Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2226 articles
Browse latest View live

Sulejówek - "Milusin" - tam gdzie mieszkała Marszałek...

$
0
0
19 marca tuż, tuż. Nie dość na tym, jednym z patronów 2017 r. jest Pierwszy Żołnierz Odrodzonej Rzeczypospolitej, I marszałek Polski Józef Piłsudski. Wiem, że mówią o mnie "chory na Piłsudskiego". Od zawsze mówią. Kiedy moi uczniowie w 1988 r. malowali moją karykaturę z księgą pod pachą pt. "Piłsudski i ja", moja żona przyznała: "Pozbadli ciebie". I bez względu na rocznik każdy z moich uczniów (między 1984-2017) kojarzy mnie z osobą Marszałka. I tak już zostanie. I już się nie zmienię. Dziś zabieram wszystkich zainteresowanych do miejsca wyjątkowego. Do Sulejówka. Do "Milusina".


"23 marca 1923 roku Starostwo Warszawskie zatwierdziło projekt architekta prof. Kazimierza Skórczewskiego, nowego domu, który od całej parceli przyjmuje nazwę «Milusin». 13 czerwca 1923 roku  «Milusin» jest gotowy. Generałowie Daniel Konarzewski i Tadeusz Rozwadowski w imieniu Komitetu Żołnierza przekazują Aleksandrze i Józefowi Piłsudskim klucze, a ksiądz Marian Tokarzewski dokonuje poświęcenia" - czytamy w folderze "Sulejówek Marszałka", jaki wydał Towarzystwo Przyjaciół Sulejówka , a tekst do niego napisał Jerzy Kochański.


Marszałek odwiedził miejsce przyszłego zamieszkania  wczesną wiosną 1923 r. świadkiem tego wydarzenia była pani Zofia Moraczewska i to ona opisała to zdarzenie:"Największą niespodzianką miało być zainstalowane świeżo światło elektryczne, w owym czasie rzadkość jeszcze w wiejskim osiedlu pod Warszawą! [..] Marszałek przyjeżdża wieczorem. Idziemy za nim krok w krok dużą gromadą. Marszałek wchodzi do dworku i... w tejże samej chwili wszystkie żarówki gasną w całym domu! Co się stało? Ano, nie dopisało coś w ostatniej chwili, może «krótkie spięcie» -  nie pamiętam. Ale nie zapomnę nigdy rozbawionego śmiechu Marszałka i Jego żartów z nas wszystkich! Musiano w pośpiechu biec po świece - i  uroczystość powitania odbyła się częściowo przy świetle łojówki, częściowo w zupełnej ciemności"*.


"Milusin" tak bardzo zrósł się z osobą Marszałka, jak maciejówka, jak sumiaste wąsy, jak "Kasztanka". Oto w 1923 r. zyskiwał pierwszy, prawdziwy dom od czasu pożaru Zułowa w 1875 r. Wielu z nas zna fronton dworku z licznych zachowanych zdjęć, głownie rodzinnych. Kadry zatrzymały idyllę: córki, żona, adiutant, goście, "Kasztanka". Wielu z nas na pewno widziała  krótkie sekwencje niemego filmu, kiedy Gospodarz przechadza się po parku, albo jak siedzi na werandzie i wybiegają dwie, rozbrykane kozy: Wanda i Jadwiga. 


"W gorące, letnie popołudnie jedynie pszczoły nad kwiatami i śmiech dzieci przerywały senną ciszę lasku. Dnie nie różniły się wiele od siebie. Ja wstawałam wcześnie, bo dzieci budziły się koło ósmej, mąż spał do dziesiątej. O tej porze podawałam mu śniadanie do łóżka. Przynosiłam mu także «Kurier Poranny» i «Express». Spał potem jeszcze godzinę, a nieraz dwie" - wspominała pani Aleksandra Piłsudska. 


Moja pierwsza wizyta, pierwsze odwiedziny nastąpiły jesienią 2006 r. Z tego okresu pochodzą też zdjęcia, które tu teraz upubliczniam. Niezwykłe uczucie móc chodzić po tym skromnym dworku. Chciałoby się wierzyć, że zaraz z pokoju wyjdzie Gospodarz i poczęstuje herbatą. Móc zajrzeć w kąty, spojrzeć przez okna, przez które ON patrzył. Tak, mitologizuje się miejsce. Mimo woli. Trudno.
Nic na to nie poradzimy. 


Nie wiem na ile zmienił się wystrój dworku i otoczenia "Milusina". Ostatnio byłem w nim równo siedem lat temu. Szmat czasu. Nie widziałem osobiście ławeczki z siedzącym Marszałkiem i córkami. Stąd brak tego kadru tutaj. Ale są inne.



"Do dziesiątej w nocy, kiedy Marszałek zwykle zaczynał pisać, czekałem w kuchni. O dziesiątej przynosiłem Marszałkowi i pani Marszałkowej herbatę" - wspominał ułan Jan Pasik. Żeby nie trwać tylko w idyllicznej atmosferze warto zapamiętać, to co zanotował marszałek Sejmu Maciej Rataj: "Raport donosi, że wśród organizacji komunistycznych [...] rozważano w ostatnich czasach w sposób konkretny zamach na Piłsudskiego [...] stwierdza Oddział II, iż wywiad bolszewicki w Warszawie zbierał w ostatnich czasach dane o położeniu willi Piłsudskiego w Sulejówku, otoczeniu, osobach mieszkających w willi [...]". Pani Marszałkowa postarała się o wojskową ochronę swego domu.



Jeden z eksponatów musi robić wrażenie. To potężna... głowa. Fragment zachowanego, uratowanego i ukrywanego pomnika, jaki był kiedyś ozdobą na dawnych Kresach. Niech ktoś mi pomoże, bo zapomniałem w jakiej miejscowości. Nie chciałbym palnąć byka historycznego na historycznym blogu. Raczej chodziło o miejscowość z obecnej Białorusi. Cudem przetrwał bolszewię i rządy Łukaszenki, by na koniec przemycono go do Sulejówka! Całkiem nielegalnie!...


Zamykam to spotkanie fragmentem wiersza samego Kazimierza Wierzyńskiego pt. "Sulejówek"**.

Skończyłem pisać książkę o wojnach i królach,
O pożarach, co w sercu wygasnąć nie mogą.
Jak tu cicho i dobre, gdy nie ma nikogo,
Prócz dzieci na werandzie i żony przy ulach.

Odleciał szum zwycięstw, wiatr odbiegł uniesień,
Zamilkł szum waszych duchów, którzy ze mną szliście,
A jeszcze mógłbym, patrząc jak kłębią się liście,
Pomyśleć, że to stamtąd... Nie, to zwykła jesień.

To są najprostsze sprawy, te wszystkie dokoła:
Wielkość jest dla skazańców, małość dla narodu.
Skończyłem już rękopis, wychodzę z ogrodu -
Nie mówcie, że mnie znowu głos nieznany woła.

* wszystkie cytaty wspomnieniowe za Wł. Kalicki "Powrót do Sulejówka", Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 2001
**  wiersz cytowany za "W blasku legendy. Kronika poetycka życia Józefa Piłsudskiego" w opracowaniu Krzysztofa A. Jeżewskiego, Editions Spotkania, Paryż 1988

Przeczytania... (200) Peter Ackroyd "Alfred Hitchcock" (Wysdawnictwo Zysk i S-ka)

$
0
0
"Dziwny mały człowieczek. Nie lubię go. Nie mam pojęcia, dlaczego wszyscy uważają go za taką wielkość. Film jest marny - może to całe «napięcie» pojawia się na etapie montażu, na pewno jednak nie w trakcie zdjęć" - to opinia nr 1. Teraz opinia nr 2: "Trochę to wyglądało niczym wychodzenie na bokserski ring z zawiązanymi rękami, Hitch był jednak nadzwyczajny. Nigdy nie widziałam, by stracił cierpliwość czy się zdenerwował. To ja za niego dostawałam furii, kiedy widziałam, jak rzeczy, które chciał zrobić, są odrzucane przez techników argumentujących: «Oj, nie, mowy nie ma, przy tej kamerze nie da się zrobić tego czy tamtego»". Na koniec w tym akapicie opinia nr 3:"Nigdy, czy to przed rozpoczęciem sceny, podczas niej, czy po niej, nie odezwał się do mnie ani słowem, więc myślałam, że jest ogromnie mną rozczarowany, co mnie przybiło... Zaczęłam myśleć, że jestem najgorszą aktorką, z jaką miał kiedykolwiek do czynienia". Co łączy te trzy wypowiedzi? Oto wypowiedzi trzech, niezaprzeczalny  GWIAZD X muzy, trzech niezwykłych blondynek: Marleny Dietrich (1901-1992), Grace Kelly (1929-1982) oraz Doris Day (ur. 1924) - na jeden temat, jednej osoby. Co ja piszę "osoby"! OSOBOWOŚCI!
Na kartce kalendarza, którą zerwałem późnym wieczorem 25 lutego znalazł się cytat: "Film to mowa obrazów. Jestem człowiekiem myślącym kategoriami optyki". Autor?  Alfred Hitchcock. Wydawnictwo Zysk i S-ka uraczyła nas JEGO biografią. Autor: Peter Ackroyd. Tytuł: "Alfred Hitchcock". Przetłumaczył ją dla nas: Jerzy Łoziński. Na przeszło trzystu stronach zawarto życie i twórczy dorobek TYTANA. Właściwie, co ja mam rekomendować. Samo nazwisko bohatera jest magnezem lub odpychaczem. Ktoś, dla kogo autor "Psychozy" jest geniuszem kina bez mego pisania zacznie szukać tej książki. Ktoś komu obojętne jest kogo atakowały ptaki w "Ptakach" nie zada sobie trudu błądzenie pośród księgarskimi półkami. Nawet mu to do głowy nie przyjdzie. Zatem jest jeszcze trzecia kategoria odbiorców! Tak, to Ci niezdecydowani, co to gdzieś słyszeli... coś wiedzą... mogą nawet wiedzieć o tym, że dobry dreszczowiec (słowa, które chyba wyparło nowocześniejsze"thriller") zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem...
Postanowiłem nie ekscytować się w tym pisaniu nad warsztatem filmowym Mistrza, choć z uwagą śledziłem jak pracował, czego dokonywał  - to i tak wyjdzie zaraz. Zresztą jest w powyższych wypowiedziach trzech Dam Kina. Otwieram biografią Petera Ackroyda, aby zostawić tu kilkanaście cytatów z Hitchcocka i o Hitchcocku. 
Oddaję głos najpierw MISTRZOWI. Czy przy okazji nie ujawnia się warsztat pracy? A i owszem. Swoją drogą ciekawe ilu młodziaków za kamerą bierze sobie do serca takie mądrości w swoim działaniu:
  • Katolicka postawa została mi zaszczepiona. Wszak urodziłem się katolikiem, uczęszczałem do katolickiej szkoły,a dziś moje sumienie pełne jest zmagań z wiarą. 
  • Bałem się policji, jezuitów, fizycznej kary, mnóstwa innych rzeczy. Z tego źródła wyrastają moje dzieła.
  • Trzy lata uczyłem się u jezuitów, którzy śmiertelnie mnie straszyli, czym tylko się dało, więc ja teraz to odpłacam, strasząc innych ludzi.
  • Bardzo mu współczułem [czyli E. A. Poe - przyp. KN] gdyż na przekór swojemu talentowi zawsze był nieszczęśliwy.
  • Jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczyłem się w szkole plastycznej, brzmiała: nie ma czegoś takiego jak linia, są tylko światła i cienie.
  • Czyste kino sprowadza się do tego, by poskładać odpowiednio fragmenty filmu, tak jak dźwięki muzyki tworzą melodię. 
  • ...jedną z największych wad brytyjskiej kinematografii jest brak osób o instynkcie filmowym, takich, które myślą obrazami. 
  • Bierzesz jeden pomysł po drugim i eliminujesz wszystko, co osłabia tempo.
  • Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż zerwanie tej maski dobrych manier.
  • Muszę starać się o to, aby mocno, zdrowo wstrząsnąć dobrym samopoczuciem widzów. Obecna cywilizacja tak nas osłania i chroni, że niełatwo teraz o prawdziwe dreszcze.
  • W Anglii niebo zawsze było szare, szary był deszcz, szare błoto, jak sam byłem szary.
  • Zawsze byłem strasznie nieatrakcyjny, ale, co gorsza, zawsze też o tym wiedziałem.
  • Nic bardziej mnie nie bawi, jak niedopowiedzenie.
  • Aż mnie palce świerzbią, żeby się dobrać do tych amerykańskich gwiazd.
  • Sądzę, że to naturalne, aby o postaci, która gra w filmie rolę matki, myśleć jak o własnej. 
  • Mój drogi chłopcze [to do G. Pecka - przyp. KN] mówiąc szczerze, figę mnie obchodzi, co myślisz. Niech twoja twarz wyraża jak najmniej, a jeszcze lepiej: niech nie wyraża nic. 
  • Ach, Ingrid [tj. Bergman - przyp. KN]. Taka pina. I taka głupia.
  • Gdy mam zrobić ciągłe ujęcie jakiejś długiej sceny, zawsze mam poczucie, że z filmowego punktu widzenia tracę kontrolę nad całością.
  • ...nauczyłem się, że znacznie lepiej jest oglądać Ingrid, niż jej słuchać.
  • Marlena [Dietrich - przyp. KN.] była w pełni profesjonalną gwiazdą.
  • Nic nie może funkcjonować bez swego przeciwieństwa, które jest z nim ściśle związane...
  • Sa tacy aktorzy, z którymi nie czuję się najlepiej, a praca z Montgomerym Cliftem okazał się trudna, ponieważ jest to aktor metodyczny, a zarazem neurotyczny.
  • Jest pan zawodowcem [do K. Maldena - przyp. KN], podobnie jak ja. Oczekuję po prostu, że będzie pan wykonywał swój zawód. 
  • ...atmosfera w studiu Warnerów jest bardziej posępna niż w grobie.
  • Nie odkryłem jej [tj. G. Kelly - przyp. KN] jako aktorki, ale ocaliłem ją od losu znacznie gorszego niż śmierć. Nie pozwoliłem, by na zawsze uwięzła w pozie zimnej kobiety.
Nie wiem czy pokolenie nastolatków, gdyby podsunąć im zdjęcie mistrza Alfreda, wiedziałoby, że to ON. Nie wiem czy pokolenie nastolatków, gdyby zapytać ich o tytuły filmów umieliby wymienić choć trzy. Wiem, chciałbym się mylić. Ale spotkałem się z ignorancją już na tylu polach, że nie odchodziłbym nadto wzburzony. Taka kolej rzeczy. Od razu przyznam się (i to może wzbudzić zaskoczenie): nigdy nie widziałem "Matrixa". To też może być odebrane, jako cios.
A teraz, jak postrzegali MISTRZA współcześni mu. To też będzie rysowanie, jakim był człowiekiem (a TO nas najbardziej interesuje) na planie filmowym czy życiu. Jeśli zastanawiacie się czy poszlibyście z Nim na wódkę, to oto okazja, aby się o tym przekonać.
  • Jeśli nie zważyć na jego afektację, nie jest złym facetem, aczkolwiek na kemping wybrałbym się z kimś innym - David O. Selznick.
  • Nieustannie urządza ludziom dowcipy w takim stylu, że zaczynam się tego lękać - Alma Hitchcock.
  • W życiu nie wdziałem grubszego młodzieńca. Miał rumian cerę, gładko zaczesane do tyłu ciemne włosy, zawsze występował w eleganckim, porządnym garniturze, z  widoczną dewizką w kieszeni kamizelki, do której nosił miękki kapelusz. Nieustannie obserwował mnie kącikiem świńskich oczek zatopionych w tłustych policzkach, którym to oczkom nigdy nic nie umknęło - Michael Powell.
  • Trudno spotkać grzeczniejszego dżentelmena i lepszego katolicka - Mary Condon.
  • Był to kawał człowieka, który poruszał się dość niezręcznie, a na dodatek robił wrażenie, jakby w każdej chwili mógł się wzbić w powietrze niczym przesadnie nadmuchana foka - Sean O'Casey.
  • Bezlitośnie mnie wyszydzał, ciągle nazywając "kwotową królewną", zawsze też miał w zanadrzu jakiś upiorny żart sytuacyjny - Jessie Matthews.
  • Był bardzo zdyscyplinowany, czego w ogóle nie eksponował, nie podkreślał - był taki i już - Ted Black.
  • Jego pasją była praca, do której podchodził w sposób obmyślony z tak naukową jasnością, z jakim się jeszcze nigdy nie spotkałem - John Houseman.
  • Ze złośliwą przyjemnością obserwował, jak goście tracą kontrolę nad sobą pod wpływem wina i innych trunków - Hume Cronyn.
  • Jeśli aktor przebierał palcami, nie mogło to być ot, takie sobie przebieranie: musiało mieć swój rytm, swoją melodię. kiedy ktoś szedł, miął papier, otwierał kopertę czy gwizdał, kiedy chodziło o szczebiot ptasi albo jakiś inny zewnętrzny dźwięk, Hitch wszystko musiał zorkiestrować. Miał skatalogowane wszystkie efekty dźwięków, dokładnie tak jak muzyk zapisuje nuty dla instrumentu - Teresa Wright. 
  • ...jest to jeden z tych niewiarygodnych snobów angielskiej klasy średniej, którzy po prostu gardzą ludźmi pracy - John Steinbeck. 
  • Hitchcockowi zależało na tym, aby postacie i ich ruchy były tak samo kontrolowane przez niego jak działania kamery, zachowanie stażystów czy elementy scenografii - Gregory Peck. 
  • To niebywale skomplikowany człowiek będący w istocie przerośniętym uczniakiem, który nigdy nie przestał być nastolatkiem i nieustannie tkwił w świecie swoich osobliwych fantazji - Ann Todd.
  • Prawdę mówiąc, z tatą nie było miejsca na dyskusję - Patricia Hitchcock. 
  • ...z Hitchcockiem nigdy nie miało się problemów, jeśli tylko znałeś swój fach i wiedziałeś, jak go wykonywać. Hitchcock był właściwie perfekcjonistą - Sam Burks.
  • ...nigdy się nie pieklił, nie pokazywał niepokoju, nie krzyczał, zawsze panował nad sobą. Na planie nie było żadnych niepotrzebnych hałasów, zbędnych rozmów czy krzyków, bez których dało się obyć. Panowała cisza i spokój, gdyż tak właśnie zawsze u niego było - Karl Malden.
  • Hitch odnosił się do mnie zawsze ze wszystkimi względami i szacunkiem, zupełnie jakbym była porcelanową lalką - Grace Kelly.
  • Był bardzo spokojny i zupełnie nienatarczywy, niemniej wszyscy się bali jego negatywnej opinii, a to sprawiało, że usiłowali wszystko robić dla niego jak najlepiej. Po prostu lałeś się, że zrobisz coś, co będzie poniżej jego standardów - Ernest Lehman.
  • Powiedział mi, na przykład, że tak się boi ludzi, iż lęka się przejść na drugą stronę Paramountu do stołówki - Doris Day.
  • Hitch był zawsze bardzo zabawny. Wchodził na plan, opowiadał jakąś zabawną historię, a potem dopiero mówił: "No dobra, kręcimy". Wszyscy uwielbiali z nim pracować - Henry Fonda.
  • Spójrzcie tylko na tego tłustego sukinsyna, jak stara się wydobyć ze swojego samochodu - Raymond Chandler.
Jedno jest pewne: Mistrz nie był łatwy w obejściu, pracy czy sprawianych przez siebie żartach. Jest okazja spojrzeć na wielkie gwiazdy Hollywood z innej perspektywy. Może nami zatrząś z wrażenia, np. zdanie "...zawsze zaczynała się bzykać z głównym aktorem. Z tego była znana w całym Hollywood". Nie ukrywam, że burzy to mój obraz pewnej wielkości (jak ja ma teraz oglądać dawne filmy z nią?). A aktorska praca takich orłów, jak m. in. James  Stewart (1908-1997), Cary Grant (1904-1986), Karl Malden (1912-2009) czy Gregory Peck (1916-2003) - zresztą nieprzypadkowo cytuję tu ich wypowiedzi.
A gdzie w tym "Przeczytaniu..." miejsce dla Peter Ackroyd? Chłopina narobił się, naszukał i ani słowa z niego samego? Będzie. Teraz. To taka swoista selekcja wypowiedzi. Narracja Autora jest po prostu doskonała. 
  • Zdaje się, że od najmłodszego wieku nękały go wizje podróży i deportacji [...].
  • lubił słodkie poczucie odpuszczonych grzechów, brzmienie dzwonków i zapach kadzideł, które obwieszczały, że świat ma też świętą treść. 
  • Z natury bał się każdej władzy, więc sam już widok odzianych na czarno jezuitów musiał robić swoje. 
  • Dojrzewał równocześnie z samym kinem; jako nastolatek oglądał filmy D. W. Griffitha, Douglasa Fairbanksa seniora, Harolda Lloyda i Mary Pickford.
  • Od najmłodszych lat czytał czasopisma filmowe.
  • Specjalnie pociągały go procesy morderców, a zwłaszcza morderców kobiet. 
  • Nie ulega wątpliwości, że jest coś nad wyraz teatralnego w dziełach Hitchcocka.
  • ...nie można wykluczyć, że ambicja stanowiła efekt tuszy.
  • Hitchcock, jak to on, był pełen entuzjazmu, ale  i wątpliwości. 
  • Można bez przesady powiedzieć, że kino niemieckie otworzyło drzwi przed wyobraźnią Hitchcocka.
  • Co się tyczy seksu, ten nie wydawał się dlań specjalnie ważny.
  • Podglądactwo i przemoc względem kobiet to wątki ciągle splatające się w twórczości
    Hitchcocka.
  • Ale sam niczego by nie osiągnął; zawsze obok była Alma - gotowa do pomocy i rady.
  • Kajdanki to też jeden z ulubionych motywów Hitchcocka.
  • Doceniano też inne z narzędzi ochoczo wykorzystywanych przez Alfreda: aluzje erotyczne.
  • Był nienasycony, jeśli chodzi o plotki seksualne.
  • Hitchcock najwyraźniej bawi się nie tylko publicznością, lecz także z pracodawcami.
  • Hitchcock zawsze musiał mieć mocną historię, żeby na jej kanwie rozwijać swoje idee.
  • Hitchcock wcale nie chciał, aby jego widzowie medytowali, pragnął natomiast ich ekscytować, zmuszać, wystawiać na trudne do zniesienia napięcie.
  • ...powtarzał, że jego filmy trzeba oglądać co najmniej dwukrotnie, gdyż za pierwszym razem widzowie znajdują się w delirium obrazów i scen, zaskoczeń i katastrof, a on chciałby, aby uważnie śledzili, co im prezentuje na ekranie. 
  • Liczne są podobieństwa między nim a innym londyńskim wizjonerem, Charlesem Dickensem. [...] I on, i Dickens byli poetami i wizjonerami, którzy lubili jednak uchodzić za znających świat praktyków.
  • Nie znosił konfliktów i kłótni.
  • W rozmowie zawsze był grzeczny, nie zapalał się, mówił łagodnym, pewnym, kontrolowanym tonem, jak to robią hipnotyzerzy.
  • W relacjach z innymi bywał subtelny, nierzadko przebiegły czy nawet wyrachowany, a zawsze niesłychanie czujny - zarówno pod względem samego siebie, jak i innych.
  • Hitchcock uwielbiał pociągi.
  • Alfred w najbardziej nieoczekiwanych monetach zamykał oczy i zapadał w drzemkę.
  • ...bał się wszystkiego, zawsze przewidywał najgorsze rozwiązania i przygotowywał się na nie.
  • Swoimi lękami  Hitchcock nasycał filmy, w których trwoga staje się niezbywalnym aspektem codziennego życia.
  •  Hitchcock był znakomitym fantastą grozy.
  • Nie było u niego miejsca na deliberacje i jakieś podpowiedzi z zewnątrz.
  • Energia i pomysłowość Alfreda zadecydowały o tempie filmu [...].
  • Powiadano, że Hitchcock marzył o tym, aby być takim mężczyzną jak Grant. Jest to możliwe, ale mało prawdopodobne.
  • ...musiał uwzględniać gusta publiczności i w jakiejś mierze naginać się do nich, podczas gdy jednocześnie uważał siebie za artystę, a nie komedianta, co nieraz wyrażało się w jego osobliwych gestach i zachowaniach.
  • Hitchcock natomiast był zawsze pewien swego harmonogramu, zupełnie jakby miał film przed oczyma.
  • ...jemu nigdy nie było dość sławy, pieniędzy ani sukcesów; po prostu taki już był.
Aż chce się jęknąć: dlaczego biografia Hitchcocka to tylko 315 stron. Więcej! Ale nie da się. Zysk i S-ka zadbał o staranność oprawy graficznej, edytorskiej. Okładka autorstwa Krzysztofa Kibarta. do tego przeszło dwadzieścia zdjęć - brawo! O ile zastanawiamy się, co kupić ukochanej istocie, a wiemy o jej słabości do X muzy, to biografia Alfreda Hitchcocka będzie naprawdę doskonałym prezentem. 
Nie pamiętam który z filmów Mistrza obejrzałem jako pierwszy. "Psychozę"? Chyba - tak. Ale był też serial TV pt. "Alfred Hitchcock przedstawia". Pewnie, że o tej stronie swej kreacji pisze też Peter Ackroyd. I jego cytatem postanawiam zamknąć kolejny odcinek "Przeczytań...":

"ZAWSZE MIAŁ SKŁONNOŚĆ DO AUTOREKLAMY, CO PRZEJAWIAŁO SIĘ CHOCIAŻBY W JEGO ZNANYM OBYCZAJU POJAWIANIA SIĘ NA KILKA CHWIL W REŻYSEROWANYCH PRZEZ SIEBIE FILMACH, NIEMNIEJ POTĘGA TELEWIZJI BYŁA TAKA, ŻE JEGO SYLWETKA I WIZERUNEK STAŁY SIĘ ZNANE NA CAŁYM ŚWIECIE".

