był zdawał się tak odległy i obcy, że... Nie potrafił sobie tego poukładać. Wtargnięcie do jego hotelowego pokoju? Uścisk na przegubach? Najpierw czyjeś tłuste łapska, a później... Tak, to było jakieś żelastwo. Kajdanki! On w kajdankach?! niczym pospolity przestępca?! Nie, niemożliwe. Pchano go przez uśpione miasteczko do tego ponurego budynku. Zdążył na fasadzie przeczytać napis: szeryf. Potem zgrzyt zamka, pisk otwieranych drzwi z krat. Obok, w podobnym odosobnieniu, spał jakiś zapijaczony Metys? Na ścianie wisiały obdarte listy gończe. Uwagę skupiał wyblakły obraz z wizerunkiem kogoś w szarym mundurze?
- Jestem Joseph Bell III! Przyjechałem z Nowego Orleanu! Poszukuję Arizonę Mountain Man, jak to wy mówicie Amm.
- Nie żyje! - niedbale rzucił w jego kierunku mężczyzna z gwiazdą wpiętą w znoszoną i jakby zakurzoną marynarkę.

- Ale mi mówili...
- Pewnie go niedźwiedzie zjadły - dorzucił po chwili stróż prawa. - Nikt go nie widział od dwóch lat. A może jeszcze więcej. Wkrótce i tak spotkacie się!
- Tak? - zdziwił się Bell III. - Ale, jak, skoro sam pan mówi, że on nie żyje...
- Jak cię powiesimy, to go tam gdzieś spotkasz! - i roześmiał się kontent ze swego dowcipu. - Bo chyba oba traficie do piekła.
- Raczej "obaj".
Mężczyzna z gwiazdą na dobre się rozrechotał. 
- O czym pan mówi, szeryfie? Jak "powiesimy"? -  Joseph Bell III nie miał nastroju do zabawy. Jednak zaczęło do niego docierać, że sytuacja przestaje być rozkosznie śmieszna.
- Tych, co kradną porządnych obywateli u nas wiesza się!
-"Okradają"! - poprawił go uwięziony. - Ale ja nikogo nie okradłem! Kogo miałem okraść?! Ja tu nikogo nie znam. Wczoraj przyjechałem popołudniowym dyliżansem.
- Nie obchodzi mnie to! - machnął ręką mężczyzna z gwiazdą.
- Jak to "nie obchodzi"? - palce Josepha Bella III wpiły się w kraty, jak w ostatnią deskę ratunku. - Kto mnie i za co oskarżył. W Nowym Orleanie nikt nie uwierzy, że ja...
- Panie...
- Bell! Joseph Bell III!
- ...Bell! Gówno mnie obchodzi, co tam sobie w Orleanie myśli jakiś goguś. Tu cię powiesimy za kradzież! Słyszałeś przebrzydła przybłędo?!- w tonie zabrzmiała surowa przygana i groźba. Na  Josepha Bella III te ostatnie słowa wywarły przygnębiające wrażenie.
- Jestem niewinny!
- Sędziemu to powiesz! Dla takich jak ty mamy dobry stryczek. Dla czarnych wystarczy drzewo!...
Mężczyzna z gwiazdą podszedł do kraty. W jego oczach nie znalazł współczucia.
- Do tego próba zabójstwa?
Joseph Bell III zaniemówił z wrażenia. 
- "Próba... za... bójstwa..."? Na Boga o czym pan mówi?! Byłem pijany, nic nie pamiętam.
- Sędzia Arnold bardzo się ucieszy. Bardzo lubi takich pijaczków!
- Ale ja... Nie...
- Zamknij się! Nie drzyj mordy! Bo...
- Jestem dziennikarzem z Nowego Orleanu. Piszę artykuł...
- Na twoim miejscu Bell zacząłbym pisać nekrolog!
I znowu rechot. Joseph Bell III nagle doznał olśnienia.
- Panie szeryfie...
- Czego tam znowu?!
Po pokoju rozniósł się zapach świeżo zaparzonej kawy. Szeryf  trzymał w ręku cynowy kubek.
- Będziesz mi tu się darł, to wyprostuję to i owo...
- Chciałem tylko...
- Kawy nie dostaniesz. Śniadanie rano!
- Ja nie o kawie, choć łyczek byłby dobry...
- Lepiej pośpij, bo jak się obudzi Robin Hood...
- Kto?!
Szeryf wskazał tylko kubkiem pomieszczenie obok, w którym snem sprawiedliwego spał drugi aresztant. Upił trochę czarnego płynu z kubka. Skrzywił się.
- Kiedyś zamorduję tę wiedźmę... - i splunął na podłogę.
- Kogo?
- Moją gospodynię. Z czego ona parzy tą kawę?! U Hooda koń lepsze szczochy pił!
Zerknął do kubka.
- Tego tu? - Joseph Bell III zrobił niewyraźną minę i wskazał na aresztanta numer dwa.
- Nie! Chodzi o generała Hooda.
- Aha - na chwilę zamilkł. Poczuł jednak, że z otchłani niepewności wynurza się mglisty cień nadziei. Wysilał wzrok, aby dojrzeć rysy twarzy na wyblakłym konterfekcie.
- Szeryfie?
- No?
- A kogo to ja... niby... No... chciałem... Zamordować?
- Gordona Foxa!
- Gor... dona?  To...
- Nasz aptekarz! Okradłeś go sukinsynie! A potem chciałeś dźgnąć nożem! Widziałem ranę!
- Coś mi świta...
Wracały wspomnienia. Saloon... whisky... Craft?...
- Szeryfie!
- Czego znowu?!
- Coś sobie przypomniałem! - Bell III aż się ucieszył. Poczuł, że nadchodzi odsiecz. Oto mózg przysyłał jakieś drobiazgi z niedalekiej przeszłości. - Kto to jest Craft?
- Który?! - szeryf odłożył kubek i końcem noża zaczął wyskrobywać bród spod paznokcia.
- No... nie wiem... O! z saloonu! 
- Peter?
- Tak, Peter Craft!
- Co chcesz od niego?
- Byłe w saloonie... u tego... Crafta... tam... piłem z  tym... no... aptekarzem. Nie wychodziłem... i przyszła po tego... no... aptek...
- Gordona Foxa!
- Tak, Foxa! Taka, wielka... gruba... jak słoń!
Szeryf, niczym zwinny kot doskoczył do krat. Joseph Bell III aż odskoczył.
- To moja starsza siostra! - zazgrzytał. 
- Sio... stra?
Pot wystąpił na czole szeryfa. Joseph Bell III zrozumiał, że przeszarżował. Skąd mógł wiedzieć, że tak bliskie więzi łączą miejscowego szeryfa z jakąś tam panią Fox!
- Siostrunia? Nie miałem nic... złego na myśli... To pan Gordon Fox jest szwagrem...
- Odkrywca! 
- Niech pan zapyta tego Crafta... Piłem tam. Na pewno nie wychodziłem. Jak mogłem...
- Nożem bandytooo! Nożem!
Szeryf bliski był rozjuszenia.
- Nie noszę noża!
- Kupiłeś! albo...
- Albo...
- Wyrwałeś Foxowi! A potem... Co ja ci Bell będę opowiadał. Z sędzią  Arnoldem pogadasz. A on cię
powiesi! Ha ha ha!...
Wysilanie wzroku i walka z wyblakłym wizerunkiem dawała nadzieję.  Znał tą twarz z ilustracji. Ale... kto... to... Forrest! Szare komórki dziennikarza z Nowego Orleanu niemalże eksplodowały. Nathan Bedford Forrest! Ta broda. Ironia z jaką szeryf wypowiedział się o generale Hoodzie raczej go wyeliminowała. Stary Lee to na pewno nie był. Wreszcie wypalił:
- Wuj się wścieknie! Poruszy niebo i ziemię
- Dobra... śpij już Bell, bo mnie... Zaraz północ!
- A mogę list napisać?
- Już apelacja?!
- Do wujka Forresta!
- Forresta? - szeryf zamarł. Przeniósł wzrok z wiszącej fotografii na więźnia i z powrotem. Nie wiedzieć dlaczego dostrzegł pewne rysów podobieństwo. Ten sam nos, czoło, zaczesane włosy?
- Niemożliwe! Żeby go pan szeryfie znał?
- Forrest, to popularne nazwisko.
- Ale Nathan Bedford Forrest, to już chyba niekoniecznie.
Szeryf zakręcił dziwnie głową.
- Tan Nathan Bedford Forrest?! - tym razem on zmuszał swoje zmysły do analizy wyblakłego obrazka i tego tu z Nowego Orleanu.
- Nie, tamten! - burknął Joseph Bell III. Spostrzegł, jak ostatnia deklaracja zrobiła wrażenie na jego adwersarzu. - Jak ruszy Klan, to tu kamień na kamieniu...
- Nie kończ! Nie kończ!... Przyjacielu...
Szeryf podszedł do biurka. wyciągnął pęk kluczy. 
Joseph Bell III uśmiechnął się do siebie. Doskonała pamięć do twarzy przydała się i tym razem.  
Szeryf przekręcił klucz w zamku.
- To... to... pewnie... jakieś...
Szeroko otworzył drzwi.
- Przyjacieluuuuuuuuuuu!
- "Przyjacielu"? - ta metamorfoza w podejściu do jego skromnej osoby  była zbyt galopująca, jak na Josepha Bella III. Przed chwila jeszcze słyszał o wieszaniu, a teraz... Teraz ten sam szeryf sadzał go za stołem, stawiał przed nim szklaneczkę i nalewał do niej... Dla dziennikarza z Nowego Orleanu to miejscem było pasmem zaskoczeń i niespodzianek.
(cdn)

Smakowanie Bydgoszczy... (53) z wizytą u Leona Wyczółkowskiego

$
0
0
Zaniedbałem cykl pt. "Smakowanie Bydgoszczy"? Coś jest na rzeczy, skoro od 9 lutego  (pisałem wtedy m. in. o fontannie "Potop") nie powstał kolejny odcinek. Inspiracją dziś są 165 urodziny mistrza palety: Leona Wyczółkowskiego. Tak, przypadają właśnie 11 kwietnia. "Ale Wyczółkowski był już bohaterem tego cyklu"- przypomina pan inżynier. Tak, w odcinku 21 przeszliśmy cały uliczny szlak od obrazu do obrazu! Ależ spotkałem się z zaskakującymi reakcjami na ten temat. Zagonieni pędzimy ulicami i nie widzimy opisywanych reprodukcji? Zdarza się. Tym bardziej trzeba wracać do Mistrza. Ze swej stront przypomnę, że wspominaliśmy dzieła, kiedy w grudniu przypadła 80-ta rocznica śmierci Artysty. No, to kolejna rocznica tym bardziej usprawiedliwia nas, że piszemy...




Zabieram teraz wszystkich, nie po raz pierwszy, na urokliwą Wyspę Młyńską. Dokładniej trafimy do kamienicy przy ul. Mennica pod numerem 7. Tu bowiem znajduje się jeden z gmachów Muzeum Okręgowego im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy, a dokładniej "Dział Leona Wyczółkowskiego".



Na portalu muzeum Okręgowego czytamy o kamienicy przy Mennicy 7, co następuje: "Zakres adaptacji budynku do funkcji muzealnej nie spowodował znacznej ingerencji w jego bryłę i wnętrze. Odsłonięto ściany przyziemia do fundamentów i wykonano izolację, przeprowadzono gruntowną renowację wszystkich elementów drewnianej konstrukcji budynku połączoną ze wzmocnieniem osłabionych fragmentów. Zabudowano drewnianą konstrukcję więźby dachowej, dach ocieplono i pokryto dachówką ceramiczną w koronkę. Wykonano nowe blaszane opierzenia. Dokonano nowego podziału części przestrzeni na kondygnacjach oraz zamontowano posadzki. Naprawiono drewniane schody wewnętrzne. Wykonano pełną konserwację zewnętrznych elementów drewnianej konstrukcji szkieletowej. Wykonano montaż instalacji (centralnego ogrzewania, sanitarnych, elektrycznych, teletechnicznych, wentylacyjnych, odgromowych itp.) oraz urządzeń o komunikacji osób niepełnosprawnych. Rozebrano budynki gospodarcze i usunięto ogrodzenie". Tyle na temat budynku.

W muzealnym folderze czytamy dodatkowo: „Muzeum Okręgowe posiada jedną z największych kolekcji dzieł Leona Wyczółkowskiego. Zbiór ten jest uzupełniany licznymi dokumentami, bogatym archiwum fotograficznym, pamiątkami osobistymi, warsztatem i meblami pochodzącymi z dworku w Gościeradzu (obecnie własność prywatna), z którym związany był Leon Wyczółkowski”. Czy tym samym aranżacja pokoi, które zwiedzamy, to odwzorowanie tamtego domu? Czy tylko urokliwe wprowadzenie nas „w epokę”?


Niestety nie wolno nam używać w muzeach lamp błyskowych. Efekt amatorskiego fotografowania  nie zawsze zadawała nasze oczekiwania. Wiele kadrów, z powodów technicznych, nie nadaje się do reprodukowania tu. Przykro mi. Mimo wszystko jednak warto naciskać spust aparatu fotograficznego lub smartfona. Z mnogości zrobionych fotografii zawsze jest jednak możliwość dokonania wyboru. 



To jest magiczne miejsce. Od samego wejścia czuć, to coś nieuchwytne, jak… ducha artystycznego. Ma się wrażenie, że Mistrz dopiero odszedł od sztalugi. Leży przecież paleta, pędzle, tuby z farbą. Naprawdę można uwierzyć, że Gospodarz zaraz wejdzie i zza swych okularów zerknie na nas, jak na intruzów? 


Tu naprawdę można poczuć się jak we dworze z drugiej połowy XIX w. Napiszę może coś na wyrost, ale nie ma tu nic… niemieckiego. Żaden landszafcik, jakiś „bawarski” rysunek – tego moglibyśmy spodziewać się zapewne w mieszczańskim domu w niemieckiej, do 1920 r., Bydgoszczy. I właśnie, żeby tak już nigdy nie było zaczęto zachęcać wybitnych ludzi kultury z dawnej Galicji, aby mogli pomagać przywracać polskiego ducha nad Brdę. Wszak nikt już, poza znikomą mniejszością niemiecką (bardzo szybko odwróciły się„miejskie proporcje”), nie nazywał jej: Brahe. Bez sztuki, jaką tworzył m. in. Leon Wyczółkowski byłoby to bardzo trudne, a może i niemożliwe? Polska substancja intelektualna Bydgoszczy w 1920 r. była bowiem bardzo uboga!

 
Pewnie, że przychodzi nam obcować z wielką sztuką. Widzimy obrazy doskonale znane z reprodukcji w albumach i książkach. Móc spojrzeć w oczy profesora Ludwika Rydygiera i jego asystentom, przyjrzeć się pani Kunegundzie Falińskiej? Bezcenne doświadczenie. Nieomal dotknąć autoportretów Mistrza, jak choćby tych z 1912 czy 1931 r. Bezcenne doznanie. 

W jednym z folderów/informatorze edukacyjnym znalazłam propozycję… lekcji dla szkół ponad gimnazjalnych: „Leon Wyczółkowski – mieszkaniec małej i dużej ojczyzny. Zajęcia, prowadzone w oparciu o źródła i dzieła malarza eksponowane w Muzeum, stanowią barwną opowieść o niezwykłych związkach i relacjach Leona Wyczółkowskiego z artystami, pisarzami i politykami, m. in. Janem Matejką, Juliuszem Słowackim, Ignacym Janem Paderewskim, Adamem Chmielowskim oraz bydgoszczaninem Marianem Turwidem”.

Przeczytania... (207) Jennifer Jordan "Okrutny szczyt. Kobiety na K2" (Wydawnictwo Dolnośląskie)

$
0
0
"Kurwa, wymamrotała pod nosem. Było to najbardziej wulgarne ze słów w języku polskim, jakiego można było użyć. Tak wulgarne, że pozwolić sobie na jego wypowiedzenie mogła wyłącznie w towarzystwie osób nie władających jej językiem. Po prostu było zbyt plugawe. Używała go w podobny sposób, jak osoby anglojęzyczne słowa «funk» w zależności od tego, do kogo się zwracała, lub jak bardzo wkurzona lub zadowolona była w danym momencie. Jednak «kurwa» miało znacznie większy potencjał" - to było otwarcie książki na chybił-trafił. Trafiłem na stronę 95. Czy mamy wątpliwości (patrząc na tytuł), kogo Autorka miała na myśli?... Nie wierzę, aby ktoś miał wątpliwości. Himalaje! K2! Kobieta rzucająca "k..."! Polka! To mogła być  t y l k o  ONA: Wanda RUTKIEWICZ (1943-1992). Wydawnictwo Dolnośląskie robi doskonałą robotę: odsłania nam kolejną himalajską historię. A nie mam sił, aby się przed nią bronić. Tak, dla mnie to wspaniała oderwanie się od historii wojen, niuansów polityki, wzajemnej podłości, wielkości i małostkowości.  Czy jej nie spotkamy na kartach książki Jennifer Jordan pt. "Okrutny szczyt. Kobiety na K2", w tłumaczeniu Piotra Pawlaczka. 8611 m n.p.m. czeka na czytelników. To nie będzie pierwsze spotkanie ze szczytem w tym cyklu. Proszę wrócić do odcinka 122. Pozwoliłem sobie też wspomnieć o tym ośmiotysięczniku w odc. 3 opowiadania pt. "Le Roi Est Une Femme...". Teraz wracam na te niezwykłe metry nad poziomem morza.  
Jennifer Jordan zabiera nas w niezwykłą podróż. Cytuję, to co napisano na ostatniej stronie okładki: "Jennifer Jordan śledzi losy pięciu kobiet, które rzuciły wyzwanie tej bezwzględnej górze i stanęły na jej szczycie. Trzy z nich zginęły podczas zejścia z K2, dwie pozostałe, w tym Polak Wanda Rutkiewicz - w trakcie innych górskich wypraw. Kim były? Dlaczego wybrały życie na krawędzi? Czy dogoniła swoje marzenia?".
Nie jestem górską kozicą. A jednak góry mnie fascynują. Ludzie gór mnie fascynują. Dlatego po raz kolejny cieszy mnie książka o K2. Nie miałem złudzeń: to rzecz o sile woli, triumfie i śmierci. Trudno, aby po raz kolejny nie wracały pytania: po co TAM idziecie? co chcecie udowodnić? Jaki laik chyba nie mam prawa stawiać takich pytań. Odpowiedź jest banalna, wyrażona przez kogoś innego: idą w góry, bo one są. Doszukiwać się logiki?  Po prostu staję do kolejnego spotkania z KOBIETAMI, które odważyły się stanąć na szczycie K2! To wystarczający powód, aby wziąć do ręki książkę  Jennifer Jordan. Sama zaczęła stawiać sobie pytania: "Kim były te zagadkowe dusze, które zapragnęły przekroczyć  «strefę śmierci», i skąd brała się w nich owa przyjemność z dosłownie porażającego umysł doświadczenia, w którym człowiek na własne życzenie uśmierca w przeciągu minut miliony komórek mózgu?". Bohaterkami swej książki uczyniła (czy zrobiło to po prostu życie?) pięć himalaistek. Oto ONE:

LILIANE BARRARD (1948-1986) 
ALISON HARGREAVES (1962-1995)
CHANTAL MAUDUIT (1964-1998)
WANDA RUTKIEWICZ (1943-1992)
JULIE TULLIUS (1939-1986) 
- średnia wieku, to 40,2 -

