Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2226 articles
Browse latest View live

Przeczytania... (211) Witold Urbanowicz "As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303" (Wydawnictwo Znak-Horyzont)

$
0
0
"Mój Wrzesień, Rumunia, Francja - jest w tej książce taki, jakim był dla bardzo wielu innych polskich lotników. Bez szminki. Tak starałem się uchwycić, moje przeżycia. Decyduję się oddać je do druku w przekonaniu, że jest to potrzebne, choć - rzecz jasna - jest to tylko garść wspomnień, rzecz fragmentaryczna" - argument "za"nr 1. 
"W tamtym czasie biliśmy się - my, polscy lotnicy - nie tylko o drogę do wolności swego kraju i nie tylko o powrót dla siebie. Biliśmy się także o wolność Anglii i wiele innych rzeczy, nie zawsze w identycznych z naszym partykularnym, polskim interesem" - argument"za" nr 2.
"Mieszkam na obczyźnie. W tamtym czasie zabrakło dla mnie miejsca w Polsce. Dziś już za późno na powroty. [...] Dziś mieszkam w Stanach. Ten kraj przyjął mnie. Ponieważ przyjął mnie, nie czynię nic, co byłoby nielojalnością wobec gospodarzy. Ale to nie jest mój kraj"- argument "za" nr 3.
Chyba mogę o sobie pompatycznie napisać, że jestem wychowany na książce  Arkadego Fiedlera "Dywizjon 303". Urbanowicz! Zumbach! František! Ferić! - to byli bohaterowie moich młodzieńczych odczuć i przeżyć. Sam od siebie (z płyty "Muzy") nauczyłem się "Marsza lotników Dywizjonu 303". Jakby tego było mało jeden z moich uczniów (SP nr 1 Nakło nad Notecią, rok szkolny 1984/85) nazywał się... Witold Urbanowicz. Nie dość na tym, ten na wówczas dziesięcioletnie pacholę przyznawał się do pokrewieństwa z dowódcą Dywizjonu 303. Chyba to kolejne argumenty "za", żeby wziąć do ręki opasły tom, którego autorem był generał Witold Urbanowicz (1908-1996). "As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303", to wspaniała inicjatywa Wydawnictwa Znak-Horyzont. Oto przywraca się pamięci ogółu polskie orły, dla których powojenna Polska była wredną i mściwą macochą z najokrutniejszych bajek i legend!  Na blisko siedemset stron złożyły się   t r z y   książki: "Początek jutra" (to z niej zaczerpnąłem trzy argumenty"za", jakimi otworzyłem tę część "Przeczytań..."), "Świt zwycięstwa"oraz "Ogień nad Chinami".
Pewnie najprostszy sposób na zachętę, aby otworzyć przed innymi owych blisko 700-set stron, to  sypnąć tu garść scen walk lotniczych. I ja to też tu robię. Ale, jak za każdym razem, szukam człowieka. Proszę wziąć do serca to, co usłyszeli rekruci lotnictwa w Dęblinie na zakończenie swej nauki. To bardzo cenne przestrogi/nauki:
  • Jeżeli to jest konieczne, trzeba także i ginąć, ale najpierw trzeba się zastanowić, czy to się komuś na coś dobrego przyda.
  • Latanie jest sztuką [...].
  • ...nie myślcie, że po Szkole będziecie odpoczywać; najlepiej zapowiadający się piloci ginęli czasem na początku swej kariery, jeśli nie znali siebie, powietrza i maszyn.
  • W walce pamiętajcie, że przeciwnik także jest człowiekiem, takim samym jak wy, przeżywa to samo co wy, także i załamania [...].
  • ...czasem ułamek sekundy daje zwycięstwo temu, kto przetrzyma i nie pomyśli o przegranej.
Oby nigdy nikt (obecnie) nie musiał w życiu ich wprowadzać w życie.
"W 1938 byłem w Niemczech. Widziałem przemawiającego Hitlera. Stadion był czerwony od sztandarów ze swastyką, wierni wyznawcy stali murem z zapalonymi pochodniami. [...] Pamiętam jego zachrypnięty, załamujący się w histerycznym krzyku głos; Hitler robił wrażenie maniaka, chorego - ze swoim głosem, z opętaną gestykulacją zaciśniętych pięści. Ale Niemcy patrzyli weń, jak w bóstwo [...]. Ten tłum nie miał w sobie nic ludzkiego, pachniało szaleństwem"- nie ukrywam, że nie spodziewałem się tak cennego dla mnie wspomnienia. Witold Urbanowicz widział III Rzeszę, która pyszniła się triumfalizmem nazistowskiego szaleństwa! Był w Baden koło Wiednia świadkiem, jak ośmieszano i upokarzana tamtejszych Żydów. "Miałem też okazję widzieć [...] Hermanna  Göringa. [...] Göring jechał w pięknym, otwartym samochodzie, ubrany w mundur kapiący od złota, z buławą marszałkowską. Był spasiony, błazeński w swoim bajecznie ozdobnym stroju, uśmiechał się, co kilkanaście kroków robił buławą wspaniałe gesty, dzieci krzyczały cienko «Heil Hitler!», tłum milczał"- czy nie dziwi ten brak entuzjazmu dorosłych?
Gorzko musiała smakować klęska 1939 r. Dnia 16 IX 1939 r. porucznik W. Urbanowicz dotarł do Kut: "W Kutach niesamowity tłok - tłumy cywilów i masa żołnierzy z najróżniejszych oddziałów. Nareszcie dowiedzieliśmy się  czegoś o sytuacji z ostatnich dni: że Warszawa się jeszcze broni, że Westerplatte nie skapitulowało, że Modlin... W sumie wyglądało na to, że pozostało w kraju kilka luźnych ognisk walki, ale kampania jest przegrana". Autor mylił się, co do Westerplatte. Major H. Sucharski skapitulował już 7 IX. Opis chaosu na drogach. Wzmianka o agresji sowieckiej i zapowiedzi internowania w Rumunii. Cennym dopełnieniem narracji Urbanowicza jest wykorzystanie pamiętnika ówczesnego podporucznika pilota Włodzimierza Miksy. Internowanie w Rumunii i ucieczka ku sojuszniczej Francji:"...zerkałem także i na tę drugą, przy kierownicy. Viola wydała mi się z tego typu kobiet, które ponad wszystko cenią wolność - aż do momentu. kiedy  zauważą pierwszą rysę w swej urodzie; wtedy z równą pasją pragną stabilizacji. Viola wydawała się bardzo zajęta rotmistrzem Javierem (to nie jest jego prawdziwe nazwisko), odniosłem wrażenie, że Esperanza wcale nie jest tym zachwycona. Myślę nawet, że zła była, kiedy Viola od czasu do czasu odejmowała jedną rękę od kierownicy i głaskała rotmistrza po śniadym policzku. Mnie też to nie bawiło, bo jechała bardzo ostro, a ja jednak chciałem dotrzeć do Francji w jednym kawałku". Gdyby nie świadomość, że trwała wojna pewnie pomyślelibyśmy: idylla, zachwyt nad urodą Vilo-kierowcy? Taka tułaczka z "atrakcjami"? Ale, że porucznik W. Urbanowicz "otrze się"o rodzinę samego... Friedricha Paulusa - tego bym się nie spodziewał, choć znam  rumuńskie koligacje przyszłego pokonanego pod Stalingradem (proszę odszukać odc. 83 tego cyklu - i wszystko stanie się jasne). Pouczające wnioski czym był oficerska kasta jeszcze w cesarskich Niemczech. Bez dobrego ożenku mieszczański adept nie mógł nawet pomarzyć o generalskich szlifach.
"Rumun zgrywał się przed Niemcami. Należy tu przyznać, że w przytłaczającej większości wypadków Rumunii rzeczywiście starali się nam pomóc w miarę swych możliwości, kurczących się z dnia na dzień. Gdyby rzeczywiście chcieli [...] bez trudu mogliby wszystkich ewakuowanych żołnierzy polskich zamknąć w obozach, zgodnie z naciskiem Niemiec. Nie zrobili tego jednak. Przeciwnie: dość beztrosko, a często z nieukrywaną sympatią patrzyli, jak Polacy «przeciekają im między palcami», choć było to coraz wyraźniej niezgodne z odgórnymi dyrektywami" - to tak na zakończenie "rumuńskiego wątku" wspomnień tułacza porucznika lotnictwa Witolda Urbanowicza.
"As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303" - to bezcenne źródło dla poznania losów nie tylko legendarnych lotników Dywizjonu 303. Rozumiem, że w pierwszym rzędzie sięgną do czytania Ci, którzy zaczytywali się opowieściami, które pozostawili Janusz Meissner, Bohdan Arct czy Mieczysław Pawlikowski (niezapomniany Zagłoba z  filmowej adaptacji "Pana Wołodyjowskiego"). Ale to jest szeroki rys tego pokolenia. Witold Urbanowicz nie tylko opisał, co bezpośrednio dotyczyło Polski i Polaków. to chwilami gorzka pigułka. Poznajemy fakty, które wbijają w glebę, nawet po blisko osiemdziesięciu latach od ich zaistnienia, np. Szwedzi, którzy dostarczali III Rzeszy m. in. rudy żelaza. Bez tych dostaw przemysł niemiecki po prostu stanąłby w miejscu! "Anglicy proponowali Szwedom cichą umowę: że unieruchomią ładunki stali przeznaczonej dla Niemiec i zniszczą pewne urządzenia portowe, nawet za odszkodowaniem. Interweniował wtedy osobiście król szwedzki Gustaw; wysłał depeszę do Jerzego VI, prosząc o odwołanie akcji sabotażowej i nieczynienie przeszkód w handlu z Niemcami. Akcję rzeczywiście odwołano i Szwecja przez całą wojnę wspierała przemysł niemiecki" - jak to się miało do rzekomej neutralności  tego skandynawskiego państwa? Ciekawe, że Szwedzi nie byli równie pobłażliwi dla internowanych na swym terytorium Polaków... I wreszcie moment, kiedy na pokładzie "St. Nicolas" zostawał rumuński brzeg: "Cieszyliśmy się jak dzieci. Byliśmy oberwani, głodni, bez pieniędzy, ale Balcic i rumuńskie obozy zostawały za nami. Światła miasteczka powoli zacierały się we mgle, na niebie zawisły pierwsze gwiazdy. Gwar i śmiech powoli gasły na pokładzie. Była październikowa noc 1939 roku". Celem była Francja, choć po drodze.
Nie zapominajmy, że klęska jesienią 1939 r. była dramatem. Dla tych, którzy na wiosnę '40 czekali na wizytę cioci Frani i cioci Anielki to była katastrofa. Pierwszy wstrząs jednak przeżywali lotnicy, jak W. Urbanowicz, którzy w hangarach francuskich sojuszników odnajdywali: "...maszyny przestarzałe i mocno zaniedbane w obsłudze, między innymi parę [...] postrzelanych rosyjskich myśliwców z wojny hiszpańskiej.  Mechanicy zajęli się całą tą graciarnią z sercem, już po kilku dniach większość była gotowa do lotów". Nie szukam banalnej zachęty do lektury "Asa...". Nie potrafię jednak przejść obojętnie koło takich zapisów: "Pierwsza niedziela w bazie. Kościół był w rejonie koszar. Poszliśmy czwórkami wszyscy; także i ci, którzy na pewno od dawna w kościele nie byli. Kościół okazał się za mały na te 700 głosów, gdy zaczęto śpiewać. Na koniec zaśpiewaliśmy «Rotę» i pomyślałem, że jest w tej pieśni prawda; myśmy naprawdę przynieśli aż tu - w sobie - rodzinną ziemię". Jeśli ktoś dorzuci"oto duch polski", to się tylko zgodzę. Urbanowicz nie sili się na prostacki dydaktyzm czy kościelną bigoterię. Wiele bym dał, aby usłyszeć to ICH wykonanie "Roty". Zderzenie polskich oczekiwań z francuskimi realiami bardzo poruszające doświadczenie. Jeszcze teraz, po tylu latach, szlag zaczyna nas trafiać widząc nastawienie  Francuzów do wojny i samych Polaków. Witold Urbanowicz stara się bronić: "Nie chciałbym być niesprawiedliwy. Nie cała Francja i nie wszyscy Francuzi podobni byli do tych, których spotykaliśmy na co dzień". Zaskakująca jest krótka statystyka, jak przytacza, w odniesieniu do późniejszych wydarzeń: "W bitwie o Wielką Brytanię, która przecież w sporej mierze decydowała także i losach Francji - walczyło 12 pilotów francuskich; nas było 138 w tym czasie - nawet Czechów latało wówczas 83".