PS: Pisane przy wsłuchiwaniu się w śpiew Laury Fygi. Cudowne dopełnienie pracy.

Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 3 - jak i dlaczego kupowano majątek Miedzyń Wielki

$
0
0
"Meteorologia wspomnień - jakże rozległa i ciekawa to dziedzina. I chyba jeszcze nie całkiem odkryta i spenetrowana" - jeżeli z całego tomu "Przymknięte oko Opaczności", który jest częścią "Dzieł (niemal) wszystkich", tomie 3 (Wydawnictwa Znak) miałbym zapamiętać tylko jedno zdanie, to wartością dla mnie jest to PIERWSZE! Zaczynam myśleć pod   t y m   konkretnie kątem.  Jeśli nawet niewiele nas metrologia wspomnień obchodzi, to mam taką nadzieję, że podobne zerkanie do wspomnień znanych (i lubianych) siłą rzeczy pobudzają nas do działania (myślenia?). Przede wszystkim rodzą się pytania: skąd jestem? jak to się stało, że jestem? jaki klimat towarzyszył tym, którzy byli przed nami?
Pewnie, że ktoś, jak mistrz Jeremie musi przed samym sobą przyznać się:"...rodzice ojca umarli na długo, nim się urodziłem, także nawet moje dużo starsze rodzeństwo [brat Wiesław - starszy o 11 lat oraz siostra Halina starsza o lat 7 - przyp. KN] ich dobrze nie pamiętała". Ale to nie jest argument, który ostatecznie wytrąca nam chęć do szukania, stawiania hipotez, a potem ich potwierdzenie i obalanie. Wierzcie mi, wiem co piszę. Zerknijcie uważnie do pisanego przeze mnie blogu, a sami się przekonacie.
Nie ma chyba większego zaufania do nas Czytelników, jak wkroczenie w świat lat dziecinnych Bohatera. Tylko zawężony temat tego opisywania ogranicza mi możliwość pozostawienie choćby rysu historycznego o rodzinie Mistrza! Proszę nie traktować mego tu cytowania za swoistą ostateczność. To  m ó j  wybór. Subiektywizm piszącego. Zachwyciło mnie coś, to zostawiam ślad. Pozwalam sobie na swoją, autorską samowolkę. Nie ukrywam, że na mnie, jako na wnuku Kresów (tych wileńskich), robi wrażenie kresowość rodu, z którego pochodził Jeremi Przybora. Odsyłam do "Przymkniętego oko Opaczności", bo już widzę, że niebezpiecznie zbliżyłem się do bliskiego memu sercu tematu, a tu ma być bydgoskie spacerowanie, a nie kresowo-litewskie. Imponuje mi, że nasze rodziny spotkał los... ofiar styczniowej insurekcji AD 1863. 
Gdyby dziś zapytać mieszkańca Bydgoszczy o dzielnicę MIEDZYŃ, kazałby nam wsiąść w autobus linii 56 (od niedawna także 62) i pokonać kilka przystanków wzdłuż ulicy Nakielskiej. Ale we wspomnieniach Mistrza pojawia się MIEDZYŃ, ale... WIELKI! A mówiąc "po bydgosku", to zupełnie inny fyrtel! Skąd w ogóle ów Miedzyń Wielki, którego należy szukać w obecnym Fordonie (tak, jest szlak turystyczny, na który zapraszać tylko wytrawnych chodziarzy lub rowerzystów)? Tak, to niedaleko od miejsca, w którym mam przyjemność pracować. No to szukamy i znajdujemy taki zapis o panu Stefanie Tołkaczewiczu-Przyborze (1875-1931):"Jako siedemnastoletni młodzieniec przyjechał wraz z matką, siostrą Jany, na wakacje do Miedzynia, który podobno kiedyś nosił dumne miano Wielkiego, ale odkąd ojciec został jego właścicielem, nigdy tak nie był przez nas nazywany". I wszystko jasne. Zatem ziarno zostało rzucone w 1892 r. Jedna kwestia została rozwiązana: majątek stał się własnością rodziny w osobie Ojca. Nie był to więc rodowy klejnot przekazywany"z dziada pradziada"
Pewnie, że jako bydgoszczanina  "z dziada (bez pradziada)" (ale tylko w linii męskiej) interesuje mnie ileż to mórg czy hektarów liczyły sobie włości Przyborów. Trzeba to oddać, mistrz Jeremi jest bardzo ścisły, bo o areałach wzmiankuje z sumiennością godną najlepszego skryby lub funkcjonariusza skarbowego: "Miał te swoje tysiąc osiemset mórg magdeburskich powierzchni. W Kongresówce miałbym dziewięćset (bo tam morga była dwa razy większa od pruskiej), czyli trzydzieści włók, czyli czterysta kilkadziesiąt hektarów. Więc jak na rezerwuar dobrego powietrza dla niedużego chłopca trochę tego jakby zbyt dużo". Prawda, że pierwsze liczby mogą na nas robić wrażenia swą niezrozumiałością? Nawet piszący to, choć nie jeden reces wielkopolskiej wsi (a więc dawnego zaboru pruskiego) przebadał, ma problem aby się w tym gąszczu nie zgubić. O ile kogoś te kwestie bardzo zajmują, to proszę nie wpadać w panikę. Są stosowne tabele, można przeliczyć. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił czegoś od siebie. Musicie koniecznie sięgnąć po wiekopomne dzieło: "Słownik geograficzny Królestwa Polskiegoi innych krajów słowiańskich", nakładem F. Sulimierskiego i Wł. Walewskiego, jakie wychodziło w latach 1880-1914 w Warszawie . Zerkamy do tomu VI na stronę 335. Pod hasłem "Miedzyń" znajdujemy m. in. zapis:"3.) M.- Wielki, niem. Wilhelmshöhe an der Weischel; blisko Wisły,dom., 1743 mr. rozl.; 3 dm., 52 mk.; należy do gm. i dom. Niecponie. Poczta i tel. w Fordonie o 2 kil.; gośc. o 2 kil; st. kol. żel. w Bydgoszczy o 10 kil.". Skróty nas odstraszają? Trzeba zerknąć do tomu I. Chcę zwrócić uwagę na mrówczą pracę, jakiej dokonano przeszło sto lat temu. To niezwykły dokument pracy pasjonatów historii, którzy sprytnie oszukali zaborców i stworzyli jedyne w swoim rodzaju dzieło. Dla nas - bezcenne. Tym bardziej, że wiele tu pomieszczonych miejscowości, wsi, zaścianków czy okolic szlacheckich dzisiaj już nie istniej. Czy bez lektury Jeremiego Przybory zaglądałbym teraz do tego tomu? W życiu! A co mnie tam obchodzi jakiś Miedzyń Wielki! - powinienem się obruszyć. Oszmiana, Trepałowo, Jackowszczyzna, Targowa Górka, Dziedno, Mąkowarsko czy nawet Lubiewo! - to moje zainteresowanie. Ale Miedzyń Wielki?! - nigdy! I na tym polega... wartość dodana (jakżeż ulubione przez dydaktyków określenie) poznawanie kolejnego epizodu z życia Mistrza!...
Ciekawie Jeremi Przybora buduje odpowiedź na pytanie"dlaczego warszawianin, pan ojciec zechciał zostać ziemianinem?" - no to czytamy dalej:"Myślę, że kupując ten, jak się później okazało, niefortunny dla siebie majątek, ojciec chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pierwszą pieczenią miało być źródło wszelkiego zdrowia dla mnie - druzgocący argument za przyjęciem nade mną opieki z rąk matki". Nie miejsce tu, aby wnikać w pożycie państwa  Stefana i Jadwigi z Kozłowskich małżonków Przyborów. Stąd dalej stoi: "Nie okazał się rodzic wiernym mężem, ale uczucia i ambicje ojcowskie miał bardzo silnie rozwinięte, zwłaszcza w stosunku do mnie. Drugą pieczenią miało być zainwestowanie pieniędzy w dochodową posiadłość ziemską". No i nie daje się ujść od historii rodu: kiedy wspomina ojca pada subtelne określenie stanu społecznego Tołkaczewicza-Przybory "...dziecko Ziemianin wyzutych z ziemi", który "mia [...] zasilić szeregi rodzącej się burżuazji pochodzenia inteligencko-ziemiańskiego". Powinno nam się spodobać stwierdzenie natus Varsoviensis! I trafiamy skąd owa "ziemskość": dziadkowi Konstantemu Przyborze Moskale w 1863 r. (za udział w powstaniu) skonfiskowali majątek "Krasnołuki w ziemi witebskiej". Nie byłbym sobą, gdybym nie zajrzał do tomu IV "Słownika geograficznego...". I teraz trzymaj się Czytelniku, bo tam stoi jak byk na stronie 636, m. in.:"Krasnołuki, nędzna mieścina i dobra we wschodniej  stronie pow. borysowskiego; [...]  niegdyś dziedzictwo Chreptowiczów, należały do dom. Chołopnicze (ob.), potem Chaleckich, a następnie i do dziśdnia Przyborów. Jest tu stara cerkiew paraf., około 50 dm. i do 400 mk. Dobra rozpadły się na kilka sched; największa jednak scheda Przyborów wynosi 37 1/2 włók; miejscowość poleska, grunt dobry, łąki nadrzeczne wyborne, lud trudni się rolnictwem; handlu i przemysłu nie zna". Oczywiście cytowane tu informacje z XIX w. z zachowaniem oryginalnej składni i ortografii. 
Kupno majątku, to jeszcze nie... ziemiaństwo. Jeremi Przybora bardzo krytycznie oceniał rolnicze zdolności swego rodzica: "Dlaczego jednak nowo kreowany dziedzic, nie mający żadnego rolniczego wykształcenia, nie poradził się jakiegoś fachowca, który by mu wyperswadował nabywanie czterystu kilkudziesięciu hektarów marnej gleby, w dodatku trudnej do uprawy, na bardzo pofałdowanym terenie - to pozostało dla mnie tajemnicą". Niemniej znajdziemy argument przemawiający za tym, że Miedzyń Wielki warty był kupna: "...ta właśnie rzeźba terenu czyniła z Miedzynia tak malowniczy zakątek".  Każdy miłośnik Bydgoszczy, Fordonu, ba! Ostromecka znajdzie miód na swe lokalne serce. Opis zajmuje sporą zawartość jednej strony, ale co tam - nie będzie więcej okazji, aby do tego wracać, to mozolnie przepisuję: "Z miasteczka Fordon, dzisiaj jednej z dzielnic Bydgoszczy, a wtedy odległego od niej około piętnastu kilometrów, wyjeżdżało się szosą na północ, by wkrótce skręcić w kilometrową czereśniową aleję, która przecinała uprawce pola, u swego kresu stromo wspinała się w górę na obszerną platformę z rozlokowanym na niej piętrowym domem mieszkalnym, zabudowaniami gospodarczymi, stawami, sadem i przydomowym ogrodem. Za tym wszystkim skarpa wspinała się jeszcze wyżej, na rozległy płaskowyż pokryty uprawami aż po błękitną linię lasów na horyzoncie. Skarpa ta to chyba zachodni brzeg pradoliny Wisły". Niech mi mieszkańcy Ostromecka darują, że pomijam opis i szczegóły z dziejów ich urokliwej miejscowości, ale gnam dalej po kolejny bydgosko-fordoński zapis:"Najbardziej wysuniętym na wschód punktem pierwszego stopnia skarpy, skąd najlepiej było widać pałać w Ostromecku, był wzgórek o regularnym kształcie kopca, zwieńczony pięknym starym dębem. Zgodnie z krążącym tu ustnym przekazem kopiec ten, noszący dumną nazwę Wzgórza Napoleona, służyć miał cesarzowi za punkt obserwacyjny podczas przeprawy jego wojsk przez Wisłę w roku 1812. Dąb ponoć został tu posadzony na pamiątkę tego faktu". Proszę sprawdzić współrzędne: 53°9'45"N  oraz 18°9'3"E. Tam rośnie owo historyczne drzewo zwane także... "Wisielcem". I niech mi nikt nie powtarza (z uporem maniak), że"historia jest nudna!".
Szkoda, że zdjęcia Miedzynia Wielkiego, o których wspominał Jeremi Przybora (z racji ich niedoskonałości technicznych) nie nadają się reprodukcji, tym bardziej, że jak sam przyznaje: "Na jednym ze zdjęć [...] coś jakby ciemna smużka przecina pola ku fordońskiej szosie. I ta właśnie odrobinę ciemniejsza od tła kreska na małej, wyblakłej fotografii to jedyny widoczny ślad, jaki pozostał po owej pięknej czereśniowej alei, którą przybyło tu moje dzieciństwo parę słonecznych, beztroskich lat i odrobinę zatroskanych zim". Jednego pojąć nie mogę: dlaczego pan Przybora-ojciec wziął się za gospodarowanie, skoro (oczywiście wnioski wynikają z tego, co napisał Czcigodny Syn) nie przepadał za wsią, ba! zarządzanie majątkiem scedował na administratorów i rządców? Że dźwignął Miedzyń Wielki z ruiny, to znajdziemy tego potwierdzenie we wspomnieniach pana Jeremiego. Opis raczej przygnębiający: zaniedbane budynki, ziemia leżąca odłogiem, zapuszczony ogród. Wszystko to doprowadził do rozkwitu! Imponuje mi takie porównanie ojcowskiej pracy: "...niczym scenograf wznoszący dekorację do nowej odsłony sztuki, w której tak mało miał brać udziału, a w głównymi aktorami mieli być moja macocha i ja". Aż trudno sobie wyobrazić, że pan Stefan był gościem we własnym majątku. Wszystko spadło na głowę drugiej pani Przybory: "Rekompensatą dla macochy za jej wyrzeczenia miały być zjazdy gości na okresy letnie, rozbudowany personel służby domowej, elegancki wystrój domu, a także dwa portrety zamówione u wziętego portrecisty". Nie wiem na czym to polega, ale... nie mogę znaleźć personali macochy Mistrza. Szukam w tekście? Nic. Nawet skorowidz milczy na Jej temat? 
Jako bydgoszczanina, potomka tych, co żyli pod zaborem pruskim (i w tej części wielkopolskiej jak tucholsko-mąkowarskiej) musi zastanawiać (czy nawet oburzać fakt?):"Obsadzanie Niemcem [cudowna historia z Herr Kuhlem w roli głównej, którego później zastąpi niejaki pan Konopnicki - przyp. KN] stanowiska administratora majątku nie przysporzyło też ojcu popularności wśród okolicznej ludności, jako że był to były zabór pruski. Inna rzecz, że z okoliczną ludnością, iw ogóle z tamtejszym chłopstwem, mało się stykaliśmy, poza zatrudnionymi na folwarku i we «dworze». Napisałem «dworze», bo miedzyński dom nie mia w swoim wyglądzie niczego wspólnego z polskim dworem"
Chciałoby się wejść do miedzyńskiego domu. Nie mamy na to szans. Walorem, oprócz przestrzeni  i pojemności, była elektryczność z bieżącą wodą. Nie zapominajmy, że to ostatnie jeszcze przed niewielu laty było nieosiąganym szczytem marzeń. I wcale nie piszę tu o czasach sięgających Kruszwicy!... Jedno czytanie wspomnień Jeremiego Przybory gwarantuje: pobędziemy razem z Autorem w majątku. Ale o tym w kolejnym spacerowaniu...

Spotkanie z Pegazem... (93) Jędrzej Słowaczyński "Mazur Chłopickiego"

$
0
0
Jędrzej Słowaczyński? "Nie znam" - odpowie zgodnie wielu z nas. Nawet mi się trafia. W zbiorze, z którego ochoczo korzystam* Władysław Bełza milczy, co do autorstwa jednej z najpopularniejszych pieśni powstania listopadowego. Odpisuję nazwisko Słowaczyński z jednego z portali internetowych. Ufam, że autorzy sprawdzili tę informację. Szukam Jegomościa i znajduję taki zapis: "Słowaczyński Andrzej (Jędrzej), ur. 30 XI 1807, Warszawa, zm. 1847, Paryż, dziennikarz, autor pierwszego słownika geogr. Polski; po powstaniu listopadowym emigrował do Paryża (1833–37 wydawał „Tygodnik Emigracji Polskiej”); autor prac z zakresu historii i geografii Polski; gł. dzieła: słownik geogr. Polska w kształcie dykcjonarza historyczno-statystyczno-geograficznego (1833–38), geografia PolskiCinq statistiques générales de la Pologne (1837–39); 1844 przygotował do wyd. złożony z 12 mapAtlas krain polskich". To wszystko zaczerpnąłem z internetowej wersji Encyklopedii PWN**. Ani słowa o poetyckich dokonaniach pana Jędrzeja/Andrzeja. 


"Mazur Chłopickiego", bo taki jest tytuł strof, które potem wsparła muzyka. Ilu z nas potrafi zanucić choć kilka taktów? Pewnie niewielu. Miałem to szczęście, że przed laty kupiłem płytę (teraz się określa, że to analogowa), na której Zespół Artystyczny Wojska Polskiego dał rewelacyjny popis swoich wokalnych możliwości. To nic, że w szkole za tzw. komuny nie uczyli. Teraz też nie uczą! Pod tym względem "Mazur Chłopickiego" nie ma szczęścia do żadnej z władz?

Nasz Chłopicki wojak dzielny, śmiały!
Powiedzie naszych zuchów w pole zwycięstw, chwały!
                Huk armat, szczęk pałaszy
                Brodaczów wnet odstraszy!
                Hej, bracia! w imię Boże!
                                    Bóg nam dopomoże!

Nieraz Polak walczył, płoszył, gromił,
Ale na obce on się nigdy nie łakomił:
                Poniszczyć wrogów roty,
                To polskich synów cnoty!
                Hej, bracia! w imię Boże!
                                    Bóg nam dopomoże!

Dalej, bracia! walczmy dzielnie, śmiało!
Chłopicki skończy walkę dla narodu z chwałą!
               Tnie chwacko tęga kosa,
               Nią wrogom utrzem nosa:
               Hej, bracia! w imię Boże!
                                    Bóg nam dopomoże!

Hej, rodacy, dalej: hura! hura!
Na dumnych wrogach naszych niechaj zadrży skóra!
              W pień wrogów wytępiemy,
              Na miazgę w proch zetrzemy!
              Hej, bracia! w imię Boże!
                                    Bóg nam dopomoże!

Spieszmy się słuchać pieśni, tak szybko mogą nam je wyłączyć/zagłuszyć/zabronić (niepotrzebne skreślić). Alboż to wiadomo do jakiej kategorii zakwalifikują generała (Grzegorza) Józefa herbu Nieczuja Chłopickiego (1771-1854)? Wróg to czy bohater? A może znajdzie jakiś mądrala, któren odważy się napisać do Paryża, aby usunięto z płyty na Łuku Triumfalnym nazwisko"KLOPISKY", bo w takiej formie utrwalono w kamieniu to, które nosił jedyny (niefortunny) dyktator powstania listopadowego.  Co tam Jego heroizm pod Saragossą!... "Usunąć dziadaaa!" - wrzeszczy pan z jedynie słusznej i poprawnej strony stołu. Oczywiście narodowego.

Pewnie, że sam mam problemy z jednoznaczną oceną Generała. W czasie nocy listopadowej (29/30 XI 1830 r.) demonstracyjnie poszedł spać, by kilka dni później ująć w ręce ster nieograniczonej władzy i nie przygotować Królestwa do obrony wobec nadciągającej nawały moskiewskiej! "Ale potem był Grochów i chwalebność 25 lutego 1831 r." - odezwą się obrońcy czci Chłopickiego. I bądź mądry Polaku do jakiej puszki Go... zapuszkować. Tak żonglować historią (Polski chyba szczególnie?) nie da się! Kto myśli inaczej usłyszałby od pana Zagłoby, że jest:  k i e p ! Do znudzenia można tylko powtarzać: nie ma historii czarnej i białej! Taka myśl może wykiełkować tylko w mózgu, który nic nie pojął z istoty historii. Oczywiście, że narodowej...

"Ojczyzna w pieśniach poetów polskich głosy poetów o Polsce zebrał Władysław Bełza" (Lwów 1906)., s. 106-107; pisownia, interpunkcja i składnia za oryginałem
**  http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Slowaczynski-Andrzej-Jedrzej;3976548.html (data dostępu 13 marca 2017) 

Arizona Mountain Man odcinek 4

$
0
0
Zostali sami na polanie.
Koń jeszcze wierzgał. Roy przerwał przedśmiertne drgawki. Użył swego noża. Z rozciętej żyły tętniczej popłynęła krwawa struga.
- Niech to szlag! - ciskał się. Był bezsilny! Został ograbiony, pozbawiony wierzchowca i obu luzaków. Do tego stary Boot i jego nieudacznik pies.
Patrzyła na niego para brązowych, ciepłych oczu. Zaczął merdać ogonem.
- Kto ci dał na imię Dragon? Ty powinieneś się nazywać...
Machnął ręką.
Stary leżał opodal. Zaczął stękać.
- No, co znowu?!
- Obawiam się... - zaczął między jednym,a drugim sapnięciem. - ...że ten sukinsyn... Oj!
Roy próbował pomóc mu wstać. Ale stary jęknął z bólu.


- Zła... mana? - syknął.
- Tylko mi tego nie mów! Może skręciłeś?!
- Złamana, chyba wiem... Czuję! Oj jak boli!
Roy pokiwał głową. Do pełnego szczęścia brakowało tylko śnieżnej burzy i watahy głodnych wilków.
- Ty masz młode kości... - jęczał. - Ale moje... rozumiesz... kruche, jak szkło... Cholera złamana.
- Co teraz?
- Tam... tam...
Spojrzał we wskazanym kierunku. Niczego nie dostrzegł.
- Tam, za skarpą... Pójdź.
- Mam cię zostawić?
- Pójdź tam chłopcze! - powiedział z naciskiem.- Zostawiłem tam moją Klarę.
- Jaką Klarę? Nie masz dość? - uśmiechnął się, bo to tylko mu pozostało. Drugą reakcją był gniew, bo w ostateczności mógł tylko usiąść na kamieniu i gorzko zapłakać.
- Głupi jesteś! - obruszył się stary. - To moja kobyła. Nie jest tak piękna, jak... ten twój tu... Ale zawsze to koń. I żyje!
- Dopadnę ich jeszcze! Zobaczysz!
- To tym bardziej idź po Klarę. Inaczej mróz zrobi swoje. Nie chciałbym być pożywką dla wilków i... Oj! Boli!
- Leż spokojnie.
Roy poklepał starego i ruszył we wskazanym kierunku. Faktycznie za skarpą stała przywiązana klacz. Beznadziejne siodło pamiętało chyba pierwszych osadników tej okolicy. Poklepał ją po wyliniałym karku. Klara bez entuzjazmu popatrzyła na niego. Nerwowo zaczęła grzebać lewym kopytem w śniegu.
- No idziemy do starego Boota!
Wziął ją za uzdę. Ruszyła bez oporów.
Stary próbował się podnieść lub unieść. Ale kolejna próba napotykała na bezwzględny opór bólu. Roy podbiegł do niego. Po drodze chwycił rzuconą w śnieg dubeltówkę.
- Uważaj, bo nabita! - ostrzegł go stary. - Nie dawaj mi jej. Trzymaj. Ty masz zdrowe ręce i nogi!
- Pomogę ci wstać.
Wziął starego pod ramiona. Jęknął z bólu, ale Roy na to nie zważał. Podprowadził go do konia. Zaparł się o łęk siodła.
- Jej! - krzyknął.- Nie, nie dam rady! Musisz...
- No jeszcze raz! Pomogę ci... Tylko...
- Nie, to ponad moje siły...
- Cholera jasna!
- Nie piekl się. Zostaw mnie... Zejdź do osady... Wrócisz po mnie lub... nie...
- Rozum ci odjęło? Na tym mrozie?! Równie dobrze mógłbyś sobie odstrzelić łeb!
- Szkoda kuli, chłopcze. To powiadasz, że jesteś synem Clinta?
- Roy Wern.
Stary pokiwał głową.
- Pamiętam cię takiego małego... I twoją siostrę.
- Mam dwóch braci.
- No... ta moja pamięć...  Dwóch braci? To chyba dawno u was nie byłem...
- Z piętnaście lat?
Roy odpiął od swego siodła bukłak. Podał go staremu. Ten łapczywie zaczął pić. Po chwili odstawił bukłak od ust.
- Dobre, choć gorzkie... Co to takiego?
- Nie chciałbyś wiedzieć - Roy wziął duży łyk i zakorkował bukłak.
Kolejne próby usadowienia rannego na niewiele się zdały. Zawsze kończyło się tak samo. Zmrok już zaczynał zapadać.
- Zostaw mnie.
- Głupi jesteś! - odciął się Roy.
Z powalonych drzew odrąbał siekierą, którą znalazł przytroczoną do siodła Klary, kilka gałęzi. Stary bacznie przyglądał się jego poczynaniom.
- Co będziesz robił? Odśnieżał?
Ale Roy nie podjął tematu. Związał gałęzie i zrobił z nich jakby sanki, leżankę... Dwie wystające żerdzie przymocował do siodła Klary. Zdjął swoje siodło z zabitego konia i umieścił jako podgłówek.
- No chyba na to dasz radę się wsunąć?!
Stary popatrzył na ten dziwaczny twór z lekkim lękiem.
- No dyliżans to na pewno nie jest, ale jak się nie ma, co lubi... Ładuj się.
Stary wygramolił się bez problemu na legowisko.
- Będzie trzęsło, ale... lepsze to niż dać się zamrozić na amen!
Ruszyli. Nie było czym nakryć rannego. Powoli opuszczali polanę, która okazała się tak nieprzyjazną dla nich.
Nie przejechali dwóch mil, kiedy Roy zatrzymał konia. Boot nie spał, jak mu się zdawało. Zaledwie drzemał. W końcu płozy, na których leżał i wyboje, które musiał pokonywać nie tuliły go do snu.
- Co się stało chłopcze? Dlaczego nie jedziesz?
Nie mógł się okręcić, aby zobaczyć dlaczego kobyła stanęła.
- Daj Klarze w żebro...
- To nie to - odezwał się wreszcie Roy. - Mamy gościa!
Stary próbował się unieść na ramionach, ale skóra skutecznie mu to uniemożliwiała. Usłyszał jakby parsknięcie konia. Klara zaczęła nerwowo przybierać kopytami. Po chwili stało się jasne. Boot ujrzał sylwetkę indiańskiego zwiadowcy.
- Powiedz, chłopcze, że mi się to śni.
Roy nic nie odpowiedział.
(c.d.n.)