Zgadzam się z tym, co napisała Autorka we "Wstępie":"Oto mają więc Państwo przed sobą rezultat moich najbardziej wytężonych wysiłków, aby wprowadzić te kilka postaci Waszego życia. Mam nadzieje, że moja relacja jest rzetelna, uczciwa i frapująca. [...]  Moim zamiarem jest po prostu podzielenie się z Wami opowieściami o pięciu wyjątkowych kobietach, które postanowiły żyć na krawędzi śmierci i które ostatecznie tamże dokonały swego żywota". Liliane, Alison, Chantal, Julie pewnie na dobre nie utkną w naszej zawodnej pamięci. Będziemy pamiętali, że tyle ich zginęło, ale imiona czy ich nazwiska trudno będzie jednak utrwalić. Chcę wierzyć, że czas zachowa ślad, jaki zostawiła Wanda Rutkiewicz. Wychodzi na to, że to Polka była najstarsza w chwili swej wspinaczkowej śmierci.  Wspomnijmy choć  JĄ  13 maja, kiedy to minie ćwierć wieku od JEJ śmierci  na stokach Kanczendzongi.  
Pięć żyć! Pięć triumfów!  Pięć śmierci! Odzieram książkę Jennifer Jordan z jej smaku? "Okrutny szczyt" jest opowieścią o NICH, pragnieniach, słabościach, chęci walki, zdobywaniu. Nie mogę się pogodzić ze śmiercią tych dziewczyn, kobiet, herosek. Pewnie, że najbardziej serducho bije przy dziewczynie z Kresów. Jest Jej zdjęcie z Jerzym Kukuczką i to z września 1987 r.  Wyciąłem dokładnie TO z jakiejś gazety (możliwe, że z "Wprost") i zrobiłem sobie z niego... okładkę do moich nauczycielskich rozkładów materiału."Stojąc na szczycie, byłam w czystej ekstazie. K2 była górą moich marzeń przez tak wiele lat" -  t a k ą  chcę zapamiętać Wandę Rutkiewicz. W chwili triumfu! W chwili spełnienia marzeń! Napawa dumą, kiedy czytamy: "O godzinie 10.00 Wanda postawiła ostatnie, wymęczone kroki na drodze ku szczytowi. W odróżnieniu od wierzchołka Everestu, który ma wielkość blatu stołu, ten na K2 rozciąga się szeroko dookoła niej i był płaski. Można by go przyrównać prawie do wielkości sporego pokoju. Wystarczyłoby w nim miejsca, by zatańczyć. Właśnie to miała ochotę zrobić, gdy o godzinie 10.15 została pierwszą kobietą i pierwszą Polska, która odcisnęła swój ślad na szczycie drugiej co do wielkości góry świata". Niech nikt nie czaruje: jesteśmy dumni! Jakbyśmy sami tam byli i zostawili tam swój ślad. Bo wszelkie zwycięstwa są... NASZYMI! 
"Miała długie, gęste ciemnobrązowe włosy, które często nosiła rozpuszczone i w wieku trzydziestu siedmiu lat zachowała zgrabną figurę kobiety znacznie młodszej. Nie znała w ogóle angielskiego i braki językowe rekompensowała szerokim, przyjaznym uśmiechem" - to o Liliane Berrard. Czemu nie cytat ze wspinaczki w góry? Prosta odpowiedź: bo nie! Bo chcę przy okazji wysupłać jakimi osobami były,te co porywały się na K2. Pisanie o urodzie himalaistki chyba nie będzie poczytywane jako...seksizm piszącego."Liliane - charakteryzuje swoją bohaterkę Autorka «Okrutnego szczytu...» - podchodziła do wyzwania i ryzyka oferowanego przez góry z pewnego rodzaju wesołym dystansem, ale nie wykazywała prawdziwego entuzjazmu ani radości z innych powodów niż ten, że jest z Maurice'em. W przeciwieństwie do wielu alpinistów nie skupiała swej uwagi wyłącznie na górach". Patrzymy na ostatnie zdjęcie Liliane. Zachowało się na kliszy aparatu jej męża, Maurice'a Barrarda. "Po owinięciu ciała Francuzki płótnem namiotowym i przywiązaniu do prowizorycznych noszy z nart, rozpoczął się smutny przemarsz pod Kopiec Gilkeya. W miarę jak uroczysty kondukt przesuwał się w dół po lodowcu, dołączali się do niego kolejni alpiniści. Przynajmniej na jedno popołudnie w podzielonej bazie zniknęły wszelkie kłótnie, wszystkie narodowości, cały egoizm". Dopiero dwanaście lat później, w 1998, Heidi Howkins (amerykańska alpinistka): "...rozglądał się po szerokiej przestrzeni lodowca i wydawało jej się, że widzi na powierzchni coś czarnego. ?Zbliżywszy się dostrzegła postrzępioną  koszulę - wciąż kryjącą pod sobą ludzkie ciało". Znalazła! To by Maurice! "Po dwunastu latach Liliane wreszcie odnalazła go na swej łące" - jest w tym zdaniu  Jennifer Jordan coś optymistycznego. Tak sądzę.
Czy w książce o K2 spodziewalibyśmy się odwołań do... II wojny światowej? Wątpię. "A takie są?"- dziwi się przyszła Czytelniczka.  Są. Kiedy poznajemy niezwykłe losy Julie Tullius. Czy to mozliwe, aby ktoś bez morderczego przygotowania, zdobywania  choćby alpejskich szczytów mógł porwać się na wyprawę w Himalaje? Od pokonywania angielskich skałek zaraz na ośmiotysięcznik! Taka jest historia. Gdyby TO ktoś wymyślił wielu z nas powiedziałoby: kicz! blaga! niemożliwość! a jednak się zdarzyło. To Julie Tullius. "Pod wieloma względami Julie Tullius była ostatnią osobą, której spotkania można by się spodziewać w Himalajach" - to już Jennifer Jordan. Po takich stanowczościach tym bardziej chcemy z NIĄ iść w górę! Na szczyt! Opinia uczestnika, Jima Currana:"Zawsze uważałem, że w pewnym sensie ominął ją dość spory kawał wysokogórskiej praktyki przez to, że praktycznie ze skałek przeskoczyła w Himalaje, nie robiąc zbyt wiele w międzyczasie. Zawsze więc pojawiał się pewien znak zapytania. Skąd się właściwie tu wzięła?".
Na drodze upartej Brytyjki znalazł się ktoś ważny. Ważniejszy od rodziny? Proszę wczytać się w pełne żalu słowa Chrisa, syna Julie. To jest właściwie oskarżenie wobec matki, której praktycznie nie... miał. Pochłonęły ją Himalaje i Kurt Diemberger. Trudno nie zgodzić się z tym, co napisała Jennifer Jordan: "Są w życiu takie chwile, po których już nigdy nie będzie ono do końca takie samo. Czasem tez spotykamy ludzi, którzy natychmiast przenikają do naszego życia nie mamy cienia wątpliwości, że pozostaną w nim do końca".  Kimś takim był Kurt. Na życie i śmierć. Świadomie przestawiłem szyk.
Sezon 1986 r. zbierał okrutne żniwo. 8611 m. n . p. m. kazało słono płacić za marzenia. Czytamy wręcz o "czarnym lecie '86". Dotykamy tych dramatów. Nie mogą nie poruszyć wątki... polskie. Trudno otrząsnąć się po łzach Wandy Rutkiewicz: "...cicho szlochała. Pospieszyła razem z resztą alpinistów, pewna, że można go [tj. Renata Casarotta - przyp. KN] uratować i zdeterminowana, by zapobiec kolejnej tragedii. Lato triumfu stało się dla niej latem najczarniejszych wspomnień. Pisała później: «Nie potrafię  cieszyć się zdobyciem szczytu K2. [...] W 1986 roku straciłam zbyt wielu przyjaciół»". Ale jest też ślad po śmierci polskiego alpinisty, Wojciecha Wróża (1942-1986): "...stracił asekurację na luźnym końcu. Było ciemno, więc jego towarzysze [tj. Przemysław Piasecki i Peter Bozik - przyp. KN] raczej tylko poczuli, aniżeli ujrzeli, jak z łopotem leci obok nich w przepaść. Nie krzyczał, gdy spadał na pewną śmierć". Powinienem być wdzięczny Autorce, że tak rzetelnie prowadzi nas po K2. Sam, jak widać, sięgam do Internetu, aby móc spojrzeć w oczy tych, którzy TAM szli. To niezwykła podróż. Że okrutna chwilami? Wiem. Napisze więcej: wkurzająca! Wracają odruchy, jak przy każdej takiej lekturze (a widać, że staram się wracać do tematu): chciałbym chwycić, wyratować, zatrzymać niezatrzymywane!
Odbiegłem od Julie Tullius. Wiem. Ale to dlatego, aby uświadomić, że Jennifer Jordan, kreśli bardzo szeroko panoramę walki o K2. Śmierć W. Wróża nastąpiła w czasie schodzenia ze zdobytego szczytu. To chyba jeden z najokrutniejszych haraczy, jaki składają sobą ONI."«To nasz wielka chwila» - wyszeptał, gdy padli sobie w objęcia na ostrzu grani szczytowej. Niebo ponad nimi było czyste, usłane pierwszymi popołudniowymi gwiazdami jednak wszystko poniżej sąsiednich szczytów spowiły chmur. Rozglądała się wokół siebie z milczącym podziwem, a jej umysł walczył z narastającym otępieniem, by zarejestrować to, że właśnie została trzecią kobietą i o mały włos pierwszą Brytyjka, która dotarła w to miejsce" - to już J. Jordan. A potem był odwrót. I upadek. Bolesne potrzebowanie! Widzimy bezradność Kurta Diembergera. Widzimy, jak Julie spada! Nie, nie ginie! Los jeszcze wstrzymał wyrok. Jennifer Jordan bardzo plastycznie wciąga nas w swą narrację. Życie jednak gaśnie. Czytamy niemal podręcznik medycyn: obrzęk płuc, obrzęk mózgu, wyciek płynów do mózgu. Odmrożona twarz. I bezradność Kurta:"...dotknął jej ust. Były zimne. Jej organizm zaczynał się wyłączać, dostarczając coraz mniej krwi do zbędnych ust, stóp, rąk i nosa. Pokazała mu sczerniałe palce. W milczeniu zdał sobie sprawę, że straci przynajmniej dwa z nich. [...] Poza wszystkim jednak nigdy nie widział jej tak słabej, bezbronnej. Przycisnął ją mocno do siebie, wtulając w ciepłe puchowe śpiwory". Śmierć nie odstępowała od tego śpiwora. I dokonała swego dzieła: "Stało się. K2 pochłonęła życie trzeciej kobiety, przy trzeciej próbie jej zdobycia. Liczba śmiertelnych ofiar czarnego lata stanęła na dziesięciu". Ale to nie był koniec...
"Miała świadomość, że naraziłaby na szwank atak szczytowy, a nawet życie, wszystkich dookoła siebie, gdyby nadal nie ustępowała. Jakkolwiek kochała góry, nie miała zamiaru wspinać się kosztem narażenia życia innych ani własnego" - tak J. Jordan pisze o innej Polce, "Mrówce". To Dobrosława Miodowicz-Wolf. Jeśli macie historyczne skojarzenia z nazwiskiem panieńskim, to dobrze kojarzycie. To"z tych" Miodowiczów. A jednak dopisała swój żywot do strasznej listy ofiar K2 w letnim sezonie '86... "Mrówka nie dotarła do północy. [...] Jeszcze raz zwyczajnie przysnęła i potrzebowała, by ktoś szturchnięciem ją obudził. Wówczas szłaby dalej. Jednak zabrakło osoby, która wykonałaby ten zbawienny szturchaniec. Mała Mrówka, najsilniejsza z wymizerowanej gromady w obozie IV [...] w końcu straciła cały zapas sił". Był 10 sierpnia.
"Dla Pakistańczyków kobiety dzieliły się na dwa rodzaje: dziewice oraz nie-dziewice, z tym, że do drugiej grupy zaliczały się też żony i prostytutki. W ich mniemaniu Chantal był bez wątpienia dziwką, przybyła do Pakistanu, by między innymi obdzielić wszystkich swa nietuzinkową urodą" -  tak Jennifer Jordan wspomina Chantal Mauduit."Póki mam pod stopami grunt, jestem bezpieczna. ale czy ja przypadkiem nie śnię? Wszystko zdaje się tak nierealne" - i tym promiennym, jak mniemam, cytatem chcę pożegnać K2. Na długo? Nie wiem.'HOLA! TUTAJ JESTEM!"- i widzimy uśmiechniętą twarz francuskiego triumfu. Nie chcę odchodzić od książki "Okrutny szczyt..." tylko z widokiem bólu, śmierci, bezsilności.
Nikt nie gwarantował, że to będzie lekka i łatwa lektura. Sam tytuł wskazuje, jaki może być ciąg dalszy... Ocieramy się o śmierć tylu. Smutne. Ale czy książka  Jennifer Jordan jest nekrologiem? Prędzej hołdem dla tych niezwykłych kobiet, które rzuciły wyzwanie 8611 m n.p.m.

"WSZYSCY WYCHODZIMY TAM, 
NIE ZASTANAWIAJĄC SIĘ NIGDY, 
ŻE NASTĘPNA TO JA MOGĘ ZOSTAĆ W GÓRACH. 
BYĆ MOŻE TAK JUŻ MUSI BYĆ. TA GÓRA ZAŚ, 
TAK NIEBEZPIECZNA, NIESAMOWITA I PIĘKNA"
- Wanda Rutkiewicz
(pierwsza kobieta na K2)

Paleta (XXX) Николай Николаевич Ге

$
0
0
Śmiem twierdzić, że wielu z nas otarło się o płótna tego rosyjskiego mistrza pędzla. Bohaterem dzisiejszej "Palety" jest Mikołaj Gay / Николай Николаевич Ге (1831-1894). Najprościej określić zakres twórczości, jako: malarza historycznego (wybór zrozumiały), malarz religijny (wybór też nie do dyskutowania w czas Wielkiego Tygodnia), portrecista. I tak krótko charakteryzuje tę twórczość rodzima mutacja "Wikipedii". To spod Jego ręki wyszedł słynny portret Aleksandra Hercena (patrz okładka biografii wydana ostatnio przez "Iskry"). To on namalował scenę "Piotr I przesłuchuje carewicza Aleksego...". 
Dlaczego ON? Właśnie ze względu na kilka religijnych płócien. Ten Rosjanin o francuskich korzeniach nie szedł drogą, jaką wytyczał prawosławny kanon. Tu nie znajdziemy bizantyjskiego przepychu, zniewalającego blasku ikon. Zanurzamy się w malarstwie... łacińskim. Moje interpretowanie może wydać się naiwne i zabawne. Ale z dzieł Gaya bije zachodni sztych. 




Czy na tym blogu w ogóle zaistniało jakieś dzieło tego Twórcy? Owszem! Proszę odnaleźć moje opowiadanie (z 27 III 2013 r.) pt. "Pontius Pilatus..."- i trafiamy na obraz "«Cóż to jest prawda?» Chrystus przed Piłatem". Dlaczego wtedy nie poszedłem drogą tego zaskakującego w formie i treści płótna? Nie wiem. Na nowo odkryłem ten obraz kilka miesięcy temu. I już wiedziałem: TE dzieła MUSZĄ znaleźć się w cyklu "na wielki tydzień".


Ostatnia wieczerza nie jest czasem podniosłego pożegnanie. Dla Mikołaja Gaya to raczej czas oczekiwania. Oczekiwania na coś, co nieuniknione. W końcu jeden z Uczniów zdradzi, drugi zaprze się nim kur zapieje trzy razy... Ciężar tej nieuchronności musiał być przytłaczający. I ja TO widzę w wizji rosyjskiego malarza.

Uważam, że ponurość, przygnębiający chłód oddają czas, jaki został przed Chrystusem.  Nie mnie toczyć dysputy teologiczne. Ani mam do tego przygotowanie, ani wiara moja zbyt głęboka. Podziwiam jednak ponurość czasu zatrzymany na tych obrazach. "Golgota" po prostu wdziera się do mózgu swoją surowością i dramaturgią! Trudno odejść bez zadumy. Nie wiem czy twórczy "Pasji" znali te dzieła. Ale mam wrażenia, jakby Mikołaj Gay dotykał istoty dramatu, jakim była męka i śmierć Jezusa. 




Można by uzupełnić obrazy cytatami z "Biblii". Świadomie tego nie robię. Niech do przeżywania tych smutnych chwil pozostaje nasz wzrok, nasze myślenie. Nie potrzebujemy wspomagacza słownego. Na tym opiera się siła malarstwa, po które tu teraz sięgam: zmusza nas do zadumy. Nie zobaczymy tu radosnego wjazdu do Jerozolimy. Nie ma Jezusa na osiołku. Jest za to niezwykłość tamtego czasu.


Mam wrażenie, że nie ma w tym wszystkim... świętości. Apoteoza? Uświęcenie? Ja tego po prostu TU nie wiedzę. Jest po prostu życie tego, który ośmielił się  iść wbrew prawom, jakie choćby stanowił Sanhedryn /  סנהדרין. Mogę się mylić. Ludzka rzecz. Skoro jednak zatrzymałem się przy płótnach TEGO malarza, to chyba znak, że każdemu potrzebna jest chwila zadumy, przyhamowania, przemyślenia. 


Po chwili spotkania z taką wizją Golgoty i ukrzyżowania chyba dopiero widzimy dramat i śmierć. Czy M. Gay nie odziera tych wzniosłych chwil z natchnionego proroctwa? "Boże, mój Boże! Czemuś mnie opuścił?" - jakżeż boleśnie te słowa docierają do nas. Na mnie TO ukrzyżowanie robi piorunujące wrażenie.


Arizona Mountain Man odcinek 11

$
0
0
Sven Ericsson, zwany Boot leżał na posłaniu w wigwamie Szarej Sowy. Oczy nie musiały długo przyzwyczajać się do panującego półmroku. Przywykły już dawno do skąpego światła. Ani mrok zmierzchu, ani wnętrza takie, jak to nie robiły na starym wrażenia. Nawet nie starał się dociec co tu robi i jak się tu znalazł.
Nie pierwszyzną było dla niego znaleźć się gdzieś w głuszy pośród Indian. Dałby wszystkie skarby świata, że widział jakiegoś równie starego, jak on, który chwilę wcześniej krzątał się we wnętrzu. Zniknął? Wyszedł?
Pierwsze, co zrobił, to wymacał czy ma cały czas obie nogi. Były na swoim miejscu. Nic innego go nie interesowało. Nogi! Jakie to oczywiste. Mieć je, znaczyło tutaj tyle, co żyć! Na luksus wózka może mógłby sobie pozwolić jakiś wyperfumowany lord, ale nie on - człowiek gór. To już lepiej wtedy przystawić rury do czoła i nacisnąć spusty. Nie chciał nawet sobie wyobrazić, co pozostałoby z jego głowy. Strzęp? Bo chyba nawet nie krwawa miazga...


Usiadł. Nogi zdrętwiały. Czuł to! I to było najważniejsze! Żyły obie! Misterny opatrunek na tej, którą uszkodził zdradzał, że dostał się w ręce dobrego fachowca. Nie pamiętał, kiedy ostatnio coś złamał. Jakoś los był dlań łaskawym. To ostatnie zdarzenie niby było banalne, ale...
Gdyby nie Roy Wern już by po jego ciele pozostały nędzne szczątki. wilki, niedźwiedzie, pumy zrobiłyby swoje. Posiłek na kilka posiedzeń. Z wiosną do pozostałości dobrałyby się sępy. Na sama myśl wzdrygnął się. Jakoś dawniej było mu to zupełnie obojętne, jak i gdzie skończy. Widać starość  dobijała się nieubłaganie do niego.
Próbował wstać, ale opatrunek uniemożliwiał mu to. Syknął z bólu.
- Na twoim miejscu jeszcze bym leżał...
Na te słowa odwrócił się. W wejściu dostrzegł sylwetkę. Gdyby nie tembr głosu myślałby, że to chłopiec, młodzian. Ale nie - głos należał do osoby dorosłej, ba! nawet starszej. Niski, dźwięczący... Wsłuchał się w niego. Byłby przysiągł, że zna go. I to bardzo dobrze.
- Czy to możliwe? - zmrużył oczy, ale sylwetka nie poruszyła się w jego kierunku. Stała w blasku otwartego wigwamu. Odcinała się bardzo wyraźnie. Wreszcie uczyniła krok do przodu. Jeden... drugi...
Stary pokiwał z niedowierzaniem głową.
- Widziałeś mnie w Krainie Duchów? - roześmiał się. To był bardzo szczery odruch, nieomalże przyjazny lub nawet przyjacielski. Po chwili nie miał już żadnej wątpliwości.
- Stara Sowa? - nie wiedział do końca czy się cieszyć, czy wyciągać zza pasa nóż.
- Szara Sowa... ty stary!... Szara! Choć w latach już stara, jak ty. Ile masz zim?
- Cholera wie! - odburknął. - Matka mówiła, że urodziłem się za Madisona. Ale sama nie pamiętała czy to było w 12 czy 15 roku. Na pewno nie później jak w 17.
- To będzie... jakieś 70 lat?
- Ty przeklęty Komanczu!
- Głupoty z wiekiem nie straciłeś - odparował Indianin. - Czy ja wyglądam na Komancza? A może jestem Czejenem?
- Cholera wie, na kogo wyglądasz! Każdy z was jest taki sam!
- Głupie gadanie głupiego, starego, białego muła!
- Tylko nie muła! - obruszył się.
- Jestem Szoszonem. Matka była z Dakotów, daleka krewna Byka.
- Siedzącego Byka?
- Nie, Płaczącej Krowy! - parsknął Szara Sowa. - Pokaż lepiej tą swoja nogę...
- To ty teraz robisz za szamana?
Ale Szara Sowa nie odpowiedział. Delikatnie dotknął nogi. Widząc drgnięcie rannego z irytacją pokręcił głową:
- Jak takie białasy mogły wyprzeć nas z ziemi?! Bolało?
- Ehe... trochę...
- Trochę - powtórzył z sarkazmem Indianin. - Gdyby ci grizli rozharatał nogę, to nie powiem słowa... Ale ty tylko stary biały durniu przewróciłeś się.
- Trochę szacunku!
- Zamknij się ze swoim szacunkiem! Szoszona od Arapaho nie odróżni, a chce tu bohatera strugać. Dam ci twój nóż...
Stary pogrzebał przy pasku, ale... Nie miał ani paska, ani tym bardziej pochwy z nożem. Szybko przebiegł wzrokiem przy sobie. Dostrzegł swoje rzeczy.
- Dlaczego mi pomagasz?
- Bo taki drugi ciebie tu przywiózł i jeszcze ten matoł Dwa Księżyce... - machnął ręką.
- Ale... - przerwał mu stary.- Ty, Szara Sowa szamanem? Jeszcze dziesięć lat temu rozciąłbyś mi gardło od
ucha do ucha... Sam się uśmiechasz. Co ja nie byłem w Forcie Zbawiciela? Nie widziałem, co ty i twoi Szoszoni zrobiliście...
- To wy wcześniej spaliliście całą wioskę nad Rzeką Wiatrów! - Szara Sowa podniósł głos. Ale podnosząca zdawało się groźna fala nagle opadła. Usiadł obok. Wyciągnął przed siebie nogi: Masz stare, kruche kości!
- Mam - westchnął stary. - I do tego... 70 lat! Napadli na nas, okradli.
- Kto? Moi bracia czy wasze bydło?
- Biała hołota - burknął stary. Kiepsko czuł się z tym, że musi źle mówić o białych. Nie mógł nie zauważyć wyrazu satysfakcji na indiańskiej twarzy. - Jacyś nie tutejsi... Nie znałem tych gęb... Kręcę się w tej okolicy od wielu, wielu lat. Tych widziałem pierwszy raz! Trzech lub czterech. Ukradli nam konie i skóry.
Kaszel przerwał mu.
- Ale nie zabili! - zauważył Szara Sowa.
- Pocieszenie... Roy Wern wiózł cały swój zarobek.
- Twój?
- Nie.
- To, co się martwisz! - machnął lekceważąco ręką Szary Sowa. - Niech się ten drugi...
- Roy...
- ...właśnie martwi. Tobie do niego nic! Myśl, że koniec twego po górach jeżdżenia!
- O czym Sowo mówisz?! Jaki koniec?! Czego koniec?!
- Jesteś za stary na góry! One cię zjedzą, stary durniu!
- Chciałbyś żebym zdechł w kapciach przy kominku? Nie doczekanie! Nigdy! Zresztą nie mam domu!
- Każdy jakiś ma.
- Ale ja nie! I już! Chyba sam wiem. Nie było kiedy...
- A było z kim?
- Jeszcze do tego filozof! Szoszoni napadli na jakiegoś pastora lub bibliotekę? - parsknął w twarz Indianinowi. Bardzo mu się to spodobało. Dłuższą chwilę aż się krztusił. Szara Sowa wstał.
- Lepiej leż. Przyniosę napar.
Stary nie protestował. Po chwili został sam. W namiocie zrobiło się cicho.