Dzięki wspomnieniom Asa możemy przeżyć niezwykłość Wigilii AD 1939: "Stoły ustawiono w podkowę, na talerzach opłatki. Dużo gwaru. Nie tyle, aby udzielić sobie specjalnie frapujących nowin, ile po to, aby zagadać wzruszenie". Musiało chwytać za gardło. Ile łez pociekło? Tego Autor nie zdradza, ale skoro ja mam ciarki na ciele, to co musiało dziać się w sercach orłów rzuconych w ten obcy świat. Dalej czytamy: "Zasiedliśmy do stołu pułkami, dywizjonami, eskadrami; wtedy widać było luki po tych, którzy polegli, zawieruszyli się, zostali gdzieś tam w więzieniach albo postanowili pozostać w kraju. Ksiądz kapelan odmówił modlitwę, podzieliliśmy się opłatkiem.  Wtedy przycichło, a życzenia były wszystkie mniej więcej jednakowe. Sytuację rozładowały dopiero kolędy". Niemniej poruszające jest poznanie bohatera spod Verdun,  a dokładniej pisząc rozmowa z tegoż żoną. Jedno zdanie z jej wypowiedzi:"Ja tylko wiem, że ci, którzy dzisiaj mają wpływ i wygodne mieszkania - nigdy nie gnili w lejach pod Verdun". To są te smaczki, jakie znajdujemy w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie. Za to cenię takie pisarstwo. Nie tylko ryk silników, jazgot karabinów maszynowych, świst bomb, ale... życie, ludzie, którzy byli aktorami "drugiego planu". A spotkanie w Paryżu ze... starą Rosją? Rozbite światy, jak... cudnie zamknięte w słowach sędziwej emigrantki: "Widzicie panowie: wszystko mija. W wojnie kaukaskiej mój ojciec bił się z pana ojcem, generale. A teraz, ot - my w Paryżu. Wy bez swojej ziemi, ja bez swojej ziemi, daleko. Kaukaz został. I co? - obrazki na ścianie wiszą: i Lermontow, i Bariatyński, i Szamil". Urbanowicza czekał podróż do Anglii: "Usnąłem bez snów i spałem twardo. Nawet mi do głowy nie wpadło, że w taki bliskim już terminie będę się bił w powietrzu z niemieckimi lotnikami - nad tym samym kanałem La Manche, przez który teraz płynęliśmy. Że na dnie kanału spocznie tylu moich kolegów".
"W mojej książce nie opisałem w całości bitwy o Wielką Brytanię. Po trzydziestu latach byłaby to książka monotonna, nużąca czytelnika" - tak w 1971 r. pisał Witold Urbanowicz we wstępie do "Świtu zwycięstwa", który w tym zbiorze stanowi część drugą. Z "Od Autora" kilka uwag:
  • Rewolucja musi zapewnić godność jednostce i bronić jej.
  • Każdy człowiek, taki jaki jest i z tymi swoistymi wartościami, które reprezentuje, musi być traktowany z szacunkiem.
  • Bez wolności osoby żaden ludzki wysiłek nie zdoła wytyczyć dróg dalszego rozwoju. 
Tym razem nie od samego Autora, a od "profesora historii n pierwszym roku w korpusie Kadetów w Modlinie", którego personali nie poznajemy. Dalej ciekawe dygresje na temat Hitlera, nazizmu, III Rzeszy. Bo i Witold Urbanowicz wraca do wydarzeń sprzed 1 IX 1939 r.: Anschluss Austrii, upadek Czechosłowacji (w której rozdrapaniu Polska miała też udział) . Stąd znajdujemy m. in. opis tego, co się wydarzało 19 III 1939 r. Nagle nadleciały samoloty (rzecz działa się w Dęblinie?):"...kołowały w naszą stronę. Na ich kadłubach rysowały się znaki czechosłowackiego lotnictwa. [...] Przywitaliśmy ich entuzjastycznie. Był to moment smutny i wzruszający. Przylecieli, żeby dzielić z nami wolność. [...] Jeden z lotników miał przewieszoną przez ramię nowiutką parę butów żołnierskich. Podszedł do mnie, zasalutował. [...] - Na wszelki wypadek zabrałem zapasową parę butów, bo coś mi się zdaje, że Hitler nie skończy na zajęciu Czechosłowacji". I tak poznało się przyszłych dwóch wielkich asów Dywizjonu 303: Urbanowicz i František!
"...przywitali nas Polacy już w mundurach RAF, koloru stalowoniebieskiego. Na lewej kieszeni był wyhaftowany srebrny orzeł. Na ramionach  munduru napis: «Poland». [...] Dziwnie wyglądaliśmy przy stole w naszych różnorodnych, niedopasowanych strojach. Robiliśmy raczej wrażenie włóczęgów. [...] Anglicy rozumieli nas i naszą tragedię, starali się uprzyjemnić nam życie. Zdawali sobie sprawę, że będziemy razem walczyć z niemiecką agresją" - to już Anglia (Wlk. Brytania) rok 1940. Polecam zaskakując w treści rozmowę z generałem lotnictwa Władysławem Kalkusem. Jeśli ktoś myśli, że "wojenka polsko-polska", to skutek deprawacji lat ostatnich, to może się bardzo zdziwić czytając "Asa...".
Tym razem kilka życiowych dygresji Autora. Czy spodziewamy się podobnych odkryć? :
  • ...doszedłem do wniosku, że agresywność człowieka jest o wiele większa niż w świecie zwierzęcym.
  • Rzadko się zdarza, żeby zwierzęta tego samego gatunku tak się nawzajem mordowały jak ludzie.
  • W naszych czasach agresywność człowieka rozwinęła się się wyjątkowo: w ciągu tak niewielu lat mamy dwie wojny światowe.  
  • Instynkt agresji jest normalnym zjawiskiem we wszystkim co żyje, jest wrodzony, więc widać potrzebny? 
  • Dążenie do nieograniczonej władzy okazuje się szkodliwe i niszczące także dla agresora.
  • Człowiek jest bezpieczny tylko w grobie [...]. 
  • Żeby się odżywiać, musimy mordować inne stworzenia.
  • Agresja doprawdy równie silna jest jak seks.
  • Zginać w walce nie jest wielką sztuką, artyzmem jest zwyciężyć przy najmniejszych stratach własnych.
  • Dbajcie o swoje życie, bo Polska po skończonej wojnie będzie was potrzebowała. 
  • Chyba każdy człowiek jest po trosze aktorem grającym swoją rolę w życiu: jeden lepiej, drugi gorzej.
  • Każdy z nas posiada przynajmniej dwie osobowości, tę głęboko ukrytą i tę drugą, na pokaz.
  • Podstawić głowę na ochotnika to nie jest w dobrym stylu.
  • Nie miałem ambicji dokonania czegoś nadzwyczajnego.
  • ...chciałem żyć, bo tyle jest piękna i szczęścia na świecie. 
  • Nasze życie w powietrzu jest niebezpieczne, ale być kierowcą pod bombami to gorsza sprawa.
  • W porównaniu z ludźmi w krajach okupowanych mamy się wspaniale. Przede wszystkim jesteśmy wolni... 
  • Nędza, jak sztuka, jest międzynarodowa.
Trudno wobec podobnych rozmyśleń przejść zupełnie obojętnie. Smutne jeśli wciąż są aktualne.  "15 maja o godzinie 7.30 rano francuskie premier Rynaud telefonował do Churchilla. Zawiadomił go, e Francja została pokonana. Tak rzeczywiście było. Niemiecka broń pancerna, wsparta lotnictwem, zwłaszcza nurkowym, pruła terytorium Francji. Choć Francja zmobilizowała około 2300 czołgów (przeważnie lekkich), więcej niż połowę rozproszono w jednostkach piechoty jako czołgi współpracy, odbierając w ten sposób broni pancernej siłę uderzeniową. [...] Tymczasem Niemcy weszli 20 maja do Abbeville i w ten sposób przepołowili armię francuską. kolumny niemieckie posuwały się bez przeszkód, w niektórych miejscach szły jak na defiladzie" - straszna musiała być świadomość klęski, takiego zdawało się mocnego, sojusznika. Witold Urbanowicz nie śmigał na francuskim  niebie. Walczył tam m. in. Jan Zumbach i Autor cytuje właśnie jego raport, z którego ja tu przytaczam: "Było człowiekowi bardzo smutno i głupio, bo zbyt wiele nadziei zostało tam pogrzebanych, no i zbyt dużo człowiek tam zostawiał. Ale może kiedyś będziemy jeszcze tą drogą wracać, może zobaczymy jeszcze te same miejsca i tych samych ludzi, bo było ich dużo bardzo dobrych i miłych". Ze swej strony Urbanowicz notuje: "Obserwowałem powrót żołnierzy spod Dunkierki. Załadowani w pociągi, jechali w głąb Anglii. Witano ich jak bohaterów, chociaż ponieśli klęskę. Tak być powinno. Anglicy rozumieją żołnierzy, który zwycięża, i tego, który ponosi klęskę".
Średnio inteligentny odbiorca historii, jak mniemam,  ma pewne skojarzenia na dźwięk samego określenia "bitwa o Anglię": agresja niemiecka!... wojna powietrzna! dywizjon 303!... Spitfire!... Hurricane!... Heinkel!... Messerschmitt!... A. Fiedler!... W.Churchill!... Choć ostatnio zaskoczył mnie kolega. Żadnego skojarzenia ani z A. Fiedlerem, ani D 303! Nie wierzyłem własnym uszom. Czterdziestolatek. Kilkanaście lat młodszy ode mnie. Witold Urbanowicz wspominał: "Zagrożenie inwazją było w oczy. Przygotowania do jej odparcia objęło całą ludność Anglii. Odtworzenie atmosfery tych przygotowań jest dzisiaj prawie niemożliwe, tak obrosły legendą". Na swój sposób... zabawnie określa ten czas i starania do przygotowania się na inwazję Anglików:"dekoracje do sztuki o wojnie" czy "improwizacje wyglądające jak bal kostiumowy czy teatr". To, że kopano schrony, oklejano okna, minowano pola, stawiano zasieki, zdejmowano tablice informacyjne, to raczej znano z własnego, polskiego doświadczenia. Ubawiło mnie takie podejście, do tego co wydawało się nieuchronne: "Anglicy stawiali sobie pytanie: za kogo się przebierzesz na wypadek inwazji?".
W tym czasie niemieccy lotnicy już mieli odpowiednio wyprofilowane myślenie. Autor przetacza nauki marszałka  Alberta Kesselringa (1885-1960): "Kiedy krążymy nad polami nieprzyjaciela, musimy zdusić w sobie wszelkie sentymenty. Ci ludzie - każdy z nas musi to sobie powiedzieć - nie są ludźmi w tym sensie jak Niemcy. Nieprzyjaciel Niemiec nie jest człowiekiem. Dla Luftwaffe nie istnieją tzw. obiekty cywilne, nie istnieją też względy uczuciowe. Kraje przeciwnika muszą być wymazane z powierzchni ziemi, opór musi zostać całkowicie złamany". Aż dziw, że ktoś o takich poglądach (zbrodniarza wojennego, którym de facto był!) umarł we własnym łóżku.W. Urbanowicz skwitował te mądrości: "Niemieccy lotnicy byli trenowani w nienawiści do wszystkiego, co nie jest niemieckie. Dla nich partia była wszystkim. Szli na podbój świata, wierząc, że to jest szczytne, najważniejsze zadanie". Na szczęście wywiad niemiecki popełni kilka błędów w ocenie stanu liczbowego i technicznego Wielkiej Brytanii. O wszystkich z nich przeczytamy w "Asie...". Chyba jednak pewna świadomość dodawała skrzydeł  lotnikom RAF-u i jej sprzymierzeńcom: "Lotnictwo myśliwskie Wielkiej Brytanii było o wiele szczuplejsze od niemieckiego, lecz lepiej zorganizowane i bardziej nowocześnie dowodzone. [...] Koszmarne wiadomości nadchodzące z krajów okupowanych przez Niemcy i ich partnerów potężnie wzmagały wolę walki o wolność".
Bój. Scen kilka:
  • Na widok niemieckich myśliwców dostałem dreszczy, serce zabiło mi szybciej, na policzkach poczułem gorąco. Wyszeptałem, czego nie robiłem nigdy przedtem: "A słowo stało się ciałem". Znowu walka z Niemcami, A le już w innych warunkach, lepszych niż nad Polską. Jest nas tu więcej, mamy lepsze samoloty od tych szkolnych, na których walczyłem w kampanii wrześniowej.
  • W pewnym momencie Niemiec wyrwał swój samolot i znurkował na pełnym gazie. Byłem tak zacietrzewiony, że nie zorientowałem się, co się dzieje tuż koło nas. Wpadliśmy w cały rój messerschmittów. Tylu czarnych krzyży naraz nie widziałem nigdy przedtem. Jakbym się znalazł na latającym cmentarzu. 
  • W czasie walki obserwowałem zestrzelone samoloty. Jedne wybuchały jak purchawki, inne wlokły za sobą długie ogony czarnego dymu. Były i takie, które wpadały w korkociąg i z niego nie wychodziły [...]. Najgorsze były odłamki zestrzelonego samolotu; obawiałem się, żeby nie uszkodziły mego śmigła.  
  • Co działo się w sercach niemieckiej załogi, można sobie w przybliżeniu wyobrazić. kiedy miewałem dwóch myśliwców na ogonie, byłem prawie sparaliżowany z przerażania, że za chwilę przestanę istnieć.
  • Strzelając do swojego przeciwnika, byłem na ogół przekonany, że strzelam tylko do samolotu. Może dlatego byłem tak zdecydowanie agresywny, ale bez nienawiści.
  • Zaatakowałem jeden Do-215, który odłączył się od szyku. Strzelam krótkimi seriami z odległości około 100 metrów. Czuję w całym ciele lekkie hamowanie samolotu po każdej serii. Słyszę własne strzały, jakby deszcz bił po parasolu. Zapaliłem obydwa silniki, załoga bombowca skacze, samolot pali się jak pochodnia, zwala się bezwładnie na plecy.
  • to całe nocne polowanie zaczęło mi przypominać ciuciubabkę. Krążyłem nad morzem, jasnym od księżyca. Spoglądałem za skrzydła samolotu, w którym miałem osiem karabinów maszynowych. Jeden pocisk wystarczył, by odebrać życie. Nikt nie zna szczegółów zestrzelonego myśliwca. umiera bez świadków. 