Mistrz Wojciech Młynarski - nie żyje!

$
0
0
Jestem bezbronny wobec  TEGO  odejścia. 
Odkąd pamiętam po prostu BYŁ. Miał swoje miejsce w kształtowaniu mnie. Wielu z nas zapewne napisze TO samo. Od teraz nie ma GO!
W moim księgozbiorze dwa tomiki wierszy. Płyty, kasety. Teraz to już zapisy czasu minionego. Nie wiem, co sensownego napisać. Chyba pierwszy raz? Miałem pisać o... cesarzu Tyberiuszu, wertowałem Swetoniusza, a tu taki CIOS! Wytrącono mnie...


Ostatnia weekendowa "Wyborcza" (11-12 III, nr 59.8971) na stronie tytułowej umieściła wiersz "Moje ulubione drzewo". Idę tą samą drogą. Cytuję słowo w słowo. Uronić niczego nie wolno. MISTRZ czuwa, aby SŁOWO pozostało nietknięte.
Nie będę trywializował, że każdy z JEGO słuchaczy miał  SWOJE ulubione strofy, ulubione cytaty.  To przecież nie jest przypadek, że moje "Spotkania z Pegazem" zacząłem NIM! Cykl powstał cztery lata temu. Wtedy napisałem:"Kiedy zetknąłem się z twórczością Wojciecha Młynarskiego? W przedszkolu! Piszę to z całą świadomością przeżytych pięćdziesięciu lat. Obok przebojów «Czerwonych Gitar», «Skaldów" czy «Trubadurów»  już podśpiewywałem «Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach...»! Na ambitniejszy repertuar przyszło po latach. Piosenka mistrza Wojciecha towarzyszyła serialowi «Droga». Absolutnie - była genialna! «Absolutnie» - powtarzało się jak zaklęcie?  Fa fa fa fa fa fa fa fa fa ra fa fa! Fa fa fa fa fa fa fa fa fa ra fa fa!...". Zaprosiłem MISTRZA też do odcinka 68. Wtedy kładłem  "W szkole wolności". I to było rok temu, 9 marca.

Jak mi smakowały "Sporty" nad jeziorem Wigry,
Wieczorami nad namiotem krzyżowałem wiosła,
Ogień rzucał iskry złote, a pod borem rosła:

Moje ulubione drzewo -
Leszczyna, leszczyna,
Jak ją za mocno przygiąć w lewo -
To w prawo się odgina,
A jak za mocno przygiąć ją w prawo -
To w lewo bije z wprawą,
A stara sosna szumi radosna:
Brawo, brawo!
Upór, co mi z oczu błyska -
Leszczyny dziedzictwo!
Jak mnie do ziemi los przyciska,
Ona mi szepcze: - Nic to!
A jak prostuję się, wtedy ona
Powtarza mi: - Tak trzymaj!
Moje drzewo ulubione -
Leszczyna, leszczyna...

Posiwiała ta Bożenka, w której się kochałem,
Postarzała się piosenka, którą jej śpiewałem...
Lecz znad Śniardw, znad Czarnej Hańczy, znad jeziora Jamno,
Wszędzie, gdzie los ze mną tańczy, wszędzie idzie za mną:

Moje ulubione drzewo -
Leszczyna, leszczyna,
Jak ją za mocno przygiąć w lewo,
To w prawo się odgina,
A jak za mocno przygiąć w prawo,
To w lewo bije z wprawą,
A stara sosna szumi radosna:
Brawo, brawo!
Więc ochraniaj ją miłośnie
O każdej dnia dobie,
Chroń leszczynę, która rośnie
Nad Hańczą hen i w tobie!
Chroń tę leszczynę, co wciąż od nowa
Prostuje się zajadła,
Trzeba by cały las wykarczować,
Żeby padła…

A Ty, mój zielony borze
Chroń we mnie nadzieję,
Że póki latem jeden orzech

Szczęśliwie się wysieje,
Znów pójdzie z boru w młodniak zielony
I pójdzie z ojca w syna
Moje drzewo ulubione-
Leszczyna, leszczyna… 


"Nie wierzę w to, co czytam. Mistrz Wojciech Młynarski - nie żyje? Jeszcze przedszkolakiem będąc wyśpiewywałem Jego «Jesteśmy na wczasach...». A teraz - nie żyje? To jakiś absurd! To jakiś bezsens! W chwilach, kiedy wiatry i huragany nad Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Jego ma zabraknąć? VETO!... VETO!... VETO!..." - taki zapis pozostawiłem na moim Facebooku. 
Jak pożegnać MISTRZA? Przed laty napisałem pewne opowiadanie pt. "Sen, miłość i matura" (trzy odcinki z całości zamieściłem na tym blogu w 2014 r.). Otóż ten tekst otwierałem mottem. Z kogo? Z WOJCIECHA MŁYNARSKIEGO (26 III 1941 - 15 III 2017). Niestety często ta zwrotka wraca do mnie. I chyba długo się z niej nie uwolnię:

Poprzez życia rwące fale
Człowiek tłucze się jak łajba,
Z wierzchu bywa – wcale, wcale,
Ale w środku – taka szajba…


Przeczytania... (201) Jonathan Schell "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu" (Wydawnictwo Czarne)

$
0
0
"Jonathan Schell był amerykańskim Jeremiaszem. Oprócz nerwu proroka miał też bardzo silny nerw patrioty, któremu z kolei towarzyszył nerw humanizmu każący wierzyć, że jeśli tylko pozwolisz ludziom zobaczyć, w czym rzecz, jeśli bez względu na temat [...] rozkroisz wielki ocean kłamstw i odsłonisz prawdę o wydarzeniach, jeśli po prostu pokażesz ludziom, co się dzieje, dołączą do ciebie i postąpią właściwie. Jest to przekonanie dogłębnie patriotyczne, dowodzi bowiem nieskończonej wiary w sprawiedliwość współobywateli" - takim wstępem Mark Danner okrasił poruszającą książkę Jonathana Schella (1943-2014). Po takiej rekomendacji po prostu siadam do kolejnego czytania. Ta przesyłka (Wydawnictwa Czarne) totalnie mnie zaskoczyła. 
Powyższy akapit żywcem przeniosłem z założonej przeze mnie strony na Facebooku - Książkożerca. Wypowiedź M. Dannera, to wystarczający powód, aby poświęcić czas na poznanie książki  Jonathana Schella "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu", w tłumaczeniu Rafała Lisowskiego, które Wydawnictwo Czarne darowuje swym wiernym i świeżym Czytelnikom w doskonałym cyklu "Reportaż". Kolejny to tom z niego w moich "Przeczytaniach...". Już mi się nawet liczyć nie chce. Niezwykłość "Prawdziwej wojny..." polega na tym, że składa się z trzech niezależnych książek: "Prawdziwa wojna", "Wioska Ben Suc" oraz "Wojskowa połowa".

"Ponad dekadę po zakończeniu wojna wietnamska nie chce spocząć spokojnie w historycznym grobie. [...] Pytania o samą naturę tej wojny pozostają bez odpowiedzi. Kto - zastanawiamy się do dziś - był naszym wrogiem? [...] Czy była to wewnętrzna rewolucja, wojna domowa, wojna agresywna wypowiedziana przez sąsiednie państwo, wojna wywrotowa wzniecana przez wpływy zewnętrzne, czy strategiczny krok globalnej potęgi pragnącej dominacji nad światem?"- pytania Autora są również moimi. Nigdy nie ukrywałem, że Azja zawsze dla mnie stanowiła jakąś dziejową abstrakcję. Japonia, Korea, Kambodża, Wietnam, Chiny - zawsze gdzieś tam zahaczały mnie, ale nie przekładało się to na szersze wypłynięcie. Ciekawe,  że jako mały, przedszkolny gzub umiałem odróżnić Hồ Chí Minha od Mao Tse-tunga (jestem bardziej przyzwyczajony do tej formy zapisu). Do rozpuku ubawiło mnie, kiedy jeszcze pod koniec lat 70-tych XX w. odwiedziłem kolegę w Zespole Szkół Mechanicznych nr 2 w Bydgoszczy i zobaczyłem nieomal ołtarz (?) poświęcony twórcy Komunistycznej Partii Indochin, który był jej patronem. Hồ Chí Minh jak żywo przypominał mi... Piaskowego Dziadka ze znanej dobranocki rodem z NRD/DDR.
Nie trywializując miałem gazetowo-telewizyjno-filmową wiedzę na temat wojny w Wietnamie. Syndrom tej wojny dręczy Amerykanów od lat. Książka "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu" - jest kolejnym przykładem, że tak jest. Nie byłoby różnych rozliczeniowych z tym okresem filmów. Samo wymienianie tytułów, to szczyty amerykańskiego przemysłu kinowego, np."Zielone berety / Green Berets", "Urodzony 4 lipca / Born on the Fourth of July", "Czas Apokalipsy / Apocalypse Now", "Łowca jeleni / The Deer Hunter" czy z nowszych "Byliśmy żołnierzami / We Were Soldiers". Nie przeczytałem żadnej monografii na temat tej wojny. 
Z opinii, jaką dla tej książki wyraził sam Adam Michnik, dowiadujemy się:"Za swoją książkę Schell był brutalnie atakowany. Oskarżano go o brak patriotyzmu, tymczasem Schell, człowiek antytotalitarnej lewicy, po prostu inaczej pojmował patriotyzm". Ta opinia niejako zmusza nas do szukania potwierdzenia tych słów? Dlatego staram się czytać je post factum. Niech nie dominuje mego czytania i skupia mej uwagi w tym kierunku. Z czasem sami dochodzimy do wniosku, że nie mamy przed sobą pochwały ku czci walecznych amerykańskich chłopców. Ja po tą (i jej podobne) książkę sięgam w jednym celu, aby zrozumieć czym naprawdę była wojna, na którą kolejny prezydenci USA wysyłali swoich żołnierzy. Możliwe, że dzieci wuja Sama oburzały choćby takie stwierdzenia: "Prawdziwa wojna miała [...] charakter nie militarny, ale polityczny i toczyła się nie w jednym, lecz trzech krajach. Problem Stanów Zjednoczonych polegał na tym, jak politycznie spieniężyć militarne zwycięstwa". O jakich krajach myślał? Proszę odnaleźć. Moje pisanie też nie jest odpowiadaniem na każde pytanie, a wręcz przeciwnie: namieszanie, pourywanie wątków, aby tym bardziej zachęcić do odnalezienia najnowszego tomu reportażu Wydawnictwa Czarne.
"...stoimy przed problemem uwiarygodnienia naszej potęgi i zrobimy to właśnie w Wietnamie" - aż dziw dla wielu z nas, że te słowa wypowiedział idealizowany prezydent USA, John F.  Kennedy (1917-1963). J. Schell cytuje wielu amerykańskich polityków. Bardzo interesująca jest wymiana zdań jaką przeprowadził kolejny prezydent Lyndon B. Johnson (1908-1973) i George Wildman Ball (1909-1994), ten drugi przestrzegał:"Uważam, że wszyscy zbagatelizowaliśmy powagę sytuacji. [...] Moim zdaniem długa, przeciągająca się wojna ujawni naszą słabość, a nie siłę". Tak, krakał! Nie wierzył w powodzenie operacji wspierającej Wietnam Południowy i podsuwał całkiem sensowne rozwiązanie z plątającej się sytuacji:"Najmniej szkodliwym sposobem na wycofanie się w porę z Wietnamu Południowego będzie pozwolenie, żeby rząd południowowietnamski stwierdził, iż nie życzy sobie naszej obecności. Powinniśmy więc przedłożyć mu propozycję nie do zaakceptowania". Jest i odpowiedź Johnsona: "Ależ, George, czy gdybyśmy zrobili, co proponujesz, wszystkie te kraje nie uznałyby Wujka Sama za papierowego tygrysa? Czy nie stracilibyśmy wiarygodności, łamiąc słowo trzech prezydentów?". Schell rozprawia z pewnymi zakulisowymi rozgrywkami, o jakich przeciętni Amerykanie nie mogli mieć pojęcia: "Decydenci epoki wojny w Wietnamie byli skłonni okłamywać opinię publiczną co do wielu rzeczy [...]". Czy to nie brzmi, jak oskarżenie? Ciekawa jest inna konkluzja Autora: "Wietnam Południowy upadł, lecz Stany Zjednoczone wciąż stoją".
Jak widzimy reportaż  Jonathana Schella nie ogranicza się tylko do tego, co sam widział w Sajgonie, co przemyślał. Jest możliwość dotarcia do prezydenckich gabinetów, usłyszeć, co mieli do powiedzenia i jakie decyzje podejmowali.  Dla laika takiego, jak jak, to cenności. Wnioski sobie potrafimy sami wyciągnąć, ale żeby je budować musimy mieć oparcie. A ono istnieje tylko w przekazie źródłowym. Tym są cytowane wypowiedzi polityków.
"Mówi się, że wojna wietnamska był grzęzawiskiem. Jeśli tak, nie było to wietnamskie grzęzawisko, które wessało Stany Zjednoczone, ale grzęzawisko amerykańskie - grzęzawisko wątpliwości i dezorientacji co do własnej potęgi, woli i wiarygodności - w które wessany został Wietnam" - chyba samym Amerykanom czytanie tych opinii nie było miłe i przyjemne. To też podpiera słowa A. Michnika. Wyczuwam pewną sympatię piszącego do głównego bohatera dramatu: "O ile Ho Chi Minh bezsprzecznie był komunistą w starym stylu, to niewątpliwie był również nacjonalistą, który jak nikt inny uosabiał wietnamskie pragnienie niepodległości".
Raz po raz wraca analogia do tego, co Europa przeżyła przed 1 IX 1939 r. Często pada: Monachium 1938, Czechosłowacja.  Stąd i taka opinia o walczącym Wietnamie:"Nie mógł [...] jednocześnie być niepodległy i podporządkowany Moskwie - nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość i podporządkowanym Moskwie - nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość oraz Czechosłowacją z 1938 r.". I kwestia amerykańska:"Kluczową kwestią dla amerykańskiej doktryny nie były cechy reżimu, ale to, czy jego siła ma źródło lokalne, czy też pochodzi od obcego mocarstwa".
Warto chyba oderwać się od narracji treści i wyłuskać choć kilkanaście przestróg, nauk, pouczeń, mott, myśli (niepotrzebne skreślić), jakie znajdujemy na kartach "Prawdziwej wojny...". Czy po ich lekturze ktoś zawaha się nim rzuci w twarz adwersarza straszne słowo "wojna"? Wszystkie cytaty zaczerpnąłem z części pt. "Prawdziwa wojna":
  • Lekcje płynące z historii i strategii cementowała presja krajowej polityki.
  • W przypadku wojny wietnamskiej wymieszanie debatowania z walczeniem było źródłem rozgoryczenia zarówno na polu działań, jak i w kraju.  
  • Żołnierz zabity podczas zdobywania wzgórza w Wietnamie Południowym poniósł najwyższą ofiarę.
  • Aby wygrać, nasi nieprzyjaciele nie musieli udowodnić prawdziwości warunku pozytywnego - że potrafią nas pokonać; wystarczyło potwierdzić warunek negatywny - że nie dadzą się pokonać.
  • Wojna to nie gra, ale ma pewne zasady czy reguły, określające drogę do wygranej lub porażki. 
  • Wielu krytyków sugeruje, że wysyłając wojsko, aby realizowało zadania polityczne, amerykańscy decydenci dowiedli niezrozumienia politycznych aspektów wojny.
  • Naród może narzucić swoją wolę innemu narodowi poprzez interwencję sił zbrojnych, ale nie po tym gdy się one wycofają.
  • To, że narody same decydują o swojej przyszłości, nie oznacza, że decydują mądrze (patrz Iran).
  • Istnieje w naszym świecie potęga silniejsza niż siła - nazwijmy ją wolą ludu, nazwijmy działaniem politycznym.
  • W naszym świecie zmniejszył się zakres okoliczności, w których użycie siły bywa skuteczne.
  • Prawicową dyktaturę nie zawsze zastępuje jej lewicowy odpowiednik.
  • Rząd demokratycznego państwa nie powinien iść na wojnę, nie uzyskawszy wpierw poparcia swego społeczeństwa.
Ku przemyśleniom. Ku przestrodze. Nigdy nie wiemy, jak potoczy się skutek czytań. Książka Jonathana Schella nie zwalnia nas na pewno z myślenia i uważnego śledzenia tego, co miał dla nas do powiedzenia. I nie ma znaczenia, że to czasy minione, zaszłe, wyrosły kolejne pokolenia. Nawet ci, którzy wtedy (patrz piszący te słowa) wyrośli odrobinę i są już dziadkami. Ale książki takie, jak  "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu" - nigdy nie tracą na znaczeniu. Myśli tu odnalezione mają to do siebie, że są ponadczasowe.
Na swój sposób porażające jest uświadomienie sobie, jak bardzo różniło odczuwanie tzw. opinii społecznej od tych, co walczyli w wietnamskich dżunglach: "Żołnierze wypełniali zawodowe zobowiązanie udziału w wojnie, na którą wysłał ich demokratycznie wybrany zwierzchnik sił zbrojnych. Obywatele sprzeciwiający się wojnie wiernie wykonywali nie mniej solennie zobowiązanie do decydowania o tym, czy udział leży w interesie narodu". Dzieckiem będąc doskonale pamiętam relacje w "Dzienniku Telewizyjnym" z demonstracji antywojennych pod Białym Domem lub Kapitolem, sceny kiedy młodzi poborowi palili karty powołań w szeregi US Armii.
"Próbowaliśmy za pomocą siły militarnej rozstrzygnąć konflikt, którego losy zależą od woli i przekonania obywateli Wietnamu Południowego. To zupełnie tak, jakby wysłać lwa, żeby powstrzymał epidemię stopy okopowej"- tak wypowiedział się 8 lutego 1968 kandydat na urząd prezydenta Robert Kennedy (1925-1968) o skutkach ofensywy Tet. Często J. Schell wraca do myśli "dlaczego doszło do klęski?". Rozpatruje ją na wiele sposobów. Coraz to wraca jednak do... niedojrzałość politycznej Południa:"Upadek Wietnamu Południowego odsłonił jego prawdziwą naturę, a wraz z nią prawdziwą naturę wojny. Tamtejszemu społeczeństwu całkowicie brakowało wewnętrznej spójności, scalały je wyłącznie obce wojska, obce pieniądze, obca wola polityczna. Kiedy pozbawiona tego wsparcia stawiało czoła wrogowi samotnie i ułuda prysła, pokazało, czym jest naprawdę - luźnym zbiorowiskiem osób".
Brakuje komuś wojny, walk, wzajemnego mordowania, tego wszystkiego, czego naoglądał się choćby w wzmiankowanych wyżej filmach. Fakt, cześć pierwsza "Prawdziwa wojna" jest ich pozbawiona. Proszę się nie obawiać. Wszystko TO jest w kolejnych dwóch częściach (książkach) książki Jonathana Schella.  Jest napalm, naloty, zespoły wyburzeniowe, śmierć, łzy, dramat: "Zgodnie z pierwotnym założeniem myśliwce Sił Powietrznych zrzuciły bomby na opustoszałe ruiny, ponownie wypalając osmalone fundamenty domów i  po raz drugi ścierając w proch stosy gruzów, z nadzieją, że dzięki temu zapadną się tunele położone głęboko i zbyt dobrze ukryte, by zniszczyły je buldożery - jakbyśmy podjąwszy decyzję o zniszczeniu, teraz za wszelką cenę chcieli unicestwić każdy najdrobniejszy ślad wskazujący na to, że wioska Ben Suc kiedykolwiek istniała". Proszę zwrócić uwagę, to jest jedno zdanie! A ile w nim dramaturgii, śladów wojny.
"Najwidoczniej w Wietnamie obowiązuje zasada, wedle której żadne duże działo nie może milczeć dłużej niż dobę, a w wielu bazach artyleria wystrzeliwuje co rano określoną liczbę pocisków" - no to mamy serie wybuchów, leje po bombach. "Co najmniej jedna trzecia małych pól została trafiona chociaż raz, a niektóre leje zmieniły całe pola w stawy. [...] Nie tylko zniszczenia, ale też stały huk bomb i pocisków w pobliżu i w oddali sprawiał, że życie w wiosce stało się wykańczające nerwowo, a wszyscy czekali w ciągłym napięciu, gotowi w  każdej chwili uciekać do schronów" - oto prawdziwy obraz wojny. Nie zapominajmy, że Jonathan Schell był TAM. To nie są opisy z którejś tam ręki. Część (książka)pt. "Wioska Ben Suc", to obraz zagłady jednej z dziesiątków wietnamskich wsi (nie takiej małej, bo liczącej 3 500 mieszkańców). Bombardowania z użyciem B-52. Można nie wierzyć, ale przed laty chyba każde polskie dziecko znało ten typ samolotu/bombowca. Żart? Moi rówieśnicy (tj. 50+) muszą pamiętać bzdurną piosneczkę, która zaczynała się od frazy:"Leci B-52, na pokładzie bomby ma...". Resztę przemilczę. Proszę zobaczyć, co się dzieje: wracają wspomnienia z lat dziecinnych!
Jonathan Schell niczego nam nie oszczędza. Poznajemy kryptonim operacji "Cedar Falls", ba! zabiera nas na spotkanie choćby z majorem Allenem C. Dixonem ze 173 Brygady Powietrznodesantowej. Cytowana jest wypowiedź Przewodniczącego kolegium Połączonych Szefów Sztabów, generała Earle G. Wheelera (1908-1975).  Oddał atmosferę panującą w amerykańskiej bazie w Dau Tieng przed atakiem: "Słuchali nielicznych przemówień motywacyjnych albo rozmawiali między sobą oczekujących ich niebezpieczeństwach. Wydawało się, że każdy chce być sam na sam z myślami".
Autor znalazł się na pokładzie śmigłowca UH-1 z numerem bocznym 47. Opisuje lot: "Osiągnąwszy pułap piętnastu do osiemnastu metrów, stado zawróciło szerokim łukiem i z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, z lekko uniesionymi ogonami, ruszyło prosto w stronę Ben Suc. W dole widać było wyraźnie twarze rozproszonych wieśniaków, kiedy odrywali wzrok od swych bawołów wodnych i podnosili głowy, by oglądać nagłe wtargnięcie sześćdziesięciu śmigłowców, które z ogłuszającym hukiem pędziły nisko nad ich polami". Opisy są tak realistyczne, że niemal czujemy powiew wiatru, słyszymy wirowanie łopat śmigieł, oddechy żołnierzy, uczestniczymy w przesłuchaniach. Dzięki J. Schellowi jesteśmy TAM, w objętym wojną Wietnamie. Gdzie pozostaje nasza sympatia? Rodzi się odruch solidarności z żołnierzami Wietkongu? Cytuje wypowiedź jednego z oficerów amerykańskich na ich temat:"Dać im broń, to się podniecają. Połowa Wietkongu to zwodzone dzieciaki. Nie wiedzą, co robią ani dlaczego. Ale Wietkong wykorzystuje strach. [...] Może nie wszyscy chcą być w Wietkongu, ale są zmuszeni strachem".
Ujawnia kolejne sekrety wojny: co robiono z ciałami zabitych. Ujawnia kolejny sekret wojny: rozmowy z żołnierzami. Pouczające jest to, co usłyszał od majora Ch. A. Malloya:"Powiem panu, o czym myślał każdy żołnierz, kiedy dziś rano wysiadał ze śmigłowca: o przetrwaniu. Czy to przeżyję? Czy jeszcze kiedyś zobaczę żonę i dzieci? No dobra, czasami giną ludzie bez broni. Ale co pan zrobi, widząc gościa w czarnej piżamie? Będzie pan czekał, aż wyciągnie broń automatyczną i zacznie strzelać?". Trudno uciec od pytań: czy to bohaterstwo? co chłopak z Teksasu czy Oklahomy robił na tych polach ryżowych?
W "Prawdziwej wojnie..." nie ma patosu rodem z "Zielonych beretów". Ani tym bardziej prymitywnego dydaktyzmu o misji amerykańskiej cywilizacji. J. Schell już samym faktem, że napisał o torturach naraził się kilku swoim rodakom. Nikt nie lubi czytać o sobie, jako o... oprawcy, okupancie, agresorze. Nawet terminologia, jaką zaczęto stosować, jak choćby wróg cywilny: "Pytanie, jak nazywać tych wieśniaków, stanowiło jeden z wielu problemów semantycznych, które starała się rozstrzygnąć armii". Proszę nie przeoczyć logiki wypowiedzi jednego z kapitanów, który wyjaśnia, jak odróżnia wroga od cywila. Kolejną pouczającą lekcją człowieczeństwa (humanitaryzmu?) jest budowa obozu dla zatrzymanych Wietnamczyków.
"Niniejsza książka traktuje o tym, co dzieje się w Wietnamie Południowym - z jego mieszkańcami i ziemią - wskutek amerykańskiej obecności wojskowej. Nie będę omawiał moralnych konsekwencji tej obecności" - tak zaczyna się ostatnia część (książka), jaka wypełnia "Prawdziwą wojnę", pt. "Wojskowa połowa. Opis zniszczeń w Quang Ngai i Quang Tin". Jonathan Schell bardzo szybko identyfikuje swój stosunek do wydarzeń, które osobiście obserwował: "Podobnie jak wielu Amerykanów jestem przeciwny polityce Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Poznając tam amerykańskich żołnierzy, mogłem jedynie czuć żal wobec tego, co kazano im robić i co robili. [...] Oczywiście tysiące Amerykanów zginęły lub odniosły obrażenia w Wietnamie, często w poczuciu, że walczą w słusznej sprawie". Dziwić się, że Autora odsądzano od czci i wiary? znajdziemy wiele zdań-oskarżeń, jak choćby ten fragment: "...my bombardujemy Wietnam Północny, a Wietnam Północny nie jest w stanie bombardować Stanów zjednoczonych; że na bombardowanie Wietnam Północny może odpowiedzieć tylko ogniem z broni ręcznej; że nasi  żołnierze często nie potrafią odróżnić wroga od przyjaznych bądź neutralnych cywilów". Musiałbym wiele podobnych w tonie i znaczeniu zdań przytoczyć. Sami je odnajdziecie na stronach "Prawdziwej wojny...". 
"Nalot nie kończy się po jednym dużym wybuchu obejmującym cały cel; zwykle składa się z ośmiu czy dziewięciu niskich przelotów myśliwców bombardujących i trwa od dziesięciu do piętnastu minut"- oto jeden z obrazków tej wojny. Wiele miejsca Schell poświęcił ulotkom, jakie rozrzucano nad terenami walki, cytuje je. W pewnym miejscu podaje, powołując się na oficera z Biura Wojny Psychologicznej Zgrupowania Bojowego Oregon, że w jednym z rejonów walk zrzucono ich aż 1 515 000. Jedna z cytowanych informowała Wietnamczyków:"Amerykański żołnierz, który dał wam tę ulotkę, jest tutaj po to, żeby pomóc wam uwolnić się od Wietkongu i północnokoreańskich najeźdźców, którzy niosą wam wojenne spustoszenie. Zabierze was i waszą rodzinę do Ly Tra, gdzie rząd Wietnamu Południowego was ochroni". Słabością tej książki jest brak zdjęć. Reportaż bez fotografii. Szkoda. Swoista technologia wstrzeliwania się w pozycje wroga jest nam doskonale wyłożona. Wszelkie wątpliwości rozwiewa m. in. rozmowa z pewnym majorem. Stąd pojawia się też liczbowe wyliczenia co i jak.
"My jesteśmy tu po to, żeby wspierać rząd Wietnamu Południowego, a oni są obywatelami, więc jeżeli chcą zakończyć tę wojnę i wybić Wietkong, to muszą się zdecydować. Mogą nam powiedzieć, kiedy Wietkong wchodzi do wioski. Muszą przestać dawać mu żywność i pozwalać prowadzić walkę ze swoich wsi" - to zacytowany pogląd niejakiego kapitana Smitha. Sporo jest tu różnych takich wypowiedzi. Z tej samej wypowiedzi warto jeszcze wynotować takie spostrzeżenia: "Wietnamczycy bardzo często są apatyczni. Niestety to dotyczy mnóstwa ludzi w tym kraju. W naszym kraju mamy ten sam problem. My tu rozlewamy krew, a wielu to zupełnie nie obchodzi". Sam Schell uświadamia nam jednak, że armia amerykańska nie była monolitem: "Większość amerykańskich żołnierzy, których poznałem w Wietnamie, popierała wysiłek wojenny jako taki, spotkałem jednak również mających wątpliwości". Jedna z odnotowanych wypowiedzi kładzie cień na heroizmie tam walczących Amerykanów: "Jak wrócę, to może zamknę się w sobie i nie powiem nic [...].  Tutaj dzieją się tak brutalne rzeczy, że u nas by w to nie uwierzyli. A nie chcę umrzeć z frustracji, usiłując ich przekonać". Metody łamania jenieckiego milczenia (np.wyrzucanie ze śmigłowca, aby ten widok pozostałych zmusił do mówienia) trudno określić, jako humanitarne. Inna wypowiedź:"Widziałem w terenie, jak kropnęli ze czterdziestu Chinoli, i powiem wam, że też chcę iść paru kropnąć!". Opis rannej Wietnamki wrzuconej do śmigłowca może nadwyrężyć sympatię do dzielnych amerykańskich chłopców. A słowa tej piosenki:

Zbombardować kościoły i szkoły.
Pola ryżu zbombardować fest.
Pokażemy  dzieciakom w wioskach,
Co to napalm jest.

Jonathan Schell w "Prawdziwej wojnie. Wietnam w ogniu" pokazuje nam świat prawdziwej wojny. To nie fabuła, cytowane wypowiedzi, to nie wyssane z palca wyobraźni scenki czy kadry. Ona nie tylko TAM był, ale znalazł się linii ognia, widział jak pacyfikowano wietnamskie wioski, rozmawiał z uchodźcami.  Wydawnictwo Czarne, moim zdaniem, powinno pójść za ciosem i przybliżyć nam konflikt koreański, odsłonić ogrom zbrodni w Chinach czy Kambodży. Książkę, którą odkładam powinni przeczytać m. in. ci oszołomieni chęcią militarnych sukcesów politycy, którzy lubią pomachać szabelką. Nie da się beznamiętnie przechodzić wobec tego, co dla nas zatrzymał na kartach tej książki (tych książek) J. Schell. To nie tylko świetnie skrojony reportaż, ale to dla nas przesłanie. Proszę nie zapominać, że piszący ten blog jest pierwszym w swej rodzinie pokoleniem, które nie zaznało okrucieństwa wojny. Oby nigdy takie w nasze życiorysy nie zostało wpisane. PAX!...

Przeczytania... (202) "Piłsudski do czytania" pod redakcją Zdzisława Najdera i Romana Kuźniara (Wydawnictwo Znak Horyzont)

$
0
0
19 marca i 150 rocznica urodzin (przypadnie 5 XII) zobowiązuje, aby na blogu historycznym zjawiła się książka Szacownego Solenizanta i  Jubilata w jedne osobie. No to proszę bardzo - jest. Staraniem Wydawnictwa Znak Horyzont  mamy książkę, które zredagowali Zdzisław Najdera i Roman Kuźniar pt. "Piłsudski do czytania". Dla kogoś, kto na wyciągnięcie ręki (taki podły metraż pokoju, w którym teraz piszę i pracuję) ma wiele pierwodruków, reprintów, wydań, albumów etc., etc. etc. na temat Pierwszego Żołnierza Odrodzonej Rzeczypospolitej - ten zbiór nie może stanowić sensacji. Tym bardziej, że jak czytamy "Od wydawcy", które zamyka zbiór (antologię?): "Wybór pism Józefa Piłsudskiego został oparty przede wszystkim na najważniejszym wydaniu jego literackiej spuścizny pt. Pisma zbiorowe. Wydanie prac dotychczas drukiem ogłoszonych [...]".  Jak się należy spodziewać jestem w posiadaniu prawie kompletnego wydania z lat 1937-38 i reprintów, jakie ukazywały się w latach 1992-93. No, tak, ale to nie ma być retrospekcja posiadanych przeze mnie piłsudczanów, a zdań kilka nad zbiorem, który jeszcze pachnie świeżością. Trudno, aby i tom wydany przez Wydawnictwo Znak Horyzont nie zasiliło mego księgozbioru.
Już sama okładka, autorstwa pana Michała Pawłowskiego, budzi respekt. Trudno byłoby Czytelnikowi nie zauważyć tych wyrazistych rysów twarz, szlacheckiego wąsa. Oblicze wychodzące z mroku. Nawet mroków przeszłości? Odezwie się fala oburzenia: "jak to?!". Odpowiedzmy sobie uczcie na proste pytanie: a ilu z nas miała w swoich rękach pisma (nawiązując do znanego tytułu można dodać: mowy, rozkazy) I Marszałka Polski? Uczciwie przyznajmy się, że wielu posiadło tzw. wiedzę zasłyszaną, powtarza często nieścisłości na temat tego, co przyszedł na świat w Zułowie, nieopodal Wilna. A czytanie Jego pism? Nie było jeszcze ogólnonarodowej akcji: Cała Polska czyta Piłsudskiego! Dlatego nie lekceważmy pojawienia się kolejnego zbioru: oto dla dorastającego pokolenia, ale i tej części starszego, które ma luki w lekturach doskonała okazja, aby pobyć ze słowem, retoryką marszałka Józefa Piłsudskiego. 
Autorzy zbioru już na okładce położyli jeden z cenniejszych cytatów z Bohatera, którego chcą przypomnieć (patrz "Polonia Restituta" odc. IX, 9 XI 2015):"Choć nieraz mówię o «durnej Polsce», wymyślam na Polskę i Polaków, to przecież tylko Polsce służę".  To jest TO, co najczęściej nam pozostaje po Marszałku:  s ł o w a ! Na ich temat czytamy u Zd. Najdera: "Słowa miały zyskać moc czynu, miały same stawać się czynem, skierowanym na cel. I tak też było ze słowami Piłsudskiego. (...) Stworzył legendę, która na zawsze połączyła wizję niepodległości Polski z osobą Komendanta w siwym, strzeleckim mundurze". R. Kuźniar dodaje: "Dla Piłsudskiego słowo - pisane i mówione - było przede wszystkim poszukiwaniem wielkości. Wielkości, o której wiedział, że w Polakach i w Polsce być musi. Wielkość miała być drogą do niepodległości". Na ostatniej karci okładki, jak mniemam od Wydawnictwa, znajdziemy pewną zachętę: "Piłsudski do czytania to wybór najlepszych tekstów Marszałka obejmujących ponad trzydzieści lat jego życia i działalności politycznej. [...] Ukazują one Piłsudskiego nie tylko jako posągowego męża stanu, ale też w roli zapalczywego rewolucjonisty lub romantycznego kochanka"
Na blisko trzystu pięćdziesięciu stronach możemy poznawać, jak zmieniał się Ziuk. Cztery części: I. Konspirator; II. Zakochany; III. Komendant Legionów; IV. Naczelnik Państwa - mąż stanu.  No i prowokują mnie do zajęcia stanowiska? Może to zabrzmi dziwnie, ale odkładałem już na księgarskie półki książki z błędem, którego widok rani moją piłsudczykowatość. Tak, sam jestem "chory na Marszałka". Ale nie pokornym odbiorcą, który przyswoi każdą nieścisłość historyczną w Jego życiorysie. A ta jest ukryta w tytule części III. To, że tłum powtarza o... Legionach Piłsudskiego, ba! że brygadier Piłsudski był tychże Komendantem, to nie moje zmartwienie. Ja bym takiego błędu nie powtarzał. Ogólnie dostępna encyklopedia internetowa potrafi wyprowadzić z błędu potencjalnego poszukiwacza wiedzy. Konia z rzędem, kto znajdzie tam nazwisko J. Piłsudskiego. Nie wiem dlaczego powiela się  t e n  błąd. Ale jest. I znajdziemy ślad w tekście pana R. Kuźniara: "Piłsudski pod strzechy? Jak najbardziej! Polacy znają Józefa Piłsudskiego z pomników i nazw placów, jako twórcę Legionów [...]" - resztę sobie daruję, proszę zerknąć na s. 17. Nie Piłsudski tworzył Legiony! Legiony stworzyli Austriacy, aby m. in. kontrolować poczynania  Piłsudskiego. Wiedeń dość miał obiecanek-cacanek tegoż.
Drugi zgrzyt odnajduję w tym fragmencie  "...to  wybór najlepszych tekstów Marszałka". Proszę zwrócić uwagę, że panowie Zd. Najder i R. Kuźniar zastosowali ciekawe kryterium: dotarto do maja 1926 r. oraz do czerwca 1927 r. Szkoda, że końcowe tomy "Pism zbiorowych. Wydanie prac dotychczas drukiem ogłoszonych" nie wykorzystano dogłębnie tomu IX. A tam dość obcesowo dwukrotny premier obchodził się z Sejmem, posłami, ba! konstytucją. Dlatego w tym miejscu użyłbym słowa, którego moi uczniowie nie cierpią pewnie na kartkówkach czy zadaniach domowych: "mało!". Jestem zdania, że to co i jak artykułował w owym tomie IX, to byłby dopiero Piłsudski do czytania!...
Dobrze się stało, że jedenaście tekstów wypełniło rozdział I. To chyba najmniej znany i utrwalany okres politycznej działalności towarzysza Wiktora. Tak, wtedy, kiedy stał na czele PPS-u, PPS-Frakcji Rewolucyjnej, wydawał"Przedświt" czy "Robotnika". Kluczowym dla zrozumienie socjalistycznego Piłsudskiego pozostanie artykuł pt. "Jak stałem się socjalistą" z 1903 r. Blisko dziesięć stron! O ile dobrze analizuję ten tekst, to redaktorzy nie ucięli ni pół literaki. Nie uroniono nic. Brawo! Czytelnik dowie choćby o klimacie domu rodzinnego w Zułowie, roli Matki, wpływie powstania styczniowego czy cieniu Murawjowa. Z tego wszystkiego składał się dorastający Ziuk.  Uwielbiam opis dotyczący moskiewskiego zniewolenia: "W owym czasie Rosja wylała na Litwę szumowiny swoje, najpodlejsze elementy, jakie posiadała, a opowiadania o łajdactwach i  barbarzyństwie tej hordy Murawjowa były na ustach wszystkich". Duch "Wieszatiela" badzia się również w historii mojej rodziny (proszę przy okazji sięgnąć do książek prof. S. Kieniewicza, co pisał o Dereszewiczach).
Świetnie, że mamy okazję zerknąć w zakamarki duszy Józefa Piłsudskiego poprzez poczytanie sobie listów do Leonardy Lewandowskiego (którą poznał na Syberii; tylko nie mylmy pojęć "katorga" z "zesłaniem administracyjnym") oraz Aleksandry Szczerbińskiej (późniejszej drugiej żony): "Moja droga Oleńko! - list z 29 stycznia 1915 - Tak teraz daleko i różnie żyję, że gdy siadam do listu do ciebie, to doprawdy nie wiem, od czego zaczynać, czy od opisu przeżyć, czy od pytań o ciebie, czy też jeszcze od czegoś zupełnie wypadkowego, co w tej chwili przychodzi do głowy, tak wypadkową jest w ogóle próba wspólnego przeżycia bodaj jednej chwili, chociażby listownie"
Od pierwszego poznania (bo było to w... wersji kinowej, chodzi o film B. Poręby pt. "Polonia Restituta") jestem urzeczony słynnym przemówieniem do I Kompanii Kadrowej na krakowskich Oleandrach z 3 VIII 1914 r. : "Żołnierze!… Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przestąpicie granicę rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolumna wojska polskiego, idącego walczyć za oswobodzenie ojczyzny. Wszyscy jesteście równi wobec ofiar, jakie ponieść macie. Wszyscy jesteście żołnierzami. Nie naznaczam szarż, każę tylko doświadczeńszym wśród was pełnić funkcje dowódców. Szarże uzyskacie w bitwach. Każdy z was może zostać oficerem, jak również każdy oficer może znów zejść do szeregowców, czego oby nie było… Patrzę na was, jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska, i pozdrawiam was, jako pierwszą kadrową kompanię". Poświęciłem temu wydarzeniu oddzielny tekst na okoliczność stulecia (3 VIII 2014 r.). 
To ważne, że "Wspomnienie o Gabrielu Narutowiczu", to bardzo obszerne cytowanie. Od 283 do 313. Tak, równe trzydzieści stron. I chyba najtragiczniejsze zamknięcie swego pisania przez zdruzgotanego śmiercią przyjaciela Piłsudskiego: "Zginąłeś od kuli nie wrażej, o której może w dzieciństwie marzyłeś - od kuli rodaków, do których niosłeś swą ewangelię miłości i pracy. Czy zginąłeś w ten sposób za to tylko że taki byłeś, czy za to, że z brudem niewoli walczyć nie chciałeś, czy nie mogłeś?". Ten tekst powinien być przedmiotem analizy każdego politycznego oszołoma, który pcha do konfrontacji polsko-polskiej. To jaskrawy i tragiczny przykład do czego prowadzi fanatyzm i nieokiełznana nienawiść, podsycanie tłumu i szukanie wroga tam, gdzie go nie ma!
Proszę uważnie wczytać się w pamiętne słowa rozkazu z 22 V 1926 r., kiedy umilkły strzały bratobójczej walki z dni 12-14 maja. To nieprawda, że idąc z wojskiem na Warszawę Marszałek szedł na zbrojną konfrontację. Trzeba nie znać realiów maja 1926 r., aby żyć w podobnym błędzie. Odsyłam do wspomnień pani Marszałkowej. Tu jednak oddaję zawsze głos ówczesnemu pułkownikowi B. Wieniawie Długoszowskiemu, który mówił o demonstracji wojskowej, która miała wymusić dymisję rządu Chjeno-Piasta W. Witosa. Jako historyk i piłsudczyk ciekaw jestem ile Autora kosztowało napisanie zdań: "W jedną ziemię wsiąkła krew nasza, ziemię jednym i drugim jednakowo drogą, przez obie strony jednakowo umiłowaną. Niechaj krew ta gorąca, najcenniejsza w Polsce krew żołnierza, pod stopami naszymi będzie nowym posiewem braterstwa, niech wspólną dla braci prawdę głosi". To dobrze, że ten rozkaz pojawił się TU. 
Uważam, że jednym z najcenniejszych wystąpień Marszałka jest to, które odbyło się w hotelu Bristol 3 VII 1923 r., kiedy żegnał się z wojskiem. To wtedy pada to wspomnienie: "Moi panowie! W listopadzie 1918 roku stał się wypadek bynajmniej nie historyczny, ale taki sobie zwykły. Mianowicie – z dworca wiedeńskiego, jak się to zawsze ze wszystkim teraz dzieje, przeszedł przez ulicę Marszałkowską itd. na ulicę Moniuszki człowiek, którego będziemy nazywali Józefem Piłsudskim". Odsyłam do mego zapisu na tym blogu pt. Polonia Restituta odc. IX z 9 XI 2015 r. - tam obszerniejszy zapis. Nie wyobrażam sobie lekcji o polskim listopadzie AD 1918 bez cytowanie tych wspomnień. 
Pewnie, że jak każdy wybór i ten może budzić uzasadnione... pretensje. Ale raz jeszcze powtarzam: pasjonat i tak zna gro tych pism-mów-rozkazów.  Wybór Zdzisława Najdera i Romana Kuźniara, jak sadzę, ma ambicje, aby jednak "trafić pod strzechy". Ja ze swej strony mogę tylko kibicować takim pomysłom, a w skrytości ducha pomarzyć: "a może jeszcze tom II lub suplement?".  Tym bardziej, że uważny Czytelnik znajdzie na okładce i takie zdanie:
 
"WIELE WYPOWIEDZI MARSZAŁKA POZOSTAJE
 ZADZIWIAJĄCO AKTUALNYCH DO DZIŚ".

Arizona Mountain Man odcinek 5

$
0
0
Joseph Bell III patrzył mętnym wzrokiem w lustro. Widział tam siebie? Nie, to nie mógł być on. W tafli odbijał się jakiś ordynarny, nabrzmiały typ, przed którym turlała się pusta butelka. W dłoni trzymał szklankę, którą ktoś nadgryzł? Była zakończona jakby postrzępionym szkłem? Zbyt wiele znaków zapytania migało mu przed oczami.
Okręcił się wokół własnej osi. Nieopodal leżał na podłodze jakiś typ. Nie dawał oznak życia. Wyciągnięte ręce sprawiały wrażenie sieci, która ostatkami sił chce zagarnąć umykającą ławicę ryb. Obok walał się zdeptany kapelusz, który fason stracił już dobrych kilka lat temu. Teraz już jednak wyglądał, jak ostatnie nieszczęście. Kamizelka wisiała mu na jednym ramieniu. Chyba kiedyś do pozytywki był przywieszony zegarek. Pusty łańcuszek wisiał i wraz z oddychającym ciężko ciałem unosił się to w górę, to w dół.
- Gdzie ja jestem?
Ale lustro nie pomogło mu odnaleźć odpowiedzi.
- Kim ja jestem?
Wybałuszył uszy. Głos zza pleców przyszedł jednak z pomocą:
- Joseph Bell III, dziennikarz z Nowego Orleanu.
Informacja była rzeczowa, stonowana i chyba jednak... Tak, docierało do niego, że musi być tym no... tym... Josephem Bellem III...

- Nic nie pamiętam.
- Jak się pije z  Gordonem Foxem, to zwykle się tak dzieje. To szczwany lis! wie, jak od przejezdnych wydudlić na dodatkową kolejkę.
- Ale ja nigdzie nie jadę! - uniósł się Joseph Bell III i z miną, która próbuje wymusić posłuch u maluczkich skupił się na mówiącym do niego. - A ty... to... jakoś...
- Peter Craft! - przypomniał. 
- Craft?
- Tak, właściciel tej budy! Nie rozumiesz?
- Kolejka?! - zaczął patrzeć na swoje drobne, ale wypielęgnowane dłonie.- Jakiego lejka?
Barman machnął ręką. To dla niego rutyna rozmawiać z podobnie urwanymi facetami. Podziwiał zawsze pastora i szeryfa. Nigdy nie widział, żeby wielebny ubzdryngolił się. Mc Louis umiał w siebie wlać wiele, a potem, jakby nigdy nic odstrzelić dwudziestopięciocentówkę z kilku metrów. I wrócić do picia? Ten tu nadawał się tylko do wyra. Na Gordona Foxa nawet nie patrzył. Aptekarz leżał od kilkunastu dobrych minut.
- Na pana miejscu - powiedział do Bella III. - Na pana miejscu obawiałbym się jednego...
- Kaca? - uśmiechnął zadowolony z siebie dziennikarz "Echa Porannego" z Nowego Orleanu. - To...
- Ja nie o tym. Jak tu wparuje Brenda Fox i zobaczy, jak ululał pan jej starego, to nie chciałbym w pańskiej skórze. To już lepiej samemu wykapać się w smole i wytarzać w pierzu. Mam skubać kaczkę?
- Jaką taczkę? Ja nie szukam... złota...
Na dźwięk słowa "złoto" poruszyło się leżące ciało Foxa. Najpierw sapnęło, potem uniosła się lewa dłoń, potem coś mlasnęło. Ciało obróciło się na plecy. Rozpalona twarz Gordona F. wykrzywiła się, by po chwili dojść do poziomu rozmiękczenia, a na koniec wybuchnąć uśmiechem niczym poranne słoneczko.
- Belluś! Za te twoje "III"!
- My się znamy... luś?
Gordon Fox usiadł na podłodze. W tej chwili drzwi do saloonu groźnie warknęły. Próg przekroczyła kobieta poważna, żeby nie powiedzieć o twarzy zawisłej i zastygłej w nieustającym poszukiwaniu grzechu i upadku. Rozejrzała się dookoła. Wzrok jej zaczął skakać to po Peterze Craftcie, to po siedzącym na podłodze Gordonie Foxsie, na chwilę zatrzymała się na cherlawej sylwetce Josepha Bella III.
- No to mamy problem - Peter Craft bezpiecznie stanął za barem. Mógł się tam czuć w miarę bezpieczny.  Ale tych dwoje... Równie dobrze można by było tu wpuścić bizona lub byka z farmy Diego Moury.
- Nie żyjesz już Gordonie Fox! - krzyknęła, aż pobladło trzech graczy w pokera. Grający na pianinie Bill Norton już kompletnie stracił poczucie rytmu. 
- Gordonie Fox! - Joseph Bell III chciał być usłużny i skierował dobrą nowinę w kierunku towarzysza wspólnego picia. - Mama po ciebie.
- Ty wszarzu! - wrzasnęła kobieta. I już była przy nim. Jej ciężkie, masywne palce wpiły w klapy jego zmęczonej podróżą marynarki.- Ty gnojku! Czuć cię na kilometr jankesem! Nie jestem jego mamusią!
- Nie? - czuł jej lekko przegniły oddech. Chyba jadła cebulę? - To kto pani jest? I czego mną targa! Ja jestem Joseph Bell III z Nowego Orleanu!
- A ja jestem Brenda Fox! To mój mąż! Coś mu zrobił bydlaku?!
- Upił mnie duszko! - wyrwało się z ust Gordona Foxa.- Ratuj mnie kochanie moje! On mnie zamorduje!
- Co ty klepiesz? Sam żeś się schlał, jak świnia! Gordonie Foxsie zgnijesz w piekle!
- O! Ja biedny! Nieszczęśliwy! - i rozryczał się niczym dziecko, któremu wydarto bezcenną tabliczkę czekolady.
- Stul pysk! - warknęła na niego żona. - Zaraz dostaniesz za moją poniewierkę...
Potężny cios spadł na głowę unoszącego się na chybotliwych nogach męża. Zakręciło nim, jak w młynku.
- To jest rozbój! - w Josepha Bella III wstąpił duch obrońców pokrzywdzonych. Ale pani Brenda Fox już stała nad nim. Była od niego wyższa o głowę, szersza o dwie miary.
- Milcz pan! I zabieraj swoje łapy!
Joseph Bell III nawet nie dotknął pani Brendy Fox. Nie miał nawet najmniejszego zamiaru.
- Ty będziesz następny! - jej miażdżący wzrok skupił się na osobie barmana, który nerwowo jął wycierać szklanki. - I nie udawaj, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię! Ty zakało!
- Pani Fox! Protestuję!
Ale Brenda Fox ani myślała liczyć się z reakcją Petera Crafta. Uderzyła pięścią w blat baru.
- To ty rozpijasz mi męża!
- Kiedy ja sam go wysyłałem do domu! Bóg mi świadkiem!
- Na Najwyższego się nie powołuj, szmaciarzu i bimbrowniku! - gdyby nie płeć można by pomyśleć, że to Salomon prawodawca przemawia ponad tłumem w Jeruzalem. - Blacktown oczyści się z podobnych szumowin!
- Wypraszam sobie! Gordon, przyznaj, jak było. Wypędzałem cię do domu, a ty...
Ale Gordon Fox nie czuł potrzeby męskiej solidarności i w obliczu żony bezpieczniej mu było stawać u jej boku, niż barmana czy tym bardziej tego tu przybłędy z Nowego Orleanu. Kiedy Brenda odwróciła się do niego zrobił słodką minę.
- Marsz do domu! Jeszcze tylko brakowało, żeby szeryf wpakował cię na nocleg do aresztu!
- Ależ słońce ty moje...
- Milcz Gordonie! Jutro pojedziesz do Davenhaim.
- Do... do...
- Ogłuchłeś?!
- Nie, rozumiem - tu Gordon Fox przybrał pozę mężczyzny statecznego.- Ale po co do Davenhaim?
- Po moją siostrę Sally.
- Nie! - krzyknął, jakby zobaczył diabła.
- Po moją siostrę Sally - powtórzyła z naciskiem, a głos jej nabrał barwy gromowładnego gniewu. - Zmarł Tho i zamieszka z nami?
- Owdowiała kruszyna? - wtrącił bez zachowania bezpiecznej odległości Joseph Bell III. Pani Brenda Fox ruszyła w jego kierunku niczym rozjuszony buhaj. Nim cokolwiek zrozumiał już leżał mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie ostatnio Gordon Fox.
- Czy ja coś powiedziałem...
- Moja siostra nie jest wdową!
- To kot - dodał szeptem Gordon Fox. A do żony: Zdechło się panu Tho? Co za dramat!
- Teraz rozumiesz... Pierwsze miesiące będą trudne...
- Pierwsze miesiące? - jęknął, jakby zaraz miał wrócić na podłogę.
Ale pani Brenda Fox nie widziała potrzeby uświadamiania męża i całego obserwującego ich towarzystwa w zawiłościach swego domu i gości.
- Do domu!
I bezceremonialnie pchnęła małżonka ku drzwiom saloonu. Ten już nawet nie stawiał choć pozornych objawów oporu. Oboje wyszli.
Pan Joseph Bell III otrzepał się kapeluszem.
- Co to było? Wieloryb?
- Nie - wyjaśnił mu barman - Tylko Brenda Fox!
(c.d.n.)