(cdn)

Przeczytania... (208) Piotr Świątkowski "Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja w Kraju Warty" (Wydawnictwo Rebis)

$
0
0
Robi mi się smutno na sercu od samego patrzenia na okładkę książki Piotra Świątkowskiego "Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja w Kraju Warty", Wydawnictwa Rebis. Rozpoznaję przecież bezbłędnie plac Wolności w ukochanym sercu mego Poznania. Morze niemieckich (hitlerowskich) zakutych w hełmy wz. 16 głów teutońskich nadludzi. Świetnym zabiegiem drukarskim jest wyeksponowanie czerwieni faszystowskich flag. Kiedy robiono to zdjęcie z powrotem był przemianowany na: Wilhelmsplatz. Ledwie dwadzieścia lat wcześniej fetowano w tym samym miejscu przybycie generał Józefa Dowbor Muśnickiego. Dziwnie kolebie się koło historii...

"Polacy sporo wiedzą o Niemczech, Niemcy niewiele o Polsce [...] Z przykrością stwierdzam, że dotyczy to również niemieckich historyków" - P. Świątkowski cytuje m. in. wypowiedź profesora Stanisława Żerko. Jest też wypowiedź profesora socjologii Andrzeja Saksona, który uświadamia nam naszą... ułomność: "Gdy przysłuchuję się niemieckiemu dyskursowi, dochodzę do wniosku, że to Polacy powinni przeprosić Niemców za wypędzenia z 1945 r. To efekt naszej polityki historycznej, a właściwie jej braku. [...] Jeśli my nie będziemy kreować pozytywnego wizerunku Polski, to nie zrobią tego ani Niemcy, ani Rosjanie, ani Amerykanie". To oczywiście odpowiedź na fantazyjne pomysły rządzących, aby ktoś za nas (czyta: Hollywood) nakręcił film, obstawił go oscarowymi gwiazdami i dopiero by poszło  wpięty różnym bluźniercom. Nie dopatrujmy się li tylko niewiedzy na Zachodzie, u niemieckiego sąsiada. Warto zapamiętać wypowiedź poznańskiego historyka  Jarosława Burchardta. Analizował zawartość polskich podręczników pod kątem poznańskich śladów, oto do jakich konkluzji doszedł: "O powstaniu wielkopolskim są dwa zdania, a o życiu w Kraju Warty nie ma praktycznie nic. Polacy nie zdają sobie sprawy, że Generalne gubernatorstwo i polskie ziemie na zachodzie wcielone do Rzeszy to są dwa różne światy". Dorzuciłbym od siebie także Okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie / Reichsgau Danzig-Westpreußen. Gdyby poza nami (tj. potomkami tych, którzy TO przeżyli), to nie byłoby perfidnej, podlej i obrzydliwej manipulacji z "dziadkiem z Wehrmachtu"!
I dlatego bardzo dobrze, że doczekaliśmy się książki pana Piotra Świątkowskiego. "Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja w Kraju Warty", to bardzo ważna pozycja, która jest najnowszym, najświeższym spojrzeniem na  okoliczności okupacji Wielkopolski przez Niemców w latach 1939-1945. Tym bardziej, że Wydawnictwo Rebis poświęciło oddzielną publikację Generalnemu Gubernatorstwu (patrz odc. 63 tego cyklu). A z samego faktu "przyrodzenia" jest zobowiązane, aby oświecać nam obraz tego, co działo się w Poznaniu, w chwilach, kiedy swój ponury cień rzucał na gród Przemysła Arthur Greiser (1897-1946). O zgrozo urodzony w Środzie Wielkopolskiej, tak bliskiej memu historycznemu sercu, z racji ślubu w 1764 r. moich praprapraprapradziadów Michała i Anny ze Skrzyńskich małżonków Pieczyńskich (trzy pokolenia moich Pieczyńskich wzrastała w tym prastarym mieści; może dalej tam mieszkają?). Nie po raz pierwszy mam okazję przypomnieć o swym wielkopolskim rodowodzie.
Chcę uspokoić pana J. Burchardta: może i podręczniki milczą o wielu faktach (o zbrodniach na bydgoszczanach też nie ma szaleństwa w rozpisywaniu), ale osobiście sporo mówię o poznańskim Forcie VII. Odwiedziłem go osobiście. Wizyta w kazamatach przy ul. Polskiej siedzi w e mnie. Nawet ostatnio na lekcji pokazywałem list/gryps, jaki fotografowałem w tym miejscu kaźni. Nie ukrywam, że jestem zaskoczony, że są problemy z... klasyfikacją tej mordowni: "Niemcom w wymazaniu z pamięci obozu koncentracyjnego w Poznaniu pomogły polskie władze. Po procesie Arthura Greisera Polska uznała Fort VII za obóz koncentracyjny Nie udało się przejść obojętnie wobec zeznań więźniów na procesie kata Wielkopolski. [...] W latach osiemdziesiątych zaczęły się problemy. Nie ma dokumentów - nie było obozu. W latach dziewięćdziesiątych na oficjalnej liście obozów pominięto poznański Fort VII".  Czytam za panem P. Świątkowskim i przecieram ze zdziwienia oczy. O co w tym wszystkim chodzi? To jakiś ponury żart? Mogę tylko przepraszać, że do dziś nie napisałem niczego na temat tego straszliwego miejsca. Mea culpa!... Potem dziwimy się, że Niemcy produkują taki serial, jak "Unsere Mütter, Unsere Väter"?! Jest o nim również wzmianka w "Polakom i psom wstęp wzbroniony...", pisałem i ja (patrz wpis z 22 VI 2013 r.).
"Arthurek lubił się bić. [...] Rada pedagogiczna gimnazjum w Inowrocławiu, a zasiadali w niej sami Niemcy, wyrzucili Arthurka ze szkoły na zbity pysk. Taki to był urwis" - to nie jest jakieś lokalne wcielenie Mikołajka czy Szatana z 7-mej klasy. To z jego ust, dorosłego Arthura, popłynęły słowa pełne grozy, jaki usłyszeli mieszkańcy w rodzimej Środzie Wielkopolskiej: "Każdy Polak, który podniesie tylko rękę na Niemca, będzie wymazany z rejestru osób żyjących na świecie. W dwadzieścia cztery godziny stanie się dzieckiem śmierci". Tak, to gauleiter Arthur Greiser! Cytatów jest znacznie więcej: "Nie przyszedłem, by głaskać w jedwabnych rękawiczkach kilku niemieckich proboszczów, którzy wytrzymali próbę. ale by wytępić naród polski". Wymienia się miejsca kaźni, jak wiele bliskich memu sercu: Środa, Kostrzyn, Leszno, Nekla. Jest i opinia samego A. Hitlera: "Czym dla Anglii były Indie, tym dla nas będzie przestrzeń na Wschodzie" i to udowadnianie germańskości Wielkopolski! Trudno, bym przytoczył tu każdy interesujący mnie cytat. Wraca zestawianie realiów okupacyjnych w GG i Warthegau, cytuję przytaczaną wypowiedź dr Agnieszki Łuczak (IPN): "Jedynym prawem Polaków była praca. Były takie okresy, że tydzień pracy wynosił osiemdziesiąt godzin. Nie było urlopów. Kto nie pracował, ten nie dostawał kartek żywnościowych. Zupełnie inaczej było w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie wszyscy mogli kombinować, a konspiratorzy mieli fałszywe zaświadczenia o zatrudnieniu". Ciekawe jest moim zdaniem, że wielu pracowników gauleitera oceniała go wyjątkowo... pozytywnie. Wychodzi, że to był "ludzki pan"? Jest i inna wypowiedź dr A. Łuczak na temat segregacji rasowej, jak dotykała Polaków choćby w sklepach: wyznaczone godziny sprzedaży, ustępowanie Niemcom, połowę mniejsze porcje niż Niemcom! Proszę zwrócić uwagę na wielkopolski zmysł w szmuglowaniu mięsa, wędlin.
Woda+maggi+płatki owsiane+drożdże+cebula+przyprawy+tłuszcz = ? Co to takiego? A okupacyjny przepis na... wątrobiankę! Ziemniaki+cukier+olejek migdałowy = domowa receptura na cukierki, tzw. "pyreczki" marcepanowe! Tak, dzięki dociekliwości i drobiazgowości Autora mamy okazję zajrzeć do kuchni, garnków, na talerze Wielkopolan tego okrutnego okresu. Proszę sobie przypomnieć "szyszki" z czasów PRL-u, kiedy rarytasem była tabliczka czekolady. Trudno stawiać znaki równości, ale zapobiegliwość kulinarna to chyba jednak nasza cecha narodowa.
Tytuł książki ("Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja w Kraju Warty") nie wziął się z powietrza: "Psy mogą być wprowadzane do parku na smyczy, Polakom zaś wejście surowo wzbronione" - to w Kaliszu, a w Turku "Polakom i psom wstęp wzbroniony" - takie tabliczki wieszano na wejściach do miejskich parków. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to przed 1939 r. identyczne w treści i formie pojawiały się napisy bodaj w Gdańsku-Oliwie.
"A teraz najtrudniejszą dla mnie rzeczą jest pożegnać się z Tobą, moja kózko. (...) Mogę tylko zapewnić Cię, że jesteś wielką miłością mojego życia" - to też Arthur Greiser, w 1946 r. Z listu do żony, kiedy już wiedział, że wyrok jest tylko jeden: śmierć przez powieszenie. Nie wiedziałem, że wysłał list do samego papieża Piusa XII."Większość zdeklarowanych hitlerowców była przekonana, że idzie na szafot za niewinność i za wierność ideałom. Nic nowego. Z drugiej strony dobrze się stało, że publiczne egzekucje wachmanów ze Stutthofu i Greisera były ostatnimi. Dożywocie nie wchodziło w grę" - to opinia poznańskiego historyka dra Marka Rezlera*.  "Sznur udusił Potwora o siódmej rano w niedzielę, 21 lipca 1946 roku. Katem został kelner z restauracji «Smakosz». Nie miał kwalifikacji w dziedzinie wieszania ludzi, ale posiadał elegancki frak. [...] Dyndającego na sznurze Potwora odzianego w garnitur oglądało piętnaście tysięcy ludzi. Przed śmiercią mamrotał pod nosem modlitwę. Ludzie milczeli. Po wszystkim kelner zdjął rękawiczki i odrzucił je z obrzydzeniem" - niezwykle plastycznie opisuje to wydarzenie Piotr Świątkowski. Zastanawiam się czy używanie synonimu "Potwór" przystoi rzetelnej publikacji historycznej?
"Wysiedlano Żydów, Polaków i Polaków napływowych. Tych, którzy sprowadzili się do Wielkopolski po pierwszej wojnie światowej. Do Generalnego Gubernatorstwa jechali alkoholicy, prostytutki, niepełnosprawni, przestępcy, chorzy psychicznie i chorzy na polskość. Pierwszeństwo mieli inteligencja i Żydzi. Na listach znalazły się nazwiska nauczycieli. Polski nauczyciel-wychowawca był wrogiem Rzeszy" - to zaledwie drobny"wycinek" z polityki deportacyjnej, jaką z brutalną skrupulatnością wykonywał A. Greiser w Kraju Warty.  Mamy cytowane relacje świadków tamtych zdarzeń. Budują one obraz nieludzkich warunków, pogardy, odwetu. Od otrzymywanych pisemnych dekretów wysiedlenia nie przewidywano żadnej formy odwołania. Okazuje się, że zdarzały się przypadki volksdeutschów, którzy uprzedzali polskich sąsiadów o czekającej ich deportacji do GG.  Czy bezinteresownie? Proszę sprawdzić. Zaskakujące, że jeszcze dziś wielu żyjących przesiedleńców nie może korzystać ze statusu kombatanta, bo obóz w jakim przebywali nie znalazł się na... urzędowe liście? Zaskoczyć może opinia: "Nie można zrozumieć Holokaustu i wypędzeń bez zrozumienia deportacji z Kraju Warty". Choćby dla zrozumienia powagi tego sformułowania warto sięgnąć po książkę P. Świątkowskiego.
"Nie ma Pan pojęcia, jak szybko człowiek się pali! Jak najlepszy węgiel, jak nafta, tak się pali! Po spaleniu ludzi my musieliśmy chyłkiem pełzać tym podziemnym korytarzem do popieliska i wybierać popiół. [...] Wydobywaliśmy z tego popiołu jeszcze niespalone resztki kości i tłukliśmy ubijaczami na proch" - to wspomnienie jednego z uciekinierów z SS-Sonderkommando Kulmhof (obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem), Mordechaja Żurawskiego. To racja, że o tym miejscu zagłady wiemy bardzo niewiele. Gdyby nie mój serdeczny przyjaciel i znawca tematyki holocaustu Michał Wawrzyński może dopiero czytając książkę "Polakom i psom wstęp wzbroniony..." dowiedziałbym się o tym miejscu. Z tego samego źródła pochodzi inna, bardzo okrutna opowieść o opróżnianiu wagonów, które transportowały Żydów: "Wielu jeszcze żyło. (...) Wołali niektórzy: Boże! Co wy ze mną robicie! Ja jeszcze żyję! (Tych żywych wrzucali do pieca). Jeden z naszych poznał rodzoną siostrę i wrzucił ją do pieca, mimo że jeszcze żyła". Rozdział poświęcony martyrologii Żydów w Chełmnie jest też... swoistym oskarżeniem o zaniechaniu państwa polskiego wobec ofiar, wobec polskich Żydów, wobec Żydów. Smutne.
Książka Piotra Świątkowskiego, to ważne dopełnienie tego, co przeciętny Polak w ogóle wie o okupacji. Pewnie, dla przeciętnego odbiorcy lokalnej historii, tej małej Ojczyzny, wiele z faktów tu opisanych, to oczywistości. Nie zdziwiłbym się jednak, jakby gro rodaków przecierało ze zdziwieniem swe oczy. Życie kulturalne pod najokrutniejsza z okupacji (niemiecką/hitlerowską/nazistowską) dla wielu ogranicza się do Warszawy. To, jak ratowano się w tej materii w Poznaniu, to dopiero heroizm! Cały czas nie wolno nam zapominać, że to była Rzesza! Nie namiastka, kadłub po-polski. Tu nie było polskiej prasy, koncesjonowanych teatrzyków - tu nie wolno było (jak również w mej rodzimej Bydgoszczy) pisnąć po polsku słowa! "Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja w Kraju Warty" powinna bezwzględnie trafić na półkę każdej szkolnej biblioteki! Znajdziemy tu mnóstwo cytatów, źródeł do uzupełnienia wiedzy. W tym choćby wypowiedzi prof. Stefana Stuligrosza (1920-2009).  Pewnie, że najcenniejszym są wspomnienia prof. Jerzego Skurczewskiego (1924-1995):"Niemcy walczyli z Kościołem katolickim, ale pozwolili na nabożeństwa w dwóch kościołach: św. Wojciecha na Skałce** i Matki Boskiej Bolesnej na Łazarzu. do tych dwóch kościołów ograniczyło się życie muzyczne publicznie wykonywane w Poznaniu".
"Więźniowie fortu w ciągu pięciu miesięcy tracili połowę masy ciała. Śmierć był kwestią czasu. Co dwa dni człowiek dostawał kubek zupy. Do kilku kotłów wrzucano piętnaście kilogramów kości, które później zjadały esesmańskie psy. Ludzie dostawali wodę z odrobiną marchwi lub zgniłych ziemniaków" - to drobny wycinek z życia/przeżycia w osławionym Forcie VII. Porazić może stwierdzenie Autora (oparte przecież nie o Jego fantazję czy historyczną pomysłowość): "Wyjazd do Auschwitz był wielkim szczęściem, mimo że wszyscy wiedzieli, że to obóz śmierci. Auschwitz było marzeniem w Forcie VII". Kolejne przecieranie oczu przy tej lekturze. Skoro czytamy m. in. o przybierających na wadze w KL Mauthausen? Historia Fortu VII zasługuje (powtarzam się) na oddzielne przez mnie potraktowanie. Wiem. Jeden jeszcze, zaskakujący cytat z całości:"Komendanci więzienia w Rawiczu i Wronkach odmawiali przyjmowania więźniów z Konzentrationslager Fort VII Posen. Nie potrzebowali trupów, które psują statystykę. [...] Nawet poznańskie Gestapo skarżyło się na załogę fortu do Himmlera". Ze swej strony mogę tylko apelować: będąc w Poznaniu odwiedźcie Fort VII. Co tam koziołki! Ul. Polska, to krzyk pamięci za tymi, co przeszli przez to piekło lub oddali tu swe życie.  To tam zginął m. in. doktor Franciszek Witaszek, szef Okręgu Poznańskiego Związku Odwetu. Kolejna poruszająca historia.
"Niemcy urządzili pokazowe wieszanie. Zwieźli najpierw wszystkich Żydów z najbliższych obozów i skazani musieli się sami kolejno wieszać. Szubienica stała długo na skraju lasu. Nie możemy pojąć bestialstwa hitlerowców. Potem Żydów gdzieś wywieźli. Ich miejsce zajęli jeńcy francuscy" - obraz wielkopolskiego Holocaustu. Trudno obojętnie przejść wobec tego "metodycznego mordu" na Narodzie Wybranym. Ale proszę zwrócić uwagę, że jest to też lekcja na temat poznańskiego antysemityzmu. W dwóch miejscach znajdziemy pouczające sformułowania: "Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku znakomita część Żydów mówiących po niemiecku, Żydów niemieckich, wyjechała w głąb Republiki Weimarskiej. Ale to nie znaczy,  że z Poznania wyjechał antysemityzm". Do tej nuty wraca autor opisując choćby formalności związane z niejakim  Franzem Kantorowiczem, który w 1920 r. sprzedał Bankowi Przemysłowemu wytwórnię wódek. Zastrzegł, aby akt notarialny był sporządzony po niemiecku:"Tak w Poznaniu narodził się antysemityzm. Bez Żydów, ale z zazdrością o żydowski majątek". Samo życie. Ale tez Poznań jest ważnym miejscem pamięci dla rozproszonych po świecie Żydów. Proszę zwrócić uwagę na rozmową z Rafałem Witkowskim. Kolejne z zaskoczeń przy tym przeczytaniu. I to tez kolejna wartość dodana wynikająca z lektury książki Piotra Świątkowskiego. Warto przyswoić sobie mądrość wypowiedzi prof. Macieja Franza, kiedy wypowiada się na temat nadpomnikowatości myślenia rodaków: "Wydaje nam się, że jak postawimy pomnik, to jesteśmy moralnie usprawiedliwieni. Jakby pamięć można było zamknąć w pomniku. Potem mijamy pomniki i ich nie widzimy. Szarość pochłania pomnik już dzień po uroczystym odsłonięciu". Pozostawiam pod rozwagę obecnym decydentom...
Nie spodziewałem się, że w książce  o okupacji Wielkopolski (Kraju Warty) przyjdzie mi czytać o marszałku Józefie Piłsudskim czy generale Józefie Dowbor-Muśnickim. Zgadzam się z cytowaną opinią: "BEZ SZERSZEGO KONTEKSTU  NIE MA HISTORII. BEZ ZROZUMIENIA POWSTANIA WIELKOPOLSKIEGO NIE ZROZUMIE SIĘ WARTHEGAU". Podważania bezsporności tych dwóch zadań nikt o zdrowych zmysłach się nie odważy. Tym bardziej książka Piotra Świątkowskiego utwierdza w nas przekonanie: trzeba ja przeczytać, trzeba ją zrozumieć. Nie twierdzę, że to łagodna pigułka. Chwilami musimy zderzyć się z tym, czym była okupacja, jak zachowywali się Polacy, czy nad Wartą stąpały same anioły?
 "Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja w Kraju Warty" (Wydawnictwa Rebis), to potrzebna książka. Również mi. Jestem już trzecim pokoleniem urodzonym poza Wielkopolską. Wracam do niej jednak, jak do mego Matecznika, Ojcowizny. Ślady zostały na cmentarzach Targowej Górki, Nekli, Miłosławia, Bagrowa, Środy Wielkopolskiej czy Szlachcina, gdzie pozostały groby moich przodków, krewnych i powinowatych. Jest też w murach więzienia we Wronkach wpisana męka mego dziadka (którego matka z Gierłatowa, a ojciec z Karolewa), który cudem przeżył stalinowskie więzienie. Pozwalam sobie chodzić po Poznaniu, jako  m o i m  mieście, choć nikt z antenatów tam nigdy (jak sięgam wiedzą do XVIII w.) nie mieszkał. Pochylmy się nad losem Wielkopolski. Uznajmy fakt: tak, niewiele (lub nic) na   t  e n   temat wiem, wiedziałem. Piotr Świątkowski zadbał, abyśmy poznali relacje licznych świadków, historyków - i los Warthegau nie był dla nas historyczną białą plamą.