  • Po moim drugim ataku bombowiec wali się w kierunku chmur. Znowu załoga skacze, znowu białe kopuły spływają łagodnie nad pustynią chmur. Nagle widzę, jak nurkują w naszym kierunku myśliwcy niemieccy. Cokolwiek za późno. Ale niestety jeden z mojej piątki dostał śmiertelnie, nie skacze, samolot jego zapala się. Drugi również ciągnie za sob czarny ogon, coś dorywa się od samolotu, rozwija się spadochron. 
  • Messerschmitty 109 zaskoczyły nas. Było ich osiem, Atak był nagły: w pierwszym momencie widziałem tylko czarne krzyże na samolotach. Potem smugi pocisków świetlnych i zapalających. [...] Zaatakowaliśmy Niemców. Lecz oni tak jak zjawili się nagle, tak też nagle znikli w chmurach. Nie przyjęli walki.  
  • Ryzykowałem: gdyby Japończyk poderwał swój samolot cokolwiek do góry - zderzylibyśmy się. Siedziałem mu dosłownie na ogonie, podusiłem drążek jeszcze do przodu. "Zero" rąbnęło w płonącą chałupę. Pył, dym i ogień buchnęły przed maską silnika, poderwałem się ostro do góry.
  • W powietrzu zrobił się straszliwy bałagan. Japońskich myśliwców jest w powietrzu około dwudziestu, jesteśmy opleceni smugami pocisków, tylko raz widzę przed maską znajomy pysk rekina samolotu naszego klucza, poza tym migają mi czerwone koła na kadłubach i skrzydłach Japończyków. 
Mam wrażenie chwilami, że czytam... poetę lotnictwa. Zapominam, że przecież dane mi jest startować u boku samego Urbanowicza, widzieć jego oczyma tamte jesienne dni nad Anglią. Autor odkrywa przede mną (i każdym innym czytelnikiem) piękno lotu: "Loty myśliwca s fascynujące - czytamy - zwłaszcza podczas wojny. Szybkość, zwrotność, manewr, nurkowanie, wznoszenie się pod dużym kątem i sam atak. Nawet czasami przebijanie chmur jest wielką przyjemnością. Kilka razy w czasie walki wpadłem w chmury w korkociągu i wyszedłem bez trudności". A opisywana jedność z samolotem: "...wrażenie, że mam własne skrzydła, których użycie tylko ode mnie zależy: że to nie są martwe płaty. I moc silnika jest moją nadnaturalną siłą. Nie czułem się nigdy gościem w swoim samolocie". Piękne!
Zatrzymuję się przy pewnych zdaniach. Wczytuję po kilka razy. To próba zrozumienia czegoś trudnego. Trochę to przypomina stan, jaki odnajduję w książkach o... alpinistach, którzy zdobywają kolejny ośmiotysięcznik (porównanie nie stosowne?). Tam jest jest wiele o śmierci, obcowaniu z nią. Tu, u Urbanowicza, znajduję choćby takie dygresje: "...instynkt życia szeptał mi, że to nie ja jestem zestrzelony, że to nie moja śmierć, że mój samolot jest w pełni si. Myślę dzisiaj, że nie sposób opisać przeżyć walczącego myśliwca. Odchodzą razem z nim. Może nawet nie powinno się próbować ich przekazywać". Bardo cenne są spostrzeżenia dowódcy Dywizjonu 303:"Walka powietrzna przebiega tak błyskawicznie, że nie ma czasu na jakieś ludzkie odruchy. Po prostu dlatego, że prawie sto procent myśliwców boi się śmierci: atakując przeciwnika, broni siebie". Robią wrażenie wykorzystane inne dokumenty: relacja m. in. majora Zdzisława Krasnodębskiego (1904-1980), pod porucznika Jana Zumbacha (1915-1986), telegram od Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego (1881-1943), biuletyny RAF-u.
"Nie wiedziałem, co oznacza ten tajemniczy napis LONDON i nie prosiłem nikogo o wyjaśnienie. W fantazji snułem różne przypuszczenia związane z owym LONDON"- to wspomnienie z czasów wielkiej wojny, kiedy mały Witek przeżywał fascynację księgą oprawioną w skórę ze złotym tytułem "LONDON". Apotem dramat zniszczenia jej przez swoje zapomnienie. Nie mógł wiedzieć, że kiedyś będzie bronił owego LONDON przed agresorem."Kiedy zaniosła mnie tam wojna - przyznaje W. Urbanowicz - od pierwszego momentu poczułem się w Londynie, jak gdybym się tu urodzi. [...] Londyn stał się moją drug stolicą, miałem tu wielu kolegów i przyjaciół, których los był podobny do mojego". Odtąd miał dwie stolice: Warszawę i Londyn.
"O swoich przeżyciach w chwili powrotu mogę powiedzieć tyle, że prawie zawsze, po walkach nawet najcięższych, lądowałem zupełnie uspokojony, choć nerwowo wyczerpany. Skupienie woli i uwagi lądowało razem ze mną. [...] Spokój po lądowaniu był przede wszystkim wyrazem tego, że żyję razem z pilotami dywizjonu" - nie przesadzę, jeśli napisze, że "As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303", to spojrzenie w duszę wielkiego pilota, jego podkomendnych, tchnienie samego legendarnego Dywizjonu 303. Widzimy co więcej, niż tylko wyczyny dzielnych Orłów za sterami swoich myśliwców: "Znowu głośniej odezwały się bomby. Chciałem żyć. Życie wydawało się tak piękne. Latałem, walczyłem, byłem w stałym kontakcie z niebezpieczeństwem. To wszystko odprysło ode mnie. Patrząc na ten taniec, miałem wrażenie, ze obcuję z samym pięknem. Ohyda bomb stała się fikcją. [...] Oliwkowe ciało tancerki unosiło się w górę, niczym płomień". Zupełnie inne świat? Gdzie tu heroizm, walka, wróg? Proza! Życie! Zbyt wiele mamy wtłoczonego w świadomość... pomnika! W końcu czytamy o relatywnie młodych lotnikach. W końcu wielu żegnało się z Francją z bólem też  z żeńskiego powodu. Proszę wrócić do zapisu ppor. J. Zumbacha, z którego fragment już się tu pojawił, tam stoi i takie zdanie: "Na pewno niejeden z nas chciałby zobaczyć swoje marzenie, Janinę, Lorettę, o pięknych imionach i buziakach". Czy takie wspomnienia odzierają bohaterów z ich zasług? Dociera do nas spośród oparów wojennej mitologizacji, że to byli mężczyźni z krwi i kości.
Robią wrażenie opisy bombardowanego Londynu, który bardzo często odwiedzał W. Urbanowicz: "Po wyjściu na zewnątrz ujrzałem płonący Londyn. Niesamowite wrażenie. Kontrast: ludzki żywy świat na stacji undergroundu i pustka zrujnowanych ulic. [...] Tylko płomienie, smugi reflektorów, rozpryski pocisków artylerii, swąd palących się domów i potężny ponury grzmot bomb. [...] Nagle usłyszałem wstrętny syk bomby, niemal w tym samym momencie potężny grzmot. Tego słowami nie można opisać [...]. To niewątpliwie była bomba jednotonowa, zwana  «Hermann», gruba i brzydka jak dowódca Luftwaffe, Hermann Göring". Proszę doczytać, co się stało z Gilbertem i Babadakiem, jak rolę odgrywała we wspomnieniach Ines - mną te historie poruszyły. Wstyd, że nie poświęcam im należnego miejsca. Z takich obrazów wyłania się prawdziwy dramatyzm II wojny światowej, w tym wypadku bitwy o Anglię.
Panie powinny być dumne. Autor nie zapomniał o wkładzie odważnych Polek w historii polskiego lotnictwa: "W II wojnie były trzy polskie lotniczki transportowe: Jadwiga Piłsudska, Barbara Wojtulanisówna i Anna Leska. [...] Praca tych dzielnych pilotek nie była łatwa. Przede wszystkim latały na różnego typu samolotach. Poza tym pogoda w Anglii, zwłaszcza w okresie zimowym, bywa paskudna. [...] Zdobyły duże uznanie brytyjskich władz lotniczych. Cieszyły się na lotniskach ogromną popularnością".
Nie wspomniałem o ożenku, narodzinach syna? Nie da się wszystkiego wpakować w jedno takie "Przeczytanie...". "Ogień nad Chinami" powinien nas wciągnąć o ile interesuje nas wojna na Dalekim Wschodzie, na Pacyfiku. Witold Urbanowicz był jednym z niewielu polskich lotników, którzy znaleźli się w tamtym rejonie świata. Dla mnie kompletnie świat egzotyczny! Nie wiedziałem, że Polacy latali nad ówczesnymi Indochinami Francuskimi, czyli Wietnamem:"I nagle - piorun z chińskiego nieba: w szyk walą smugi pocisków. Od strony słońca nurkują japońscy myśliwcy. [...] sytuacja raczej grobowa: maj przewagę wysokości i jest ich więcej. Ilu? W pierwszym momencie wydaje się zawsze, że ogromne mnóstwo. Staram się błyskawicznie policzyć, wypada, że trzydziestu czterech. Ale od słońca nurkują następni". Opis walki po prostu wciąga. Tym bardziej, że to tak orientalny przeciwnik: "Dodaję gazu i na pełnej szybkości nurkuję. W tym samym momencie widzę w lusterku pysk drugiego «Zera». Zaszedł, drań, od tyłu, jednak. Ściągam drążek sterowy na siebie. [...] Tamten trzyma się ogona, wciąż grzeje, ze skrzydeł mu się świeci. [...]  Strzela krótkimi seriami, ale rękę ma niepewną i kiepskie oczy, chybia. Smugi id bokiem. Ogarnia mnie wściekłość - nie na Japończyka, lecz na konstruktora mego samolotu. Zwrotność mniejsza niż japońskich maszyn. Gdyby nie to - miałbym go już".
Urzeka wspomnienie z czasów wielkiej wojny i historia z dziadkiem. Niestety nie dowiemy się, o którego dziadka Autora chodzi. A stosunek do W. Urbanowicza do... polowań. Bardzo pouczające. Jaki był skutek wybrania się "na tygrysa" w Indiach? Proszę samemu sprawdzić. Pewnie, że bardzo intryguje mnie niebo walki: "Każda moja walka trwała zawsze kilka minut i za każdym razem zdawało mi się, że to godzina. Walczyliśmy nad dachami Hongkongu, tłumy przechodniów przyglądały się nam ciekawie, riksze zatrzymywały się, ich pasażerowie mieli za darmo widowisko. A myśmy obaj walczyli o życie". Osobliwa rozrywka dla autochtonów. Ciekawie wypadało porównanie nowego wroga ze starym: "Wolałem walkę z niemieckimi myśliwcami, byli mniej natrętni od Japończyków. Japońscy piloci marzyli o zwycięstwie za wszelką cenę albo o śmierci w walce i zostanie bohaterami narodowymi, byli nieludzko fanatyczni. Ja takich wysokich ambicji nie miałem".
Oczywiście pojawia się złowrogie określenie "kamikadze". Zresztą W. Urbanowicz przypomina genezę tej nazwy. I często wraca do kwestii fanatyzmu japońskich pilotów, choć...: "Tym razem japoński fanatyzm okazał się dla nas lepszy w walce niż niemiecka trzeźwość. Japońscy piloci tak dalece zapalali się w walce, że często tracili świadomość tego, co się dzieje i nie przedsiębrali skutecznych kroków". Nowe wojenne doświadczenie byłego dowódcy Dywizjonu 303.
A jednak nie spodziewałem się w tej książce takiego zapisu: "Chyba nigdy nie zapomnę nieba nad Himalajami. [...] Wieczorne niebo nad himalajami było niewiarygodnie piękne, zmienne, ruchliwe, grające czerwienią, fioletem, seledynem". Sam stawia pytanie:"Czy kicz może być piny?". A jak po chińsku zaparzy herbatę, by była napojem bogów, a nie byle naparem? Tak, też tu to poznamy. A deformowanie stóp chińskich dziewcząt/kobiet? Tak, chwilami mamy wrażenie, że to jakaś podróżnicza misja, a nie wojenna peregrynacja polskiego pilota.
To świetny pomysł i brawo za to Wydawnictwu Znak-Horyzont, że pomieściła w jednym tomie trzy opowieści generała Witolda Urbanowicza. Mamy historię pokolenia, które walcząc w imię świętej idei "za wolność waszą i naszą" nie mogło powrócić nad polskie niebo. Pewnie, że wielu odważyło się. Szybko trafili do kazamatów polskiej bezpieki, przed trybunały nie-sprawiedliwości i plutony egzekucyjne...  Gen. Witold Urbanowicz wybrał życie na obczyźnie. Świetnie napisane i bogato ilustrowane (mam wątpliwości, co do zdjęcia zatytułowanego: "Gen. Władysław Sikorski dekoruje lotników polskich dywizjonów"- mam nieodparte wrażenie, że to jednak gen. K. Sosnkowski). Szkoda, że nie zaopatrzono książki w indeks nazwisk, ułatwiłoby czytelnikom odnajdowanie zdarzeń, w których brali udział polscy lotnicy. Kartkowanie za każdym razem tak obszernego tomu jest mało wygodne, a i czasochłonne. Czepiam się? Piszę, jak uważam.
Wiele obrazów pozostanie ze mną. Jaka nuta nostalgii - też. Zamykam TO "Przeczytanie..." bardzo cennym spostrzeżeniem Generała/Autora/Bohatera:

"DZIŚ KIEDY TO PISZĘ - WIEM, ZE TRUDNO BĘDZIE UWIERZYĆ: 
TYLU LUDZI, KTÓRYCH SIĘ ZNAŁO I LUBIŁO - GINIE. 
ZNIKAJĄ W DYMIE I KURZU I KRWI, 
JAK MARIONETKI ZA KURTYNĄ W MAKABRYCZNYM TEATRZE LALEK. 
ALE TAK BYŁO PRZEZ WSZYSTKIE TE LATA. 
I DLATEGO DO DZIŚ DNIA NIE CIERPIĘ POŻEGNAŃ". 

PS: Już po napisaniu tego "Przeczytania..." doznałem szoku. W rozmowie ze znajomym (40-latkiem) usłyszałem, że nigdy nie czytał "Dywizjonu 303" A. Fiedlera. Nie zna tej książki. nie może zatem wiedzieć choćby kim był Witold Urbanowicz. Chciałbym wierzyć, że to żart. ale tak nie było. Nie ma co się zastanawiać czy musi powstawać kolejna książka o polskich bohaterach?

Deutsche Hörer! - Thomasa Manna głos do pokonanych Niemiec

$
0
0
2 maja 1945 r. skapitulował Berlin!
Vox populi I: "Nie ma już żadnych rozkazów, żadnych informacji, niczego. Żadna świnia nie zatroszczy się o nas"
Adolf Hitler uciekł przed odpowiedzialnością. Był zdania: "Nie mam ochoty wpaść w ręce wrogów, którzy dla uciechy otumanionych mas zechcą urządzić spektakl zaaranżowany przez Żydów". Zastrzelił się w swoim bunkrze 30 kwietnia 1945 r. Uwolnił siebie od odpowiedzialności za ogrom zbrodni, jakie rozpętał, za chaos, w który wpędził świat! Nie zasiadł na ławie oskarżonych w Norymberdze (Nürnberg),
Vox populi II:"Hitler nie żyje, a my - cóż, postępujemy tak, jakby nas to nie dotyczyło, jak gdyby chodziło o najbardziej obojętną osobę na świecie".
Magda Goebbels w berlińskim bunkrze zamordowała swe dzieci! Helga, Hildegarda, Hedwig, Holdine, Heidrun und Helmut zapłacą za oddanie swych rodziców Führerowi. W końcu, to nie przypadek, że wszystkie ich imiona zaczynały się na literę "H", jak Hitler!...

Vox populi III:"Szkoda, że Hitlera nie zesłali na Syberię. Ale ta świnia okazała się takim tchórzem, że strzeliła sobie w łeb". 
Wielu dygnitarzy i wojskowych poszło do piekła za swym Führerem: "Bormann, który usiłował uciec z Berlina, oraz Himmler, Ley i Göring, którzy znaleźli się w alianckiej niewoli, ostatecznie postanowili odebrać sobie życie, podobnie jak ośmiu z 41 gauleiterów, siedmiu z 47 wyższych dowódców SS i policji, 53 z 554 generałów i feldmarszałków wojsk lądowych, czternastu z 98 dowódców Luftwaffe, wreszcie jedenastu z 53 admirałów" - skrupulatnie wylicza Ian Kershaw.
Vox populi IV:"Wszyscy berlińczycy widzą, że Rosjanie wkrótce wejdą do Berlina, i nie widzą innego rozwiązania - poza cyjankiem"*. 
Pamiętam, jak na początku lat 90-tych w prasie (m. in. "Wprost") stawiano zaskakujące (jak mniemałem) pytanie: "Czy grozi nam nazizm". Kiedy obserwuję dziwne przemiany nad Wisłą przestaję się dziwić. W majestacie prawa dokonuje się demontażu instytucji demokratycznych. Inaczej było w Republice Weimarskiej, nim ta przepoczwarzyła się w Drittes Reich (1933-1945)? Pewnie, że nie można demonizować (choć rządzący i ich poplecznicy ochoczo, i bezkarnie oblekają swych adwersarzy w mundury... Wehrmachtu lub SS/SD), ale z drugiej strony trudno milczeć. 


Dlatego sięgam po wypowiedź wielkiego pisarza  Thomasa Manna (1875-1955)."Deutsche Hörer!" - to głos sprzeciwu, jaki rzucał z zagranicy Noblista swemu oczadziałemu nazizmem Narodowi. Nie korzystam z "Deutsche Hörer! Radiosendungen nach Deutschland aus den Jahren 1940 bis 1945" (wyd. Fischer 1987). W jednej z książek o... nacjonalizmie (autorstwa Hansa-Urlicha Wehlera) odnalazłem wetknięty artykuł pt. "Moja światowa niemieckość"**. Tłumaczenie dokonała pani Iwona Burszta. I dzięki temu siadam do pisania czy jak ktoś woli przepisywania dłuższych i krótszych fragmentów:
  • Mnie to szatańskie łajno zwane narodowym socjalizmem nauczyło nienawiści.  
  • Z całej duszy od pierwszych dni pracowałem na zgubę tego hańbiącego ludzkość ekscesu.
  • To nie powinno i nie mogło się wydarzyć. To było niemożliwe - dziś każdy Niemiec tak mówi, więc trzeba w to wierzyć.
  • Egoizmu, jak sądzę, można dowieść równie dobrze, pozostając w Niemczech, jak i z nich uciekając.
  • Trzeba wierzyć, że wysoko rozwinięty, siedemdziesięciomilionowy naród nie mógł postąpić inaczej, jak tylko przez sześć lat znosić reżim krwawych szubrawców, którymi w głębi duszy się brzydził. 
  • ...Niemcy mają już dość swego poniżenia!
  • Jakże inaczej wszystko by wyglądało, gdyby Niemcom dane było samym się wyzwolić.
  • Jak powrócić do ojczyzny, która nie istnieje jako jedność?
  • Powinienem pójść do Rosjan, do Francuzów, do Anglików czy też może do nowych moich rodaków Amerykanów i prosić, by ich bagnety broniły mnie przed narodowym socjalizmem - bynajmniej jeszcze nie martwym ani pogrzebanym? 
  • ...jako Niemiec, który głęboko odczuwa, że wszystko, co uważa się za niemieckie, sprowadza się do strasznej, wspólnej winy narodowej, nie mogę sobie pozwolić na uprawianie krytyki politycznej poczynań zwycięzców. 
  • ...bez względu na to, czy będzie mi to wybaczone, czy nie, tak samo cierpiałem z powodu nędzy narodów zdeptanych przez Niemcy, jak i wtedy, gdy widziałem nieszczęście Niemców i Niemiec.
  • Wszystko, co narodowe, dawno stało się prowincjonalne. 
  • Obcość dobrze mi zrobiła.
  • Moje niemieckie dziedzictwo zabrałem ze sobą.
  • Niech mi wolno będzie przez ostatnie kilka lat mego życia z godnością utrzymywać moją świadomość niemiecką [...].
Te słowa popłynęły w świat 8 listopada 1945 r. dzięki przekazowi radiowemu BBC. Pod rozwagę, jak zwykle. Ku przestrodze. Wyciągajmy wnioski. Pewnie, że podobne urywki nie oddaj w pełni sensu tego, co do rodaków miał do powiedzenia Th. Mann. Myśl przewodnią był powrót do nowych Niemiec, ewentualne zaangażowanie się w polityce. Sam sobie stawiał pytania, na które odpowiadał: "Wstąpić z zapałem na drogę polityki, by wkrótce skończyć żałośnie jak głupiec, który powtarza słowa wszystkich naiwnych:  «Przecież chciałem dobrze»? Umęczony, dla wszystkich podejrzany - i dla Niemców, i dla okupantów?". Kogo określa tym ostatnim słowem? Oczywiście, że Rosjan, Amerykanów, Francuzów i Brytyjczyków.


Miesiąc temu na swoim FB zacytowałem Giordana Bruno (1548-1600). Cyba warto wrócić do tego zdania i utrwalić je tu i teraz:

            "MUSZĄ BYĆ LUDZIE, KTÓRZY MAJĄ ODWAGĘ MÓWIĆ SWOBODNIE".


* cytaty za I. Kershaw "Führer. Walka do ostatniej kropli krwi", Wydawnictwo Znak 2012, tłum. G. Siwek
** Gazeta Wyborcza, 10-11 V 2008, s. 23

Witaj majowa Jutrzenko?...