Przeczytania... (203) Jean Lopez, Olivier Wieviorka "Mity II wojny światowej" (Wydawnictwo Poznańskie)

$
0
0
"Celem niniejszego tomu jest uporządkowanie pewnych faktów. Zamierzamy w dwudziestu trzech rozdziałach powrócić do wielkich mitów na temat II wojny światowej, które choć czasem były uważane za prawdy objawione, okazały się fałszywe. Ta książka nie ma jednak wyczerpać swojego tematu, ale przybliżyć czytelnikom rezultaty najnowszych badań historycznych. Mamy nadzieje, że te dość często nieoczekiwane odkrycia okażą się interesujące, a być może i zaskakujące" - tak Jean Lopez i Olivier Wieviorka kończy się wprowadzenie do ich książki pt. "Mity II wojny światowej", które przygotuje dla swoich wiernych odbiorców Wydawnictwo Poznańskie, w tłumaczeniu Filipa Rogalskiego. Kiedy piszę te słowa jest jeszcze ponad dwa tygodnie do rzeczywistego pojawienia się tej pozycji na półkach księgarskich. Pewnie, że czuję się wyróżniony. 
Mamy więc dwadzieścia trzy rozdziały, czyli dwadzieścia trzy głosy, dwudziestu trzech historyków. Mamy do czynienia z książką, która została wydana we Francji raptem dwa lata temu pt. "Les Mythes  de la seconde guerre mondiale". Nawet nie wprawiony we francuszczyznę Czytelnik zauważy, że polski tytuł jest wierną (w 100 %) kalką tytułu oryginalnego. Bardzo też szybko spostrzeże, że marne są widoki, aby na przeszło czterystu stronach znaleźć polonica. Widać nasza rodzima historia II wojny światowej nie stanowi dla  zachodniego odbiorcy żadnego mitologizowania. Oni tam doskonale wiedzą, że z tymi koniami na czołgi to blaga, odróżniają powstanie w getcie warszawskim od powstania warszawskiego, ba! nikt nawet nie piśnie o... polskich obozach zagłady? Nie chcę się pastwić nad J. Lopezem i O. Wieviorką (jakżeż rodzimie brzmi to francuskie nazwisko). Stwierdzam tylko oczywiste fakty. Odrzućmy nasz historyczny egocentryzm i skupmy się na treści owych "23" zapisów. Na pewno to, co skupi uwagę buszującego między regałami przyszłego posiadacza owocu pracy duetu historycznego, to będzie bogactwo wykorzystanej ikonografii. Nie, nie będę ich liczył.
Co ja pospolity "magister od królów" mogę wobec np. absolwenta Saint-Cyr, wykładowcy z Oksfordu, doktora paryskiej Sorbony (Paryż-IV)? Czytam i słucham z pokorą godną studenta pierwszego roku historii. Nie jestem specjalistą w dziedzinie operacji na Morzu Śródziemny, nie publikuję swego pisania w serii "Maîtres de guerre", nawet nie jestem dziennikarzem naukowym czy członkiem Akademii Nauk Moralnych i Politycznych. Chudziak wobec grona dwudziestu trzech Autorów (dodajmy: obojga płci!). Jak więc ugryźć "Mity II wojny światowej"? Polemizować z nimi? Rzucać się do gardła? 
Postanowiłem wybrać kompromisowe rozwiązanie. Wybrać kilkanaście wypowiedzi na interesujące mnie tematy. I? I rzucić je, jako przedsmak tym wszystkim, którzy za kilka (-naście) dni ruszą pomiędzy owe księgarskie regały. 
  • "Miara talentu oratorskiego Churchilla jest to, że mając przed sobą wroga Izbę w dniu rozpoczęcia obrad, na koniec otrzymuje wotum zaufania 464 głosami przeciwko jednemu. Czcigodni deputowani musieli bowiem jeszcze raz stawić czoło faktom: o ile można z trudem oprzeć się siłom Osi, to nadal nie można zastąpić Churchilla w samym środku walki" - François Kersaudy. 
  • "Poza tym kampania 1940 roku prowadzona prze wojska niemieckie ani trochę nie przypomina wojny błyskawicznej. Jest to operacja o charakterze militarno-taktycznym, a nie strategiczno-politycznym, oparta na jednym z podstawowych narzędzi sztuki wojennej: zaskoczeniu. Jest to również kampania piechoty, która prawie spełzła na niczym. Faktycznie bowiem centralną ideą niemieckiego planu jest manewr oskrzydlający przez Belgię połączony z atakiem z zaskoczenia przez Ardeny" -  Maurice Vaïsse.
  • "Hitler, jak sam mówił, bał się morza. Wprawdzie Reader włożył dużo wysiłku, aby przekonać go, że siłę narodu mierzy się również jego siłą na morzu, dla Hitlera jednak najbardziej istotne było to, że budowa potężnej floty bojowej w ramach Planu Z (na który wyraził zgodę) zakładała odległe terminy, trudne do pogodzenia x podbojami terytorialnemu, które planował dokonać w ciągu najbliższych czterech lub pięciu lat" - François-Emmanuel Brézet.
  • "...możemy zdecydowanie odrzucić ideę [autorzy polemizują z tezami W. Suworowa - przyp. KN], jakoby Hitler jedynie wyprzedził o kilka dni atak Stalina. Latem 1941 roku Armia Czerwona nie ma najmniejszego zamiaru atakować. operacja Barbarossa faktycznie jest tym, co stwierdził trybunał z Norymbergi - agresją zaplanowaną z długim wyprzedzeniem, która obrała jako pretekst nieistniejące czerwone zagrożeni" - Jean Lopez i Lasha Otkhmezuri. 
  • "Dym z Arizony wcale nie oznaczał wielkiego zwycięstwa, lecz tak naprawdę maskował pozbawiony konsekwencji sukces taktyczny, którego przyczyny opisał amerykański badacz Alan Zimm. Pierwsza z nich to chaos towarzyszący opracowaniu planu. Yamamoto i Genda nie zgadzają się co do priorytetowych celów. Jeden stawia na pierwszym miejscu pancerniki, symbole potęgi państwa, podczas gdy drugi, mądrzejszy, pojmuje kluczowe znaczenie lotniskowców. Panuje improwizacja, pogłębiona przez niezgodę między rywalizującymi ze sobą oficerami, którzy nie znoszą się do tego stopnia, że niemal dochodzi między nimi do rękoczynów. [...] Tuż przed atakiem okazuje się, że niczego nie przewidziano na wypadek, gdyby utracono efekt zaskoczenia" - Pierre Grumberg. 
  • "Czy Rommel był zwyczajnym generałem Wehrmachtu, czy też  «Hannibalem czasów nowożytnych», jak sugerują jego brytyjscy pochlebcy? Bez wątpienia nie był ani jednym, ani drugim. [...] Z doskonałego dowódcy dywizji staje się miernym dowódcą armii, gdyż nie docenia otoczenia, w którym prowadzi działania, oraz tak ważnych funkcji jak logistyka i rozpoznanie wojskowe. [...] Niewątpliwie źródła legendy, która go otacza, tkwią bardziej w propagandzie nazistowskiej, a nawet alianckiej, niż w osądach dzisiejszych historyków wojskowości" - Vincent Arbarétier.
  • "O ile historycy często chwalili wyczyny taktyczne i strategiczne Armii Czerwonej, o tyle rzadziej przypisywali Związkowi Sowieckiemu sukces gospodarczy podczas II wojny światowej.Wszystko jednakże wskazuje na to, że reżim stalinowski potrafił wyposażyć swoje wojska w odpowiedni militarny aparat przemysłowy, dokonując brutalnego, ale skutecznego transferu zasobów z sektora cywilnego do sektora obronnego. W tym świetle anglo-amerykańskie wsparcie było przydatne, ale w żadnym wypadku nie decydujące" -  Olivier Wieviorka.
  • "Ale kiedy nieprzyjaciel znalazł się w rozsypce, Monty'emu nie udaje się poprowadzić pościgu. Chociaż zbudował sobie duży korpus pancerny, rzuca go do walki w sposób nieuporządkowany i w jednej grupie, nie biorąc pod uwagę tego, na co pozwala mu aprowizacja. Czołgi gubią się na pustyni i kończy się im paliwo. Z braku inicjatywy czołgistów w terenie jedna z tras pozostaje otwarta na tyle długo, że Rommel ucieka. [...] Zwycięstwo pod El Alamein jest słynne jest słynne z uwagi na jego podnoszący na duchu wpływ na naród brytyjski, który poniósł wiele porażek ze strony Niemców. Ten wpływ psychologiczny przesłania jednak kluczową rolę decyzji militarnych Montgomery'ego" - Daniel Feldmann i Cédric Mas.
  • "...francuscy partyzanci mieli wyraźną skłonność do tego, aby we wszystkich wojskach niemieckich, z którymi przyszło im walczyć, widzieć właśnie jednostki Waffen-SS. [...] Dwa miesiące przed zakończeniem wojny amerykańskie służby wywiadowcze zaczęły rewidować swoje stanowisko wobec Waffen-SS. Nastąpiło prawdziwe zakwestionowanie jej mitu. [...] Ta konstatacja pojawiła się jednak zbyt późno. Albowiem mit zdążył już solidnie się zakorzenić" - Jean-Luc Leleu.
  • "W Europie niemieckiej ofensywie przeciwko Polsce we wrześniu 1939 roku towarzyszyły bombardowania Warszawy. Nie chodziło w nich o zniszczenie celów wojskowych, ale o dotknięcie cywilów - ponieważ wśród ofiar były kobiety i dzieci obu płci - aby pokazać determinację napastnika i złamać przeciwnika, niezdolnego do obrony «swoich» kobiet i  «swoich» dzieci. [...] Ogromna liczba kobiet wśród ofiar wojny mogłaby wystarczyć, aby pokazać, że wojna w żadnym wypadku nie była sprawą męską" - Fabrice Virgili.
  • "Prawdą jest, że w wielu przypadkach zwyciężało poczucie honoru. Włoscy wojskowi byli świadomi tego, że są depozytariuszami cywilizacji humanistycznej. Odczuwali kulturową obcość wobec brutalnych metod niemieckich i nie chcieli dołączą  się do eksterminacji Żydów, pozostając w zgodzie z zasadami humanitarnymi. [...] W ogniu walki poczuciu honoru   towarzyszyła również wyraźna odwaga. W Afryce Północnej włoskie dywizje odgrywały czasami decydującą rolę, pozwalając Rommlowi utrzymać pole" - Hubert Heyriès.
  • "To mięczaki! Amerykański żołnierz piechoty nie dorasta do pięt żołnierzowi rosyjskiemu, «dobremu żołnierzowi», od ważnemu i odpornemu. wreszcie, jedynie włoski sprzymierzeniec jest bardziej tchórzliwy i niekompetentny. Te opinie można znaleźć we wszystkich raportach Wehrmachtu, z każdego okresu" -  Nicolas Aubin.
  • "Wprawdzie apokalipsa, która spada na Niemcy, wywołuje głębokie niepokoje wśród najwyższych przywódców takich jak Hitler, Goering, Speer i Goebbels, ale władza i partia nazistowska potrafią zręcznie wykorzystać gniew, nienawiść i urazę cierpiących z powodu bombardowań Niemców wobec aliantów, zachęcając czasem do linczu anglo-amerykańskich pilotów, którzy zostali zestrzeleni nad ich terytorium" -  Patrick Facon.
  • "Liczby podawana przez ekspertów są różne, gdyż źródła nie zawsze są zgodne, ale szacuje się, że w całym okresie od 25 października 1944 do pierwszych dni sierpnia 1945 roku mniej niż 15 % samolotów trafiało w cel. [...] Wprawdzie zadane straty były realne, ale żeby taktyka kamikaze mogła mieć szansę powodzenia, Japonia musiałaby być w stanie zastępować samoloty i pilotów tak długo, aż starty nieprzyjaciela osiągną taki rozmiar, że złamią aliantów i skłonią do negocjowania warunków pokoju" -  Pierre-François Souyri.
  • "Regularne siły zbrojne (FFL, a  później Armia Wyzwolenia) brały udział we wspólnej walce, przyczyniając się do zatrzymania sił Osi (Bir Hakeim, Prowansja) i odnosząc piękne zwycięstwa (Tunezja, Monte Cassino, Prowansja), ale miały tylko umiarkowany wkład w końcowe zwycięstwo. [...] Ale obraz, w którym to ruch oporu prowadzi do wyzwolenia Francji jest w dużej mierze obrazem mitycznym" - Jean-François Muracciole.
  • "Ponosząc klęski, Hitler wcale nie podejmuje samych złych decyzji. kiedy zabrania Paulusowi wyjść z otoczonego Stalingradu po nieudanej próbie oczyszczenia miasta, to zakaz ten jest całkiem logiczny z operacyjnego punktu widzenia.  [...] Jeżeli chodzi o technologię, to często słusznie wskazuje się na różne zachcianki Hitlera w tej dziedzinie. Prawdziwy problem niemieckiej nauki polega na tym, że brak w niej porządku" - Benoist Bihan. 
  • "...w czasie zimnej wojny, Jałta została napiętnowana jako przyczyna i symbol podziału Europy. Obie te przeciwstawne interpretacje są fałszywe, a rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. [...] Prawdą jest, że przeciwstawne i ukryte intencje uczestników konferencji sprawiły, że konkretne decyzje, które ne niej podjęto, oprócz kilku ogólnych zasad, były niejednoznaczne i bardzo szybko prawny sens konferencji jałtańskiej został przeinaczony. [...] Polskę przesunięto do linii Curzona [...], która znajdowała się około 200 kilometrów na zachód od ustalonej ostatecznie w 1921 roku granicy między Polską a Rosją bolszewicką. Umówiono się, że Polska otrzyma w rekompensacie terytoria na zachodzie" - Georges-Henri Soutou.                                                                                                                                                                                                  
Trzeba to oddać, że  tych dwadzieścia trzy stanowisk, to świetne wprowadzenie do tematyki II wojny lub jak kto woli: uzupełnienie zdobytej wiedzy. Nie przesadzę, kiedy napisze, że książka "Mity II wojny światowej" jest adresowany do każdego miłośnika tego burzliwego okresu. Nawet zakładając francuski punkt widzenia. Myślę, że nawet skromnie wyrobiony Czytelnik powinien być zadowolony z tego, co znajdzie czytając. Świetnie byłoby, aby poszedł później za ciosem i poszukał obszerniejszej literatury na poznane tu tematy. Na pewno żaden nauczyciel nie powinien się wstydzić, jeśli przekroczy próg swojej klasy z tą książką pod pachą. Ja z czystym sumieniem będę zabiegał w rodzimym miejscu pracy, aby ten tom znalazł swoje miejsce wobec innych książek, które poświęcono II wojnie światowej. Czy  Jean Lopez & Olivier Wieviorka de facto niwelują mity II wojny światowej? A - tę kwestię pozostawiam do rozstrzygnięcia każdemu, kto sięgnie po owe przeszło czterysta stron. Jedno jest dla mnie nieomal pewne: ta książka powinna trochę namieszać nam w głowach. I o to chyba też chodziło Autorom.  Mądrość z niej wynika dość poważna: zachowujmy ostrożność wobec utrwalonych"prawd objawionych". Ja z uporem maniaka będę zawsze powtarzał swoim uczniom (i robię TO od przeszło 30-tu lat): "Cogito ergo sum!".

Jacek...

$
0
0
...gdyby żył skończyłby dziś 60. lat. Wkraczałby w emerytalny wiek? Nie dane mu było. Zmarł 10 kwietnia 2004 r. Niestety w ten sam dzień, sześć lat później, wpisał się smoleński dramat. Jacek Kaczmarski. Wiem, że nie lubił określenia"bard". Tym bardziej, kiedy dodawano, że "Solidarności". Dlatego szanując Jego wolę nie doklejam Mu tej etykietki. 


Nie pamiętam, kiedy znalazłem się pod urokiem tego głosu, interpretacji, muzy. Mam swój udział w tym, że osobisty Syn zakochał się też w tym artyzmie. W końcu maturalną prezentację przygotował na temat twórczości Jacka Kaczmarskiego & Wołodii Wysockiego. Dla mego Syna pierwszym utworem Kaczmarskiego był bodajże "Czołg":

Gąsienicami zagrzebany w piach nad Wisłą
Patrzę przez rzekę pustym peryskopem
Na miasto w walce, które jest tak blisko
Że Wisły nurt frontowym staje się okopem

Rozgrzany pancerz pod wrześniowym żarem
Rwie do ataku się i pali pod dotykiem
Ale wystygły silnik śpi pod skrzepłym smarem
I od miesiąca nie siadł nikt za celownikiem

Krtań lufy łaknie znów pocisków smaku
A łyka tylko tłusty dym z drugiego brzegu
W słuchawkach zdjętych hełmofonów krzyk Polaków
I nie wiem czemu rzeki tej nie wziąłem z biegu.


Moja zapewne była "Obława". Nie pamiętałem wtedy kto był wykonawcą. Po prostu przesiąkałem dramaturgią wilczej watahy.  Kiedy na XXX-lecie wprowadzenie w Polsce stanu wojennego organizowałem w swoim miejscu pracy spotkanie z bohaterami (a zarazem ofiarami)13 grudnia '81 witałem Gości strofami wyśpiewywanymi:

Skulony w jakiejś ciemnej jamie smaczniem sobie spał
I spały małe wilczki dwa - zupełnie ślepe jeszcze
Wtem stary wilk przewodnik, co życie dobrze znał
Łeb podniósł, warknął groźnie, aż mną szarpnęły dreszcze
Poczułem nagle wokół siebie nienawistną woń
Woń, która tłumi wszelki spokój, zrywa wszystkie sny
Z daleka ktoś gdzieś krzyknął nagle krótki rozkaz - goń!
I z czterech stron wypadły na nas cztery gończe psy!


I w prezentacji zdjęć archiwalnych powrzucałem zdjęcia wilków."Oto Wilki, na które polowano w grudniu 1981 r." - zaprezentowałem bohaterów tamtego czasu. Jeśli po takich spotkaniach czy nawet moich prezentacjach jeszcze ktoś wzdycha, jak to było dobrze"za komuny", to ja nic nie rozumiem. Widać mój przekaz jest do niczego, ostrze me stępione, czyli po prostu przestałem nadawać się do zawodu, jaki uprawiam od 1 IX 1984 r. 

Drży ze strachu czerń kozacza,
Dęba stają osełedce -
Kniaź Jarema się nawraca,
Prawosławnej wiary nie chce.
Złe przeczucie piersi dusi;
Chłopom - Popy i Ikony,
A on - Pan udzielny Rusi
Księstwo zbliża do Korony.

Ten cytat dziś wykorzystałem, kiedy moja uczennica (MK) prosiła o informację o kimś historycznym, niskiego wzrostu, przed kim drżał wróg. Zastrzegała się tylko nie Napoleon czy Łokietek! No dopiero zrobiła wielkie oczy, kiedy usłyszała pieśń o Jaremie Wiśniowieckim. "On był niskiego wzrostu?" - nie mogła wyjść z podziwu dla tego odkrycia. Ponoć raptem powyżej... 150 cm? O ile ktoś ma wyobrażenie kreacji Andrzeja Seweryna w "Ogniem i mieczem" w reż. J. Hoffmana, to jest w ślepym zaułku historii. Longinus Podpięta to na pewno nie był. "Pan Bóg dał ci marną postać. Jak się ciebie ludzie nie będą bali, to się będą z ciebie śmiali" - cytuję z pamięci wypowiedź pułkownika Jerzego Michała Wołodyjowskiego. Nie wiem, jak de facto było z miarą "Hektora kamienieckiego", ale że Jacek Kaczmarski śpiewał:

- Krwi, krwi, krwi! - krzyczał pan Zagłoba
Na widok trupa pana Podbipięty.
- Krwi! - zawrzasnęła zbaraska załoga
A Litwin chwiał się, do belek przybity
Święty Sebastian strzałami przeszyty
Słodki, niewinny, cichy, obojętny.

i

Jest nagroda za cierpienie
Kto się śmieli, ten korzysta:
Dawnych grzechów odpuszczenie,
Król Jędrkowi skronie ściska.
Masz Tatarów, w drogę ruszaj,
Raduj Boga rzezią w Prusach:
Hej, kto szlachta - za Kmicicem!
Hajda na Wołmontowicze

oraz

Do nieba leci Mały Rycerz
Wybuchem rozerwany w strzępy,
W Rzeczypospolitej granice
Tureckie kładą się zastępy.
Pęka imperium pełne swobód,
Rozerwą je sąsiedzi rychło -
Jak Basi rzekł, tak powie Bogu
Pan Michał swoje credo: Nic to!

Na tych strofach mój Syn uczył się, oprócz oczywiście serialu TVP i filmów kinowych, smaku bohaterów "Trylogii". Chyba osobiście nigdy nie poznał literackiego pierwowzoru.  Za to nim 15 lutego 1999 r. poszliśmy na "Ogniem i mieczem" przeczytałem Mu niemal w całości dzieje losów Heleny Kurcewiczówny, Jana Skrzetuskiego, Jurki Bohuna. Podbipiętę znał z cytowanej wcześniej pieśni. To dlatego później w kinie uniósł się Jego głos "Tata, to było w innym miejscu", kiedy zobaczył, jak imć Onufry Zagłoba herbu Wczele zdobył kozacki sztandar. 
Jak widać o Jacku Kaczmarskim można na wiele różnych sposobów. Sam, przed laty, popełniłem artykuł "Moja klasa", gdzie nie tylko cytowałem, znany jak mniema tekst, ale przestrzegałem koleżeństwo w zawodzie  o... zagrożeniach wynikających z epatowaniem samych siebie na portalu "Nasza klasa". 

Za to Magda jest w Madrycie i wychodzi za Hiszpana
Maciek w grudniu stracił życie, gdy chodzili po mieszkaniach
Janusz, ten co zawiść budził, że go każda fala niesie
Jest chirurgiem - leczy ludzi, ale brat mu się powiesił
Ale brat mu się powiesił...

Może zaskoczę, do jakiej piosenki często wracam, ba!  zmusza by szukać książki...

Prosty kolejarz nie chce pojąć,
Jak można z życiem chcieć się rozstać.
Figurki w oknie sklepu stoją,
Sklep zmienia pana, a świat - postać.
W powietrze wylatuje zamek
Stając się marzeń rozpadliną -
Rzecki umiera weteranem,
Wokulski - znika pod ruiną.