PS: To "Przeczytanie..." poświęcam pamięci moich krewnych, którzy zostali zamordowani przez hitlerowskich/niemieckich okupantów: Hieronima GRZYMSKIEGO i Piotra GRZYBOWSKIEGO


* miłośnikom historii Wielkopolski nie jest obce to nazwisko, tym bardziej, że Dom Wydawniczy Rebis wydał m. in. tegoż "Powstanie wielkopolskie 1918-1919", "Nie tylko orężem. Bohaterowie wielkopolskiej drogi do niepodległości", czy "Wielkopolanie pod bronią 1768 - 1921. Udział mieszkańców regionu w powstaniach narodowych" - wszystkie te pozycje w zasięgu mego wzroku
** patrz na tym blogu cykl: Nekropolie - wizyta 3 (2 XI 2013)

Myśli wygrzebane (74) Albert Camus

$
0
0
Cykl zamiera? Ostatni odcinek 20 lutego? Wtedy była "Polityka" Arystotelesa. A tu nagle "przeskok" do XX wieku!  I od razu w ramiona Alberta Camus (1913-1960). Jest wspólny mianownik. Znów sięgam po wydany przez DeAgostini oraz Altaya tom z serii "Arcydzieł Wielkich Myślicieli". Ten z 2001. "Mit Syzyfa" w tłumaczeniu Joanny Guze. Ale, ale - czy i tym razem nie spotkamy Arystotelesa? Proszę uważnie wniknąć w treść tego, co nam zostawił A. Camus.


"Ten esej traktuje o wrażliwości absurdalnej, tu i ówdzie spotykanej w naszym wieku - nie zaś o filozofii absurdu, której, ściśle mówiąc, nie zna nasz czas" - tak zachęca nas do lektury sam Mistrz. Nadużywam   t e g o   określenia na moim blogu? Nie sądzę. Po prostu tak  w i e l u  odgrywa w naszym stawaniu się, uczłowieczaniu decydującą rolę, że powoli robi się tłum MISTRZÓW! Na każdym kroku jakiś inny? Dla większości z nas Camus równa się "Dżuma / La Peste". Bo lektura. Tym bardziej warto pochylić się na niezbyt obszernym dziełem Noblisty, jakim jest właśnie "Mit Syzyfa".

To nie jest prosta lektura. Takie sobie podczytanie w rozbiegu. Już pierwsze rozważanie wpycha nas w swoistą otchłań:"Jest rzeczą głęboko obojętną, czy ziemia kręci się wokół słońca, czy na odwrót. W gruncie rzeczy to kwestia błaha. Widzę natomiast, że wielu ludzi umiera, ponieważ ich zdaniem życie niewarte jest trudu, by je przeżyć. [...] Sądzę więc, że sens życia jest najpilniejszym z pytań. Jak na nie odpowiedzieć?". To z tekstu"Absurd i samobójstwo". Tak, daje przedsmak na, co ważymy się otwierając ten tom. Ale oto ciąg dalszy rozważań wobec   t a k i e g o    rozstania się ziemskim światem:
  • Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedź na fundamentalne pytanie filozofii.
  • Zacząć myśleć to zacząć być podkopywanym.
  • Człowiek rzadko zabija się z refleksji (taka hipoteza nie jest jednak wykluczona).
  • W pewnym sensie zabić się to wyznać, jak w melodramacie.
  • Naturalnie, żyć nigdy nie jest łatwo.
  • Świat, który można wytłumaczyć kiepskimi nawet racjami, jest światem bliskim.
  • Można założyć w zasadzie, że postępowanie człowieka, który nie oszukuje, powinno być określone przez to, co uważa za prawdziwe.
  • Niepoważne traktowanie tragizmu to w końcu nic złego, ale w ostatecznym rachunku osądza ono człowieka.
  • W przywiązaniu człowieka do życia jest coś silniejszego od wszystkich nieszczęść świata.
  • Sąd ciała wart jest sądu umysłu, a ciało cofa się przed nicością.
  • Człowiek zabija się, ponieważ życie nie jest warte, aby je przeżyć, to bez wątpienia prawda, ale prawda jałowa, bo truizm.
  • Dogodnie jest być logicznym; niepodobna niemal być logicznym do końca.
  • Ludzie, którzy umierają z rąk własnych, idą aż do końca za swoją skłonnością.
  • Wytrwałość i przenikliwość to najlepsi obserwatorzy gry nieludzkiej, w której absurd, nadzieja i śmierć wymieniają swoje repliki.
Czas Wielkiej Nocy nastraja do zadumy. Nie odważyłbym się tego wątku poruszyć przy okazji 1 listopada. Zbyt wiele znam przypadków, jak w chwili depresji, załamania, zburzenia wartości wokół których budowało się swój świat, marzenia i pragnienia - odebrano sobie życie.
  • Głębokie uczucia, podobnie jak wielkie dzieła, znaczą zawsze więcej, niż wyrażają świadomie.
  • Wielkie uczucia niosą ze sobą swój świat, wspaniały lub nędzny.
  • Poczucie absurdalności może porazić byle jakiego człowieka na zakręcie byle jakiej ulicy.
  • ...człowiek określa się równie dobrze poprzez swoje komedie, jak przez odruchy szczerości.
  • Wszystkie wielkie czyny i wszystkie wielkie myśli mają śmiechu wart początek.
  • Wielkie dzieła rodzą się często na zakręcie ulicy albo w zgiełku restauracji.
  • ...w codzienności szarego życia unosi nas czas.
  • Jutro, pragnął jutra, kiedy cała jego istota powinna była go nie chcieć.
  • Pierwotna wrogość świata idzie ku nam poprze tysiąclecia.
  • Przerażenie płynie z rachunku dotyczącego śmierci.
  • Żadna moralność i żaden wysiłek nie staną się a priori prawomocne wobec krwawej matematyki, która rozstrzyga o naszej kondycji.
  • Pierwszą czynnością umysłu jest odróżnienie tego, co jest prawdą, od tego, co jest fałszem.
  • Dla człowieka zrozumieć świat to sprowadzić go do tego, co ludzkie, wycisnąć na nim swoją pieczęć.
  • Dopóki umysł milczy w nieruchomym świecie nadziei, wszystko odbija się i porządkuje we jedności jego nostalgii.
  • Jedyna znacząca historia myśli ludzkiej, którą należałoby napisać, byłaby historią jej kolejnych skruch i niemocy.
  • Także inteligencja mówi mi na swój sposób, że świat jest absurdalny.
  • ...w świecie nieczytelnym i ograniczonym los człowieka nabiera wreszcie sensu.
  • Zawsze byli ludzie, którzy bronili praw tego, co irracjonalne.
  • ...nigdy jeszcze i w żadnej epoce nie atakowano rozumu z większą gwałtownością niż w naszej.
  • Absurd rodzi się z tej konfrontacji: ludzkie wołanie i bezsensowne milczenie świata.
Będę teraz rozdział po rozdziale rozbierał dzieło A. Camus? Nie. Nic jednak nie poradzę, że każdy rozdział (powyżej skutek odczytania eseju pt. "Absurdalne mury"), to rzeka, z której można pełnymi garściami brać. Chwilami wbija w glebę! Nie, nie sądzę, że to zbyt ambitna lektura. Czy do poduszki? Może nie koniecznie. Ale na pewno zacisze domu, gabinetu, podkład jazzu (ja odpływam przy Billu Evansie, nie po raz pierwszy zresztą). Na pewno nie polecam środków komunikacji miejskiej, bo to albo trzęsie, albo to drze się obok ktoś do komórki, albo jedzie od tegoż czosnkiem. W takich warunkach nie da się skupić nad Albertem C. W każdym bądź razie ja nie umiem.
  • Życie pod dusznym niebem żąda odejścia albo pozostania.
  • Absurd nie może istnieć poza umysłem ludzkim.
  • Człowiek pozbawiony nadziei i tego świadomy nie należy już do przyszłości.
  • Wielkością Boga jest jego niekonsekwencja.
  • Trzeba skoczyć w Boga i tym skokiem uwolnić się od złudzeń racjonalnych.
  • Nasz głód rozumienia, nasza nostalgia absolutu są wytłumaczalne tylko o tyle, o ile możemy rozumieć i wyjaśniać wiele rzeczy.
  • Absolutna negacja rozumu jest daremna.
  • Rzecz naturalna, że obraz świata jest jasny, gdy zakładamy, że ma być jasny.
  • Rozum i irracjonalność prowadzą do jednakiego kaznodziejstwa.
  • Myśl człowieka jest przede wszystkim jego nostalgią.
  • Nie wiem, czy świat ma jakiś sens, który go przekracza.
  • Historii nie zbywa ani na religiach, ani na prorokach, nawet bez bogów.
  • Przekreślić bunt świadomy, to uniknąć problemu.
  • Dla człowieka bez klap na oczach nie ma piękniejszego widoku niż widok inteligencji walczącej z realnością, która ją przekracza.
  • Wiedzieć, czy człowiek jest wolny, to wiedzieć, czy może mieć pana.
  • O wolności mogę mieć tylko wyobrażenie więźnia albo jednostki w nowoczesnym państwie.
  • Myśleć o jutrze, ustalać jakiś cel, lubić to lub tamto zakłada wiarę w wolność, nawet jeśli powiada się sobie czasem, że się jej nie czuje.
  • Choćby człowiek był najdalej od przesądów moralnych czy społecznych, w części jest im poddany, a nawet do najlepszych spośród nich przystosowuje swoje życie (są bowiem złe i dobre przesądy).
I - jak? Co z   t e g o   zostanie w nas? Zrobił się nam moralitet moralny i etyczny. Daje do myślenia. Wiele! Nie dotarłem nawet do połowy "Mitu Syzyfa". Pochłonęło mnie zupełnie to teraz czytanie i wygrzebywanie. Mało! Trzeba chyba wrócić po czasie do tej niezwykłej lektury. Jedno jest pewne: warto!
Na koniec jeszcze raz, mała dawka:

"ŚWIAT SAM W SOBIE NIE JEST ROZUMNY, TO WSZYSTKO, CO MOŻNA POWIEDZIEĆ; ABSURDALNA JEST KONFRONTACJA TEGO, CO IRRACJONALNE, I SZALEŃCZEGO PRAGNIENIA JASNOŚCI, KTÓREGO WOŁANIE ROZLEGA SIĘ W NAJGŁĘBSZEJ ISTOCIE CZŁOWIEKA.  ABSURD ZALEŻY TYLE OD CZŁOWIEKA, ILE OD ŚWIATA".

90 rocznica urodzin Tadeusza Mazowieckiego - 18 IV 1927 r.

$
0
0
"Tadeusz Mazowiecki urodził się 18 kwietnia 1927 roku, został ochrzczony w kościele parafialnym pw. św. Bartłomieja. Był trzecim dzieckiem swoich rodziców [tj. Bronisława i Jadwigi urodzonej Szemplińskiej małżonków Mazowieckich - przyp. KN]. Powiatowy lekarz w przedwojennej Polsce to była figura, więc dom rodzinny był zamożny" - czytamy w książce   Romana Graczyka: "Od uwikłania do autentyczności. Biografia polityczna Tadeusza Mazowieckiego" (Zysk i S-ka), która była bohaterem odc. 62 moich "Przeczytań..." z 12 IX 2015 r. 


XC rocznica urodzin Pierwszego Nie-Komunistycznego Premiera w powojennej historii Polski  sprawia, że wracam do myśli politycznej Tadeusza Mazowieckiego. Smutne, ale pamięć o tak Wybitnym polityku powoli wyciera się, szczególnie w pamięci młodych. Proszę mi wierzyć, wiem co piszę. I boleję nad tym.
Tak, książka R. Graczyka jest mi niezbędnym, aby choć w ten sposób uczcić dzisiejszą rocznicę.  Ze swej strony mogę tylko chylić skroń przed człowiekiem, który w 1989 r. podjął trud dźwigania ciężaru pierwszych zmian po 4 czerwca. To była ogromna odpowiedzialność i odwaga. Można ciskać różne zarzuty wobec Premiera, głównie o tzw. gruba kreskę.  Nie zapominajmy jednak, że w chwili, kiedy Tadeusz Mazowiecki obejmował urząd istniał Związek Sowiecki. to teraz, z perspektywy czasu wiemy, że był dogorywającym truchłem, ale myśmy  t e g o   nie wiedzieli. Nim ciśniemy jakiś zarzut wobec  t a k i e j  Osobowości zastanówmy się, a co My sami wtedy dokonaliśmy dla Polski?
Tadeusz Mazowiecki zmarł  28 października 2013 r. W dniu dla mnie szczególnym: akurat wtedy przypadała setna rocznica urodzin mojej ukochanej Babci, Marii z Głębockich Poźniakowej (1913-2001), której bratanek zostanie ministrem edukacji narodowej w kolejnym polskim rządzie.
  • Rozwój prasy nie może być regulowany administracyjnie, a rola cenzury musi być dalej ograniczana.  
  • Prawo dostępu do radia i telewizji musi być równe dla wszystkich.
  • Polska pragnie współtworzyć nową Europę i przezwyciężać powojenne podziały świata, dziś już całkowicie anachroniczne. 
  • Jeśli nadejdzie dzień, w którym europejskie bezpieczeństwo nie będzie wymagało bloków wojskowych, pożegnam się z nimi bez żalu. 
  • Miejmy ufność w duchowe i materialne siły narodu.
  • Polska leży na głównym szlaku polityki europejskiej i światowej. 
  • ...musimy na nowo ułożyć nasze stosunki z Moskwą.
  • W moim przekonaniu - niezmiernie ważny jest styl, w jakim tworzenie przyszłości na gruzach komunistycznego totalitaryzmu się odbywa. 
  • Mamy prawo do dumy również ze stylu przechodzenia do demokracji: bez przemocy, bez brutalnie manifestowanej wrogości, bez aktów zemsty.
Można reprezentować zupełnie odmienny świat wartości, niż Tadeusz Mazowiecki, ale podważać Jego rolę w procesie przebudowy Polski (z PRL-u na III RP), dyskredytować Jego dorobek, to podłość najgorszego sortu. Jakoś nie słyszę, aby temu Wielkiemu Polakowi ktoś chciał stawiać pomnik (-i) w Warszawie. Jak mało kto zasługuje na TO. Aleksander Hall wspominał: "W ramach rządu Mazowiecki miał niekwestionowany autorytet. Nie wiem, co działo się w sumieniach Kiszczaka i Sawickiego, ale na zewnątrz okazywali pełny respekt. Balcerowicza mogły pewne sprawy drażnić, ale też taki respekt okazywał". A tak oceniał politykę jaką kreował:"Premier Mazowiecki zdecydowanie wolał dialog od odwoływania się do siły. Nie miał jednak wątpliwości, że bywają sytuacje, w których powaga państwa wymaga demonstracji siły"
  • Eliminujemy i będziemy w dalszym ciągu likwidowali wszelkie pozostałości starego ustroju, ale w sposób zgodny z prawem.  
  • Trzeba iść naprzód lepiej, szybciej, pewniej, ale tą, a nie inną drogą [...]. 
  • Naszym najważniejszym zadaniem jest, aby te miliony naszych przyjaciół zostały z nami.
  • Wśród angielskich polityków żyją [...] różne tradycje: tradycja Churchilla i tradycja Chamberlaina.
  • zamierzam uczestniczyć w zakopywaniu rowów po wojnie na gorze, w osiągnięciu kompromisu w obozie wywodzącym się z "Solidarności".
  • ...trzeba przekroczyć Rubikon narodowego zdrowego rozsądku.
  • Afery mnie przerażają, ale przecież nic się nie zawaliło.
  • Nie trzeba budować permanentnej speckomisji do walki z aferami, o której mówi Jarosław Kaczyński.
  • Obejrzałem ten film [tj. "Pasję" w reż. M Gibsona - przyp. KN] i powiem państwu, że czułem to sami, co przeżywałem co roku w wielki Piątek, gdy słuchałem Pasji w Laskach.
Czy słuchamy to, co miał do powiedzenia Tadeusz Mazowiecki? Wątpię. Wtedy, jak mniemam, podobne pisania uważałbym za zbędne. Niech 90-ta rocznica urodzin tego Zasłużonego Polaka mija w mądrości takiego zdanie:

"TRZEBA WYELIMINOWAĆ ZE WZAJEMNYCH STOSUNKÓW NIENAWIŚĆ, 
KTÓRA MOGŁABY SIĘ STAĆ OGROMNĄ SIŁĄ DESTRUKCYJNĄ".

Myśli wygrzebane (75) Charles R. Darwin

$
0
0
Trudno o drugiego uczonego czasów nowożytnych, który wzbudzałby większe kontrowersje niż Charles Robert Darwin (1809-1882). Mimo, że antropologia zajmuje swoją oddzielna półkę w jednym z moich regałów, to jednak nie poświęciłem jej zbyt wiele uwagi na tym blogu. Sam Ch. R. Darwin jest Tu obecny. Byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Raptem w 2013 i 2014? I na tym koniec? Niezwykłym zrządzeniem losu zapisał początek swej życiowej drogi w tym samym czasie, co w odległych Stanach Zjednoczonych chłopiec z Hodgenville, czyli Abraham Lincoln. I choć los wyznaczył im dwa odmienne żywoty, to właśnie oni stali się wywrotowcami swoich czasów. Dziś, 19 kwietnia, przypada 135. rocznica śmierci Wielkiego Uczonego. Smutne jest, że kwestionuje się Jego naukowe osiągnięcia. Kreacjonizm coraz to staje do nieomal śmiertelnej rozgrywki z ewolucjonizmem. Aż dziw, że w gmachu na Wiejskiej w Warszawie jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, aby podważać teorie Charlesa Roberta Darwina!... Obym nie wymówił w złą godzinę. 