$
0
0
"Uznając, iż los nas wszystkich od ugruntowania i wydoskonalenia konstytucji narodowej jedynie zawisł, długim doświadczeniem poznawszy zadawnione rządu naszego wady, a chcąc korzystać z pory, w jakiej się Europa znajduje i z tej dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła, wolni od hańbiących obcej przemocy nakazów, ceniąc drożej nad życie, nad szczęśliwość osobistą, egzystencję polityczną, niepodległość zewnętrzną i wolność wewnętrzną narodu, którego los w ręce nasze jest powierzony, chcąc oraz na błogosławieństwo, na wdzięczność współczesnych i przyszłych pokoleń zasłużyć, mimo przeszkód, które w nas namiętności sprawować mogą dla dobra powszechnego, dla ugruntowania wolności, dla ocalenia Ojczyzny naszej i jej granic z największą stałością ducha, niniejszą konstytucję uchwalamy i i; tę całkowicie za świętą, za niewzruszoną deklarujemy" - to fragment preambuły Konstytucji 3 maja. 
Nie zamierzałem pisać o wydarzeniu z 1791 r. Owszem, wywieszam flagę. Na swój sposób obchodzę TEN dzień. Nie uważam jednak, że każdy, statystyczny Polak wie do końca dlaczego jest TO święto. Zapomniano zastanawiać się dlaczego za tzw. komuny wymazano 3 maja z kalendarza świąt narodowych. Trzy dekady (z okładem) pracy w szkole nauczyły mnie: że nie ma dat i wydarzeń oczywistych. Szerzej o motywacji w PS.
Odpowiedzmy sobie uczciwie na pytanie: ilu z nas przeczytało tekst Konstytucji majowej? Nie widzę lasu rąk. Pewnie wynik podobny byłby ze znajomości obecnej, tej z 1997 r., ostatnio sponiewieranej przez rządzących. 
Celem tego pisania jest podanie kilku fragmentów znamienitego dokumentu. Po pierwsze, aby w ogóle je znać. Dwa, żeby przekonać się o jej zawartości. Z każdego artykułu po kilka zdań:

I Religia panująca: "Religią narodową panującą jest i będzie wiara święta rzymska katolicka ze wszystkimi jej prawami; przejście od wiary panującej do jakiegokolwiek wyznania jest zabronione pod karami apostazji".  

II Szlachta ziemianie:"Szlachtę za najpierwszych obrońców wolności i niniejszej konstytucji uznajemy. Każdego szlachcica cnocie, obywatelstwu i honorowi jej świętość do szanowania, jej trwałość do strzeżenia poruczamy jako jedyną twierdzę Ojczyzny i swobód naszych". 

III Miasta i mieszczanie:  "Miasta Nasze Królewskie wolne w państwach Rzeczypospolitej w zupełności utrzymane mieć chcemy i za część niniejszej konstytucji deklarujemy, jako prawo wolnej szlachcie polskiej, dla bezpieczeństwa ich swobód i całości wspólnej Ojczyzny nową, prawdziwą i skuteczną dające siłę". 

IV Chłopi włościanie:"Lud rolniczy, z pod którego ręki płynie najobfitsze bogactw krajowych źródło, który najliczniejszą w narodzie stanowi ludność, a zatem najdzielniejszą kraju siłę, tak przez sprawiedliwość, ludzkość i obowiązki chrześcijańskie, jako i przez własny nasz interes dobrze zrozumiany, pod opiekę prawa i rządu krajowego przyjmujemy [...]".

V Rząd, czyli oznaczenie władz publicznych:"Wszelka władza społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli narodu. Aby więc całość państw, wolność obywatelską i porządek społeczności w równej wadze na zawsze zostawały, trzy władze rząd narodu polskiego składać powinny i z woli prawa niniejszego na zawsze składać będą, to jest: władza prawodawcza w Stanach zgromadzonych, władza najwyższa wykonawcza w królu i Straży, i władza sądownicza w jurysdykcjach, na ten koniec ustanowionych, lub ustanowić się mających". 

VI Sejm czyli władza prawodawcza:"Wszystko i wszędzie większością głosów udecydowane być powinno. Przeto liberum veto, konfederacje wszelkiego gatunku i sejmy konfederackie, jako duchowi niniejszej konstytucji przeciwne, rząd obalające, społeczność niszczące, na zawsze znosimy. Zapobiegając z jednej strony gwałtownym i częstym odmianom konstytucji narodowej, z drugiej, uznając potrzebę wydoskonalenia onej, po doświadczeniu jej skutków co do pomyślności publicznej, porę i czas rewizyi i poprawę konstytucji co lat dwadzieścia pięć naznaczamy, chcąc mieć takowy sejm konstytucyjny ekstraordynaryjnym podług osobnego o nim prawa opisu".  

VII Król, władza wykonawcza: "Tron polski elekcyjnym przez familie mieć na zawsze chcemy i stanowimy. Doznane klęski bezkrólewiów, periodycznie rząd wywracających, powinność ubezpieczenia losu każdego mieszkańca ziemi polskiej, i zamkniecie na zawsze drogi wpływom mocarstw zagranicznych, pamięć świetności i szczęścia Ojczyzny naszej za czasów familii ciągle panujących, potrzeba odwrócenia od ambicji tronu obcych, i możnych Polaków, zwrócenia do jednomyślnego wolności narodowej pielęgnowania, wskazały roztropności naszej oddanie tronu Polskiego prawem następstwa. Stanowimy przeto, iż po życiu, jakiego nam dobroć Boska pozwoli, elektor dzisiejszy saski w Polszcze królować będzie".  

VIII Władza sądownicza:"Władza sądownicza nie może być wykonywana ani przez władze prawodawczą, ani przez króla, lecz przez magistratury na ten koniec ustanowione i wybierane. Powinna zaś być tak do miejsc przywiązana, żeby każdy człowiek bliską dla siebie znalazł sprawiedliwość, żeby przestępny widział wszędzie groźną nad sobą rękę krajowego rządu". 

IX Regencja:"A gdy król w pierwszym przypadku z małoletności wyjdzie, w drugim do zupełnego przyjdzie zdrowia, w trzecim z niewoli powróci, regencja rachunek z czynności swoich oddać mu powinna i odpowiadać narodowi za czas swego urzędowania tak, jak jest przepisano o Straży, na każdym ordynaryjnym Sejmie, z osób i majątków swoich".

X Edukacja dzieci królewskich:"Synowie królewscy, których do następstwa tronu konstytucja przeznacza, są pierwszymi dziećmi Ojczyzny, przeto baczność o dobre ich wychowanie do narodu należy, bez uwłóczenia jednak prawom rodzicielskim. [...] Komisji zaś edukacyjnej powinnościę będzie podać układ instrukcji i edukacji synów królewskich do potwierdzenia sejmowi, a to, aby jednostajne w wychowaniu ich prawidła wpajały ciągle i wcześnie w umysły przyszłych następców tronu religię, miłość cnoty, Ojczyzny, wolności i konstytucji krajowej". 

XI Siła zbrojna narodowa:"Naród winien jest sobie samemu obronę od napaści i dla przestrzegania całości swojej. Wszyscy przeto obywatele są obrońcami całości i swobód narodowych. Wojsko nic innego nie jest, tylko wyciągniętą siłą obronną i porządną z ogólnej siły narodu. Naród winien wojsku swemu nadgrodę i poważanie za to, iż się poświęca jedynie dla jego obrony.[...] Użyte być więc wojsko narodowe może na ogólna kraju obronę, na strzeżenie fortec i granic, lub na pomoc prawu, gdyby kto egzekucyi jego nie był posłusznym"

Świętując  sławimy szczególnie JKM Stanisława Augusta Poniatowskiego (1764-1795). Zapomina się w ferworze wiecowania, jak bardzo miałkim politycznie i chwiejnym był monarchą. Jak stać wiernie u tronu człowieka, który swe wyniesienie zawdzięczał petersburskim umizgom z wielką księżną Katarzyną Aleksiejewną, z jednej strony ustanawiał medal Virtuti Militari, a z drugiej podpisywał akces do konfederacji targowickiej. Przecież nie przypadkowo wielki Jan Matejko wpisał słowo "Targowica" w portret zamykający jego wspaniały "Poczet...". 


Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby SAR umarł 4 maja 1791 r. byłby wynoszony jako jeden z najwybitniejszych monarchów (prawodawców) w historii Rzeczypospolitej (Obojga Narodów). Ale JKM sam podeptał TO, co sam ustanowił 3 maja 1791 r. Pisał później do jednego ze swych zwolenników: "Od tego dnia, w którym podpisałem ten potworny akces, przecież już w kilku punktach dają mi nadzieję, jako to względem zachowania, choć nie całkiem, komisji cywilno-wojskowych, formy sejmikowania, formy sądów, prawa o rozgraniczeniach, konserwacji sześćdziesięciu pięciu tysięcy wojska z ograniczeniem praw hetmanów i ulepszenia miast, przynajmniej stołecznych. Ale tymczasem odjęto mi posłuszeństwo gwardii, zakazano kanclerzom cokolwiek pieczętować, aż do dalszej dyspozycji"*. Kto zakazał? Kto dawał nadzieję? Jakiej trzeba było naiwności, aby wierzyć we wspaniałomyślność carycy Katarzyny II? Czy ci, którzy dziś wielu swym adwersarzom zarzucają, że są... Targowicą mają w ogóle świadomość, że tak bardzo przez nich hołubiony "król Staś"też stawiał się w szeregu Branickiego, Szczęsnego Potockiego, Rzewuskiego czy Kossakowskich? Pomyśleć, że to ten sam król w rocznicę proklamowania Majowej Jutrzenki pisał w odezwie do wojska:"Dzieci! albo żyjmy niepodlegli i poważni, albo gińmy wszyscy z honorem"**. Niewiele musiał mieć go w sobie eks-stolnik litewski, skoro sprzeniewierzył się zapewnieniom składanym własnym "dzieciom"!...



 Targowiczanie, od lewej: Stanisław Szczęsny Potocki i Stanisław August Poniatowski

Biograf króla, Krystyna Zienkowska, tak podsumowała fakty: "Większość dotychczasowych współpracowników Stanisława Augusta emigrowała, a król pozostały w opustoszałej Warszawie istotnie z dnia na dzień tracił sympatię i szacunek społeczeństwa, które z takim trudem zdobył. Kapitulacja została przyjęta z niezadowoleniem, a akces do targowicy uznany za zdradę"

Nikt nie twierdzi, że król, to miał klawe życie.  Ale czy naprawdę nie było w tym człowieku za grosz poczucia honoru. Że zdradził własny Naród, to jedno! Ale zdradził sam siebie! Deklarował miłość ukochanej Ojczyźnie i jak to ocenił poseł pruski:"...od sześciu miesięcy nieustannie składał przysięgi i przyrzeczenia wobec narodu, tak sprzeczne z tym, co ostatecznie uczynił. Tak więc nie myliłem się wcale, kiedy ubiegłej zimy oceniałem jego fanfaronady jako podobne do tych z 1772 r., ma miesiąc przed zgodą na traktat rozbiorowy"


Swoją drogą ciekawe czy stojąc na placu Zamkowym (i każdym innym miejscu) prezydent A. Duda powtórzyłby swoje rewelacyjne odkrycie "Bardzo wiele wpływowych miejsc zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli – krótko mówiąc – byli zdrajcami" - w odniesieniu do JKM. Czyż ten monarcha nie walczył z konfederacją barską, która to miała wyszyte na sztandarach wizerunki Matki Boskiej Częstochowskiej? Czy odium zdrady dotknie też tych, których przodkowie w 1792, 1794, 1806, 1830, 1846, 1848, 1863, 1905 (starczy tej wyliczanki) stanęli po złej stronie?

PS: Do napisania tych kilku akapitów pchnął mnie komentarz, jaki znalazłem na FB mojej znajomej mieszkającej w Palermo. Wspomina tam o Konstytucji 3 maja. Jeden z napisanych komentarzy brzmiał: "Każdy Polak zna historię ustanowienia Konstytucji 3 maja .....". Pozwalam sobie się z TYM nie zgodzić. Stąd TO pisanie.