Ja po prostu kocham "Lalkę" Bolesława Prusa. I nie wyobrażam sobie bezludnej wyspy bez jej tomu. Żadna książki nie podbiła mnie tak, jak ONA. Dzięki Kaczmarskiemu choć na chwilę wracam do Warszawy AD 1879 r. 


I bardzo osobiste doświadczenie. Moja ówczesna klasa w 2004 r. uczciła moje urodziny i powrót do zdrowia zakupem tomiku "Tunel". To w nim ukazał się m. in. jeden z ostatnich wierszy pt. "Oddział chorych na raka à la Polonaise A.D.2002".

Rano mnie wypisali zaraz po badaniach.
Teraz już tylko dni do wyroku odliczać...
Pod oknem siedział Godny. Wkładałem ubranie.
Nagle, ni stąd, ni zowąd mówię - Zdrowia życzę...
Wyrwał się z odrętwienia, jakbym był majakiem.
- No proszę! Jednak umie pan mówić, jak widzę!
A myśmy już myśleli: z książką, to snob jakiś...
- Nie, proszę pana - mówię - nie snob. Jestem Żydem.

Oj, odjęło mu mowę. Bo o co tu pytać?
Wyraźnie było widać kiedy się przeraził,
że pacjent - żyd już wie, kto jest antysemitą
i zgładzi go przez Spisek Żydowskich Lekarzy!
Odszedłem, bezskutecznie próbując przełykać
i w ustach mi gęstniała tysiącletnia ślina.
- Spluń za siebie - mówiło mi coś - spluń i zmykaj!

A ja obracałem w pamięci kryminał.

Pewnie, że mógłbym i o Jacku Kaczmarskim, i  moich (czy mego Syna) wspólnych peregrynacjach długo i dużo.  Jeśli mogę odtwarzam te pieśni swoim dzisiejszym uczniom. Ilu zostanie z nimi? Nie wiem. Po latach dociera do mnie opinia o zachwycie... zauroczeniu... znaczeniu... I nagle dowiaduję się, że tamte akordy są ichne, że tamte słowa na zawsze zapadły w umysłach.

Mój Bóg pochyla się nade mną,
wstań mówi choć za oknem ciemno,
i sen domaga się puenty.
Sam nie zna snu więc mnie pogania,
do mycia zębów, do śniadania,
siłą perswazji i zachęty.
Mój Bóg nie stworzył świata w tydzień,
robota mu nie sforo idzie,
ciągle się myli i przeklina,
grzebiąc w szczegółach gubi wątek,
nie wie gdzie koniec gdzie początek i sarka że to moja wina.

Wciąż mu nie dość zmylonych dróg, uparty gość mój Bóg,
wciąż mu nie dość zmylonych dróg, uparty gość mój Bóg.

Nie wiem, co Jacek Kaczmarski napisałby i wyśpiewał o Polsce AD 2017. Nikt tego nie wie. I nikt nie ma prawa nawet domniemywać. Zachodzę w głowę czy zamknąć to pisania. Przeglądam na szybko i stawiam na...

Spójrzcie na podgolone łby,
Na oczy zalepione miodem,
Wypukłe usta żądne krwi,
Na brzuchy obnoszone przodem,
Na czuby, wąsy, brody, brwi,
Do szabel przyrośnięte pięści -
To dumnej szlachty pyszne dni
Naszemu winne są nieszczęściu!

To za ich grzechy - myśmy czyści -
Gnębią nas teraz komuniści!


PS: To pisanie dedykuję memu SYNOWI! 

Arizona Mountain Man odcinek 6

$
0
0
Roy przyglądał się Indianinowi. Ten bacznie patrzył na spotkanych. Widać było, że i dla niego spotkanie tych dwoje jest zaskoczeniem, niespodzianką. W tej głuszy, o tej porze. Biali z reguły pozostawali albo w swoich miastach, albo gdzieś na ranczach. Nawet wojsko ukryło się za palisadami fortów i mało kto wyściubiał nosa. A tu - tych dwoje. Do tego stary jakiś... Ranny?
- Nie szukamy zwady - Roy spokojnie i cedząc każde słowo zaczął mówić. Czuł narastające napięcie. Myśl o ataku ze strony Indianina jakoś go opuściła. Nie wiedział dlaczego, ale nie widział w nim krwiożerczego wroga. Indianin prawie bezszelestnie przesuwał się przed nim, pochylił nad Bootem. Koń delikatnienie zarżał. - Napadnięto nas. Nie widziałeś... takich trzech?

Indianin pokiwał głową. A więc rozumiał go. Dalej nic jednak nie mówił. Zsiadł z konia. Roy też zsunął się z siodła muła.
- Jestem Roy Wern. A to Boot. Jesteśmy...

- Nieważne! - usłyszał niski i ciężki głos. - Zgubiliście się?
- Napadnięto nas! Okradziono ze skór i... Boota...
Indianin nic nie odpowiedział. Pochylił się nad Bootem. Stary bez entuzjazmu przyglądał się, jak ów ściąga z niego wilczą skórę. 
- To źle wygląda! - usłyszeli diagnozę.
Roy podszedł do Boota. Ukląkł przy nim.
- Musimy dostać się do osady... Do Mountbatten.
- Daleka droga... Nie dojedzie z tą nogą...
- Co on klepie?! - obruszył się stary. - Tylko skręcona!
- Skoro jesteś głupi - odparł Indianin. - to jedźcie. Ja was nie trzymam. Droga zasypana po kolona. Może się przedrzecie. Tylko, że ten wasz muł, to nie łosza...
- Co proponujesz? - Roy autentycznie zaniepokoił się. Właściwie na słowo uwierzył staremu, że noga jest tylko skręcona. A jeśli to złamanie?
- Tam - Indianin wskazał na kolano. - Zbiera się krew lub woda...
- Puchlina? - stary ożywił się. Słowa te nie tchnęły optymizmem. - Co teraz?
- Mówiłeś, że to tylko zwichnięcie! - warknął Roy. Taki werdykt, to właściwie wyrok dla nich wszystkich. Oczywiście dla Boota oznaczało to...
- Bałem się! - jęknął stary.
- Czego?!
- Bałem się... że... mnie... tam zostawisz...
- Ty stary durniu!
Chciał rozciąć mu spodnie. Plama na nich wskazywała, że coś tam się z kończyną dzieje nie najlepszego.
- Zostaw! - Indianin pochwycił dłoń z nożem. - Tu i teraz, to dla niego śmierć.
- Skąd on taki mądry?! - zniecierpliwił się stary. Ale Roy zrozumiał. Schował nóż do pochwy. - Jak teraz już wiesz... to... Wsiadaj na Klarę i jedź! Jedź do wszystkich diabłów!
- Głupi jesteś! - Roy zaczął tracić cierpliwość.
- Skończyliście te występy?! - usłyszeli głos Indianina. Popatrzyli na siebie. Nawet nie zauważyli, jak ten dosiadł swego konia.
- Jeśli dłużej będziecie się szarpać kto i czemu jest winny, to zachód słońca zrobi swoje, a jutro rano wilki dokonają reszty. Okryj tego starego...
- Tylko nie starego! - obruszył się Boot. - Mam swoje lata, ale...
- Czy on musi tyle gadać?! Zamknij się stary, bo ci język utnę!
- Zamknij się Boot! Słuchamy... wodza.
- Nie jestem wodzem. Nazywam się Dwa Księżyce! Ale mój brat jest szamanem. Jeśli on nie pomoże, to niech wasz Bóg ma go w swej mocy.
- Dwa Księżyce?! - stary aż jęknął. - Przecież to...
- Chyba wiem kto - przerwał mu Roy. - Ale to teraz nie ma znaczenia. Gdyby chciał nas zabić zrobiłby to już dawno.
- Ale...
- Zamknij się Boot! On chce ratować twoją skórę.
- A nasze... twoje skóry...
- Są gówno warte, jeśli miały by być ważniejsze od twego życia stary koźle. Twoja Klara jest od ciebie mądrzejsza.
Opatulił go szczelnie skórą i wsiadł na muła.
Dwa Księżyce odjechał nieopodal. Karabinem, który cały czas ściskał w dłoni, pokazywał kierunek.
- Dwa Księżyce? - stary mruczał pod nosem. - Równie dobrze mógłbym się sam oskalpować.
- Co tam mruczysz?!
Ale Roy tym razem nie reagował. Postanowił zdać się na los. A ten teraz był bez wątpienia w rękach Dwóch Księżycy.
Po chwili zrównali się z nim. Ruszyli przed siebie. Roy jechał po lewej ręce Indianina. Przyglądał się mu z uwagą.
To była twarz wojownika. Mężczyzny w wieku jeszcze nie starczym, ale już więcej niż dojrzałej. Głębokie bruzdy ryły się w jego policzkach. Włosy miał cały czas krucze, związane w dwa krótkie warkocze. Jego imię okryte było ponurą sławą. To jemu przypisywano rozbicie dwóch szwadronów 316 pułku kawalerii majora Harringtona. Oficerów obwiesił na najbliższych drzewach. Znany był z tego, że nie brał jeńców. Tym bardziej teraz jego zachowanie względem dwóch białych rzuconych w tą zimową głuszę wydawało się jakimś ponurym żartem. Mieli inny wybór? Roya to pytanie nie opuszczało od chwili, kiedy zdecydował się ruszyć śladem indiańskiego ogiera. To nawet nie była intuicja. To była konieczność. Tak nakazywał instynkt samozachowawczy.
Dwa Księżyce nic nie mówił. Zmierzch dopadł ich, kiedy wjeżdżali w las. Stary jednak zasnął. Nie wiedział, że gorączka dopada schorowany organizm. Nie mogli jechać szybciej. Klara też miała swoje bariery. Roy zaczął zwalniać. Dwa Księżyce zatrzymał się.
- Daleko jeszcze?
- Za tym zakolem - wskazał na rzekę.
- Musimy ją pokonać?
- Na szczęście nie.
Gdzieś w oddali odezwał się skowyt. Klara zaczęła nerwowo strzyc uszami.
- Wilki?!
- Wilki - ze spokojem odparł Dwa Księżyce.
- Ruszajmy!
Indianin tylko skinął głową. 
Rzeka była na dobre skuta lodem. Ujrzeli niewielkie stado ptactwa. Po chwili byli na skraju zakola. Nagle droga załamywała się i lekko schodziła w dół. Na polanie stało kilka wigwamów. Roy uśmiechnął się do siebie. Nawet w najzuchwalszych snach nie mógł sobie wymyślić, że będzie zawdzięczał ocalenie Indianinowi.

(c.d.n.)

Spotkanie z Pegazem... (94) Wojciech Młynarski "Nie wycofuj się"

$
0
0
Mistrz Wojciech Młynarski odszedł 15 marca. Pogrzeb odbył się w piątek 24 marca. Nie poczekał na dziś, 26 marca - skończyłby 76. lat. Od kilkunastu dni piszemy o NIM w czasie przeszłym dokonanym. Taki wyrok losu. Nie da się przekomarzać ze śmiercią. Na kogo zagnie parol, ten przegrany. W tym cyklu Wojciech Młynarski dopiero po raz trzeci (patrz odcinki: 1 oraz 68). Wiem, powinno GO być więcej. Przepraszam. Będę się starał cytować więcej. Nie tylko przy okazji marcowych rocznic.


Trudno wybrać jeden wiersz/utwór Mistrza. Powinno się zasypać cały cykl JEGO słowem. Nie za ładny uśmiech francuski minister kultury Audrey Azoulay zdążył nadać Wojciechowi Młynarskiemu Order Sztuki i Literatury / Ordre des Arts et des Lettres. Jak czytamy we wszechwiedzy internetowej: "Jest przyznawane za znaczące osiągnięcia w dziedzinie sztuki i literatury lub popularyzację sztuki i literatury we Francji i na świecie". Ustanowił go w 1963 r. sam generał/prezydent Charles de Gaulle.

Byłaś ze mną cały PRL,

Potrafiłaś bić się i wykłócać,
Dziś Ci muszę śpiewać jak Jacques Brel:
"Nie opuszczaj mnie i nie porzucaj!"
Bo o wolność cały PRL
Bił się umysł Twój, i czyn, i słowa,
Dziś, gdy prawie osiągnęłaś cel,
To mi mówisz, że chcesz emigrować...

Jak bez Ciebie odbić się od dna?
Całkiem nie wiadomo, lecz wiadomo,
Że wewnętrzna emigracja ta
To w tej chwili jest najgorszy pomysł...
Na dziesiątkach politycznych scen
Tłum cwaniaczków chce mnie robić w konia,
Jest mi wciąż potrzebna niby tlen
Twoja lekkość, dystans i ironia.

Polityków paru trochę znam,
A bez Ciebie i trzech zdań nie skleję,
A gdy z nimi się w dyskusję wdam -
Oni nie zmądrzeją, ja zgłupieję...
Oni wciąż traktują jak ten śmieć
Moralności mej zasady wszystkie,
Lecz, gdy przegram - pragnę pewność mieć,

Że przegrałem w dobrym towarzystwie!

Chcę Cię mieć przy sobie noce, dnie,
Więc mnie, proszę, nie strasz swą absencją!
Ukochana, nie opuszczaj mnie,
Nie wycofuj się...

...Inteligencjo! 


Inteligencjo! - ratuj dorobek Mistrza! Inteligencjo! - bądź godna dziedzictwa, które nam pozostawił. Inteligencjo! - nie daj się ogłupiać tym, którzy czarne nazywają białem, a swe brednie przekuwają w slogany swej bezmierności w głupocie. Oni chyba nie czytali, nie słuchali Mistrza Wojciecha. 
W i e l e   jest mądrości, które nam zostawił. Ja proponuję jedną z nich: 

Rodacy!
Róbmy swoje!
A Ty, Widzu, brawo bij!
Róbmy swoje!
A Ty zdrowie nasze pij!
Niejedną jeszcze paranoję
Przetrzymać przyjdzie - robiąc swoje! Kochani,
Róbmy swoje! Róbmy swoje!
Żeby było na co wyjść!

Przeczytania... (204) Dagmara Dworak "Kromka chleba. Poruszające wspomnienia z syberyjskiego zesłania. Podróż po 70 latach na miejsce zsyłki" (Wydawnictwo Rebis)

$
0
0
Jako wnuk Kresów (tych wileńskich) mam od dawien dawna ugruntowany pogląd na temat, jaką podjęła w swojej książce pani Dagmara Dworak. W wileńskiej części mej rodziny (czyli równe 50%) od zawsze żywe były tradycje i pamięć o zsyłkach, jakie Sowieci (w ramach eksterminacji narodu polskiego) zaczęli przeprowadzać od lutego 1940 r. Nie da się zapomnieć, jak w szkole średniej moja polonistka (trzeba to podkreślić: bardzo anty- nastawiona do systemu komunistycznego) wyartykułowała zdanie, które mnę wstrząsnęło: "17 września 1939 r. był błogosławieństwem dla Polski i Polaków". Szlag mnie mało nie poraził. Najłagodniejsze z moich zdań, jakie zaległo w mej uczniowskiej części mózgu brzmiało: "Ładne mi błogosławieństwo, gdybym urodził się na Kamczatce!". Moja rodzina (zamieszkała wtedy w zaścianku Trepałowo, województwo wileńskie) nie została wywieziona. Dotknęło to rodzinę siostry mego Dziadka, ciotki Jadwigi Ostrowskiej. Powód. Wujek, Jan Ostrowski, był osadnikiem wojennym. Wcześniej żołnierz cara Mikołaja II, potem J. Piłsudskiego, by na koniec razem z gen. Lucjanem Żeligowskim zdobywać w październiku 1920 r. Wilno. Zasłużył na zsyłkę? Według sowieckiego oprawcy/okupanta - TAK. Wydawnictwo Rebis, dla takich jak ja (zainteresowanych martyrologią Kresów) wydali książkę pt. "Kromka chleba. Poruszające wspomnienia z syberyjskiego zesłania. Podróż po 70 latach na miejsce zsyłki", której autorką jest pani Dagmara Dworak. Zaskoczeniem na sam początek kontaktu z tą książką jest zdjęcie na jednym ze skrzydeł okładki... aktorki pani Joanny Brodzik.  Okazuje się, że z tejże okładki patrzą na nas przodkowie pani Joanny! Tak, to opowieść o babci, jej rodzicach i rodzeństwie. Mogę czuć się zaskoczony.

"We wspomnieniach moich sióstr Hajnówka z naszych dziecięcych lat, ta sprzed wybuchu wojny, jawi się jako raj na ziemi. Realia były zapewne bardziej brutalne, tyle że niedostrzegane oczami beztroskich dzieci" - i właśnie wkroczymy w świat kresowej rodziny, który bezpowrotnie runął po agresji sowieckiej 17 IX 1939 r. Edward Słoński pewnie przypomniałby, że to "najeźdźca kałmucki" znów sięgnął po polski kołacz, aby rozdrapać do z Niemcami (i Litwinami) - raz na zawsze i ostatecznie. Nie powiem, że upajam się literaturą skażoną naszą (narodową) martyrologią. Trudno jednak, abym był obojętny na los Kresowiaków. Tym bardziej, że wzrastałem w taki domu. A Matka Boska Ostrobramska, wisząca w miejscu mej pracy, to nie tylko dekoracja.
Zaczynam  od podziwu dla książki pani Dagmary Dworak:  rodzinne fotografie! W zawierusze wojennej przechować takie bezcenności? Proszę nie zapominać, że to mógł być wyrok dla ich posiadaczy, dla tych, których na nich uwieczniono. Wraca rodzinna opowieść, jak osobisty Dziadek niszczył i palił rodzinne pamiątki, świadczące choćby o szlacheckim pochodzeniu rodziny. Na mnie robi wrażenie zachowany "dokument dotyczący przyznania Krzyża Niepodległości".
"Po kilku dniach do Hajnówki wkroczyli Rosjanie. Jak tylko przyszli, zaczęli wprowadzać swoje porządki. Między innymi usunęli ze szkoły wszystkich polskich nauczycieli. W zamian przyszły białoruskie i ukraińskie nauczycielki, które prawdopodobnie nie miały wykształcenia pedagogicznego, ale znały język polski, bo pochodziły z tych terenów, i mogły się swobodnie porozumieć z polskimi dziećmi" - to przypomnienie dla tych, którzy nie znają realiów sowieckiej okupacji. A proszę mi wierzyć ignorantów jest bardzo wielu. Kiedy czytam, jak ojciec rodziny tłumaczył dlaczego dzieci muszą uczyć się po russkomu jazyku naprawdę wraca mój Dziadek. Kiedy jego syn, a mój Wuj burzył się, że nie pójdzie... że go ośmieszają... że opluwają pamięć Polski... - usłyszał m. in."2+2 zawsze jest cztery". Nie posłanie dziecka do sowieckiej szkoły było wyrokiem dla rodziny! No, bo tylko wróg ludu (czyli Związku Radzieckiego/Sowieckiego)  mógł przeciwstawiać się wichrom historii.
Proszę zwrócić uwagę, co się dzieje: jedno zdanie wspomnień obcych nam ludzi pobudza (otwiera) nasze własne historie. Tak, "Kromka chleba..." jest takim przypomnieniem skąd jesteśmy, jaka droga za nami, czemu powinniśmy naszą pamięć. Bez determinacji rodziców, wspominających swą gehennę ówczesnych dzieci, ta (i inne) historia nie miałaby swego ciągu dalszego.
Czy tu nie znajdziemy scen ukrywania przed sowieckim okupantem pamiątek? Ależ oczywiście, że tak! Czytamy: "Za pierwszym razem ukrywali zalakowana butelkę z dokumentami i wartościowymi rzeczami, wśród których było pokwitowanie wydane ojcu przez Niemców za odebrany Krzyż Niepodległości. Potem zakopywali galowy mundur legionowy ojca i maszynę do szycia. [...] To zakopywanie odbywało się w wielkiej tajemnicy, nawet przed sąsiadem zza płotu". W domu moich wileńskich Dziadków maszyna ostała się! nie dość na tym zimą 1946 r. w bydlęcym wagonie"jechała z Polski do Polski" (jak to określała moja wileńska, ukochana Babcia) i służy do dziś. Poczciwy "Singer", taki "deptany", jak u bohaterów z Hajnówki.
"Tatuś zaczął nas ubierać - od bielizny do rzeczy wierzchnich, ale najpierw wszystko poukładał w małe stosiki. Mamusia powiedziała tylko, że trzeba wkładać jedno na drugie, jak najwięcej warstw, żeby zabrać, ile się da, bo nie wiadomo, ile bagażu pozwolą nam ze sobą wziąć. Ojciec poubierał więc nas, w co tylko się dało, wciągnął na nas nawet nasze nowe szkolne mundurki" - oto wspomnienie 10 lutego 1940 r. Data coraz mniej eksponowana! Oto pierwsze transporty miały wyruszyć na Wschód! Proszę nie zapominać, że to nie była bezmyślna machina eksterminacyjna! Odpowiednie tajny rozkaz NKWD ZSRR nr 001223 określał dokładnie  kategorie ludzi, których należało się pozbyć z dawnych polskich Kresów. To, czego nie dokończy car Aleksander II ze swymi rzeźnikami pokroju M. Murawiowa-Wieszatiela dopełniał teraz Stalin i Ł. Beria. Ja w tym wspomnieniu widzę swoich, rodzinę Ostrowskich!
"Były wśród nas również rodziny mieszane, gdzie tylko jedno z małżonków było polskiego pochodzenia, oraz rodziny Rusinów, czyli pochodzenia białoruskiego lub ukraińskiego. Rusini już w wagonach zaczęli dystansować się od Polaków, uważając Sowietów za bardziej «swoich»" - jedność w nieszczęściu? Chyba sypie się kolejny mit, jaki zapada bardziej w pamięci, niż rzetelna wiedza historyczna."Transport nigdy nie zatrzymywał się w centrum dużego miasta czy na samym peronie. Zawsze było to gdzieś na uboczu, na jakiejś oddalonej bocznicy, na obrzeżach małych miast. nigdy przy budynku stacji. Sowieci nie chcieli się chwalić przed rodakami tym, co robią".
Pani Dagmara Dworak bardzo drobiazgowo spisała relacje swoich bohaterów. Od czasu do czasu, jako swoiste dopełnienie, wzbogaca wspomnienia o opis, wyjaśnienie. Nie komentuje opowieści Danuty i Bogusława. Mamy wrażenie, że siedzimy na wprost obojga z nich i słuchamy, jak gorzko w ich życiu smakowała kromka chleba, tego wydartego z sowieckiej (okupacyjnej) ręki.
"Wypakowano wszystkich z pociągu i w trzaskającym mrozie powieziono do wsi o nazwie Makarak. Tam była już tylko tajga. Syberia" - cel osiągnięto. Ale to nie był kres drogi:"Sanie były zaprzężone w małe, krępe syberyjskie koniki. Nie wiem, ile było tych sań, ale niemało, sunęły jedne za drugimi, tworząc długą wstęgę. Nie wiem, ile dni to trwało. Na pewno nie mniej niż trzy, może dużo więcej". Dotarli do posiołka Gramatucha. Bohaterowie bardzo szczegółowo zapamiętali miejsce swego zesłania. Dla mnie bardzo istotne jest śledzenie ludzkich losów, zachowań. Nie, nie oceniam: "Przez faworyzowanie Białorusinów i Ukraińców starano się od samego początku budować podziały między mieszkającymi8 w jednym domu ludźmi. Liczono na rewanż w postaci donosów. Czasami to się enkawudzistom udawało, a czasami nie...". Zresztą Autorka zachowuje również bezstronne milczenia. Pani Dagmara Dworak jest tylko osobą, która zachowuje te poruszajcie zdarzenia. Swoją drogą ciekawe, jakie emocje nią kierowały, kiedy jako świadek słuchała i rejestrowała wypowiedzi.
Warunki bytowe w baraku nie budziły entuzjazmu: "W tym jednym pomieszczeniu mającym może czterdzieści metrów kwadratowych mieszkało dwadzieścia osób. Państwo Głowaczowie to trzy osoby -  mąż z żoną Jadwigą i szwagierką Janiną, czteroosobowa rodzina Wiśniewskich - rodzice z dwójką dzieci, nasza sześcioosobowa rodzina, również liczna rodzina Siemieniaków i samotny pan inżynier Nosek [...]". Tragedie dotykały rodziny jeszcze w trakcie transportu: "Gdy eskortujący nas enkawudyści odkryli śmierć dziecka, wyszarpnęli je z ramion matki i porzucili po drodze". Takie "pożegnanie" zapewnili oprawcy dziecku pani Głowaczowej.
"W niedzielę Polacy zawsze organizowali nabożeństwo. Zbierali się w jednym z domów, tam ustawiali prowizoryczny ołtarz i się modlili. Było to coś na podobieństwo mszy polowej. Część osób mieściła się w środku, a pozostali wokół domu" - to jeden z licznych utrwalonych na kartach "Kromki chleba..." obrazów syberyjskiej zsyłki. Staram się wybrać kilka. To nie jest takie prosto. Bogactwo książki sprawia, że pominięcie jakiegoś epizodu czy przykładu zubaża wartość czytanej książki. Zdaję sobie sprawę. Trudno jednak oczekiwać, abym wpisał tu każdy dzień z życia zesłańców. Jeszcze teraz opis pracy w kopalni poraża swoim nieludzkich wyzyskiem. I nie chodzi tu o zapis Emila Zoli, ale to co przeżyli wspominający Danuta i Bogusław: "Górnik najczęściej pracował na leżąco. Często nie można było używać kilofa, tylko trzeba było dłubać żelaznym rylcem. [...] Praca w kopalni była naprawdę katorżnicza. Nie dość, że warunki były bardzo prymitywne, to nie zapewniano odpowiedniej odzieży ochronnej". Co było przedmiotem urobku? Złoto! "To miejsce pozyskiwania złota Polacy nazywali Fabryką Złota. Trzeba jednak zaznaczyć, że tam, gdzie uzyskiwano złoto już w czystej postaci, nie pracowali Polacy, tylko zaufani ludzie komendanta - upoważnieni enkawudyści". Niemniej dramatycznie wyglądała praca przy wyrębie tajgi.
"Chleb to było coś czarnego, lepkiego, rodzaj wręcz gliny - to była bryja! Ale to był chleb. [...] Chleb był zakalcowaty, mokry, niewrośnięty,  alej jak on nam smakował! Bo to był chleb. O nim się myślało nie tylko w dzień, ale i w nocy. Dzieci budziły się wtedy z głodu" - dziwić się potem, że okupacyjne pokolenie takim kultem otaczało kromkę chleba? Pozwalam sobie na pewne... szachrajstwo, a mianowicie łączę wypowiedzi obu świadków.
Seans spirytystyczny na Sybirze? Budowa domu. Historia legionowego munduru, który została tyle o ile (bez polskich guzików i dystynkcji) przerobiony jakby na... garnitur: "...komendant wytargował ten mundur za dwa wiadra ziemniaków. Spokój był do kolejnej niedzieli, kiedy to komendant wystroił się w swój nowy nabytek. Ku uciesze Polaków zaczął dumnie paradować po Gramatusze w polskim mundurze legionowym. Radość Polaków była bardzo duża, bo widok był przedni...". Czar prysnął, kiedy usłużny Sowieta "co to wojował z Polakami" rozpoznał po kroju z czym ma tu do czynienia.
"Jak nastały ostre mrozy, szybko się okazało, że nasze obuwie nie chroni przed tak niskimi temperaturami. Najlepsze obuwie na ten czas to były sowieckie, siermiężne walonki, wykonane z filcowanej wełny, tak zwanego wojłoku. Te buciory był przedmiotem wielkiego pożądania" - proza syberyjskiego przeżycia. Wspominana jest tu temperatura poniżej -40 ℃. Od samego zapisu robi się zimno... Skutki odmrożeń leczono lata po wojnie! Taka "pamiątka"po braterskiej pomocy sowieckiej. "Przy tych temperaturach wszystko błyskawicznie zamarzało. Mleko świeżo z udoju, wlane do miski, za chwilę było zamarznięte i po odbiciu z naczynia ta zamarznięta bryła była gotowa do przechowania. W całej okolicy znajdowały się tylko dwa domy, gdzie za drakońską cenę, ale można było mleko potajemnie zdobyć". Niemal idylla? Nic bardziej mylnego. Wkrótce w życie zesłańców wkradł się podstępny wróg: głód  i jego siostrzyca, śmierć! "Polacy sami organizowali pogrzeby. Sami przycinali na traku deski na trumny. Bo każdy Polak był pochowany w trumnie. Mnie się wydawało, że tam jest las krzyży...". Jak wykopać grób w warunkach syberyjskiej zimy? Jest i o tym:"Najczęściej zakopywano trumnę w śniegu, a gdy wiosną śniegi puściły i ziemia odtajała, kopano grób i grzebano zmarłego zgodnie z naszą tradycją"
"Pamiętajcie, że jesteście Polakami. Pamiętajcie! [...] Już wtedy się bałam, że mama to mówi, bo wie, że umrze"- takich słów nie da się zapomnieć, skoro opowiadający wraca do nich po przeszło siedemdziesięciu latach. I tu nie chodzi o patos, czy tani dydaktyzm. To najczystsza forma miłości do Ojczyzny. Oto kolejne pokolenie Polaków zostało skazane na zatracenie w syberyjskiej tajdze. 
Nie powinno to stać się w sowiecki kraju, ale stał się... cud!"...gruchnęła wiadomość, spadła jak grom z jasnego nieba i lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy: wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. [...] Ta niezwykła nowina wniosła do Gramatuchy ogromny pozytywny ładunek. [...] To światełko w tunelu sprawiło, że nagle ożywiły się kontakty między ludźmi". Euforia! Nadzieja! Rok 1941! Nagle zmienił się front... edukacyjny w sowieckiej szkole:"Giermancy eto podłyje wojennyje zachwatcziki"
Choroba żony/matki dawała złudną nadzieję na... zmianę miejsca zesłania. Niestety, nie była ona ani lekarzem, ani inżynierem, aby kogoś przejął ją los. Rodzina nie dostała pozwolenia. Kobieta zmarła: "Tata kazał pochować mamę w tej czarnej balowej sukni, mimo iż nie było to jej życzeniem. Przed śmiercią prosiła o pochówek w skromnej, zwykłej czarnej sukience. [...] Mama miała nadzieję, że tę droga balową suknię uda się nam kiedyś korzystnie sprzedać lub wymienić na jedzenie...". Skąd balowa suknia na Sybirze, w którą ubrano Sylwestrę Żukowską? Proszę samemu sprawdzić.
Sytuację zesłańców zmieniła się, kiedy do Gramatuchy dotarła wiadomość o pakcie Sikorski-Majski. Słyszymy, jak bardzo zmienił się stosunek Sowietów do Polaków, wyrabianych norm: "Wielkie poruszenie i ogromne nadzieje wzbudziła wiadomość o tworzeniu się w Buzułuku polskiej armii. [...] Zaczęto agitować, żeby nigdzie nie odchodzić, że gdzie indziej nie jest przecież lepiej! Tu, daleko od frontu, jest bezpiecznie. To tu powinniśmy zostać i pracować już jako wolni ludzie". I rozpoczęła się istna "wędrówka ludów". Buzułuk jawił się, jako skrawek odzyskanej Polski! 2 IX 1941 r. Leonard Żukowski razem z dziećmi, z których dwoje (Danuta i Bogusław) snuje swoje wspomnienia, które utrwaliła pani Dagmara Dworak, córka Bogusława Żukowskiego."Do Buzułuku dotarliśmy jesienią 1941 roku. Miasto było kompletnie zakorkowane przez Polaków. Kto żyw, ciągnął do miejsca, gdzie formowała się polska armia. [...] Zdobyć w Buzułuku miejsce zakwaterowania było bardzo ciężko. Miejscowa ludność wynajmowała wszystko, co się dało"
Z premedytacją robię "skok" na okres po wojnie. "Po powrocie do kraju nikt poza najbliższą rodziną nie witał zesłańców. Wrócili jak winowajcy, nie jak ofiary. Propaganda komunistyczna przez lata twierdziła, że ci, którzy przeżyli wojnę w Związku Sowieckim, mieli szczęście przetrwać ją poza obszarem największej zawieruchy wojennej. O zesłaniach syberyjskich nikt nie mówił. Przez lata zbywano je milczeniem" - pani Dagmara Dworak zapomniała dopisać, że do 1989 r. w dokumentach Kresowiaków wpisywano "urodzony/na w ZSRR". Latem 2011 r. Autorka książki z m. in. swoim ojcem, Bogusławem Żukowskim, wyruszyła w podróż na Sybir, do miejsc, w których zesłano rodzinę z Hajnówki!... "Płakałam, gdy ojciec witał się z Nadią Paradiną, córką gospodarzy, u której Żukowscy mieszkali w nieistniejącej już wsi Nowoigorowce. [...] Płakałam tez, gdy płakał ojciec, witając się z Jewginiejem Iwanowem [...]. Po krótkiej chwili wahania padli sobie w objęcia jak bracia, jak najwięksi przyjaciele, ciesząc się ze spotkania, na które nigdy nie liczyli". Trzeba być drewna, aby bez wzruszenia nie przebrnąć przez te sceny. Wiem, że to inna skala, ale przypomina mi się moja podróż na nasze wileńskie Kresy latem 1976 r. Też tam było wzruszenie, łzy i radość z odzyskania się po latach. 
Pani Dagmara Dworak napisała (a może"spisała"lepiej brzmi?) napisała piękną książkę. Los rodziny Żukowskich, to kawałek naszej historii, o której nie wolno nigdy zapomnieć. Tym bardziej, że przez czterdzieści pięć lat rodzimi sowietyści robili wszystko, aby zadeptać pamięć o tamtych ofiarach. Takich, jaką była m. in. pani Sylwestra Żukowska, prababka Autorki i pani Joanny Brodzik. Ogromne brawa dla Wydawnictwa Rebis za"Kromkę chleba...". Trudno zapomnieć słowa, które wypowiedziała, ta która na zawsze została na nieludzkiej, sowieckiej ziemi: 