Przede mną kilka książek autorstwa Ch. R. Darwina. Sięgam po nie i do nich, aby zostawić tu ślad  MYŚLI Wielkiego Uczonego. Wybór zdjęcia też nie jest przypadkowy, bo dokładnie reprodukcja tej fotografii spogląda na mnie z półki nad monitorem komputera. Taką przysłał mi z Londynu mój osobisty Syn. Zakupu dokonał w Natural History Museum of London. Czy i  na ile zaskoczę tym wyborem? To się okaże.
  • Uważam, że człowiek, który ośmiela się zmarnować godzinę swego czasu, nie odkrył jeszcze wartości życia.
  • Zawsze będę darzył szacunkiem każdego, kto napisał książkę, jakąkolwiek by ona była, bo nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak trudno jest pisać prostym językiem.
  • Nie mogę znieść myśli, że jestem wielkim, nadętym egoistą, ale nie widzę możliwości objęcia przeze mnie posady sekretarza kosztem wszystkich swoich planów i niemniej dozy komfortu.
  • ...wierzę, że istnieje, i czuję go w sobie, instynkt poznawania prawdy lub wiedzy, czy też odkrywania, o podobnej naturze jak instynkt prawości, a także że fakt posiadania przez nas takiego instynktu jest wystarczającym powodem do podejmowania badań naukowych bez dążenia do jakichkolwiek zastosowań praktycznych kiedykolwiek z nich wynikających. 
  • Jakże żałosne czyny wywodzą się chęci sławy; miłość do samej prawdy nigdy nie doprowadziłaby do tego, by jeden człowiek atakował tak zawzięcie drugiego...
  • Nie przyjmuję się jednak tym, co powiesz, bo moja teoria gatunków to święta prawda.
  • ...ci, którzy często piszą wbrew prawdzie, jak myślę, wnoszą tyle samo, jak ci, którzy odgadli prawdę.
  • Nie wiem, co wyniknie z mojej pracy, lecz wiem na pewno, że pracowałem ciężko i uczciwie nad tym zagadnieniem.
  • Nigdy więcej nie zaufam negatywnym dowodom geologicznym.
  • Czy medale w ogóle czynią cokolwiek dobrego - to pytanie, które nas nie dotyczy, bo medale i tka są.
  • Każda krytyka ze strony życzliwego człowieka jest dla mnie cenna.
  • ...nigdy nie ma dość pieniędzy na wygodne Zycie i utrzymywanie domu, a ci, którzy nie pracują muszą być biedni [...] przez całe swoje życie.
  • Możesz być pewien, że nawyk pracowitości na uniwersytecie sprawi, że lepiej będzie Ci się żyło po studiach...
  • To przekleństwo dla człowieka, gdy pochłonie go jakiś temat, tak jak mój temat mnie.
  • Moja książka nie stanowi jedynie łatwej lektury i niektóre jej części muszą być suche, a jeszcze inne zawiłe; a jednak na tyle, na ile sam mogę ocenić - być może fałszywie - będzie ona interesująca dla tych wszystkich (a jest ich wielu), którym bliski jest problem powstawania wszystkich form żywych...
  • Naturalnie, że mogę się potwornie mylić, lecz nie potrafię sobie wmówić, że teoria, która wyjaśnia (a według mnie niewątpliwie wyjaśnia) kilkanaście dużych grup faktów, może być całkowicie błędna - bez względu na przeszkody, jakie należy pokonać, a które przerażają mnie już dzisiaj. 
  • Wiem, jak bardzo się narażam na naganę z  powodu takiego wniosku, lecz przynajmniej doszedłem doń rzetelnie i w sposób przemyślany. 
  • Jakże ważna jest przyszłość dla teraźniejszości, kiedy jest się otoczonym gromadką dzieci.
  • Moją udręką jest dziedzicznie słabe zdrowie. 
  • Wydaje mi się, że trudne do uniknięcia pragnienie porównania wszystkich zwierząt z człowiekiem, jako najwyższą istotą, powoduje pewne zamieszanie. 
  • Jest rzeczą wspaniałą, jak może działać zasada doboru stosowana przez człowieka, to znaczy dobieranie okazów z pożądaną cechą i uzyskiwanie od nich potomstwa oraz ponowny dobór.
  • Być może zaprzątam Panu głowę bzdurami, lecz trudno mi wprost wyrazić, jak bardzo byłbym wdzięczny za radę.
Obłożyłem się książkami autorstwa Charlesa Darwina, a w sumie korzystałem tylko z jednego zbioru: Karol Darwin "Listy wybrane" pod redakcją F. Burkhardta, w przekładzie Teresy Opalińskiej (Prószyński i S-ka 1999). Zamykam to wygrzebywanie cytatem, który zapożyczam z książki Jerzego Kierula "Darwin czyli pochwała faktów" (PIW  2015). Oczywiście autorstwa wiadomo kogo:

"JEST RZECZĄ DOPRAWDY ZADZIWIAJĄCĄ, 
IŻ PRZY TAK PRZECIĘTNYCH ZDOLNOŚCIACH, 
JAKIE POSIADAM, MOGŁEM WYWRZEĆ POWAŻNY 
W SWYM ZAKRESIE WPŁYW NA POGLĄDY UCZONYCH 
W NIEKTÓRYCH WAŻNYCH KWESTIACH".

Przeczytania... (209) Geoffrey Wawro "Wojna francusko-pruska. Niemiecki podbój Francji w latach 1870-1871" (Wydawnictwo Napoleon V)

$
0
0
"Prusy rozstrzygająco zademonstrowały, że siła wojska leży w jego gotowości. Wojny wybuchają teraz tak szybko, że to co nie będzie gotowe w momencie wybuchu, nie uda się przygotować na czas (...) a gotowa armia jest dwakroć silniejsza od na wpółgotowej" - to ocena austriackiego feldmarszałka Heinricha Hessa po klęsce, jaka zadane jego państwu w pamiętnym 1866 r. Nie przesadzę, że od wielu (bardzo wielu) lat czekałem na książkę, która zaspokoiłaby moją ciekawość na temat jednej z najważniejszych wojen w nowożytnych dziejach Europy. Kiedy tłumaczę swoim uczniom, że bez wydarzeń z 1870 r. nie zrozumieją czym była... II wojna światowa, to się uśmiechają pod nosem. No to zaczynam pewną wyliczankę: "W 1870/71 Francja przegrywa wojnę a Prusami! Prusy zabierają Alzację i Lotaryngię. W 1918 r. Niemcy przegrywają I wojnę Światową! Francja odzyskuje Alzację i Lotaryngię. W 1940 r. Niemcy najeżdżają Francję! Hitler odłącza Alzację i Lotaryngię.W 1945 r. III Rzesza przegrywa i Francja przyłącza... I klasa dokańcza to zdanie: Alzację i Lotaryngię". I w tym momencie wojna francusko-pruska wcale nie jest tak odległa, jak pierwotnie się uważało. Wydawnictwo Napoleon V po raz pierwszy w moich "Przeczytaniach...". Debiutuje książką autorstwa  Geoffreya Wawro "Wojna francusko-pruska. Niemiecki podbój Francji w latach 1870-1871", w tłumaczeniu Juliusza Tomczaka
Walorem książki, niezaprzeczalnym, jest jego język. Pewnie, że w podobnych chwilach, kiedy mamy do czynienia z tłumaczeniem nie wiadomo komu zaliczamy ten fakt na "+": Autorowi czy Tłumaczowi? Jedno nie ulega wątpliwości: "Wojnę francusko-pruską..." czyta się doskonale! Od pierwszego do ostatniego zdania. Tym bardziej, że chronologia zdarzeń jest obfita, a jednak nie nudna. To nie jest akademicki popis profesorski! A mogłoby tak być. Z krótkiej notki biograficznej Geoffreya Wawro dowiadujemy się m. in. że: "...jest profesorem Badań Strategicznych w U.S. Naval War College w Newport w stanie Rhode Island". Zgrzyta mi w uszach, kiedy czytam o pokrewieństwie Napoleona III (nie wiedzieć czemu z uporem nazywanym Ludwikiem Napoleonem?) z Napoleonem I, że ten drugi wobec tego pierwszego był... wujem. Nie wiem czy w języku Autora nie ma rozróżnienia między bratem ojca (stryjem), a bratem matki (wujem)? Widzę, że Wydawnictwo poważnie traktuje swoich czytelników, skoro zatrudnia "korektę językową". To samo dotyczy tytulatury trzeciego Bonapartego: to jednak cesarz Francuzów. Wartością dodaną jest ikonografia. 18 rycin i zdjęć. 13 mapek. Aha! na stronie 32 wdarł się błąd dotyczący kardynała Armanda-Jeana du Plessis de Richelieu:"...dyktował granice Świętego Cesarstwa Rzymskiego w 1648 r.?". Jak ktoś, kto zmarł 4 XII 1642 r. mógł podpisywać dokument w 1648 r.? Raczej chodziło o kardynała Giulio Mazzariniego, następcę i ucznia Richelieu.
"Umieścił lufę swojego Chassepota naprzeciw lewego oka i pociągnął za spust palcem u stopy. Kula urwała prawą stronę jego twarzy. To było straszne" - to jest straszne. Relacja sprzed blisko stu pięćdziesięciu laty robi wciąż wrażenie. Samobójstwo francuskiego żołnierza, z użyciem karabinu, to wcale nie odosobniony epizod. Klęska? Kapitulacja Sedanu? Też bym tak myślał. Nic bardziej mylnego. Ten epizod wprawdzie wydarzył się w twierdzy Metz, aliści jeszcze nie padł żaden strzał ze strony wroga. Że był telegram z Ems, upadek Sedanu, obrona Metz, von  Moltke i von Bismarck, to niemal alfabet podstawowych faktów. I podejrzewam do nich ogranicza się nasza wiedza o wojnie z przełomu lat 1870 i 1871. Tym bardziej musimy sięgnąć po książkę Geoffreya Wawro, bo tylko ona zaspakaja naszą ciekawość w temacie.
Tak, nawet w takiej monografii szukam człowieka, uwikłania. I Geoffrey Wawro, i w tej materii nie zostawia nas samych sobie. Kreśli nie tylko wnikliwą analizę, jak TO się stało, ze Francja porwała się na wojnę z Prusami, dlaczego Napoleon III był tak bardzo chętny machać szablą, ale widzimy od podszewki wnikliwe dochodzenie do wybuchu i ludzi, którzy do tego dążyli. Nic nowego? A ja mam wrażenie, że często umykają nam ty rysy, jak jeden panem z drugim panem planował, przewidywał, stawiał wszystko na jedna kartę. Otwierając książkę o tytule "Wojna francusko-pruska..." raczej spodziewamy się natknąć na suchą faktografię, wykazy, tabele, zestawienia pułków, analizę strat i zysków. Nie twierdzę, że odbiera się nam i takie przyjemności, ale Autor naprawdę patrzy szerzej. Nim znajdziemy się pod murami Wissembourga i przemówią miast argumentów armaty, umiejętnie wprowadza nas do gabinetu cesarza Francuzów. Ale nie tylko, jak bratanek chciał iść drogą wielkiego stryja, ale jaki wpływ miała na bieg zdarzeń cesarska małżonka. G. Wawro widział to tak: "...Napoleon III był osłabiony atakiem podagry, który zbiegł się z hiszpańską aferą, małżonka skupiła uwagę na pruskim zagrożeniu i przechwalała się w szczytowym momencie kryzysu: «c'est ma guerre» («To jest moja wojna»). Adolphe Thiers, który zastał cesarz rozdartego «wahaniem typowym dla jego charakteru», oświadczył, że w roku 1870 do wojny parła tak naprawdę cesarzowa Eugenia, Gramont, Ollivier, oraz wojsko - «generałowie, w nadziei zostania marszałkami, oraz marszałkowie, ponieważ chcieli zostać diukami i książętami»". Postawa cesarzowej zaskakuje. Przyznajmy się: raczej nie widzieliśmy w tym wszystkim "kobiecej ręki". A tu taka niespodzianka. Dalej jest jeszcze ciekawiej: "Postawa Eugenii wynikała z nienawiści wobec Bismarcka i Prus, oraz obawy, że Francja «Francja traci swoją pozycję wśród państw i musi ją odzyskać lub zginąć»". No to piękne rączki pchnęły Mariannę ku wojnie z berlińskim niedźwiedziem?Pewnie, że wielu z nas fascynują główni bohaterowie tego dramatu, jaki rozegrał się na oczach Europy i na dziesięciolecia wytyczył kształt kontynentu. Napoleon III, cesarz Francuzów w latach 1852-1870, nie tryskał tryumfalizmem? Stan ducha i ciała z końca lipca 1870 r. nie rokował nazbyt optymistycznie. Geoffrey Wawro nie bez podstaw przytacza taką oto sytuację: "Napoleon III zdawał się tak słabowity, że kiedy 29 lipca w otwartym powozie udał się przez St. Avold na inspekcję, jego adiutanci pochylali się nad nim, by osłonić go przed rzucanymi z balkonów kwiatami". W końcu okrzyk "àbas la famille imperiale!" ("Precz z rodziną cesarską!") wznosił szeregowiec armii francuskiej Louis Germain, a nie pruski czy bawarski rekrut. Te dwa przykłady (jest tu ich znacznie więcej) uświadamiają nam, że nie najlepiej było z nastrojami pośród mieszkańców II Cesarstwa. Czy zatem nie wznoszono  okrzyków typu"Na Berlin!"? Też były. Ale wyobrazi sobie armię, która idąc do punktów zbornych porzuca... sprzęt wojskowy? Oczom samego Cesarz, pod Saarbrücken, objawił się taki widok:"...na przestrzeni 3 mil teren usłany był porzuconymi tornistrami, kocami, ładownicami, niezbędnikami i nabojami. Zmęczeni drogą na front, żołnierze Frossarda [gen. Charles Auguste Frossard (1807-1875), uczestnik wojny krymskiej i kampanii włoskiej - przyp. KN], po prostu porzucili po drodze wszystko oprócz karabinów". Ten stan rzeczy tłumaczono m. in. skutkiem agitacji rewolucyjnej. Ale i strona pruska nie grzeszyła stuprocentowym entuzjazmem. To pozwoliło Autorowi przypomnieć i taki epizod:"Wielu pruskich jeńców było zdemoralizowanych jeszcze zanim rozpoczęła się bitwa. Byli żonatymi mężczyznami, którzy mieli na utrzymaniu rodziny. Niektórzy «rzucali broń» bez walki;uważali Francuzów za «zbyt groźnych» [...]". Chwilami dziw bierze, że w ogóle ktoś te wojnę wygrał.
Od statystyki nie uciekniemy. Zresztą, co bardziej uświadamia ogrom dysproporcji walczących stron, jak liczby. Nie, nie znajdziemy tu najdrobniejszej tabelki, ale stosowne liczby znajdziemy. Dzięki nim chyba doskonale zrozumiemy czym były Francja i Prusy w 1870 r.:"Znacznie większą część niemieckiej sieci klejowej była dwutorowa, co oznaczało, że Niemcy przemieszczali się w 1870 roku  nad francuska granicę średnio 50 pociągów dziennie, Francuzi zaś tylko 12". Kiedy Francuzom tygodni trzeba było, aby przemieścić swe wojska ("...żaden francuski pociąg nie mógł przewieźć na raz więcej, niż jeden batalion piechoty, szwadron kawalerii, baterię artylerii lub kolumnę zaopatrzeniową"), to Prusakom zajmowało to kilka dni."Nic dziwnego - konkluduje G. Wawro - że francuskie dywizji, które miały liczyć po 9100 ludzi, siódmego dnia mobilizacji miały tylko 65000". Zaskakujące są informacje o... morale wojskowym pośród Francuzów: "Już w toku mobilizacji armii żołnierze regularni wykazywali znikomy entuzjazm wobec zadania, jakie przed nimi stało, i wymagali ustawicznego egzekwowania dyscypliny. [...] 28 lipca  «Journal de Marseille» donosił, że batalion skierowany tego dnia do Metzu wyruszył w drogę koleją bez 200 ludzi, którzy rozeszli się w celu delektowania się «rozkoszami miasta»". Jak to się miało do nastrojów strony przeciwnej, skoro dwa tygodnie wcześniej, kiedy król Prus Wilhelm I Hohenzollern przejeżdżał przez Marburg wznoszono okrzyki: "Krieg, wir wollen Krieg Majestät!" ("Wojny, chcemy wojny, Wasza Wysokość!")? Musiało być niezwykłym zjawiskiem, to co opisywała paryska prasa o ty, s co dostrzegli korespondenci z Prus, że masowo znikali"...wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 38 lat. (...) Wszyscy pod bronią (...). Okolica jest opuszczona. Kłosy pszenicy czekają na nieobecne kosy, a wszędzie, gdzie nie spojrzeć, są żołnierze!". Aż dziw, że mego wielkopolskiego prapradziada Antoniego (rocznik 1846) pominął pobór. Chyba, że ja o czymś nie wiem.
"Wielu francuskich generałów ignorowało przewagę siły ludzkiej po stronie pruskiej, pocieszając się myślą, że francuscy grognards («stare zrzędy») - posiwiali weterani wojny krymskiej, włoskiej i kampanii meksykańskich - spiszą się znacznie lepiej niż zieloni rekruci czy naprędce powołani rezerwiści pruscy" - proszę doczytać, jak wyglądał system rekrutacji we Francji,a jak w Prusach. Nas może tylko śmieszyć lub z goła oburzać beztroska Francuzów. Kiedy czyta się stosowne fragmenty zachodzimy w głowę czy naprawdę nad Sekwaną nie brano pod uwagę skutki tego, że wróg prowadził zwycięskie wojny w 1864 i 1866 r.? A do tego musiała być chyba znana wykładnia wbijana pruskim rekrutom do głów: "Der Soldat soll das Vaterland gegen  äussere Feinde verteidigen, und die Ordung im Innern beschützen" ("Żołnierz musi bronić ojczyzny przeciwko nieprzyjaciołom zewnętrznym, jak również stać na straży porządku wewnętrznego"). I raz jeszcze liczby: "W roku tym [tj. 1870 - przyp. KN] w pełni zmobilizowana armia pruska osiągnęłaby liczebność ponad miliona ludzi. Przeciwko tej zbrojnej rzeszy Francuzi mieliby szczęście, jeśli zdołaliby zgromadzić 400 000 żołnierzy".  Tego sztab Napoleona III też nie wiedział?
"Francja ma pieniądze i żołnierzy. Prusy już wkrótce nie będą miały ani jednego, ani drugiego. Zachowajcie spokój; nagroda czeka cierpliwych" - to w 1869 r., słowa Otto von Bismarcka. Wielokrotnie wraca do mnie problematyczne dla mnie pytanie: czy jako Polak, potomek Wielkopolan (gniazdo rodowe leży pod samą Wrześnią), mogę się fascynować "żelaznym kanclerzem"? Trudno, aby był mi obojętny. Trzeba oddać sprawiedliwość: kanclerz był cierpliwy. Kuł żelazo bardzo starannie i skutecznie. Intryga z osławioną emską depeszą, to prawdziwy majstersztyk! Kilkaset metrów od miejsca, w którym teraz piszę znajdowało się jeszcze sto lat temu... Bismarckhöhe und Bismarckturm. Warto chyba przytoczyć kilka wypowiedzi tego polityka:
  • Wielkie kryzysy sprzyjają wzrostowi Prus. 
  • Jest tylko jeden sojusznik dla Prus: lud niemiecki.
  • Drzewa znaczą dla mnie więcej niż ludzie.
  • Jeśli Prusy znów ruszą, Francja uderzy.
  • Zwróciłem uwagę [Gramonotowi], że pruskie zrzeczenie się całkowicie zmienia położenie Francji. Gdyby doszło do wojny, cała Europa powie, że to wina Francji, że Francja to  rozpętała z dumy i urazy.  
  • Błędem jest liczyć na "wdzięczność", szczególnie zaś "wdzięczność" narodu.
Nie było obiecywanej "drugiej Jeny"!  Ale i Napoleonowi III ni jak się nie miało do Napoleona I!  Samo noszenie nazwiska "Bonaparte" nie czyniło z nikogo bogiem wojny! Sromotnie się o tym przekonał ostatni panujący dziedzic tego nazwiska. I o tym tez jest książka Geoffreya Wawro.
Trudno, bym zatrzymywał się przed każdą bitwą i analizował jej przebieg. Szukam smaczków, jakie niesie z sobą taka monografia. I znajduję je: "Większość niemieckich żołnierzy  był pochłonięta pierwszym zetknięciem z mieszkańcami Afryki i zaciekawieniem przyglądali się zabitym oraz wziętym do niewoli turkosom «jakby byli zwierzętami w zoo», z wahaniem dotykali ich «włosów jak u pudli ». [...] Prusacy i Bawarczycy tłoczyli się wokół turkosów, strojąc dziwne miny, bełkocząc do nich niezrozumiale i gestykulując żywiołowo, a nawet częstując cygarami i w nadziei, że przemówią". Wśród tych zdziwionych byli m. in. Ślązacy. Jak to ówczesna propaganda zwielokrotniała owoce zwycięstwa i podkreślała znaczenie bitew! Nic się nie zmieniło przez ostatnie blisko 150-ąt lat:"Bawarczycy w rozstrzygający sposób pokonali wrogów Niemiec (...) pole bitwy stanowi świadectwo ich niezachwianej wierności". Prawdę mówiąc, to pod Wissembourgiem nie wszystko było tak różowe...   Ale ten problem do rozstrzygnięcia pozostawiam każdemu czytającemu.
Pewnie, że obie walczące strony odróżniała taktyka. Raz po raz Geoffrey Wawro powraca do tej kwestii, albo jeszcze lepiej: samo przypomina się, kiedy przychodzi do opisywania walk. Swoją droga ciekawe, jak bardzo podobnie myślano w czasie wojny, która nadeszła w 1914 r.: okopać się, czekać na wroga, zadać mu starty i wygrać. Tylko, że takie myślenie okazało się mało efektywne już w 1870 r.! W "Wojnie francusko-pruskiej..." czytamy m. in. to: "Kontrast pomiędzy stylami dowodzenia obu stron był uderzający: podczas gdy francuscy generałowie wykazywali niewiele inicjatywy i rzadko opuszczali ustalone pozycje i linie komunikacyjne, pruscy generałowie natychmiast wchodzili do bitwy, nawet jeśli oznaczało to możliwość użycia tylko ułamka sił i to bez zaopatrzenia". Zaskakuje, jak mało mobilni strategicznie i... umysłowo byli Francuzi. Prusacy zaś: "Potrafili zgrupować przypadkowe bataliony i podzielić się zaopatrzeniem oraz amunicją. Celem nadrzędnym było zwiększenie liczebności w miejscu ataku i naciskanie przeciwnika". Skutkiem takiego prowadzenie wojny będzie upadek jednego cesarstwa i narodziny kolejnego. Proponuje kilka uwag Helmuta von Moltke (1800-1891), zwanego przez Niemców  „der große Schweiger":
  • Tajemnica naszego sukcesu leży w nogach; zwycięstwo wynika z maszerowania i manewrowania. 
  • Minął czas, kiedy [Francuzi] mogli wykorzystać swoją nazbyt pospieszną mobilizację. 
  • Odszukać główne siły nieprzyjaciela i zaatakować je, gdziekolwiek będą. 
  • Teraz mamy ich w pułapce na myszy. 
  • ...musimy walczyć z tym narodem kłamców [tj. Francuzami - przyp. KN] do gorzkiego końca.
Opowieści o skuteczności ówczesnej broni mogą  zaskoczyć nie jednego czytającego: "...mniej niż jedna na każde 75 kul trafiała w cel". W ciągu jednego dnia walki pod Spicheren dywizja generała Vergé zużyła 146 tys. nabojów, co stanowiło 1/3 "całej wojennej produkcji karabinowej francuskiego przemysłu". Trzeba jednak podziwiać pruskiego jegra, który zdobywał wskazane mu pozycje: "...Prusacy zmierzający ku Spicheren nacierali pod krzyżowym ogniem na ukształtowane w półksiężyc pozycje dwóch francuskich pułków liniowych i batalionu szaserów, parli zacięcie naprzód. [...]  Maszerując i strzelając, Prusacy niepowstrzymanie parli naprzód, najpierw przez lasy, później przez kartofliska wreszcie żwir zbocza Rote Berg". Oto, co zanotował jeden z francuskich oficerów: "Nasi żołnierze strzelali z karabinów przez cały dzień nie wywierając żadnego widocznego wpływu na nieprzyjaciela, który ustawicznie zwiększał swoją liczebność i zwinął nasze skrzydła". Tak, uznanie w oczach wroga! Bezcenny głos! "Nous sommes tournées!" ("Jesteśmy oskrzydlani!") - ten okrzyk wniosło wielu dowódców w tym języku. Jaka szkoda, że nie miejsce, aby każda, że wspomnianych bitew może znaleźć swoje miejsce w tym "Przeczytaniu...". W końcu stawiam sobie za cel rozbudzenie tematyką, książką, a nie przekazanie w 100% odczuć i jej sekretów. 
"Troski cesarza Napoleona III były znacznie poważniejsze. Prusacy zdawali się rozbijać jeden korpus armijny za drugim" - uzupełnia nam sumiennie wojenną biografię JCM Geoffrey Wawro. Ciekaw jestem z jakimi uczuciami obecni Francuzi czytają dziś treść listu, jaką synowiec Napoleona wielkiego pisał do króla Prus, który był na tyle stary, że pamiętał upokorzenie czasu Jeny i Tylży: "Nie zdoławszy polec wśród swoich żołnierzy, nie pozostało mi nic innego, jak tylko oddać moją szpadę w ręce Waszej Wysokości". A prości żołnierze krzyczeli:"Ne tires pas! On pose les armes!"("Nie strzelajcie! Składamy broń!"). Wiele bym dał, aby przenieść się w czasie i być 2 IX 1870 r. w Donchéry. To tam doszło do spotkania złamanego Napoleona III i triumfującego O. von Bismarcka, Geoffrey Wawro tak to opisuje: "Bismarck przechwycił francuskiego cesarza, pokierował go na dziedziniec karczmy, usiadł z nim na ławce i gromił go przez całą godzinę. Prusacy nie okażą żadnej łaski oprócz zwyczajowych formalności towarzyszących kapitulacji. świadkowie, którzy obserwowali ich ze stosownej odległości, zwrócili uwagę, że Bismarck gorączkowo gestykulował, podczas gdy cesarz osuwał się coraz bardziej na swoim krześle". Wielka szkoda, że Autor nie wtrącił do swej narracji pamiętnego okrzyku radości samego Helmuta von Moltke:"Der Kaiser ist da! Der Kaiser ist da!". Czy to nie paradoks dziejów, że w spotkaniu cesarza i króla wzięli również udział Achille Murat oraz Egar Ney, synowie słynnych marszałków napoleońskich (obaj rozstrzelani w 1815 r.)? 
Wraz z Cesarzem do niewoli dostało się 83 000 żołnierzy! Prusacy nie byli na to przygotowani. O techniczny rozwiązaniu tej sprawy taki pisze Geoffrey Wawro: "Zamiast wybudować obóz jeniecki, Niemcy po prostu zagonili wszystkich jeńców z Armii Châlons na «półwysep Iges» - skrawek ziemi na zachód od Sedanu, z trzech stron otoczony Mozą". Warunki, jakie tam panowały jeszcze dziś robią szokujące wrażenie: "Był to obraz nędzy: przygnębieni francuscy żołnierze, przemienienie przez los w«szumowiny, hałastrę i włóczęgów». Smród dziesiątek tysięcy brudnych ludzi był niczym w porównaniu z odorem umierających koni. Wiele z nich padło z głodu lub ran; 3000 zabili żołnierze bawarskiego batalionu, którym rozkazano zlikwidować wszystkie, które wyglądały na chore. Zamiast pogrzebać zwłoki, Bawarczycy stoczyli je do Mozy". Bagatela! zagarniętych koni było 10 000. Rzeka szybko zamieniła się w zwierzęcą trupiarnię! W tym samym czasie w Paryżu gniew ludu skierował się przeciwko wszystkiemu, co napoleońskie i cesarskie. Place de la Concorde wypełnił tłum 60 000 zrewoltowanych ludzi! Po stronie ludu stawało wojsko, a po ulicach niósł się okrzyk: "Vive la République, pas de Commune!". III republika stawała się faktem.
"Bismarck spodziewał się, że Napoleon III podpisze szybko zawieszenie broni po Sedanie, lecz jego nadzieje upadły z powodu rewolucji w Paryżu i apatyczności samego cesarza" - kreśli G. Wawro sytuację, w jakiej znalazł się pruski najeźdźca. Czas grał na korzyść Francuzów. Przed Prusakami stała stolica z dwoma milionami mieszkańców i czterysta tysięczną armią. To sam Bismarck usłyszał pytanie: "Czy powinniśmy uznać wojnę za zakończoną wraz z wzięciem do niewoli francuskiego cesarza?". Na Sedanie wojna nie wygasła. Niespodzianką w tej książce dla mnie jest ten choćby zapis (dlaczego? zaraz wyjaśnię): "Niemal każda stopa drogi usłana była kawałkami szkła z butelek po winie, opróżnionych i rozbitych przez żołnierzy (...) droga dosłownie wybrukowana szkłem, a ilość wypitego (nic nie zmarnowano) wina musiały być olbrzymie (...) Przez całą drogę z Sedanu na poboczach ciągnęły się dwie niemal ciągłe linie rozbitych butelek". To o opilstwie zwycięskich pruskich wojaków! Autorem tego zapisu był... generał Philip Sheridan (1831-1888). Tak, chodzi o  t e g o  Sheridana z wojny secesyjnej. Obok niego, u boku armii pruskiej, znalazł się również inny jankeski dowódca: Ambrose Burnside (1824-1881)! Nie spodziewałem się spotkać obu tych panów w tym miejscu. Oczywiście Prusacy walczyli nie tylko z korkami od butelek. Bilans, na niekorzyść Francuzów, był przytłaczający: w niewoli znalazło się oprócz Cesarza ćwierć miliona żołnierzy, czterech marszałków, stu czterdziestu generałów i dziesięć tysięcy oficerów! Sama mapka oblężonego przez pruskie korpusy Paryża już przeraża. Geoffrey Wawro przypomina do jakiej brutalizacji chciał posunąć się Bismarck:"...nalegał, by nie okazywano  «lenistwa w zabijaniu», dopóki Francja kontynuować będzie swój daremny opór. Jeśli francuska wioska odmówiła pokrycia nałożonych zobowiązań, Bismarck chciał, by powieszono wszystkich jej mieszkańców płci męskiej. Jeśli francuscy chłopcy pluli na niemieckich żołnierzy z mostów czy okien, Bismarck chciał, by żołnierze ich zastrzelili. [...] Żołnierze. którzy wzdrygali się przed wykonaniem tych rozkazów, mieli zostać straceni". Proszę zwrócić uwagę, co się stało z wsią Fontenoy-sur-Moselle. Nie ukrywam, że zaskoczyło mnie to bezprzykładne rozpalanie nienawiści i chęci mordu na pokonanych. Geoffrey Wawro wyciąga dalej wnioski: "...pruska armia, która - o! ironio! - potępiała okrucieństwa i wielkie starty wojny secesyjnej, rozpoczęła teraz z determinacją całkowita amerykanizację wojny francusko-pruskiej, Bismarck zaś czynił wszystko, co było w jego mocy, aby - jak mógłby to ująć generał William T. Sherman - «sprawić, że Francja zawyła»". Smutne."zastrzelić i zadźgać wszystkich Francuzów, łącznie z małymi dziećmi" - takie radykalno-bandyckie żądania wnosiła sama Frau Johanna von Bismarck, geboren von Puttkamer (1824-1894). Swoją drogą ciekawe w jakim stopniu spokrewniona z Marylą Puttkamerową urodzoną Wereszczakówną (1799-1863)?
Morale, dyscyplina opuszczała nie tylko przegranych Francuzów. Geoffrey Wawro rozszerza nam horyzonty spojrzenia na rok 1871: "Wraz ze spadkiem temperatury ramia niemiecka skupiała się coraz bardziej na jedzeniu, seksie i występkach. Hanowerski szeregowy wspominał, że «humor stawał się coraz bardziej paskudny»; żołnierze wkraczali do francuskich miasteczek krzycząc:«Mademoiselle, voulezvouz baiser?»("Panienko, chciałabyś się pier...lić?). Śpiewali na cały głosDeutschland, Deutschland über alles, by rozzłościć słyszących to Francuzów".
Książka Geoffrey Wawro, to kolejne moje czytelnicze doczekanie! Nie mam skali porównawczej. Po prostu nie znam (nigdy nie wyszła?) drugiej tak obszernej publikacji na temat wojna francusko-pruskiej. Zapewne miłośnik epoki nie powinien być rozczarowany. Książka ma wszelkie znamiona literatury popularnej, ale przy tym rzetelnej roboty  historycznej. Pewnie, że nie mając dostępu do proponowanej literatury na niewiele się nam zda trud Autora. Rozumiem, że polski tytuł jest wierną kalką angielskiego oryginału ("The Franco-Prussian War: The German Conquest of France in 1870-1871"), ale proszę uważnie wczytać w niego. Mamy zgrzyt. Bo niby: "kto z kim walczył? kto kogo najeżdżał?". Osobiście nie oglądałbym się na oryginał i wpisał podtytuł: "Pruskie zwycięstwo nad Francją". Nie ukrywam, że z chęcią i ciekawością sięgnąłbym po "Wojnę austriacko-pruską..." autorstwa G. Wawro, jaką też wydało Wydawnictwo Napoleon V. Może w niedalekiej przyszłości będzie mi dane napisać kilka zdań i o tej pozycji, i o tej wojnie?