* cytat za St. Cat-Mackiewiczem "Stanisław August", Universitas, Kraków 2009
** cytat za K. Zienkowską "Stanisław August Poniatowski", Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków, 2004

Przeczytania... (212) Mariusz Urbanek "Waldorff. Ostatni baron Peerelu" (Wydawnictwo Iskry)

$
0
0
"Isio to jest moja pierwsza miłość w życiu - mówił. - I nie ma co ukrywać, że to była miłość do pięknego chłopca (...). A najtragiczniejsze jest to spotkanie dwóch starych ludzi pod Tatrami, gdzie okazuje się, że to oni - ci, którzy się kiedyś kochali, kiedy mieli po osiemnaście lat. A teraz spotykają się dwie ludzkie ruiny. On nagle zapytał: «Czy pamiętasz Amalfi? Czy pamiętasz młyn?». A ja się nic nie odezwałem, nie nie miałem dopowiedzenia, tylko łzy w oczach i on też. Tak bywa w życiu" - taki cytat zamieszcza Mariusz Urbanek w książce  "Waldorff. Ostatni baron Peerelu" (Wydawnictwo Iskry). Każdy, kto pamięta czasy PRL-u raczej kojarzy tę charakterystyczną sylwetkę, tembr głosu, deklamację. Z zamkniętymi oczyma bylibyśmy bezbłędnie rozpoznali, że to mówi do nas Jerzy Waldorff. W mojej pamięci zapadły m. in. opowieści o I. J. Paderewskim, celebracji kąpieli u  babki w Warszawie oraz o przodku walczącym pod Grunwaldem z czarnym krzyżem na płaszczu. Aha! był jeszcze jamnik! Nie wiedziałem do pewnego momentu o... preferencjach seksualnych Waldorffa, użyciu nazwy herbu "Waldorff" jako nazwiska Ale i tego, co czytamy w kalendarium życia: "2000 Kuria warszawska nie pozwala na odprawienie mszy żałobnej w żadnym z warszawskich kościołów. Uroczystości pogrzebowe odbywają się w Teatrze wielkim oraz w kaplicy cmentarnej na Powązkach". Aż dziw, że nie storpedowano faktu pogrzebania na cmentarzu katolickim...
Duet M. Urbanek & Iskry raczą nas kolejną godną uwagi i  przeczytania biografią. Nie pierwszą autorstwa M. Urbanka. Tym razem JERZY WALDORFF (1910-1999) - krytyk muzyczny, pisarz, człowiek-instytucja, nierozerwalnie związany z ideą ratowania warszawskich Powązek.  Za rok do matury przystąpi pokolenie, które urodziło się w roku Jego śmierci.  Dorastali bez znajomości tak ważnej osobowości, ikony dobrego smaku i wielkiej kultury słowa. Szkoda. Nie wiedzą, co stracili.
Różni różnie będą odbierali biografię Waldorffa. Różnie różni będą grzebać w tym życiu. Nie jestem małym człowieczkiem, który węszy tropy sensacyjek.  Pewnie, że historia Isia czy Mieczysław Jankowskiego może kimś negatywnie poruszyć. I wtedy zrozumiemy ostracyzm, jaki przyjął Kościół wobec pochówku Jerzego Waldorffa (de facto Preyss herbu Nabram, a "Waldorff", to jedno z określeń tego samego klejnotu, jak mego Poraja "Różą" zwanego lub dostojniej "Alba Rosa"). Śmiem jednak twierdzić, że homoseksualizm "barona PRL-u" dziś nikogo zbytnio by nie poruszył. Mamy za to, dzięki wielkie dla Autora, prześledzić, jak bardzo trudne było "miłowanie inaczej" (przepraszam za ten eufemizm) w czasach minionych. Robienie z tego sensacji dziś? Nikt nikogo nie musi przedstawiać jako "dalekiego kuzyna z Wilna" (dziś pewnie innego miasta?).
Ilekroć otwieram nową książkę staję przed tym samym dylematem: jak ją..  u g r y ź ć ? Koniec z opowiadaniem książek. Powinienem posłuchać Syna i jako belfer po prostu stawiać stopnie. Tak, od 1 do 6! Koniec z elaboratami na pół metra! Dziś ciekawość tą ultraciekawą książką Mariusza Urbanka będę podsycał cytatami spod... fotografii.
  • Śpij mi zaraz albo przyjdzie po ciebie Paskiewicz. (tak niania straszyła Jurka)
  • ...gospodarzem rolnym był żadnym, a za to szczególnie łatwym do ulegania różnym oszustom. (tak o ojcu)
  • Należała do pierwszych panien polskich, co jeszcze przed początkiem stulecia [XIX- przyp. KN] zaryzykowały drogę śladami Marii Skłodowskiej. (tak o matce)
  • Ojciec, zniechęcony do cna bojami, wydziedziczył mnie wreszcie, o czym dowiedziałem się z testamentu po jego śmierci. (bez komentarza) 
  • ...ja - podobny cielakowi młodemu wśród jałówek - muszę i ryczę ogromnie zadowolony: - gdy byłem w Paryżu! (o okresie szkolnym w Gimnazjum im. K. Marcinkowskiego w Poznaniu)
  • ...młodość po maturze winna się wyszumieć. (zadatek do wizyty, po maturze, w burdelu)
  • ...na co dzień zachowywałem się jak pretensjonalny idiota. (o swoim studiowaniu)
  • Gdyby miała wynioślejszą figurę, mówiłoby się o niej w Poznaniu, że to grecka piękność. (o Ewelinie, której imienia naprawdę zapomniał)
  • Połączenie zadziornej fantazji z koszmarem... (wspomnienie z podchorążówki Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu)
  • Rozmyślając o nim z zachwytem, widział go jako Achillesa. (o wielkiej miłości, Isiu)
  • Nigdy nie zaprzeczałem, że wolałem ładnych chłopców od ładnych dziewczyn. (bez komentarza)
  • ...jednocześnie wzięło mnie takie obrzydzenie do tego, co robię, że z dnia na dzień rzuciłem aplikaturę, postanawiając oddać się wyłącznie pisarstwu i muzyce. (komentarz zbyteczny)
  • ...dla początkujących pisarzy stronice tygodników literackich zawsze pociągające były od łóżek z najpilniejszymi dziewczynami. (komentarz zbyteczny)
Skąd ten pomysł? Wydawnictwo Iskry (nie wiem na ile miał wpływ Autor) zadbało o bogatą zawartość ikonograficzną tomu. Brawo! Cudownie! Po prostu jesteśmy w domowym albumie Jerzego Waldorffa. Są i zdjęcie podpisane słowami M. Jankowskiego, K. I. Gałczyńskiego czy S. Kisielewskiego. Te jednak pomijam, aby nie zaburzały spotkania z "baronem PRL-u":
  •  ...byłem gotów z doskonałą beztroską wydawać sądy o tym, co dobiegało do mnie z estrad lub scen (o pracy recenzenta muzycznego w "Kurierze Porannym") 
  • ...staraliśmy się trzymać fason i ufać defensywnej propagandzie. (o nastroju wakacji AD 1939, spędzonych z M. Jankowskim w Krynicy)
  • ...pijatyki ratowały nas przed terrorem śmierci. (o okupacji hitlerowskiej/niemieckiej)
  • ...byliśmy jeszcze młodzi i zdrowi, sił więc dość było i na robotę, i zabawę. (o pracy i związku z M. Jankowskim)
  • Neofitów zaś nowej wiary politycznej w ogóle przyjmowano z otwartymi ramionami. (o redakcji "Przekroju")
  • Na literata, autora "Śmierci miasta", został kreowany Szpilman, będąc nie autorem, lecz bohaterem książki. (komentarz zbyteczny)
  • Wróciliśmy do Warszawy jak do dziczy. Sowieckie miasto. Tym bardziej staraliśmy się razem trzymać. To były czasy, kiedy byłem najbliżej Kisiela.  (o przyjaźni ze Stefanem Kisielewskim)
  • Taaaaaka zabawa! (o festiwalu w Opolu)
  • Miałem w życiu jedną miłość, ale pan wybaczy, że nie będę się z tego zwierzał (o Mieczysławie Jankowskim)
  • ...rosną u nas - jedno za drugim - pokolenie głuchych. (o mierności edukacji muzycznej w szkołach)
  • Zostałem właścicielem potwora, postrachu okolicy, tyrana w domu, satrapy, który traktuje kota i mnie jak służących. (o jamniku "Puzonie")
  • ...ludzie powinni być dobrzy, przynajmniej tak dobrzy jak psy - skoro nie mogą być lepsi. (komentarz zbyteczny)
  • ...mnie  jest potrzebna trybuna, z której byłbym jak najdalej słyszany. (o swej współpracy z lewicową "Polityką")
  • ...panteon dwustu lat chwały miasta, którego nie ma, choć istnieje. (o Starych Powązkach)
  • Nie wierzyłem, że dotrwam. Nie miałem prawa tego oczekiwać. Dopiero teraz mogę panu Bogu na klęczkach dziękować za to, że doczekałem. (o upadku komuny)
  • Warszawa jest najbrzydszą, najbrudniejszą i najsmutniejszą ze stolic Europy. (komentarz zbyteczny)
  • I może właśnie dlatego, że jest ona taka niedoskonała, bardzo ją kocham. (o Polsce) 
  • Jeśli ktoś mi nad grobem zagra Marsza  Żałobnego Chopina, to wstanę, uchylę wieko i będę kąsał. (przedśmiertna zapowiedź)
Z samego tego wyboru wynika, jak niezwykłym człowiekiem był Jerzy Waldorff. Nikt nie twierdzi, że łatwym, bo tak zapewne nie było. Potrafił atakować ostrzem swego pióra. Amerykanom dostało się już po II wojnie światowej nie tylko za oddanie Sowietom Kresów, ale i kwestionowanie nabytków kosztem pokonanej III Rzeszy:"Od tej chwili stałem się wrogiem Anglii. (...) Odtąd będę wrogiem i USA. Jako Polak będę wrogiem każdego, kto odmówi memu krajowi warunków niezbędnych do bytu". Wsparł m. in. ideę dekretu z 13 XI 1946 r. o daninie narodowej na  zagospodarowanie Ziem Odzyskanych: "Dlatego w moich oczach człowiek, który uchyla się od zapłacenia Daniny, nie będzie przeciwnikiem rządu [...]. Będzie po prostu - świnią". Zmarły kilka dni temu Zdzisław Pietrasik (1947-2017) wspominał krótką recenzję pana Jerzego na jedną z oglądanych pod koniec życia sztuk: "Ni ch... nie rozumiem".
Mariusz Urbanek pisząc o Jerzym Waldorffie odmalował nam panoramę społeczną, życie Warszawy na przestrzeni nieomal jednego stulecia. Stąd np. ten cytat: "Wróciliśmy do Warszawy jak do dziczy. Sowieckie miasto". Miasta, które pamiętał po prostu nie było. Autor biografii (zresztą wspiera tezę wieloma przykładami) tak ocenia rolę Waldorffa:"Nie bał się głosić poglądów zdecydowanych, nawet jeśli dobrze wiedział, że u wielu osób nie znajdzie dla nich uznania". I przypomniał zamieszenie wokół kwestii zwrotu arystokratycznym rodom zajętych przez komunistów dzieł sztuki. I zacytował ripostę, jaką usłyszał eks-ziemianin, któremu odparował w tak wykwintny sposób: "Proszę pana, ja miałem taki dwór, utraciłem go i nie dopominam się zwrotu, a chcę panu powiedzieć, że jestem największym z polskich arystokratów, bo mam brwi Burbonów, nos Hohenzollernów, wargi Habsburgów i jajo Kolumba!". kolejny smaczek, na jaki poluję w podobnych książkach. nie ukrywam, że po panu Jerzym Waldorffie po prostu spodziewałem się takiej riposty. Oto prawdziwa kultura języka, nad której zagładą ubolewał. Mariusz Urbanek, tak o tym pisze: "Był coraz bardziej poirytowany nową Polską. Wszechogarniającym chamstwem, zalewem wulgaryzmów, których u innych nie akceptował, i złą polszczyzną, której nie rozumiał. [...] Bardziej akceptował partyjną nowomowę, którą posługiwali się po wojnie ludzie niewykształceni niż psujące język naleciałości: «...wiele słów zostało podczas wojny, powstania i później przez komunistów wymordowanych wraz z dawnym społeczeństwem» - mówił". Ciekawe, co by powiedział, na potoki pseudo-krasomówcze jakie obecnie nas zalewają!...
"Do końca nie zaprzestał walki o narodową pamięć. Ostatnią stoczył o pomnik Józefa Piłsudskiego w Alejach Ujazdowskich w Warszawie. Uznał, że niewielki pomnik Marszałka przy pl. Piłsudskiego jest zbyt brzydki [...]. «...stoi tak, że odgrywa rolę dozorcy taksówek pod Hotelem Europejskim» - dodał. To hańba dla narodu i obraza historii Polski" - trudno nie zgodzić się z tym, co przypomniał M. Urbanek. Pierwsze słyszę, że ówczesny prezydent A. Kwaśniewski wahał się czy być na uroczystości. Obiecał być: "Dotrzymał słowa, choć część starych piłsudczyków, którzy przyszli pod pomnik [tj. 8 XI 1998 r. - przyp. KN], zaczęła na widok wywodzącego się z postkomunistycznej lewicy prezydenta demonstracyjnie buczeć".  Nie wiem, jak uwielbienie dla Marszałka Jerzy Waldorff godził z umiłowaniem ostatniego władcy Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Moim zdaniem jedno wyklucza drugie, ale widać "ostatni baron" nie miał żadnych oporów, ani wątpliwości.
"A Waldorff znowu, najlepszy Waldorff pyta, czy nie «potrzebowałbym czego do jedzenia lub papierosów». Kochany Jerzy! Boże mój, jak to będzie cudownie kiedyś odwdzięczyć mu się za jego dobroć" - to zapis z 2 X 1941 samego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (1905-1953), kiedy był jeńcem stalagu XI A w Altengrabow. Część tego zapisu została umieszczona pod fotografią na s. 143. To jeden z wojennych epizodów. Proszę zwrócić uwagę na zapis-wspomnienie Zofii Kucówny, która opisuje pewien pogrzeb w rodzinie Waldorffa, na którym zjawił się... niemiecki krewny w czarnym mundurze z trupią główką: "Okazuje się, że to jeden z niemieckich Preyssów przeczytał nekrolog i przyszedł pożegnać krewniaka". Po latach potomek tego gestapowca/SS-mana (?) odnalazł Waldorffa chcąc poznać warszawskiego krewniaka. Jerzy Waldorff: "Bardzo był tym poruszony. Pokazał nam list i poinformował, że grzecznie, ale kategorycznie odmówił". Zawiłe losu koleje...
Okazuje się, że kolegą z "okresu grudziądzkiego" był m. in. ziemianin z Lubelszczyzny Bolesław Jaruzelski. To zapewne jego znajduję na jednym z portali genealogicznym opracowanym przez M. J. Minakowskiego "Genealogia potomków Sejmu Wielkiego"i tam pomieniony jest: Bolesław Jaruzelski herbu  Ślepowron (1909-1996). Po latach doszło do niespodziewanego spotkania z gen. Wojciechem Jaruzelski (1923-2014). Mariusz Urbanek nie mógł przejść obojętnie wobec takiego faktu: "- A ja, proszę pana, z pańskim kuzynem, Bolkiem Jaruzelskim, byłem razem w podchorążówce kawalerii w Grudziądzu - wypalił. Był pewnie przekonany, że dokuczy komunistycznemu przywódcy, wypominając mu zdradę arystokratycznych korzeni [...]".
Książka Mariusza Urbanka "Waldorff. Ostatni baron Peerelu" obfituje w wiele tym podobnych epizodów. Jak mniemam jednym z najważniejszych jest przyjaźń ze Stefanem Kisielewskim. Należałoby poświęcić Obu Panom oddzielne pisanie. Bo to naprawdę cudowne móc śledzić losy ich znajomości. Skatowanie "Kisiela" przez "nieznanych sprawców", śmierć Wacka Kisielewskiego, wzajemne żarty jakie sobie czynili, obrażali się na siebie, ale i żyć bez siebie nie mogli: "Całą noc spędziliśmy u Waldorffa, pijąc potężnie - był uroczy, malowniczy, zabawny. [...] Waldorff twierdzi, że «stare pryki nie rdzewieją»". Cudowne. Zapis Kisielewskiego.
Czytając niezwykły żywot Jerzego Waldorffa ma się chwilami wrażenie, choć zdaję sobie sprawę jak bardzo obaj różnili się, że przypomina mi Franca Fiszera! I jest o tymże wzmianka! Kiedy M. Urbanek wspomina kwesty na Powązkach przypomina: "Na widok którejś z urodziwych gwiazd telewizji Waldorff przypomniał okrzyk Franca Fiszera, przedwojennego bywalca i oryginała: «Była pani królową cmentarza!»". Jak się nie uśmiechnąć sam dźwięk tych słów? Waldorff  & Fiszer - wyborne spotkanie dwóch niezwykłości Warszawy. Niestety książka nie znajdziemy u M. Urbanka nawet sugestii czy aby znali się. Mogę tylko bić się w pierś, że zapomniałem o 80-tej rocznicy śmierci Franca Fiszera, jaka przypadła 9 kwietnia tego roku. Wstyd!... Odsyłam do odcinka 42 tego cyklu, tudzież do tekstu pt. "Pośmiejmy się z...", jaki ukazał się 1 kwietnia 2015 r. Wtedy zmiankowałem o wydarzeniu z 1937 r.
Książka Mariusza Urbanka "Waldorff. Ostatni baron Peerelu", to nie sam tryskający humor, zabawne krotochwile, w końcu akcja rozpoczyna się jesienią 1939 r., kiedy Waldorff i Jan Ekier (1913-2014) przedzierali się do okupowanego przez Sowietów polskiego Wilna. Możemy tylko żałować, że wokół nas nie ma ludzi tamtej epoki! Skończyło się! To pokolenie moich Dziadków, zresztą Jerzy Waldorff urodził się zaledwie 10 dni po moim bydgoskim dziadku, Stanisławie (II) Grzybowskim (1910-1962). Nie dość na tym: właśnie dziś 4 maja przypada 107. rocznica urodzin "ostatni baron Peerelu". Nie mogę tego zademonstrować na papierze, ale dość składnie udaje mi się parodiować tembr mówienia autora "Fidrka". Nie ukrywam, że tą książką Wydawnictwo Iskry przywraca mi wiarę, że są jeszcze książki warte przeczytania, przemyślenia, posiadania. Nie pozostaje mi teraz nic innego, jak wrócić do przerwanej lektury monografii poświęconej klanowi Kisielewskich. A kto jest jej autorem? Chyba zbytnio nie zaskoczę, jeśli uzupełnię: Mariusz Urbanek! Dziękuję!...