"...GDYBY NIE TA BUJNA ZIELONA ROŚLINNOŚĆ,
TO BYŁOBY TU BIAŁO OD POLSKICH KOŚCI"
- Sylwestra Żukowska

Paleta (XXIX) Andy Thomas

$
0
0
Jestem dzieckiem westernu. 
Tego klasycznego. Przyznaję się do tego nie po raz pierwszy. Z wielkimi kreacjami takich gwiazd, jak J. Wayne, J. Stewart, G. Cooper, G. Ford, H. Fonda, R. Widmark, G. Peck czy C. Eastwood. Moimi mistrzami byli J. Ford, H. Hawks, R. Altman. Autorami moich lektur byli m. in. K. May, W. Wernic czy Sat-Okh (S. Supłatowicz). Wyczekiwałem na dostawę do kiosku popołudniówki "Dziennika wieczornego", aby zdobyć kolejny odcinek "Leworękiego"autorstwa J. Wróblewskiego. Sam na tym blogu od czasu do czasu upubliczniam skutki mojej wyobraźni, która osadziła się w tęsknocie (?) do West Wild. 
Nie po raz pierwszy w rym cyklu powrót do czasu bezprawia Dzikiego Zachodu. Nie po raz pierwszy na tym blogu można odnaleźć płótna Andy Thomasa. Na portalu"Fine Art by Andy Thomas" znajdziemy wiele interesujących nas informacji o Autorze tych realistycznych scen, jakie często popychają mnie do dopisywania losów graficznym bohaterom. Nagle stają się moimi. Bezimienny kowboi staje się kimś ważnym, bo dostaje życie ode mnie. I przez kilka odcinków towarzyszy mi...

Amerykanie lubują się widać w scenach z życia traperów, farmerów, pospolitych bandytów z krwawych lat drugiej polowy XIX w. I chyba nie przesadził ten, kto opracowywał wspomniany portal, kiedy wzmiankował, że Andy Thomas przywraca do życia tamtych ludzi, tamte wydarzenia. Tym bardziej, że widzimy ich w różnych sytuacjach. Zerkamy do zatłoczonych saloonów, jedziemy dyliżansem, jesteśmy świadkami strzelaniny, pojedynków czy pospolitego mordobicia.


Ma swoje studio w Carthage w Missouri. Nie znam rangi muzeów, które wymienia się, ale to dość długa lista. Na jakiej artystycznej pozycji plasują dzieła Andy Thomasa? Mówiąc szczerze... niewiele mnie to obchodzi. Dla mnie jest ważne, że skupia moją uwagę i pozwala znaleźć się w tamtym świecie, jaki wciąż mnie fascynuje. 

 

Pewnie, że na tych płótnach odnajdziemy bohaterów Dzikiego Zachodu! I to te z pierwszego rzędu, jak choćby Buffalo Bill, Wild Billa Hickoka czy Wyatta Earpa:


W tym roku, 6 września, Andy Thomas skończy równe 60 lat. Jest ojcem sześciorga dzieci i dziadkiem dziewięciorga wnucząt. Trzeba przyznać, że spora gromadka. Czy ktoś idzie w ślady ojca i dziadka? 


Wcale mnie nie dziwi, że inspiracją do pracy dla A. Thomasa była twórczość choćby F. Remingtona, czy Ch. M. Russella, którzy byli bohaterem już odc. III i IV tego cyklu.. W "Palecie" spotkaliśmy się już też z malarstwem  E. K. Bonneta (odc. XIV). A i inne foldery wypełniają obrazy o tej tematyce. Żeby wspomnieć tu tylko Billa Owena, Charlesa Schreyvogla, Davida Yorkea czy Dona Oelzea. Raczej nie jestem w stanie wykorzystać wszystkich Ich dzieł, bo mój cykl (a może i blog) należałoby przemianować na witrynę pt. "West Wild art..."?


Bardzo trudno wybrać do tego odcinka kilka płócien. Sam Andy Thomas sięga po różne techniki wyrazu artystycznego: głównie są to obrazy olejne, ale powstają też akwarele, grafiki wykonane węglem czy w ołówku, ba! nie stroni od rzeźby. I, co istotne, nie ogranicza się tylko do tematyki westernowej. Ja z kolei tylko niej TU poświęcam czas i miejsce. Proszę się nie zdziwić, jeśli trafimy na króla Artura i jego rycerzy czy widok toskańskiego rynku lub polowanie na Moby Dicka. Dlatego na zamknięcie cyklu dorzucam gawędę w wykonaniu samego... Marka Twaina oraz partyjka bilarda z prezydentami USA, przyznajcie też niezwykła kompilacja historii Stanów Zjednoczonych (i nie jedyna, jaką wykonał Autor).


PS: Gro z wykorzystanych tu ilustracji udostępniłem sobie z Facebooka Andy Thomasa.

Arizona Mountain Man odcinek 7

$
0
0
Boot nie widział, jak wjeżdżali między wigwamy. Niczym trzy widma? Z niektórych  wyglądały zaciekawione i milczące twarze. Mróz odstraszał jednak i był silniejszy od ciekawości. Dwa Księżyce zatrzymał swego konia. Roy Wern zrobił to ze swoim mułem.
- Zaczekajcie!
Podszedł do jednego z wigwamów i wszedł do środka.
Roy podszedł do leżącego. Stary ciężko oddychał. Oczy miał zamknięte.
- Śpij.
Stary tylko coś mruknął. Poruszył się na swoim legowisku, jakby chciał się przekręcić. Nie mógł.
Po chwili Dwa Księżyce wrócił w towarzystwie innego Indianina.
- To nasz szaman, Szara Sowa. Weźmiemy go do jego teepee. Chyba stracił przytomność.
- Raczej nie mówił prawdy... stary głupiec! - Roy
Wnieśli Boota do środka. Panował w nim mroczny półmrok i ciężki zaduch. Zapach skór, paleniska i potu mieszały się ze sobą dając efekt jakiegoś kwaśnego rozczynu. Delikatnie ułożyli starego na posłaniu urządzonym ze skór wilków i bizona. 
Dwa Księżyce spojrzał na Roya:
- Musimy stąd wyjść. Szara Sowa...

Wskazał na szamana. Roy rozumiał. Wiedział, jak bardzo otaczają tajemnicą swoje kontakty z bogami i duchami. Musiał wierzyć w dobre intencje Szarej Sowy. Nie mieli żadnych szans, aby dotrzeć do jakiejś osady i znaleźć tam pomoc.
Bez słowa wyszli. Roy jeszcze spojrzał na Boota. Jego twarz była spokojna. Oddychał ciężko, ale regularnie.
- Co dalej?
Dwa Księżyce rozłożył ręce.
- Wy to mówicie: wszystko w ręku Boga?
- Tak.
- No to zostaje modlitwa?
Roy westchnął. Nie było w nim resztek gorliwości, jaka charakteryzowała dwa pokolenia Wernów. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio modlił się. Kiedy był w zborze? Pokiwał tylko głową. Był sens, aby teraz szukać pomocy u Najwyższego?
Dwa Księżyce poprowadził go do swego wigwamu. W wejściu stanęła młoda kobieta w widocznej ciąży.
- To moja... siostra...
Dziewczyna tylko skinęła głową. Roy trącił końcówką palców rondo swego kapelusza.
- Jej mąż... zginął...
- Moi?
- Hm... Pytasz czy biali?
Roy z pewnym niepokojem czekał na odpowiedź.
- Wolałbym, żeby to był ktoś z was. Żołnierz. Pokłócił się z Wolnym Orłem... Obaj byli pijani.
- Wolny Orzeł okazał się szybszy?
- Czy wy biali musicie być tak głupi?! - Dwa Księżyce pochylił się nad ogniskiem. - Kiedy przestaniecie traktować nas, jak jakiś wioskowych głupków?! Wolny Orzeł czuł się wolny! Szybował nad naszymi głowami. Zniszczyła go wódka. I zazdrość o...
- Kobietę? - dokończył Roy. Obaj jednocześnie spojrzeli w kierunku dziewczyny. - I zrobił się melodramat.
- Wolny Orzeł pchnął nożem mego szwagra. Sam przywiozłem jego ciało, a potem spaliłem na Zachodnim Uroczysku. A siostra...
- Została wdową.
- I do tego oczekuje swego pierwszego dziecka. Musiałem ją zabrać. Siostra. Miała być ze zrzędliwą teściową? Stara wiedźma by ją wykończyła. Oskarża Naomi...
- Jest ochrzczona?
- Tak. Kiedy byliśmy w rezerwacie jakiś ksiądz ochrzcił kilka osób z naszego plemienia. Naomi, to ładne imię.
- Wiesz, co oznacza?
Indianin teraz wpatrywał się w Roya z jakąś dziwną uwagą. Wyczuł w jego głosie, że czeka go jakieś odkrycie.
- Może ci się nie spodobać.
- Więc?
-  "Moja rozkosz".
Dwa Księżyce nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się do siebie i pokiwał głową. 
- Myślisz, że Boot wydobrzeje? - Roy zmienił temat.
Indianin wzruszył ramionami.
- Wszystko w rękach i duszy Szarej Sowy. Jeśli duchy będą przyjazne białemu człowiekowi.
- Stary nikomu niczego złego nie uczynił. Jak go znam...
- Nikt o nikim nie może powiedzieć, że go zna! Dobrze zna.
Zaczerpnął z jakiegoś naczynia garść wody.
- Jest tak czysty we wszystkim, jak ta woda?
Roy zamilknął. Doskonale rozumiał sens słów, jakie usłyszał.
- A ty? Jesteś wodą czy popiołem?
- Może tylko grudą błota.
Dwa Księżyce wskazał miejsce, na którym miał spocząć. Usiedli. Zapadło niezręczne milczenie.


(c.d.n.)

Spotkanie z Pegazem... (95) Julian Tuwim "Wieniawa"

$
0
0
Generał Bolesław Wieniawa Długoszowski  (1881-1942) był bohaterem tego cyklu. Tak, odcinka 82. Uważałem, że 1 kwietnia jest doskonałą okazją do przypomnienia tej barwnej (ale i tragicznej) postaci naszej historii. Oczywiście mając"na oku" tą rozrywkową stronę żywotu Pierwszego Szwoleżera II Rzeczypospolitej. Smutne, kiedy (o czym zresztą też pisałem) słyszę zdziwienie, że... niby to kto to był ten Wieniawa? Ignorancja? Kalectwo? Ubóstwo? - jak zwał, tak zwał.


Wybór Juliana Tuwima (1894-1953) nikogo, kto zna meandry życiorysów OBU panów, nie powinny dziwić. Ze "Skamandrytami" Wieniawa żył za pan brat. Razem się bawili, razem przy jednym stoliku pili, razem odwiedzali nie jedną warszawską knajpkę. Wszak w duszy Generała drżała i nuta poety! Znów można by odesłać do odcinka 82 "Spotkań z Pegazem". 
Ciekawe, że i Bolesława, i Juliana łączy osoba biografa, bo o nich dwóch swoje książki napisał Mariusz Urbanek. Zresztą obie wydało szacowne Wydawnictwo Iskry. Ciekawe, że ja tym razem sięgam nie po zbiór poetycki, ale po książkę, którą zawdzięczamy dociekliwości pana Marka S. Foga "Absurdy Polski międzywojennej" (Vesper 2006) i tu na stronach 230 i 231 odnajdujmy interesujący nas wiersz pt. "Wieniawa":


Co kilka dni się do mnie
Ktoś nowy z prośbą zgłasza,
Zaczyna arcyskromnie
I bardzo mnie przeprasza:
„Pan mnie wysłuchać raczy,
O drobną chodzi sprawę,

Co to dla pana znaczy?
Pan przecież zna Wieniawę!”


W tych dniach się brunet zjawił,
Interes ma gotowy:
„Czy rząd by wydzierżawił
Monopol tytoniowy?”
Nie chodzi o przekupstwo,
Dość zmienić jest ustawę!
Dla pana to jest głupstwo!
Pan przecież zna Wieniawę!”


Dentysta pewien z Brześcia,
Brat szwagra mej kuzynki,
Chce dla hurtowni teścia
Sprowadzić z Włoch rodzynki.
Godzinę mi tłumaczy,
Uderza w tony łzawe:
„Co to dla pana znaczy?
Pan przecież zna Wieniawę!”


Ignacy Pupcikowski
(Brat mleczny naszej praczki,
Pochodzą z jednej wioski)
Wyrabia wykałaczki.
„Szanowny pan wybaczy,
Do armii chce dostawę…
Pan słówko szepnąć raczy,
Pan zna pana Wieniawę…”


Mimosenblum Maurycy
Artylerzystę syna
Chce przenieść do stolicy
Z Radomia czy z Lublina.
„On płacze i on płacze,
On kocha tak Warszawę!
Co to dla pana znaczy?
Pan przecież zna Wieniawę!”


A wczoraj (nie wierzycie?
Pod chabrem! Bez przechwałek!)
Przychodzi do mnie skrycie
Po prostu – sam Marszałek.
I prosi o dyskrecję,
Bo ma intymną sprawę,
A wierzy w mą protekcję”
„Pan przecież zna Wieniawę!”


…Choć prosił – nie uległem,
Choć groził – wytrzymałem.
Gdy skończył mówić, rzekłem:
„Nie mogę! Próbowałem!
Do Wróbla się nie chodzi
Na mleczko ani kawę,
A zresztą – co to szkodzi?
Pan przecież zna Wieniawę!”


Ciekawe zaniedbanie, że mistrza Juliana zabrakło w tym cyklu! Tym jednym wierszem ubytków nie uzupełnię. Trudno. Ale krok zrobiony. Nie będę deklarował, że od teraz to  się zmieni i strofa za strofą popłyną rzeką. Wielokrotne takie zapewnienia zeszły na... nic. 1 kwietnia, to sposobna pora, aby przypomnieć i Tuwima, i Wieniawę. 1 lipca minie 75-ta rocznica tragicznej i desperackiej śmierci Generała-Ambasadora-Prezydenta. Piszę to słowa w chwili, kiedy sam dowiaduję się o samobójczej śmierci jednego z moich Wychowanków (A. G. - rocznik '79). I znowu fabuła literacka zderza się z prozą życia. Jakże okrutnie. 


Coraz więcej spotykamy się z... Pegazem. Wciąż przyświeca mi myśl, aby poezją docierać do większej liczby odbiorców. Jeśli będziemy rozumieć historię poprzez strofy, to naprawdę będzie nam prościej brnąć w gąszczu dat, zdarzeń i postaci. Może kolejne "Spotkanie..." sprawi, że będziemy szukać innych dzieł, innych autorów? W końcu dotykamy zapomnianych często cudów rodzimej literatury. Chyba warto. Ostatni odcinek (ten poświęcony W. Młynarskiemu) odwiedziło blisko trzystu Czytelników. Jak będzie z tym? Nie wiem. Tego nigdy się nie da określić i przewidzieć. Mocno wierzę, że WARTO to robić. I dlatego wkrótce spotkamy się po raz...  s e t n y !

PS: To 1100 post na tym blogu.