*      *      *

Bydgoszcz, to osobliwe miejsce, aby pisać o wojnie francusko-pruskiej. Stoi tu po dziś dzień kilka gmachów użyteczności publicznej, które wzniesiono z onej sławetnej kontrybucji wojennej, jaką musiała zapłacić pokonana Francja. Na Cmentarzu Starofarnym przy ul. Grunwaldzkiej jest wspólna mogiła żołnierzy-jeńców francuskich z wojny francusko-pruskiej. Mego ucznia przodek eskortował nad Brdę owych wziętych do niewoli razem ze swym przyjacielem, niejakim Hansem von Beselerem (1850-1921), którego adiutantem w czasie wielkiej wojny był zięć tegoż przyjaciela. Niemożliwe? Ale, to fakt. Historyczny - dodajmy.

PS: Kiedy skończyłem to pisanie jeden z moich kolegów zdradził się, ze jego prapradziadek brał udział w wojnie francusko-pruskiej, ba! walczył m. in pod Gravelotte (18.08.1870). Kawaler Ehrenkreuz za wojnę z Austrią w 1866 r. i Kriegsdenkmünze za kampanię z Francją 1870/71.

Arizona Mountain Man odcinek 12

$
0
0
- Zabiję sukinsyna! - w Josepha Bella III wstąpiły chyba wszystkie duchy konfederacji. Poznał przyczynę swego aresztowania. Najpierw nie wierzył w to, co usłyszał od szeryfa. Przyznanie się do nie istniejącego pokrewieństwa z generałem Nathanem Bedfordem Forrestem poskutkowało nie tylko wypuszczeniem go z celi, ale na pożegnanie wypiciem kilku toastów za czasy minione i przede wszystkim Klan. Na samo wyobrażenie zakapturzonych zjaw i płonących krzyży zrobiło mu się niedobrze. Szeryf na szczęście ów stan wziął za objaw słabej głowy Bella III. Co się dowiedział? Gordon Fox oskarżył go o kradzież 150 $, jakie ten pobrał z kasy miejscowego banku na zakup lekarstw i czegoś tam jeszcze.
- Kanalia! - grzało się w nim wszystko. Choć na dworze mróz nie odpuszczał, a śnieg chrzęścił pod butami. Najgorsze, bo nie wiedział, gdzie szukać dawnego kompana od kieliszka. - Wiem. Craft! Peter Craft!
Ruszył w kierunku saloonu. Zapomniał, że jest dobrze po północy.

- Cholera! - drzwi były zamknięte. Szarpnął nimi raz i drugi. Ale bez skutku. Złość wyładował dwoma kopniakami. Cisnął nawet trzy potężne śnieżki w szyld. Ten zakołysał się, a będąc zawieszonym na pordzewiałych łańcuchach, to wydał nieprzyjemny zgrzyt. Ale... Pomyślał, że może Craft mieszka na zapleczu. Obszedł budynek dookoła. Faktycznie - z tyłu były jakieś drzwi. Tu też nie patyczkował się tylko uderzył miarowo pięścią kilka zdecydowanych razów...
Trochę trwało nim zapaliło się światło lampy. Drzwi skrzypnęły i ukazała się w niej twarz jakieś zafrasowanej kobiety.
- Pani... Craft?
- Czego?! - kobieta raczej nieprzyjaźnie odpowiedziała i podniosła lampę ku górze. Jej blady blask ledwo oświetlił twarz Josepha Bella III. - Zamknięte. Stary śpi. Kazał się budzić, gdyby Amm zjawił się, ale tej łajzy...
- Szukam Gordona! - przerwał jej zniecierpliwiony Bell III.
- Jakiego Gordona?! - irytacja kobiety przechodziła na tony gniewu.- Tu nie ma żadnego Gordona!
Już chciała zamknąć drzwi. Bell III wsunął nogę między drzwi. Kobieta zamachała lampą, jakby odganiała złe duchy.
- Szukam Gordona Foxa! Tego aptekarza.
- O tej porze?! - pani Craft zaczęła przebierać nogami.
- No... ząb... ząb... mnie... boli...
- Aaa... Ząb? To idź pan do Briana.
- Na cholerę tam jakiś Brian?! - teraz cierpliwość Bella III stawała do walki z uporem kobiety. - Ja potrzebuję Foxa! Zabiję gada!
- To panu potrzebny jest aptekarz czy jego trup? - badawczy wzrok  pani Craft wbił się w jego rozdygotany podbródek.
- Proszę... niech mi pani powie gdzie on mieszka....
- Kto?!
- Abraham Lincoln! - nie wytrzymał. Bezradność lub bezmyślność kobiety doprowadziła go do szewskiej pasji.
W tym momencie dało się słyszeć męski głos:
- Barbra kogo tam niesie? Amm? Zamykaj, bo chłód idzie!...
- Nie, jakiś przybłęda!
Joseph Bell III rozpoznał głos Petera Crafta:
- To ja! Panie Craft! Bell! Ten dziennikarz...
- Jaki dziennikarz...
Po chwili dopiero stanął w drzwiach. Miał na sobie długą, nocną koszulę i szybko narzuconą marynarkę.
- To pan?
- Ja! Joseph Bell III z Nowego Orleanu. Pamięta pan mnie?
- Znasz tego tu? - wskazała na niego żona.
- Tak, to ten dziennikarz... co ci mówiłem... szeryf go...
- Już mnie wypuścił.
- Co? - to "co" brzmiało, jak reakcja na elekcję samego Szalonego Konia na prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Bill nikogo ot tak nie wypuszcza!...
- Byłem niewinny! - uzupełnił Bell. - Wypuszczono mnie.
- A czego się pan, panie Bell, tłucze po mieście o tej porze? Taka zimnica!
- Szuka Foxa! - poinformowała go żona i dwuznacznie mrugnęła okiem.
- Foxa?
- Tak, Foxa - Bellowi do szczęścia brakował tylko komplet Craftów, z którym rozmawiałby, jak z echem w górach. Mróz faktycznie robił swoje. - Szukam Foxa! Gordona Foxa! Tego pijanicy! Aptekarza!
- A skąd pewność, że my wiemy? - zdziwił się Peter Craft .
- Panie Craft... błagam - ton w głosie Bella zmiękł do poziomu wczesnego poddaństwa. I powoli wycedził - Gdzie mieszka Fox?
- Fox? - przeciągle powtórzył Peter Craft.
- F - o - x !
- 5 $.
- Co proszę?!
- 5 $.
- Za co?
- Raz, że mi pan żonę i mnie w nocy budzisz! - zaczął wyliczać na palcach. - Dwa, że żądasz pan informacji... trzy... Mam dalej liczyć?! Zaraz tu zamarznę!...
- Ale nie 5 $! Nie mam przy sobie...
- To żegnam pana, panie Bell IV. Niech pan lepiej kupi sobie borsukową czapkę! Rano u Steva!
- Bell III.
Ale Craft nie myślał o prostowaniu algebraicznej nieścisłości. Chciał się znaleźć jak najszybciej w ciepłym łóżku, z którego wydarł go ten tam... z nowego Orleanu.
- Nie mam tyle przy sobie!... - To był akt rozpaczy i upadku. Zaczął rozgrzewać dłonie. - Rano panu przyniosę.
- To niech rano pan przyjdzie do saloonu. Otwieram o siódmej! dobranoc!...
I już zatrzaskiwał drzwi.
- Dobrze! Niech będzie! 5 $! Moja krzywda!
Peter Craft był nieubłagany. Wysunął przed siebie otwartą dłoń.
- No dobrze... dobrze...
Joseph Bell III zaczął wygrzebywać z kieszonki marynarki drobne, ćwierćdolarówki. Pod nosem burczał "zdzierca! nocny rabunek! bandyta!". Ręka mu drżała. Nie wiadomo tylko czy z dotkliwego zimna czy złości.
- Pan coś mówił, panie Bell IV?
- Bell III, panie Craft! Trzeci! Nie, nic nie mówiłem. Liczę. Jest!
Podał pieniądze Craftowi. Ten wzrokiem przeliczył zawartość dłoni.
- Niech się pan nie obawia. 5 $! Bell III nie jest złodziejem.
- A skąd ja mam to wiedzieć? - z ironią i triumfem zamknął dłoń. - Diabli wiedzą, co wy tam w tym Nowym Orleanie wyprawiacie. Może głosujecie na republikanów.
Joseph Bell III był nie dość, że poirytowany doświadczeniem aresztu, to jeszcze teraz ten świdrujący wzrok Crafta i zimno. A taki wydawał się równy chłop za barem  Teraz niczym poborca podatkowy tkwił nad nim i wdzierał się w jego jestestwo.
- No! - sapnął barman. - Pójdziesz pan prosto, koło kościoła skręcisz w lewo, miniesz skład żelazny Bossa i z górki w dół...
- Jak to z górki w dół? Zabiję się.
- No pod górę byłoby ciężej. Z lewej będzie farma Petersona, a potem jakaś mila, dwie i...
- Jaka mila... jakie dwie? O czym pan mówi?! W taką pogodę? Zamarznę na kość! - Bell poczuł się bezbronny, jak dziecko. Spojrzał w ciemność przed sobą. - To Fox nie mieszka tu? W miasteczku?
Craft rozłożył ręce.
- Gdyby Cornwall miał otwarta stajnię...  Ale ten opój śpi pewnie pod jakąś kurewką u Smacznej Judy. 
- A na co mi stajnia?! - Bell tracił grunt pod nogami.
- Na pewno ma sanie. Ale, jak nie... Poczekaj pan panie do rana - dorzucił bezcenną radę Craft.
- To te dwie mile, to nie koniec.
- Na drugiej mili jest rozjazd! Trzeba minąć kapliczkę i iść nad jezioro...
- Łódka?
- Jaka łódka! W zimie? - Craft już powoli przechodził na pozycje zmęczonego gaduły. - Tam będzie widać młyn i za tym młynem...
- Dwie mile?
- Nie, stoi dom z werandą.
- I tam mieszka Fox?
- I tam mieszka Gordon Fox!
- Uff.
Joseph Bell III nie czekał, aż gospodarz i informator w jednej osobie zamknie drzwi. Pognał w ciemność. Zimność nie miała teraz dla niego znaczenia. Miał jeden cel: dopaść Gordona Foxa! Sprawdził jeszcze w kieszeni. To, co wziął z kufra w hotelowym pokoju cały czas gniotło go w bok...
Kościół był widoczny aż nadto... Minął go. Skład Bossa zamknięty na wszelkie spusty... Coś tam burczał pod nosem i chciał iść dalej. Tym bardziej, że miał przed sobą... zjazd z górki.
- Tylko nie to!
Ciężkie płaty śniegu zaczęły padać na zaskoczoną twarz Josepha Bella III. Ale stan ten pogłębiło coś innego. Z daleka dostrzegł podnoszący się tuman śniegu?
- Co to do cholery? Zamieć?
Po chwili doszło go porykiwanie bydła? Stanął, to złe określenie. Skamieniał z wrażenia. Ujrzał na przedzie rosłego mężczyznę, a za nim stado bydła.

(cdn)

Spotkanie z Pegazem... (97) Jan Kochanowski "Proporzec albo hołd pruski" (fragment)

$
0
0
Jak to ładnie brzmi po angielsku: Prussian Homage. Określenie "homagium"dopadło mnie kiedyś w czasie... zaliczania kolokwium z historii powszechnej średniowiecza na UMK w Toruniu. Mózg mi tak zardzewiał, że nie potrafiłem (a przecież czytałem Marca Blocha i to na lata przed tym, nim zostałem studentem szacownej uczelni toruńskiej) wygrzebać z jego zakamarków tego jednego terminu. Na okładce indeksu napisałem sobie i sprawdziłem w domu i spłonąłem rumieńcem wstydu, że...


Zapomniany dziś poeta epoki, Andrzej Krzycki (1482-1537), był świadkiem i tak utrwalił treść składanego aktu poddaństwa Albrechta Hohenzollerna: "Ja Albrecht, margrabia brandenburski, a także w Prusach, szczeciński, pomorski, słowiański, kaszubski książę, pan Rugii, burgrabia norymberski, przyrzekam i ślubuję, że najjaśniejszemu władcy i panu Zygmuntowi, królowi Polski, wielkiemu księciu Litwy, Rusi i wszystkich ziem pruskich panu i dziedzicowi, jako mojemu przyrodzonemu dziedzicznemu panu i jego majestatu potomkom i następcom. Królom i koronie Polskiej będę wierny i posłuszny i będę się starał o dobro jego majestatu, potomków i Korony Polskiej, a bronił od zła i wszystko czynić będę, co jest. obowiązkiem wiernego wasala. Tak mi dopomóż, Boże i święta Jego Ewangelio". Pewnie, że  m y ś l i m y   Janem Matejką i wizją jego znamienitego płótna. Nie zapominajmy, że to jednak cudownie skompilowany komiks historyczny. To kreacja genialnego mistrza, a nie rzeczywisty kadr z 10 kwietnia 1525 r. Nadrabiam zaległość?


Dlatego też ośmielam się sięgnąć po pióro wielkie, Mistrza nad Mistrze rodzimego renesansu /odrodzenia: Jana Kochanowskiego (1530-1584). Odnajduję fragment "Proporca albo hołdu pruskiego" w wykorzystywanym już na tym blogu tomie "Historia w poezji / Antologia polskiej poezji historycznej i patriotycznej", do której wyboru dokonał Jan Marcinkiewicz, a Instytut Wydawniczy Nasza Księgarnia wydał w 1965 roku. Akurat tu cytowany znajdziemy na stronach 90 i 91, aliści to nie jedyne cytowanie w tym tomie tego utworu. Proszę sprawdzić.
Oddaję pole poezji:

Aleś ty, wielki królu, wtenczas o biesiady
Mało dbał i owszemeś pilnie szukał rady,
Jakobyś przywiódł w jedność dwa wielkie narody,
Życząc Litwie i Polszcze wiekuistej zgody.
Na co przodkowie twoi, acz grunt założyli,
Ale tobie twoją część przedsię zostawili.
Bo co waży pargamin i gęste pieczęci,
Przy piśmie zawieszone, jeśli nie masz chęci?
Co tedy prawem inszy, co nas przysięgami
Wiązali, ty nas sercem zepni i myślami.
A niechaj już Unijej w skrzyniach nie chowamy,
Ale ją w pewny zamek do serca podamy,
Gdzie jej ani mól ruszy, ani pleśń dosięże,
Ani wiek wszytkokrotny starością dolęże;
Ale synom od ojców przez ręce podana
Nieogarnione lata przetrwa nie stargana,


A przypatrując się ja twej dzielności i tej
Chęci, którą masz przeciw Rzeczypospolitej,

Mam zupełną nadzieję, że w ten cel uderzysz,
Łaski pańskiej wzywając, do którego mierzysz.
Ku czemu droga tobie, królu, tem łatwiejsza,
Im rzecz, której podajesz, sama jest ważniejsza.
Bo gdzie ludzie pewniejszy zdrowia i swobody?
Jeno tam, gdzie się mocne zbuntująnarody.
Miał Niemiec i z Polaka i z Litwina siły,
Póki te dwa narody spólnie się trapiły;
Ale skoro się zjęły,Niemcom śmiech oddali,
Którzy, cudzego pragnąc, swego postradali.
Tymże fortelem i dziś postąpić musiemy,
Jeśli nieprzyjaciela swego pożyć chcemy,
Albowiem przeciw mocy potrzebna jest siła,
A siła co innego, jeno gdzie ich siła?
Przetoż i każdy człowiek ma to z przyrodzenia,
Że chciw do towarzystwa i do zgromadzenia;

Czym by go był na przodkuBóg nie obwarował,
Źle by się był sam dzikim źwierzom odejmował.
Stąd zbory, stąd urosły miasta znamienite,
Stąd prawa i porządne rzeczypospolite,
Nad co, ku zachowaniu ludzkiej społeczności,
Nie ma świat nic lepszego z Boskiej opatrzności.
 

Za powodem samego tedy przyrodzenia,
Królu zacny, ludzkiego szukaj pomnożenia,


A ludzi jednej wiary i pana jednego
Przywiedź do związku węzła nieroztargnionego.
Tym nieprzyjacielowi serce masz zepsować,
A Rzeczypospolitej pokój ugruntować
I bezpieczeństwo całe; swemu imieniowi
Zjednasz cześć niepodległą żadnemu końcowi.


Rzadka okazja bycia pospołu z literaturą staropolską. A i sam Mistrz był tu gościem pierwszoplanowym tylko raz jeden: 5 kwietnia 2013 r. Tak, cztery lata temu. Atoli wtedy na nutę prześmiewczą, bo z fraszką związane. Dziś na bardziej poważnie. Myśląc "hołd pruski" nie zapominajmy, że był to pierwszy na świecie traktat międzynarodowy między państwem katolickim a państwem luterańskim! Nie bez znaczenia jest też fakt, że oto wuj (Zygmunt I Jagiellończyk) przyjmował homagium z rąk swego siostrzeńca (Albrechta Hohenzollerna, syna Zofii Jagiellonki). Ciekawe, co by na taką przewrotność losu rzekł dziadek/pradziadek obu bohaterów 10 kwietnia 1525, Władysław II Jagiełło? To po to on gromił w 1410 r.  Zakon pod Grunwaldem/Tannenbergiem, żeby jego potomek wdziewał biały płaszcz z czarnym krzyżem i był wielkim mistrzem Orden der Brüder vom Deutschen Haus Sankt Mariens in Jerusalem? 

Przeczytania... (210) Jonathan Mayo i Emma Craigie "Ostatni dzień Hitlera" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

$
0
0
"Hitler siedział przy stole w sali konferencyjnej bunkra Führera, pochłonięty lekturą zapisu wiadomości radiowej, obwieszczającej śmierć Mussoliniego. Wieść o śmierci Il Duce usłyszał przypadkowo ordynans próbujący dostroić krótkofalowy odbiornik radiowy. [...] Myśli Hitlera niezwłocznie zwróciły się ku następującej kwestii: kiedy powinien popełnić samobójstwo? Nie porzucił jeszcze całkowicie nadziei, że do Berlina może dotrzeć odsiecz" - tak nastrój 29 kwietnia 1945 roku (prababka Katarzyna kończyła tego dnia 69. lat) oddają w książce"Ostatni dzień Hitlera" Jonathan Mayo i Emma Craigie. Książka ukazała się dzięki staraniom Wydawnictwa Prószyński i S-ka w tłumaczeniu Adma Tuza. Rewelacyjne dopełnienie serii, jaką raczy nas Prószyński i S-ka od lat (patrz "Przeczytania..." - odc. 47, 73, 115, 132, 154). Będzie to banalne określenie, wiem, ale napiszę je tu: każdy tom otwiera nam drzwi do innej historii III Rzeszy. Niestety nie każdy z posiadanych przez mnie egzemplarzy znalazł swe miejsce w "Przeczytaniach...". Nad czym bardzo, bardzo ubolewam.
Nie wiem, która to już książka dotycząca Adolfa Hitlera (1889-1945), jaką trawię. "Kolejna" - to najbezpieczniejsza odpowiedź. Zabieram się do jej opracowywania w dość ciekawym momencie. Może uda mi się publikacja do 20 kwietnia? Na pewno do 2 maja. Nie wierzę w opowieści (karmi nią nas m. in.  jeden z kanałów filmowo-historycznych) o ucieczce z oblężonego Berlina Führera. Książka  J. Mayo i E. Craigie stara się (zresztą nie ona jedna) odkryć przed nami sekrety tego, co wydarzyło się w bunkrze w dniach 29 i 30 kwietnia 1945 r. Na ile, to co czytamy jest dla nas odkrywcze przekona się każdy, kto sięgnie po "Ostatni dzień Hitlera". Stawiam zakład, że zawsze znajdzie się to  c o ś  , o czym nie mieliśmy pojęcia. 
Zawsze w takich sytuacjach szukam... człowieka. Również tego: ile było człowieka w człowieku, który nazywał się Adolf Hitler? Pamiętamy falę oburzenia po filmie O. Hirschbiegla "Upadek"(z interesującą rolą B. Ganza, jako Hitlera). "Ostatni dzień Hitlera" wpisuje się w ten sam czas. Zresztą tu też spotkamy bohaterów tego filmu, np. Traudl Junge (1920-2002). Można dokonać swoistej konfrontacji: jak fabuła ma się do sumiennej pracy historyka lub Autorów (mamy podpowiedź, że J. Mayo jest dziennikarzem BBC, a E. Craigie brytyjską powieściopisarką) takich książek, jak ta właśnie.
Kiedy dociera do mnie kolejna przesyłka pocztowa z książką, z której spogląda na nas Adolf H. budzi to... niepokój mojej małżonki. "Ile można?" - pada niemal fundamentalne pytanie. A ja rozkładam ręce i odpowiadam: nie wiem. "Ostatni dzień Hitlera" nie jest tylko zapisem bunkrowych przeżyć tych, co zamknęli pod kancelarią Rzeszy razem ze swoim Führerem.I za taka robotę jestem wdzięczny spółce autorskiej. Rozproszone opisy, relacje nagle spotkamy na blisko trzystu sześćdziesięciu stronach. Bynajmniej nie nudnej relacji, narracji, li tylko cytatów.
"Ostatni dzień Hitlera" ma tę przewagę na wieloma innymi książkami tej tematyki, że możemy do niej "wpadać" nie koniecznie chronologicznie. Oczywiście czytamy ją od deski do deski, ale później... Później możemy "odwiedzać" ją, jak nam się zechce. Ja tak robię. To jedna z tych książek, która z czasem staje się niezbędnikiem nauczyciela. I ja tu zostawię kilka cytatów: z walk poza Berlinem (i to chwilami bardzo odległych miejsca, jak... Pacyfik) i tego, co działo się w samym Berlinie, otoczeniu oblężonego Hitlera...

 <><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>

Poza Berlinem:


Joseph McNamara, żołnierz na USS: "Anthony", wybrzeża Okinawy: "...jeden Japoniec uderzył w wodę tak blisko nas, że jego ciało wyrzuciło na przednie wyrzutnie torpedowe. Tam go znaleźli ludzie; był cały pokryty szmacianymi laleczkami, amuletami itp. Natychmiast wrzucili go do wody - stada rekinów, które stale kręcą się wokół nas, rozerwały go na strzępy".
Richard Dimbleby, dziennikarz BBC, po wizycie w KL Bergen-Belsen:"Musisz tam pojechać i to zobaczyć, ale nigdy nie zmyjesz tego odoru z rąk ani nie wymażesz tego obrzydlistwa z pamięci. Właśnie podjąłem decyzję... Muszę dokładnie opowiedzieć całą prawdę, w każdym jej szczególe, nawet jeśli ludzie mi nie uwierzą. To oburzające... oburzające".
Akim Popowiczenko, oficer Armii Czerwonej, list do żony: "Dziś wreszcie udało mi się wysłać Ci paczkę z wartościowymi przedmiotami... tyle tkaniny jedwabnej i wełnianej, sam nie pamiętam, ile metrów... są i jedwabne pończochy dla ciebie, chyba z osiem par, oczywiście nowe, a także damskie bluzki z jedwabiu... będziesz najbogatszą kobietą w Smile. Poważnie".
Audrey Hepburn, wojenne wspomnienie:"Bulwy tulipanów. To brzmi okropnie. Bulw nie zjada się tak po prostu. W rzeczywistości z tulipanowych bulw robi się doskonałą mąkę, istny luksus, z której można piec cista i ciastka".
Robert Wannop, pilot lancastera, w pamiętniku o locie nad Holandią: "Dzieci wybiegły ze szkoły i z podnieceniem wymachiwały rękoma [...]. W samolocie nikt się nie odzywał. To nie była pora na słowa. W oczach trochę mi się zamgliło. Może to deszcz osiadł na szybie z perspexu, a może nie. Na jednym budynku wymalowano białą farbą olbrzymimi literami napis: «DZIĘKUJEMY WAM, RAF»".
Clara Milburn, matka jeńca wojennego, w swoim pamiętniku:  "...w Berlinie burzy się ulicę po ulicy i dom po domu. Niemcy codziennie giną tysiącami i ich cierpienia muszą być koszmarne, ale jak niepotrzebnie przysporzyli cierpień innym - i wcale tego nie żałują".
Brytyjski jeniec, uwolniony przez Amerykanów: "Niech Bóg błogosławi tych sukinsynów... po pięciu latach wreszcie na wolności. W następna niedzielę może będę już w domu".
David Eichhorn, rabin, więzień KL Dachau, z listu do domu:"Staliśmy z boku i przyglądaliśmy się, jak biją tych strażników na śmierć... patrzyliśmy na to mniej poruszeni, niż gdyby bito psa".
Komandor-podporucznik Patrick Dalzel-Job, brytyjskiej marynarki wojenne, o swoich podwładnych:"Wydawało mi się, że armia, która miała walczyć w imię zasad, nie może sobie pozwolić na to, żeby żołnierze dorabiali sobie tradycyjnymi metodami, to jest grabieżą i gwałtem".
Lieselotte G., w pamiętniku o okrucieństwach Sowietów:"Zeszłej niedzieli w naszym okręgu setki ludzi popełniły samobójstwo. Nasz pastor zastrzelił żonę, córkę i siebie, bo Rosjanie włamali się do ich piwnicy i zaczęli to robić z jego córką. Nasza nauczycielka, panna K., powiesiła się, gdyż była w partii nazistowskiej. [...]  Pomyślałam, że gdyby wziął mnie jakiś Rosjanin (...) przerwałabym ciążę, nie chciałabym wydać na świat rosyjskiego dziecka".
Stuart Hibberd, dziennikarz BBC, o egzekucji B. Mussoliniego: "Zastrzelono go jak psa razem z członkami jego rządu, a zwłoki wystawiono potem w Mediolanie na widok publiczny, wywieszone jak indyk na targu w Boże Narodzenie".
Benedict Alper, amerykański żandarm, list do żony:"...kochanie, straciliśmy czas, jaki mogliśmy spędzić razem, tyle sposobności, żeby się kochać, choć nie samą miłością, bo ona, wprost przeciwnie, jest jeszcze silniejsza niż przedtem. Na pewno nigdy już nie będziemy uważać się wzajemnie za coś oczywistego i obiecuję, że już nigdy nie będę nietaktowny ani wybuchowy, ani nie będę robił żadnych głupstw, które od tamtego czasu tyle razy sobie wyrzucałem".
Dr Hans hrabia von Lehndorff z Królewca, o stosunku do Sowietów: "Stopniowo przyjmuje się postawę tresera lwów... Okazać strach oznacza wypaść w ich oczach jak najgorzej, a to w widomy sposób prowokuje ich do ataku. Z drugiej strony zuchwałość może wysłać człowieka w zaskakująco długą drogę...".

<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>

 W Berlinie:

Adolf Hitler, kanclerz III Rzeszy: "Nie wpadnę w ręce wrogów pragnących nowego, zorganizowanego przez Żydów spektaklu dla rozrywki rozhisteryzowanych mas. Wobec tego postanowiłem zostać w Berlinie i tam wybrać dobrowolną śmierć w chwili, gdy się przekonam, że rezydencja Führera i kanclerza nie da się dłużej utrzymać...".
Magda Goebbels, list do syna Haralda Quandta:"Świat, który nastanie po narodowym socjalizmie, nie jest wart tego, by w nim żyć. Dlatego sprowadziłam tu także dzieci. Są za dobre, by żyć takim życiem, jakie przyjdzie po nas, więc miłosierny Bóg zrozumie, jeśli sama je uwolnię od takiego losu...".
Heinz Linge, SS-Obersturmbannführer, kamerdyner Führera, fragment rozmowy telefonicznej:"...nie mogę ci powiedzieć przez telefon, ale to nie żart. Potrzebujemy dwieście litrów benzyny, które trzeba jak najszybciej dostarczyć pod wejście do bunkra Führera. Zrób, co tylko się da, żeby to dostać".
Joseph Goebbels, do  Traudl Junge: "Panno Junge, Führer chce, żebym opuścił Berlin! Rozkazał mi objąć kierownicze stanowisko w nowym rządzie. Ale ja nie mogę. Nie mogę wyjechać z Berlina. Nie mogę opuścić Führera! Jestem gauleiterem Berlina. moje miejsce jest tutaj. Nie ma sensu żyć dalej, skoro Führer umrze...".
Martin Bormann, SS-Obergruppenführer, szef kancelarii NSDAP, w swoim pamiętniku:"Hitler i Eva Braun wzięli ślub. Führer podyktował swój polityczny i prywatny testament. Zdrajcy Jodl, Himmler i generałowie porzucają nas dla bolszewików. Znowu huraganowy ostrzał. Według informacji nieprzyjaciela Amerykanie wdarli się do Monachium". 
Armin Lehmann, goniec, Hitlerjugend:"Jeśli salwy rakiet z katiuszy uderzyła w pobliżu, często ogarniała człowieka ślepota i straszna dezorientacja. Był to najniebezpieczniejszy moment. Trzeba było z miejsca poderwać się na ogi, w przeciwnym razie można było zginąć od następnej salwy. Przejście przez ulicę w odkrytym terenie stało się grobowa otchłanią".  
Traudl Junge, sekretarka Führera, o dzieciach Goebbelsów: "Były czarujące, dobrze wychowanymi dziećmi o naturalnym zachowaniu. Nic nie wiedziały o czekającym je losie, a dorośli robili, co w ich mocy, żeby utrzymać je w nieświadomości... Tylko najstarsza Helga czasami miewała smutny, świadomy wyraz dużych, brązowych oczu". 
Eva Hitler urodzona Braun, żona Führera: "Chcę być piękna po śmierci... Zażyję truciznę".
Prof. Ernst Schenck, lekarz SS, o oczach Führera : "...wilgotną, jasnobłękitną porcelanę, połyskującą w istocie bardziej szarością niż błękitem (...) zamglone jak skórka miękkiego, dojrzałego winogrona". 
Ruth Andreas-Friedrich, wpis w pamiętniku:"Ulice są wyludnione. nie ma już ulic. To tylko zdemolowane rowy wypełnione gruzami między rzędami ruin. Jacy ludzie tu mieszkali? Wojna starła ich z powierzchni ziemi".
Piotr Ziewieliow, żołnierz sowiecki o walkach w Berlinie:"Jutro jest 1 maja i wtedy skończę ten list do Ciebie, a tu tymczasem grzmią działa, robią frycom piekło, więc wszystko idzie dobrze... nie ma czasu na sen, walimy w nich i walimy, na szczęście nie brakuje nam pocisków".


<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>

Wielcy tamtego świata:  

Józef Stalin, na temat gwałtów czerwonoarmiejców:"A zatem wyobraźcie sobie człowieka, który bił się (...) przez tysiące kilometrów od własnego zniszczonego kraju, który maszerował po martwych ciałach swoich towarzyszy i swoich najbliższych! Jak taki człowiek może reagować normalnie? I cóż jest takiego strasznego w tym, że po takich okropnościach zabawi się z kobietą?".
Winston Churchill, o sojusznikach:"Jedyną więzią łączącą zwycięzców jest ich wzajemna nienawiść".  
Harry Truman, o dziennikarzach w liście do matki i żony:"Mam nadzieje, że nikt się Wam za bardzo nie naprzykrza. To okropna - mówię poważnie, okropna - uciążliwość: należeć do rodziny prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dziennikarze prześladują każdego krewnego, o którym kiedykolwiek słyszałem...". 
Generał Dwight David Eisenhower, do żony o synie Johnie:"Gdybym nawet nieznacznie lub pośrednio interweniował w jego sprawie, powziąłby do mnie urazę do końca życia...". 