Przeczytania... (205) Zbigniew Mikołejko "Żywoty świętych poprawione ponownie" (Wydawnictwo Iskry)

$
0
0
Leży przede mną pokaźny tom. Co ja piszę "tom"? Tomiszcze! Przeszło 700 stron! Autor: Zbigniewa Mikołejko!  "Żywoty świętych poprawione ponownie", Wydawnictwo Iskry! I zaczynam się... martwić. Nie, nie o siebie. Dla wielu dewotów tych kilkaset stron może się okazać trudną pigułką do przełknięcia. "A to niby czemu?" - zastanawia się pan Stachu. Niech mi będzie wolno wykpić się cytatem: "...polscy święci tak często - z etnicznego punktu widzenia - nie byli wcale Polakami. Mamy zatem wśród owych świętych domowych Niemców i Włochów, Rusinów i Węgrów, Litwinów i Czechów, mamy ludzi krwi greckiej, francuskiej czy bośniackiej. Mamy więc nade wszystko - mieszkańców krajów habsburskich, łącznie z Austriakami". Jak ma się z tym godzić, kto usta ma pewne frazesów o polskości, narodowości?! Udźwignie ten balast? Dalej może być jeszcze gorzej: "...polscy święci tak często byli ludźmi pogranicza, z miejsc, gdzie ścierały się z sobą i stapiały w specyficzną jedność, w kulturową i religijną ekumenę Mitteleuropy, wielkie potęgi historii (Polska i kraje niemieckie, domeny Jagiellonów i domeny Habsburgów, państwo polsko-litewskie, Ruś i Turcja) czy wielkie odłamy chrześcijaństwa (katolicyzm, protestantyzm i prawosławie) oraz lokalne - wieloetniczne i wieloreligijne - społeczności". Dwa pojęcia, które sam staram się kształtować (jako wnuk Kresów tych wileńskich) u swoich uczniów: wieloetniczność i wieloreligijność. 
Potraktujmy książkę  profesora Zbigniewa Mikołejko, jako podróż po epokach i wspaniałe spotkanie z świętymi, którzy patronują Polsce od wieków. Nie wiem, jak nauka żywotów świętych wypada obecnie na katechezie, ale moje belferskie doświadczenie podpowiada, że wiedza na temat historii Kościoła jest mizernej kondycji. Tym bardziej powyższe cytaty uważam za bardzo istotne. Od razu ustawiają czytelnicze myślenie na pozycji: uwaga! doświadczywszy spraw, które do teraz są mgłą. Czy to światło, jakie wydobędzie się ze stron nie porazi? Jeśli zaskoczy, to już będzie sukces, bo obnaży to stan naszej wiedzy.
Autor imponuje mi, kiedy stwierdza: "Nie interesują mnie święci z obrazków. Nie interesuje mnie ich cukierkowe męczeństwo ani bezbolesna pobożność". W kraju, gdzie klęka się nie tylko przed świętymi, ale i natchnionymi kapłanami - takie podejście ociera się nieomal o bohaterstwo godne zabicia plugawego smoka! Podpisuję się pod kolejnym zdaniem:"Nie interesują mnie święci z hagiografii. Nie interesuje mnie ich pochód do nieba - prosty i jednoznaczny, wyzuty z wahań i błędów, z trwóg, rozczarowań goryczy". Osobiście boję się każdej postaci fanatyzmu. Nie ma znaczenia czy jest biały, czarny, zielony, żółty czy czerwony. Zawsze obawiałem się koloryzacja i budowania postaci dla samego bycia. I bezwątpliwościowego wierzenia.   I bezkrytycznego bałwochwalstwa? W końcu jaka jest różnica w czczeniu złotego cielca od glinianej figurki zwieńczonej aureolą? "Nie interesuje mnie mnie ich standy sakralny popęd, popęd najzupełniej mechaniczny, bez prawa do osobistego wyboru, do rezygnacji, do klęski" - czy to nie sens tego, co wcześniej sam napisałem.
113 stron z 707 zajmuje biografia świętego papieża Jana Pawła II (1978-2005). Losowo wybiorę fragmenty biografii kilku bohaterów "Żywotów świętych poprawionych ponownie". 36 żyć. Jest, co rozpoznawać. Stawiam na 1/4, czyli 9 postaci. Proszę zrobić bliskim quiz! Przeczytać te wyjątki z biogramów i nie zdradzić rzecz jasna o kogo chodzi. Niech stający w szranki sami dociekną prawdy. To dopiero będzie frajda poznać! To do dzieła!

Św. Wojciech:"Zmasakrowane ciało Wojciecha, po wykupieniu przez Bolesława Chrobrego, powędrowało najpierw do Trzemeszna, a następnie do Gniezna. Ale powędrowało nie bez stosownej legendy: oto bowiem - zanim ktoś je pogrzebał z litości - zawisło ono na drzewie, gdzie przez trzy dni pilnował go ponoć orzeł"

Św. Stanisław:"...wiele na to wskazuje, egzekucja biskupa nie odbyła się wcale na Skałce, gdzie istniała wówczas tylko mała rotunda kamienna, lecz prawdopodobnie na wzgórku- dziś już nieistniejącym, lecz znanym z aktu z 1229 roku jako miejsce sądowe - między wawelską katedrą a tzw. większym kościołem św. Michała, kościołem kolegiackim".

Św. Otto n Bambergu:"Oczywiście, działalność misyjna Ottona nie szła bez oporów: środowiska pogańskie były na Pomorzu silne i wpływowe, a lud przywiązany do tradycji. Dochodziło zatem do rozmaitych prób oporu - biernego i czynnego, jawnego i skrytego. Wszystkie one zostały złamane - mocą cudu, a częściej jeszcze militarnymi demonstracjami Warcisława i Bolesława. Ale obok bata była także i marchewka: Otto obsypywał możnych podarkami, karmił prosty lud i wystarał się u Bolesława o zmniejszenie trybutu płaconego z Pomorza".

Św. Jadwiga Śląska:"...zaczęła jadać wyłącznie suche jarzyny i chleb pszeniczny z grubo mielonej mąki oraz pić przegotowaną wodę (pod naciskiem biskupów i spowiedników zgodziła się jednak na to, by w niedziele i wielkie święta jeść dwukrotnie rybę oraz pić piwo). [...] Mniszkom dwóm przywróciła światłość źrenic, gdy krzyż im obu na oczach uczyniła - jednej krucyfiksem, drugiej swym psałterzem. Dwu wisielców, ledwie co powieszonych, z szubienicy zdjąć kazała i modlitwą ich ożywiła".

Św. Kinga: "W łożnicy ubłagała jednak męża, by przez rok w dziewictwie oboje pozostali, darując ów czas Bogu. Co się i stało, lecz Bolesław poprosił ją o zachowanie tajemnicy. Wyprosiła też u męża i drugi rok czystości, ofiarowując go zarazem w darze Przenajświętszej Pannie. [...] Skończyło się to tym ostatecznie, że oboje z mężem śluby czystości złożyli i przeżyli tak lat czterdzieści".

Św. Jadwiga Andegaweńska (król):"...małopolscy panowie nie zamierzali wpuścić Habsburga do Jadwisinego łoza i, bardziej jeszcze, na polski tron: sędziwy krakowski kasztelan Dobiesław z Kurozwęk kazał więc po prostu zawrzeć wawelskie wrota i odprawić Austriaka z kwitkiem (wtedy właśnie, zdaniem Długosza, nastąpiła owa szamotanina królowej z Dymitrem z Goraja)".

Św. Jan z Dukli:"Ściśle wypełniając wymogi franciszkańskiej reguły, stał się wkrótce dla braci mistrzem duchowym i zasłynął nadto jako znakomity spowiednik, skrzętny bibliotekarz oraz płomienny kaznodzieja. [...] Do końca swych dni słynął jako sumienny spowiednik, nawet wówczas, gdy pod koniec życia oślepł  już i stracił częściowo władzę w nogach. Widziano go wówczas codziennie, jak kuśtykał w stronę konfesjonału, szukając drogi rękami, zmagając się z pałubą ciała".

Św. Szymon z Lipnicy: "Dobrotliwy ów zakonnik zjawia się po raz pierwszy w Historii [tj. powieści "Historia żółtej ciżemki" A. Domańskiej - przyp. KN] jako wybawiciel zbłąkanego, przerażonego chłopca w pełnej zgodzie z hagiograficznym obrazem, ale też nie bez ikonograficznych niemalże, symbolicznych nawiązań. I wyłania się nagle z ciemności, na oczywistym progu między starym a nowym życiem dziecka, w kręgu światła (które niekoniecznie musi być tylko blaskiem naturalnym, lux, lecz odsyła też - bo czemuś by nie? - i  w stronę nadzmysłowego lumen)".

Św. Stanisław Papczyński:"...surowy zwolennik rygoryzmu, zaczął się przeciwstawiać rozluźnieniu reguły i domagać zachowania ścisłych zasad ubóstwa oraz obserwancji. Zbuntował się też przeciw swoim przełożonym, oskarżając ich o nadużycie władzy, twierdząc słusznie, że zostali wybrani, jak ustalono, nie przez kapitułę, lecz w Rzymie, oraz wystarali się u generała zakonu - po to, aby przedłużyć sprawowanie urzędów - o dyspensę, zwalniającą ich od zwołania tej kapituły w  roku 1667".

To  nie takie proste? A nikt nie powiedział, że takie będzie. Zaskakujące wyniki? Jakie? Nie odważę się prorokować, ale chyba z niektórymi  n a s z y m i  świętymi powinny ujawnić się jednak kłopoty? Zawsze ubolewam nad jednym faktem: dlaczego na katechezach nie uczy się... historii Kościoła. Proszę zapytać o choćby pięciu papieży (i to takich sprzed 1978 r.). Jaki wynik?
Zaskakują nas wnioski profesora Zbigniewa Mikołejko: "...ujawnia się chociażby pewien paradoks socjalny, jeśli się tak można wyrazić, towarzyszący karierom polskich świętych. Oto bowiem ci święci, święci ludowej ponoć wiary, są w znakomitej większości błękitnej krwi - to członkowie domów panujących, książęta i arystokraci, to szlachta średnia i wysokiego rodu. To - następnie - kilku synów mieszczańskich. To - wreszcie - ledwie trzy postaci ze społecznego dołu, z chłopskiej i wielkomiejskich nizin". Podobna statystyka może wprowadzić w osłupienie. I to nie tylko bigota, który poza faktem świętości niczego innego w postaci po prostu nie dostrzega. Chwiałbym wierzyć, że wielu z nas (o ile sięgną po te przeszło 700 stron) zmieni swe postrzeganie tych, którzy w kościołach i domach spoglądają na nas ze swych nabożnych artefaktów.
Warto, aby po tak natchnionej świętością (nie mylić z dewocją) i historią naukach  znów wrócić do rozdziału pt. "Introdukcja". Tam pouczający ślad naszych czasów:"Obcy - ten, który zjawia się z zewnątrz - staje się tu więc zawsze kimś o dwuznacznej naturze, kimś w rodzaju romantycznego sobowtóra, kimś sowim i kimś głęboko uwewnętrznionym (w kulcie i legendzie, w historii i micie, w doświadczeniu codziennym i odświętnej celebrze), choćby przychodził z miejsc najbardziej odległych albo z głębin wieków". Książka Zbigniewa Mikołejki, to nie lektura dla bigota czy religijnego fanatyka. Wręcz przeciwnie. Nie powinni jej omijać łukiem ateiści i wojujący antyklerykałowie. To cudowna okazja, aby naprawdę pomyśleć o sensie istnienia, dochodzenia do prawd objawionych, kształtowania ducha państwowego. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może oddzielić 1000-letniej historii Polski od 1000-lecia chrześcijaństwa. Był już taki jeden! Nazywał się towarzysz Władysław Gomułka... Ale my nie bądźmy cisną konserwą myśli i haseł. "Żywoty świętych poprawione ponownie" powinny nam trochę pomieszać w oczach. Za co tylko wielkie uznanie dla Wydawnictwa Iskry.

PS: Zadziwia mnie fantazja... obchodów dnia chrztu Polski! Niby jaki TO dzień? Przypomnę tylko (bo pisałem na ten temat), że istniej bardzo lakoniczny zapis: "MYSKO DUX BAPTIZATUR". Gdzie tu data, miejsce i każdy inny szczegół? NIE MA GO!

Arizona Mountain Man odcinek 8

$
0
0
Joseph Bell III długo wracał do stanu równowagi. Nie pamiętał, jak znalazł się w hotelu, na łóżku.
Nie pamiętał, aby w ogóle brał numer. O ile dobrze pamiętał, to zaraz po opuszczeniu dyliżansu wszedł do saloonu. I tam...
Nie, mąciło mu się w głowie. Poznał jakiegoś typa... Młynarza?... Nie, to nie był młynarz. Skąd w miasteczku młynarz. Co innego lekarz. Tak, to na pewno musiał być lekarz - ustalił z całą pewnością. O ile w ogóle człowiek pod ciężarem nieprzewidywanego kaca ma w ogóle pewność.
Rozejrzał się po pokoju. Żadne luksusy. Uwaga skupiła się na torbie podróżnej i jakiejś sakwie. Czyli jednak jego rzeczy są. Ani nie zostawił w dyliżansie, ani tym bardziej nikt go nie okradł. Poczucie ulgi napełniło otuchą jego zmaltretowane ciało.
- Bellowie! - uniósł się, jak w wieczystej apoteozie. - Nie piją! Tylko wznoszą toasty.
Ale ciężar ciała okazał się zbyt przygniatający jego kręgosłup. bo pacnął z powrotem na materac. Cud, że nie widziała go pani Wilkinson! "Z tych Wilkinsonów!..." - wróciło do niego, jak przekleństwo. Wielomiesięczne, ba! dwuletnie staranie o rękę Elisabeth runęłoby, jak sztandar w Forcie Sumter. A tego by nie chciał.

- Chwała Bogu... chwała Bogu...
Sufit zdał się Josephowi Bellowi III wyjątkowo nieprzyjazny. Dałby przysiąc, że te dziwne mazy wykrzywiają się w szyderczy uśmiech Shermana. Przez tamta pamiętna pacyfikację spłonął nakład złożonej przez niego książki. Pech chciał, że rękopis został u wujostwa Morisów i przepadł w zawierusze wojennej.
- Przeklęty Sherman!
Nie poznawał swego głosu. Jak przystało na prawdziwego człowieka Południa nosił w sercu pogardę do błękitnego koloru i gwieździstej flagi Unii. Ale najbardziej nienawidził Shermana i tego... no... Sheridana...
- Kurdupel!
Wrzasnął na cały głos. Sufit groźnie obniżył się. Mógł w każdej chwili runąć na ociężałą głowę Josepha Bella III. Poszukał ratunku kryjąc głowę w... poduszce? Nie znalazł. Za to zaczął się krztusić i dusić.
- Ja oszaleję!
Usiadł na łóżku.
- Co ja tu w ogóle robię?
Podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.
- To nie Nowy Orlean - dokonał rzeczowego odkrycia. 
Usiadł przy stoliku. Leżały na nim jakieś papier, gazeta, otwarta książka.
- Tylko nie "Chata wuja Toma"! Tylko nie "Chata wuja Toma"! Tylko nie to!
Czuł awersję do każdego akapitu, jaki niosła ze sobą ta książka. Gdyby mógł usmażyłby Harriet Beecher Stowe we własnym sosie.
- Czarownica!
W takich chwilach zapominał, że to właśnie jej i tej książce zawdzięczał kim został. Napisał pierwszą prasową polemikę, zarzucał autorce nieścisłości!
- Utopić by babę! 
Odetchnął z ulgą, że to jednak nie "Chata wuja Toma". Na brunatnej okładce były wytłoczone jakieś kwiaty. Otworzył. Na pierwszej stronie był czarno-biały sztych z jakimś oficerem z dawnych czasów. Przyjrzał mu się starannie:
- Arizona Mountain Man?
Skrzywił się. Arizona Mountain Man, to nie mógł być ten... no...  Mountain... Man Arizona... O! dostrzegł przebłysk geniuszu! Wracała do niego, co tu robi.
- Jak ja się nazywam? 
Odbicie w lustrze nie pomogło mu. Widział mężczyznę w średnim wieku, szpakowatego z zarostem dostojnym i wypielęgnowanym. Raz jeszcze wlepił wzrok w rycinę. Zaczął czytać podpis pod obrazkiem: "George Washington".
- Znam go! Podobny do dziadka Josepha I!
I zamknął książkę.
Podszedł do miski z wodą. Była zimna i jakaś... poszarzała? Miał wrażenie, że już robił użytek z tej miednicy. Odbicie w wodzie przypominało to z lustra.
- Chyba jestem zmęczony? Spać!
Ale nie doszedł nawet do łóżka. Zatrzymało go pukanie do drzwi.
- Pan Joseph Bell?!
Usłyszał swoje nazwisko. Ucieszył się tym. Podszedł do drzwi. Ale ich nie otworzył. Były zamknięte tylko na klamkę. Ktoś je pchnął.
Zdziwił się widząc rosłego faceta z wycelowanym w siebie rewolwerem.
- Joseph Bell?! - zapytał bardziej stanowczo.
- Tak, ale...
- Radzę nie stawiać oporu... Phil! skuj go!
Zza tego dziwnego mężczyzny wysunął się jakiś drugi, drobniejszy o twarzy lekko pokiereszowanej życiem. Musiało być dość burzliwe i bolesne.
- Ale... Ja nic... Kim wy do diabla jesteście?!
- Świętym Mikołajem! - parsknął ten, który wyciągnął kajdanki.- Ręce.
- Ja nic nie zrobiłem. Jestem dziennikarzem i szukam...
- My już ciebie znaleźliśmy! - usłyszał od tego, który cały czas mierzył do niego z rewolweru. - Skuj go Phil!
- Protestuję!...
Nagle poczuł zimno stali na czole. Wylot lufy dociskano do jego czoła. Przełknął ślinę.
- To jak będzie? - głos właściciela rewolweru nie niósł z sobą dobrej nowiny.
- Ja... przecież... nic... nic... nie... nie... mówiłem...
- Też mi się tak wydawało.
Joseph Bell III uczuł ucisk na przegubach.  Spojrzał nas we drżące dłonie. Naprawdę były skute. Dwa stalowe koła obejmowały je. Nie pozostawiało to żadnej wątpliwości: były na nim kajdanki.
- Chryste panie! - jęknął.
- Trzeba było wcześniej myśleć - usłyszał w dalszym ciągu z tych samych ust. Człowiek, który je wypowiadała raczej nie znał się ani na żartach, ani nie miał w sobie drobiny wyrozumiałości dla ludzi pokroju Josepha Bella III. - Wyprowadzić aresztowanego.
- Żądam adwokataaa! - odezwała się w zatrzymywanym chęć obrony.
Nikt go jednak nie słuchał. Pchnięcie kolbą w bok dodała energii, aby opuścić pokój. Joseph Bell III czuł, że zbiera mu się na płacz.

(cdn)

Sum rex vester, nec fictus neque pictus.

$
0
0
"Nie w chlewie, lecz człowiekiem wolnym urodziłem się: zanim w te ziemie przybyłem, nie zbywało mi ani na jedzeniu, ani na przyodziewku; wolność moją zatem kocham i zachowam. Z łaski Boga przez was królem waszym obrany zostałem; przybyłem tu za waszymi prośbami, waszymi głosami. Przez was korona została na mą głowę włożona, zatem jestem królem waszym ani nie urojonym, ani nie malowanym. Chcę panować i rządzić ani nie ścierpię, aby ktoś z was w tym mi przeszkadzał. Bądźcie strażnikami wolności waszej, ale nie pozwolę, abyście byli moimi nauczycielami i stróżami moich senatorów. Zatem pilnujcie tak wolności waszej, aby wasza swoboda w swawolę nie została obrócona." - król Stefan Batory (1576-1586)  wypowiedział te pamiętne (i jakże często cytowane) słowa w czasie obrad sejmu, który odbywał się w Toruniu, do którego monarcha zjechał dopiero  16 X 1576 r. Aliści zrobił to bardzo opieszale, bo czekano na JKM dni dwanaście! Obradowano tam od 4 października do 29 listopada. A czas był wszak niemal wojenny i to skażony wizją bratobójczej walki, bo Gdańsk nie chciał uznawać obioru księcia siedmiogrodzkiego, uważając cesarza Maksymiliana II godniejszym korony polskiej. Pozwólmy sobie przypomnieć, że w żyłach tegoż, co na czele Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego stał płynęła krew Jagiellonów. Prapradziadem JCM był wszak JKM Władysław II Jagiełło (1386-1434). Wracając do pamiętnej mowy, prof. Władysław Konopczyński tak ją podsumował: "Brzmiało to jak wyzwanie, chociaż nie było wyzwaniem. Król dał upust energii swojej i rycerstwa w niezbędnych wojnach"
Lubimy pamiętać wojenne dokonania Króla. Bo i powód ku temu znaczny, jakoż to jeden z ostatnich, który Moskwę gromił, Iwanowi IV Groźnemu nie zezwolił na osiągnięcie wybrzeża Bałtyku (na to trzeba będzie drapieżności Piotra I z nowej dynastii Romanowów w początkowych latach  XVIII w.). Nie żyjmy wizją J. Matejki - Psków przed potęgą króla Polskiego i wielkiego księcia litewskiego w jednej osobie nie ugiął się. Miał ci Monarcha i zasługi na polu nauki. 1 kwietnia AD 1579 lokował w Wilnie  Academia et Universitas Vilnensis Societatis Jesu, która z czasem stanie się polskim Uniwersytetem im. Stefana Batorego. Obecnie jego tradycje w Polsce kontynuuje Uniwersytet im. M. Kopernika w Toruniu, którego absolwentem był piszący ten blog, jak również mój śp. wujek prof. Robert Głębocki (uczeń pani prof. Wilhelminy Iwanowskiej). Absolwentem Batorego był mój ojciec chrzestny, student wydziału prawa Bohdan Kuczyński (1916-2002).
Potomni zapamiętali też królewskie porzekadło: "Ucz się chłopcze łaciny, a ja zrobię cię panem". Nie zapominajmy, że JKM w tym języku komunikował się nie tylko ze szlachtą polską, ale i swą małżonką Anną Jagiellonką. "Disce puer latine, ego faciam te mościpanie" - natchnęło Władysława Bełzę (tak, tego od "Katechizmu polskiego dziecka") do napisania wiersza "Disce, puer":

Siadł król Batory na swej stolicy,
W sławy i blasku potędze;
Miecz mu połyskał w dzielnej prawicy,
Dłoń drugą oparł na księdze.

Przed królem stało młode pacholę;
Uśmiech miał w oczach swawolny,
Ale myśl jakąś jasną na czole,
A był to biedny żak szkolny.

[...]

A król i mędrzec w jednej osobie,
Los chłopca mając na względzie:
"Ucz się! - doń rzecze - a ja to zrobię,
Że będziesz w pierwszych stał rzędzie!".

Bo wiedział król ten, że nie garść złota
Darzy znaczeniem i władzą, 
Ale nauka, prawość i cnota
Na szczyty sławy prowadzą. 

Zapomina się, że w grudniu 1583 r. JKM wydał dokument, którego łacińska nazwa (boć taki był język urzędowy w Rzeczypospolitej Obojga Narodów) brzmiała: "Litterae universales de capiendo Samuelo Zborowski banito". Wkrótce banita Zborowski miał dać głowę na Wawelu. Do czasów egzekucji Szymona Kossakowskiego w Wilnie (25 IV 1794 r.) nie znamy przypadku, aby wykonano wyrok skazujący na polskim magnacie. Dopiero 11 V 1584 r. ujęto ściganego banitę. Jednym z tych, którzy dopadli go w Piekarach koło Proszowic był Stanisław Żółkiewski. Miano poznać opinię samego kanclerza Jana Zamoyskiego: "Kiedy prawo uczynione przeciw wszystkim, nie wszystkich jednakowo dolega, traci ono, jaką by miało mieć, moc swoją, bo jakoż to miało być, żeby srogość prawa miała jednych dotykać, drugich ochraniać". Samuela ścięto 26 maja 1584 r. Monarchy przy tym nie było. Przebywał w ulubionym przez siebie Grodnie. I to JKM przypisuje się zdanie/opinię: "...zdechły pies nie kąsa". Owa egzekucja ma też swoje... drugie oblicze. Okazuje się, że kat poruszony zachowaniem skazańca miast ciąć swym mieczem po prostu uciekł i trzeba było wykorzystać jednego z hajduków do wykonania krwawego aktu sprawiedliwości.
Rok 1584 r. przyniósł poważniejszą stratę: "Na tejże konwokacji w Lublinie umarł [tj. 22 sierpnia - przyp. KN] Jan Kochanowski herbu Korwin, poeta taki polski, jaki w Polsce jeszcze ani był, ani się takiego drugiego spodziewać możem". Tak pisał jeden ze współczesnych. JKM przeżył mistrza polskiego pióra, polskiego renesansu o dwa lata. Zmarł w 12 grudnia 1586 r. w Grodnie. Pośmiertną laurkę wystawił mu Reinhold Heidenstein (1556-1620):"Wymowny był bardzo (ze wszystkimi rozmawiał po łacinie), a każde słowo jego taką miało powagę, że uchodziło niemal za wyrocznię. Gdy wiedział, że ma prawo i słuszność za sobą, tam nigdy nie ustępował. Wielki miłośnik prawdy, jak sam nigdy się za nią nie mijał, tak innym łatwo wierzył. W oczach niektórych uchodził za człowieka nadto skłonnego do gniewu i okrucieństwa [...]; lecz ja twierdzę, że nie było chyba człowieka, który by tak łatwo odpuszczał krzywdy i tak szybko zapominał o nich [...]"
Pozwalam sobie na koniec przytoczyć dwie opinie współczesnych nam historyków. Prof. Stanisław Grzybowski tak podsumowuje to panowanie w biografii kanclerza/hetmana:"Pozostawił po sobie legendę. Wpierw o królu rycerzu, później o królu reformatorze, ostatnim, który mógł stworzyć silne państwo i powstrzymać rozpad wewnętrzny. Pierwsza słuszna, druga przesadzona. I pozostawił również inną legendę: o przyjaźni z wielkim kanclerze, uczniem i współpracownikiem, który mógłby kontynuować jego dzieło. I ta legenda [...] nie odpowiada prawdzie: zbyt wielki dystans między tymi ludźmi. Zamoyski nie dorastał nigdy do wielkości swego władcy [...]". Drugą wyraził biograf króla Jerzy Besala:"...postać króla rosła proporcjonalnie do upływu czasu. Ci, którzy patrzyli nań współcześnie, z dala od tych strasznych polskich swarów i zawiści, słynnego piekła, dostrzegali w nim wielkość". Musiało być coś na rzeczy z uznawaniem niezwykłości polskiego monarchy, skoro Michel de Montaigne (1533-1592) po Jego zgonie napisał:

"TEN, KTÓREGO POLACY OBRALI SWYM KRÓLEM, 
BYŁ NAPRAWDĘ JEDNYM Z NAJWIĘKSZYCH 
WŁADCÓW NASZEGO WIEKU". 


Wykorzystana literatura:
Besala Jerzy, Stefan Batory, Warszawa 1992
Chrzanowski Ignacy, Historja literatury niepodległej Polski (965-1795), Warszawa 1930 
Grzybowski Stanisław, Jan Zamoyski, Warszawa 1994
Konopczyński Władysław, Dzieje Polski nowożytnej, tom I, Warszawa 1986
Historia w poezji. Antologia polskiej poezji historycznej i patriotycznej, wyboru dokonał Jan Marcinkiewicz, Warszawa 1965 
Viewing all 2226 articles
Browse latest View live