Do tekst wgryzł się błąd. W miejscu, gdzie czytamy o odnalezieniu w kopalni soli w Weimarze m. in. trumien Fryderyka II (i jego ojca) oraz feldmarszałka/prezydenta Paula von Hindenburga (i jego żony) podano, że odkrycia dokonał rzeźbiarz Walter Hancock. Otóż ów nazywał się: Walker K. Hancock (1901-1998).
Spodziewaliśmy się  spotkać w tej książce Johna F. Kennedy'ego, George Orwella czy Audrey Hepburn? Wzmianki o Ch. Chaplinie czy W. Disneyu?  Ja - na pewno nie. I to są te smaczki książek, na które zwracam zawsze uwagę. Bez drobiazgowej pracy Jonathana Mayo i Emmy Craigie nie mielibyśmy pojęcia o uwikłaniu tych ludzi w to, co masakrowało Europę i Świat w latach 1939-1945. Na szczęście Autorzy nie ograniczyli się do  samego Berlina. Nie musimy przyglądać się tylko, jak osaczone stado wierchuszki III Rzeszy dycha po metrami ziemi i betonu. Proszę nie pominąć dramatu kapitana lotnictwa Alexandra Jeffersona. Wstrząsająca lekcja czym był rasizm w 1945 r. w USA.
"W całym Berlinie mieszkańcy niszczyli dowody wszelkich związków z nazistami. Plakaty i zdjęcia Führera gnieciono i wyrzucano między zalegające ulice gruzy. Kobiety wyrzucały fotografie ukochanych mężczyzn, ponieważ byli na nich ubrani w niemieckie mundury wojskowe" - na koniec oddaję głos Autorom. Nie wyobrażam sobie ogromu pracy, jaki trzeba wykonać, aby znaleźć te wszystkie relacje, zapiski. Przeanalizować. Kwerenda, nawet jeśli prowadzona via Internet nie jest banalną sprawą. Sam, kiedy pracowałem nad własna pracą magisterską musiałem odwiedzić archiwa w Warszawę, Krakowie, na szczęście Wuj wsparł mnie we Wrocławiu. "...niemieccy obrońcy nie byli w stanie powstrzymać kolumny czołgów i ciężkich dział, wjeżdżających mostem Moltkego do centrum miasta. Przy wsparciu owych wielkich dział Rosjanie systematycznie opróżniali otaczające plac budynki, żeby odciąć niemieckich obrońców w operze Krolla i samym Reichstagu" - czytamy dalej. Widok upadającego Berlina musiał być niezwykły. Już w listopadzie 1939 r. A. Hitler zapowiadał: "Możemy zostać zniszczeni, lecz w takim wypadku pociągniemy za sobą cały świat - świat w płomieniach". No i ciągnął...
Nikt nie zaprzeczy, że dramatyzm sytuacji w berlińskim bunkrze (doskonale ukazany w/w filmie  O. Hirschbiegla) jest upiornym zwieńczeniem morderczego szaleństwa jakim była III Rzesza. Nie potrafię zdobyć się na jakiś najdrobniejszy odruch współczucia dla dryfujących ku zagładzie oficjeli. Sami odczłowieczyli się w moich oczach. Trudno jednak obojętnie przejść wobec słów, jakie Eva Hitler wypowiedział do sekretarki swego męża:"Proszę zrobić, co w pani mocy, żeby się wydostać. Być może to wciąż wykonalne. I proszę pozdrowić ode mnie Bawarię". Czy T. Junge zrobiła to? Nie wiemy."Mein Führer, wciąż jeszcze można uciec. Może pan nadzorować przebieg wojny z Obersalzbergu. Artur Axmann może zorganizować eskortę Hitlerjugend, która bezpiecznie wyprowadzi pana z Berlina. Mein Führer, błagam, niech pan to rozważy..."- ta żarliwa mowa, to sam dr J. Goebbels. 
O 15,30 dnia 30 kwietnia padł samobójczy strzał. Dziesięć minut później Heinz Linge osobiście wszedł do gabinetu. "Hitler strzelił sobie w prawą skroń. Jego głowa opierała się o ścianę. [...] Eva siedziała po prawicy Hitlera z nogami wyciągniętymi na sofę [...] Na niskim stoliku przed nimi leżało mosiężne pudełeczko, w którym trzymała swoją fiolkę z cyjankiem. Jej twarz wykrzywiał grymas wynikły z działania trucizny" - relacjonują Jonathan Mayo i Emma Craigie. 
To prawie koniec tej opowieści. Gdybyż to była fantazja. Ale tak, jak wiem, nie jest. Ciekawym dopełnieniem dramatu dwóch dni jest rozdział  "Po kwietniu 1945 roku...", czyli okazja poznania dalszych losów głównych sprawców, świadków, uczestników. Jonathan Mayo i Emma Craigie swoją książką "Ostatni dzień Hitlera" (Wydawnictwa Prószyński i S-ka) pozostawiają nam rys rozsypującej się III Rzeszy, nie tylko dogorywającego Berlina. Obraz tego politycznego bankructwa ideologii nazistowskiej powinno krzyczeć do nas "NIGDY WIĘCEJ!". Czy jednak demony przeszłości nie wydostają się na powierzchnię współczesnej nam europy, ba! Polski? W tej historii na szczęście zło zostało zdruzgotane! Warto o tym wciąż przypominać. Oby obraz ginącego Berlina i niemieckich/faszystowskich/nazistowskich paladynów stał nam przed oczyma, a szczególnie tym, którzy dziś drą się na ulicach w imię ohydnej ideologii, która nadal każe wartościować ludzi ze względu na kolor skóry, pochodzenie, rodowód! "NIGDY WIĘCEJ!" - niech woła do nas, nie tylko z racji 72. rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie.

PS: To "Przeczytanie..." pozwalam sobie dedykować pamięci mego bydgoskiego dziadka, Stanisława (II) Grzybowskiego w 107. rocznicę urodzin, jaka przypada właśnie dziś, 24 IV.

Arizona Mountain Man odcinek 13

$
0
0
- Nie możesz mnie tu zostawić! - Boot aż zatrząsł się ze złości, a raczej bezsilności. Zdawał sobie sprawę, że dalsza podróż w takim stanie może okazać się tragiczna w skutkach.
- Ty się boisz? - Roy Wern z niedowierzaniem skupił się na mimice twarzy starego. Była jakby przestraszona? - Szara Sowa cię nie zje, a Dwa Księżyce... Gdyby nie on, sam to wiesz, już dawno byłoby po tobie.
Stary wiedział, że jego protest na nic nie zda się. Nie ma mocy. To taka przekorna demonstracja.
- Nawet gdyby chcieli mnie oskalpować, to wielkiego pożytku ze mnie mieć nie będą.
- O czym ty w ogóle bredzisz?! - Roy pokiwał głową. - Jakie skalpowanie! Szoszoni uratowali twój stary łeb! Wydobrzejesz tutaj. Za, dwa trzy tygodnie...
- Co?! - przerwał mu niemalże jęcząc, jakby bolało go. - Ile?! Trzy tygodnie?!
- Tak - potwierdził Roy. - Za trzy tygodnie pewnie zima zupełnie ustąpi. Wrócę po ciebie. Zabiorę do domu.

- Ja nie mam domu!
- Nieważne! Przyjadę po ciebie. Obiecuję.
- "Obiecuję"? - powtórzył z sarkazmem stary. - A jak cię wilki po drodze zjedzą?
- Postaram się, w dowód starej znajomości, aby ustąpiły mi drogi. Jak mówię, że wrócę, to chyba możesz mi wierzyć.
- A, co ja tu będę robił?
- Na drutach!
- Co?
- Nie wiem. Wykurujesz się. Szara Sowa postawi cię na nogi, a wtedy pojedziemy do siebie.
- Weźmiesz Klarę?
- Nie. Dwa Księżyce da mi konia. Może gdzieś dopadnę tych sukinsynów, co ukradli mój towar.
- Naprawdę wierzysz, że ich odnajdziesz?
- Nie sądzę, aby pognali z towarem na koniec świata. Zjadę do doliny i albo powystrzelam gnojów, albo oddam pod sąd.
- Może lepiej to drugie?
- Może. Tyle, że to trwa trochę dłużej. Sędzia Arnold nie lubi takich koniokradowskich spraw! Tych kilka skradzionych skór? Mało go wzruszy.
- Ale osądzi, a tak... - stary zaczął kręcić się na swoim posłaniu. Trudno powiedzieć, aby było mu niewygodnie. Wyglądało to raczej na chęć większego zwrócenia na siebie uwagi Roya Werna. - Samosąd?
- Ja bym to nazwał: walką.
- Ktoś inny nazwie to: zemstą.
- Nikt nie będzie bezkarnie napadał i okradał Roya Werna!
- To będzie zemsta!
- Nazywaj, to jak chcesz - Roy wyciągnął rękę. Stary uścisnął ją. - Jadę. Wypoczywaj. Szoszoni zaopiekują się tobą, jak swoim.
- Nie jestem tego taki pewny...
- Bo byłeś nad  Rzeką Wiatrów.
Na dźwięk dwóch ostatnich słów Boot aż się uniósł.
- Skąd wiesz? Szara Sowa ci mówiła?
- Nie musiał - uspokoił go Roy. - Zapomniałeś, że był tam mój ojciec.
- Zabiłem żonę i córkę Szarej Sowy!...
Roy na to oświadczenie zaniemówił.
- Ty?
- Ja - stary nie patrzył na Roya. Wolał uniknąć jego wzroku.
- Myślisz, że Szara Sowa wie?
- Nie wiem! Możliwe. Nie mam pojęcia.
- Bałbyś się jego zemsty?
- W moim wieku trudno się czegoś bać. Jestem Roy już bardzo stary. Mam 70 lat.
- Będziemy się licytować?
Roy raz jeszcze uścisnął rękę starego. To była spracowana, ciężka dłoń przywykła do pracy, lassa, krępowania koni i byków, wprawiona do walki ze zwierzem i człowiekiem.
- Jadę stary. Dopadnę tych drani, rozprawię z ich hersztem i nimi samymi.
- Jedź już. Nie trać czasu dla starego durnia.
Roy ruszył w kierunku wyjścia. W pewnej chwili zatrzymał się. Włożył rękę do swej sakwy i wyciągnął jakąś książkę. Podał ją staremu. Ten otworzył ją na jakiejś stronie:
- "Parkan miał trzydzieści metrów długości i ponad dwa metry wysokości! Świat wydał się Tomkowi otchłanią, a życie nieznośnym ciężarem"- przeczytał te dwa zdania i spojrzał ze zdziwieniem na Roya. - Co to jest?
- Książka.
- Widzę, że nie aligator! 
- Marka Twaina "Przygody Tomka Sawyera".
- Czytasz bajki? 
- Hm...Może po prostu chciałem raz jeszcze mieć dziesięć lat. Każdy chyba miał kogoś takiego, jak ciotka Polly. Wiele bym dał, aby móc pomalować płot z Tomkiem Sawyerem.
Stary miał wątpliwości, ale zdało mu się, że usłyszał, jak głos Roya załamywał się.
- Roy, chłopcze, czy mi się zdaje...
- Co? - próbował nadać barwie głosu bardziej stanowczy wyraz. Nie patrzył na starego. Czuł, że jego
skorupa pęka. Odzywał się w nim mały Roy, który nie dostał deseru, bo rozdarł nowe spodnie... - Muszę
jechać.
- Dobrze. Przeczytam. Wolałbym "Podróże Guliwera".
- Obiecuję ci, że ją przywiozę.
Zdecydowanym krokiem ruszył ku wyjściu. Nie, nie odwrócił się już. Przed wigwamem stał Dwa Księżyce. Trzymał za uzdę ognistego rumaka.
- Piękny koń - przyznał Roy.
Koń cicho zarżał i parsknął.
- Jest twój.
Roy dotknął końskiego pyska. Zwierzę lekko wierzgnęło. Do siodła przytroczono linkę z "Klarą".
- Mój?
- Naomi go wybrała... co ja mówię "wybrała". Kazała ci dać swego "Pioruna". Jakby siebie oddawała.
- Rozumiem. A "Klara"? To starego...
- Ledwo naszym koniom starcza. Zabierz ją. Powiem staremu, co i jak.
Roy Wern przytulił się do końskiego łba. Ten nie protestował. Czuł, jak jego chrapy rytmicznie falują.
- "Piorun"?
- Ma twoje siodło.
Roy wsunął stopę w strzemię. Uniósł się ku górze. Koń delikatnie ugiął się pod jego ciężarem. Roy ściągnął cugle.
W tej chwili podszedł do niego Dwa Księżyce. Podał mu niewielkie zawiniątko. Przypominało maleńki, skórzany mieszek. Roy był najwyraźniej zaskoczony.
- Naomi przygotowała specjalnie dla ciebie...
- Ma mnie ustrzec?
Dwa Księżyce uśmiechnął się;
- Wiem, że dla was to gusła. Myślisz, że wasz Jezus na krzyżu jest mocniejszy?
- Bluźnisz... przyjacielu.
Dwa Księżyce tylko pokiwał głową.
- Nie zaszkodzi, jeśli i nasze duchy będą z tobą. Skoro chcesz ścigać tych bandziorów...
- Dopadnę ich, wierz mi. Nikt nie będzie okradał Roya Werna i kaleczył jego przyjaciół.
- To ruszajcie - klepnął konia w zad. A po chwili, kiedy ruszył krzyknął: A o starego nie martw się. Wydobrzeje. Szara Sowa wie, co robi.
Roy nie odwrócił się, machnął tylko ręką.
- Czy on cię nazwał przyjacielem?
Usłyszał za sobą kobiecy głos. Odwrócił się. Naomi ściskała kraciasta chustkę.
- A ty, czy nie myślisz już o tym, że to jednak mężczyzna?
- Chyba każdemu z nas wiosny już potrzeba.
- Ja mojej siostry nie poznaję.
- Mój brat wojownik też jakby stracił pazury...
- Chciałbym tylko, żeby nasza preria znów pokryła się soczysta trawą i bizony wróciły...
- Tacy, jak on postarali się, aby to było marzenie...
- Gdyby więcej było takich, jak on
  (cdn)

Smakowanie Bydgoszczy... (54) po prostu Gollob

$
0
0
Całą Polskę obiegła wiadomość o kolejnym wypadku Tomasza Golloba. Mistrz nad mistrze "czarnego sportu", jak drzewiej określano żużel, wyrastał TU w Bydgoszczy, m. in. na torze bydgoskiej "Polonii". Chyba nie był żadnego dzieciaka nad Brdą, jaki wzrastał TU w latach dziewięćdziesiątych XX w., aby nie znał nazwiska GOLLOB. I na pewno nie mieszał czy chodzi o Jacka czy o Tomasza. Nie ujmując niczego starszemu bratu, tym który skupiał uwagę był młodszy syn pana Władysława. Bo klan był (i jest) doskonale rozpoznawalny. Moja dziecięca pamięć sięga czasów, kiedy na torze szalał jeszcze Henryk Glücklich (1945-2014). W końcu ścignął samego Ivana Maugera. Mogę się przyznać, że na mojej słomiance (zapytajcie pokolenie 50+, co to takiego) wisiał plakat tego ostatniego z tygodnika "Razem".

Nie czarujmy się, kiedy w 2003 r. Tomasz Gollob zmienił barwy klubowe i odtąd jeździł dla Unii Tarnów - zrobiło się ponuro. Przypominało to czasy, kiedy Zbigniew Boniek opuszczał szeregi WKS "Zawiszy" i przeniósł się do "Widzewa"Łódź. Taka już kolej sportowej kariery. Chcesz się rozwijać, to nie możesz dreptać w miejscu. O Stefanie Majewskim też nikt nigdy by nie usłyszał, gdyby grał w bydgoskiej "Gwieździe". Proszę zobaczyć, co się dzieje: miało być tylko o Tomaszu Gollobie, a kroi się nami mini-historia sportu w Bydgoszczy i poczet Wielkich Gwiazd Sportu. A przecież tu sportowo udzielały się takie sławy lekkiej atletyki, jak Teresa Ciepły (1937-2006) czy Zdzisław Krzyszkowiak (1929-2003).

Tomasz Gollob wrócił do Bydgoszczy! Niestety, jako pacjent 10 Wojskowego Szpitala Klinicznego. I tam zostały wykonane zdjęcia, które tu zamieszczam. Jak widać kibice nie zapominają o swoim MISTRZU! Zaczynał od motocrossu i motocross miałby być jego... wyrokiem? Lekarze bardzo oszczędnie informują o stanie zdrowia żużlowca. Budzą się spekulacje, co do dalszego losu i zdrowia.

Musi być na koniec wątek osobisty? Nie, nigdy nie spotkałem osobiście Tomasza Golloba. Nie chodzę na żużel. Przed laty w szkole, w której pracowałem miało dojść do spotkania Tomasza Golloba z uczniami. Dzieciaki kserowały sobie zdjęcia, czekały na wizytę. Jakie było rozczarowanie, kiedy Mistrz, Idol nie zjawił się. Jęk zawodu przeszedł po korytarzach w gmachu przy ul. Hutniczej 89. Na otarcie łez pozostało spotkanie z innym Gollobem, Jackiem. W moich zasobach archiwalnych gdzieś są zdjęcia, jakie wtedy robiłem. Postaram się do nich dotrzeć i przy okazji pochwalić się nimi.
Jedynego, czego można życzyć poważnie kontuzjowanemu Mistrzowi, to zdrowia.

Saga rodzinna - XIII - zaginiony...

$
0
0
Wszystko, co wiemy o Piotrze Grzybowskim (1905-?) praktycznie pochodzi z tej jednej fotografii. Nie tylko utrwalony został wizerunek sprzed osiemdziesięciu laty. Osobiście to zdjęcie podpisał. Na odwrocie czytamy:"Piotr Grzybowski Bydgoszcz I Stawowa nr 11 urodzony 24/V 1905 r. Mechanik Szofer Doróżka samochodowa nr 72". I to wszystko. Uzupełnić da się: syn Stanisława (I) i Katarzyny urodzonej Zielonki małżonków Grzybowskich, brat Wacława, Franciszka (Franza), Maksymiliana (Maksa) i Stanisława (II). Róg Stawowej i Lotników mieści się Cmentarz Świętej Trójcy, na którym spoczął w styczniu 1962 r. najmłodszy brat, a mój Dziadek. 
Tak powinno brzmieć hasło w "Rodzinnym słowniku biograficznym", nad którym pracuję dość... nieregularnie, skupiając uwagę na moich bezpośrednich przodkach i potomkach (Syn, Córka, Wnuk - w tej kolejności pojawiali się w moim życiu). I jeszcze jeden ważny fakt: w czasie okupacji aresztowany przez bydgoskie Gestapo! Dalszy los? Nie znany. Piotr Grzybowski zaginął w zawierusze wojennej. Nie wiem czy mój Dziadek podejmował jakie próby odnalezienia brata. Raczej wątpliwe. Piotra otoczy nimb zapomnienia. Rodzinne tabu?
O tym, że ktoś takie w ogóle był dowiedziałem się dokładnie 25 V 1981 r. Zupełnie nieświadomie dzień po jego  ewentualnych 76-tych urodzinach. To był dzień ostatniego mego spotkania z babcią Jadwigą Korzeńską 1 voto Grzybowską urodzoną Maliszewską. Wtedy wszedłem w posiadanie tej bezcennej dla mnie fotografii i usłyszałem o stryjecznym dziadku. Ale... No właśnie jest pewne "ale". Chyba jednak aresztowanie Piotra nie miało nic wspólnego z heroizmem tegoż pod niemiecką okupacją. Padło określenie: "kryminalna sprawa"? Potem relacjonująca historię babci Jadwiga zmieniła temat i... nie chciała wracać do tematu swego szwagra. 
Nic prostszego, jak zajrzeć do Archiwum przy ul. Dworcowej 65? Kwerendy w archiwach, to mój żywioł. Niestety dowiedziałem się, że po bydgoskim Geheime Staatspolizei prawie nic nie zostało. Uciekając oprawcy z ul. Poniatowskiego prawie wszystko zniszczyli bezpowrotnie na przełomie 1944 i 1945 r.! Nie ma więc żadnych źródłowych podstaw i możliwości, aby zbadać"sprawę  Piotra G."
Zmowa milczenia, jaką otoczono Piotra Grzybowskiego, musiała być niezwykle nieprzenikliwa, skoro mój śp. Ojciec nic o wujku (tak, określał de facto swego stryja) takim nie słyszał, ba! nawet zaprotestował:"Nikogo takiego nie było!".  Pokazałem reprodukowane tu zdjęcie i musiał uznać fakt. Czym Piotr"zasłużył"sobie na rodzinną anatemę? Mam poważne wątpliwości, że nigdy się tego nie dowiem. Życiowo rozminąłem się z Dziadkiem, brak dokumentów - cisza! Jeśli dbano o wymazanie ze świadomości rodzinnej jednego z nas, to dlaczego zachowano tę fotografię? Jakaś dziwna niekonsekwencja. 


Piotr Grzybowski nie rozpuścił się w mgle przeszłości. Stryjeczny wnuk pisze o nim tu teraz. Jest zawsze cień nadziei, że po pierwsze przeżył, ba! gdzieś w świecie żyją Jego potomkowie. Alboż ten blog nie pomógł mi odnaleźć i nawiązać kontaktu z kilkoma krewnymi z mej wileńskiej strony rodziny? Wszystko więc jest możliwe. Za kilka tygodni, 24 maja, przypadnie 112-ta rocznica urodzin Piotra. Gdzie się urodził? - tego też nie wiem. Na pewno nie była to Bydgoszcz (Bromberg), bo przed 1907 r. nie ma zapisów meldunkowych w książkach adresowych. Prawdopodobnie Inowrocław (Hohensalza)? Tylko, że przed laty zwracałem się do tamtejszego USC o wydanie aktu urodzenia i otrzymałem odmowną odpowiedź, że taki po prostu nie figuruje w ich aktach.
Kiedyś zaskoczył mnie mój Syn. Stwierdził, że jeśli będzie miał syna, to da mu na imię "Piotr". Na pamiątkę swego stryjecznego pradziada. Dzielę się tą niezwykłą historią w dniu wyjątkowym: 141. lat temu, 29 IV 1876 r., urodziła się matka Piotra, moje prababka Katarzyna, "matka Grzybowskich".

PS: Na fotografii dopisek moją ręką:"Aresztowany przez gestapo zaginął bez wieści".
Viewing all 2225 articles
Browse latest View live