"NARÓD, KTÓRY ZAPOMINA O WŁASNEJ HISTORII, JEST NIEWART ISTNIENIA".

PS: Przepraszam, miało być krótko. A według mnie jest: ubogo.

Myśli wygrzebane... (76) Hans-Ulrich Wehler

$
0
0
"Zapewne, nie należy wiązać z wiedzą historyczną żadnych przesadnych nadziei. Nauka historii nie jest w stanie dostarczyć wiedzy o działaniu i panowaniu, dającej się wykorzystać w aktualnych decyzjach, hic et nunc. Może jednak oferować gwarantowaną wiedzę orientacyjną, która pośrednio zdolna jest kierować także politycznym myśleniem i działaniem oraz skłaniać do większego realizmu" - tak mnie naszło, kiedy obejrzałem relacje, zdjęcia z ostatniego przemarszu ONR-u. Dopiec do żywego może to, że autorem tego cytatu był Hans-Ulrich Wehler (1931-2014). Wiedza Powszechna w  2001 r., w serii "Klio w Niemczech" (8) wydała zbiór esejów tego niemieckiego historyka pt. "Modernizacja, nacjonalizm, społeczeństwo", w tłumaczeniu Beaty Vollendorf i Krystyny Krzemieniowej. 


To, co się dzieje wokół manifestowanych poglądów skrajnie nacjonalistycznych na polskich ulicach powinno budzić grozę. Pozwolę sobie zacytować zapisy z mego FB, na którym zamieściłem zdjęcia ONR-u w zderzeniu z fotografiami z lat 1933-45 - wiadomo kogo... Kilku moich znajomych tak odpisało. Cytuję bez ingerencji z mej strony w treść czy formę:
Wypowiedź 1:Powiem najgrzeczniej, jak potrafię: precz z tym ścierwem faszystowskim!
Wypowiedź 2:Nienormalne jest to, że protestujących przeciwko faszystom rozpędza policja. Ja tam się nie znam na konstytucji ale chyba w niej właśnie jest zapis o karaniu / ściganiu wszelkich przejawów faszyzmu i innych totalitaryzmów. I chyba w prawie / kodeksie karnym są na to paragrafy (256 kk)... ale co ja tam wiem. Natomiast patrząc na takie "incydenty" i policję, która ślepo wykonuje rozkazy pisodebili liżących kaczy kuper (staram się być delikatny), ,mam nieodparte wrażenie, że staliśmy się już państwem policyjnym (nauczyciel wciąż zarabia mniej od policjanta ... Lenin?) a zmierzamy bardzo prostą drogą do totalitaryzmu. Ten głupek z wąsikiem też był mikrego wzrostu...

Dla potrzeby tego pisania wertuję część II pt. "Niemcy: społeczeństwo i gospodarka" oraz część III "Niemcy: nacjonalizm i tożsamość", stąd te cytaty. Czy przydatne do rozumienia istoty nacjonalizmu? Proszę ocenić samemu. 
  • ...nacjonalizm potrafił stworzyć nowego rodzaju psychomotorykę, która jest zdolna wyzwolić pewną nadwyżkę energii, jak również się wznieść ponad konkretne interesy - ostatecznie odpowiada perswazyjnej dynamice religijnych doktryn zbawienia.
  • ...konserwatywny sojusz członków dawnych elit stał się zimą 1932/1933 r. trampoliną dla Hitlera - jak 10 lat wcześniej we Włoszech dla Mussoliniego - i odpowiedzialny był za złudną taktykę oswajania bestii.
  • Zgoda, polityka wszędzie może zwyrodnieć, nie tylko w hitlerowskiej Rzeszy albo stalinowskiej Rosji, ale również w Irlandii, Algierii i Wietnamie.  
  • To nie naród tworzy nacjonalizm. To nacjonalizm pojawia się pierwszy, bo jemu właściwa jest zdolność stwarzania sobie narodu.
  • ...nacjonalizm dąży zawsze do przekształcenia jakiegoś istniejącego już związku państwowego starszego typu w państwo narodowe albo też domaga się państwa narodowego, ponieważ tylko ten nowoczesny typ organizacji państwowej może zapewnić narodowi stosowną osłonę polityczną. 
  • Wśród współczesnych powszechne jest więc poczucie, że na rozstajach została obrana obiecująca droga ewolucyjna. 
  • Nacjonalizm, którego celem jest stworzenie narodu i wywalczenie dlań państwa narodowego, to zjawisko przynależne w całej pełni do nowożytności. 
  • Kategorie historii narodowej są więc gwałtem na przeszłości, chybiają jej prawdziwego charakteru i zagradzają dostęp do minionych realiów.
  • ...nowoczesny nacjonalizm i nowoczesny naród narodziły się dopiero w okresie wielkich zachodnich rewolucji w Anglii, Ameryce i Francji.
  • ...nacjonalizm oferował nową podstawę legitymizacji. Jej najbardziej radykalnym wariantem była zasada suwerenności ludu, sformułowana przez lewe skrzydło rewolucji angielskiej, a potem przez rewolucję amerykańską. 
  • Nacjonalizm jako antidotum wabił swoją mocą ustanowienia jedności, chciał być, tak jak przedtem kościół, dla porewolucyjnego, świeckiego człowieka źródłem sensu i usprawiedliwienia. Miał się stać lepszą namiastką dotychczasowych historycznych tradycji wyznaniowych i lokalnych. 
  • Dzięki nacjonalizmowi nowoczesne państwo mogło, w imię zasady narodowej, ogarnąć całe terytorium, od centrali aż po peryferia, i rozciągnąć swoje roszczenia na każdego - ucznia, podatnika, żołnierza. 
  • Atrakcyjność nacjonalizmu w znacznej mierze polegała na tym, że - aby użyć modnego wyrażenia - obiecywał nową  "tożsamość".
  • Czołową figurą nacjonalizmu nie był już posłuszny poddany, ale aktywny obywatel państwa, który jednak musiał odznaczać się stanem posiadania lub wykształceniem, aby zostać dopuszczonym do wspólnoty, do narodu. 
  • Nacjonalizm od początku mieścił w sobie określone wizerunki wroga.
  • Zajadła nienawiść do obcoplemieńców [...] niewątpliwie była faktem, ale poskramiał ją kosmopolityczny pierwiastek, we wczesnym nacjonalizmie jeszcze obecny. 
  • Nacjonalizm chciał [...] stopić poszczególne państwa w wielkie państwo narodowe, chciał usunąć monarchów i zamiast ich władzy ustanowić państwo konstytucyjne.
  • W literaturze - w powieściach, liryce politycznej, opisach podróży - również widoczne było rosnące zaangażowanie narodowopolityczne.
  • Historia - jak brzmi jedna z prawd oczywistych - jest zawsze otwarta na przyszłość.
  • ...wiara polityków i części opinii publicznej, że sytuacja narzuca pewne rozwiązania konieczne z geopolitycznego i geostrategicznego punktu widzenia może, jak wiadomo, stać się problemem historycznym. 
  • Właściwy człowiek właściwie myślący na właściwym miejscu - a wtedy polityczne przekładanie będą ustawione właściwie.
  • Długoletnia polityka narodowych socjalistów wobec ras i narodowości obaliła wszelkie bariery, uniemożliwiające dotychczas w Europie wypędzanie milionów ludzi, dając bezpośredni wzór dla niektórych zwycięskich państw, aby mogły się nim posłużyć w odwecie.
  • Auschwitz to symbol "klęski cywilizacji", nie ma więc mowy o jakimkolwiek "ostatecznym przekreślaniu", żadnym zamykającym sprawę "pokonaniu" tej przeszłości.
W tych kilkunastu zdaniach pojawia się wiele groźnych sformułowań: wizerunek wroga, atrakcyjność, antidotum. Być w jednolitym mundurze, maszerować w jednym szeregu, mieć jasno wytyczony cel - to wciąż chwyta, to wciąż uwodzi, to nie zeszło nigdy do grobu lub na śmietnik historii. Pulsuje pośród nas. To nic, że jeden z  drugim nie rozumie treści hymnu, nigdy nie czytał "Myśli nowoczesnego Polaka"  Romana Dmowskiego, nie wie kim był Teodor Tomasz Jeż. Smutne, że nie razi ich podobieństwo, nawet fizyczne, do takiego Juliusa Streichera... Też o nim nie słyszeli? Ktoś przecież staje nad grobem mordercy prezydenta G. Narutowicza i wznosi ręce ku górze w geście powitania, jakie obowiązywało w III Rzeszy. Podpatrzyłem na inne FB i zapożyczyłem te opinie na temat marszu, jaki dobył się ostatnio w Warszawie. Dane osobiste Autorów zachowuję dla siebie:

Wypowiedź 3:  Muszę napisać to ostro!
Bo tylko ostre słowa oddają to co obecnie dziać się zaczyna w naszym kraju.
Byłem wczoraj przez pół godziny, w drodze do teatru, na blokadzie marszu nacjonalistów (słowo nacjonalizm to eufemizm- postawy które prezentuje ONR to rodzący się na naszych oczach faszyzm)
Polacy, warszawiacy, Wy naprawdę uważacie, że szanujecie pamięć Powstania Warszawskiego?
Gówno prawda!
To nacjonalizm zmiótł naszą stolicę z powierzchni ziemi i przyczynił się do śmierci większości jej mieszkańców.
Gdyby Polacy rzeczywiście szanowali pamięć Powstania, kilkadziesiąt tysięcy osób zablokowałoby przemarsz nazistów.
Tymczasem była garstka, z którą szybko i brutalnie rozprawiła się policja.
Wstyd mi za Ciebie Polsko, bo zmierzasz w obrzydliwym kierunku! Nie tylko sprzyjanie nacjonalizmowi mnie mierzi, ale też charakterystyczna dla większości moich rodaków obojętność.
Cena jaką za to przyjdzie zapłacić, może być bardzo wysoka.


Wypowiedź 4:  Nie jestem pewna, czy można to sobie wyobrazić. Lata 1990-2015 nie były idealne ale czuło się postępy w kierunku demokracji, widać było, że kraj się rozwija, ludzie otwierają, zazdroszczono Polakom "zielonej wyspy" od 2015 roku ta wyspa tonie, ludzie się opancerzają, demokracja została znokautowana.

Wypowiedź 5:  Gdzieś to już było, polskie flagi powtykane w gówno.

"Modernizacja, nacjonalizm, społeczeństwo" nie jest zbyt łatwą w odbiorze lekturą. Proponuję poszukiwać innych tomów tego cennego cyklu. Warto na koniec (szczególnie młody adepcie historii i miłośniku o niej piszący) przyswoić sobie jeszcze jedną naukę Hansa-Ulricha Wehlera: "Udany esej historyczny to małe dzieło sztuki. Autor musi wyrazić swoje myśli stylem wycyzelowanym, a choć odrywa się od przyziemności badań źródłowych, to dla znawcy intymna zażyłość z najnowszym stanem dyskusji naukowej powinna być mimo to wyraźnie widoczna". To tak, żeby w myśli wygrzebywaniu zasiać ziarenko nadziei...

Arizona Mountain Man odcinek 14

$
0
0
Brendę Fox obudził dziwny dźwięk. To było, jak zwielokrotnione brzęknięcie osy lub jakiegoś upartego bąka. Po chwili powtórzyło się? A do tego usłyszała... Nie, to niemożliwe... Nagle coś... to był świst. Przeciągły i jakby uderzenie w ścianę? Spojrzała w tym kierunku... W miejscu, w którym normalnie wisiała ogromna, oprawiona w ciężką ramę fotografia wujka Lloyda pojawiła się... dziura? Po chwili dźwięk bitego szkła powtórzył się.
- Gordon! Gordon! - zaczęła natarczywie trząś jego rękę. Spał koło niej i do tej chwili nie reagował na to, co przynosiła sobą noc? - Gordon, do jasnej cholery obudź się!
- Co?! Co się dzieje?! - Gordon Fox nie kojarzył jeszcze świata? Spojrzał na żonę. - Brenda, daj żyć... jutro...
- Patrz! - wskazała na ścianę.
- No obluzował się wujek Lloyd? Już dawno trzeba było wyrzucić to straszydło, tylko gości straszył.
- Gordon! To nie gwóźdź! Ktoś... do nas... strzela!...
- Zwariowałaś?!

Jakby na zawołanie, a potwierdzenie słów pani Brendy padły kolejne strzały.
- Zabiją nas! - krzyknęła.
Gordon Fox wyskoczył z łóżka.
- Brenda! dubeltówka!
- Ale...
Szybko chwycił spodnie i zaczął je wciągać.
- Żywcem nas nie wezmą! - obudził się w nim lew północy.
- Kto?!
- Szoszoni!
- Co ty klepiesz? - obruszyła si. - Jacy Szoszoni?!
- Gdzie ta dubeltówka?! - wydawał się w tej chwili Ryszardem III. Nikt jednak nie spieszył z odsieczą. Nie dostrzegł pomocnej ręki, która podaje mu broń. - Brenda! Dubeltówka!
Kolejny strzał wybił dziurę w ścianie.
- Przecież sam ją sprzedałeś temu łachmaniarzowi  Mousesowi! Twierdziłeś, że...  
- Jasna cholera! Masz kochanie rację. Mousesowi! Jaki ja byłem głupi!... A rewolwer! Gdzie jest mój rewolwer?!
Ale nie czekał na odpowiedź. szybko podbiegł do bieliźniarki. Otworzył ją...
- Co ty wyrabiasz?! Gordon!
Ale on był zajęty rozrzucaniem garderoby. Jego kalesony wyleciały w górę, jakaś koszula i para gaci.
- Jest!... 
Trzymał w ręku  rewolwer Colt Dragoon, z którym wrócił z wojny z Meksykiem.
- Chyba nie strzelałeś z niego od dwudziestu lat!
Gordon Fox poczuł się jednak, jak obrońca Alamo. William Travis lub nawet sam David Crockett, to było nic! Ściskał swój historyczny rewolwer, jak tonący brzytwę. Dopiero teraz spostrzegł, że nie miał kapiszonów. Zerknął na Brendę. Miał-że jej powiedzieć, że to bezużyteczny złom, eksponat muzealny?
- Gordonie Fox! Gordonie Fox!
Oboje małżonkowie Fox zamarli. Brenda spojrzała na Gordona. Gordon z niedowierzaniem popatrzył na Brendę. Ktoś nawoływał w zrozumiałym im języku.
- Masz swoich Szoszonów! - z kpiną w głosie przerwała ciszę Brenda.
- Nic nie rozumiem - rozpacz już na dobre zagnieździła się w jego oczach.
- Wychodź aptekarska gnido! - padło zza okna.
- Pewnie znowu komuś sprzedałeś "Genialną miksturę doktora Bolda". Wiedziałam, że to się kiedyś źle skończy. Ale nie... ty jesteś najmądrzejszy... Powystrzela nas, jak kaczki, bo mu pewnie jak nie włosy, to zęby powypadały.
- Aleś się nakręciła! Ostatnią miksturę wylałem do rzeki rok temu!...
- Wyłaź, bo sam po ciebie pójdę pijana świniooo!
- Co robisz?! - pani Brenda chciała chwycić męża za pasek od spodni, kiedy ten stanął w rozbitym przez kule oknie. - Zabije cię! Wariat!
- Nie strzelaj! Nie mam broni! Poddaję się! Jakoś się dogadamy!
- Wyłaź ty fałszywa gnidooo!
Gordon Fox znowu był wylęknionym aptekarzem, który ma wysłuchać narzekań na słabe działania wspaniałego antidotum, które sprzedał. Tu jednak sprawa wydawała się bardziej skomplikowana i niebezpieczna. W aptece jeszcze nikt mu nie groził bronią, ani nie strzelał do niego. Tu rzecz miała się zgoła inaczej. Napastnik wpakował w jego dom kilka kul, które mogły powalić bizona, a cóż dopiero mizernego aptekarza i jego roztytą żonę, do tego siostrę miejscowego szeryfa.
- Wychodzę! Wychodzę! Nie strzelaj! Pogadamy!
Otworzył drzwi. Niemal wpakował się prosto na dwie ziejąca na niego lufę rewolweru. Wzrok jego pobiegł od szczerbinki, wzdłuż lufy, minął kurek zamka, przebiegły przez dwie włochate ręce i czym prędzej pognał po sylwetce do twarzy.
- Ja pana znam! - wycedził bez entuzjazmu.
- Do nieznajomych nie zwykłem strzelać! - odpowiedział tamten i dodał: Joseph Bell III mówi to ci coś?!
Lufa oparła się o drżącą z niepokoju i coraz mocniejszej i widocznej palpitacji serca pierś Gordona Foxa.
- O! Joseph! - wydusił z siebie, ale czuł, że głos mu grzęźnie gdzieś głęboko w krtani. - Jak się masz Bell III?
- Dzięki takiej parszywości, jak ty mogłem się mieć bardzo kiepsko!
- Może wejdziesz? Tu robi się coraz zimniej... Zimę jeszcze mamy!
- Dobrze, żeś mi przypomniał, bo bym nie wiedział! Zaraz odstrzelę ci ten głupi łeb!
- Za co?!
- Za 100 $ i jeszcze 5 $! - warknął rozjuszony i zmarznięty Bell III.
- ...i jeszcze 5 $?!
- Tak, bo tyle sobie zaśpiewał twój kumpel Craft za informację, gdzie mieszkasz.
- A to Judasz!...
- Mówiłeś coś?!
- Nie, nie... nic... Wejdź, tylko już nie strzelaj.
I odwrócił się, żeby krzyknąć:
- Brenda! To Joseph Bell III! To pomyłka jakaś...
- Ja ci dam pomyłkę!
I dźgnął go lufą rewolweru w bok.
Weszli do środka.
Brenda Fox stała niepewnie oparta o fotel.
- Kochanie, to pan Bell III...
- Ten złodziej?! - zdobyła się na odwagę. Spotkała się z marsowym spojrzeniem małżonka. Subtelnie wskazał na uzbrojonego Bella.
- To nieporozumienie było.
- Właśnie panie Fox - wtrącił się Joseph Bell III. Nogą zatrzasnął drzwi.- Słucham!
Brenda Fox nie wiedziała na kim zawiesić wzrok. Na nie zaproszonego gościa czy na męża, który najwyraźniej robił dobrą minę do złej gry.
- Zrób kawy. Ja to wyjaśnię.
Żona wyszła. Gordon Fox usiadł przy stole. Joseph Bell III nie spuszczał z niego uwagi. Rewolwer cały czas był wycelowany w gospodarza.
- Panie Bell...
- Nie, ja będę mówił! - przerwał mu gość. - Wiesz skąd wracam?! Z więzienia! Ja z więzienia?! Ja?! Oskarżyłeś mnie pijacka mordo o kradzież 100 $! Mnie?! Oszalałeś?!
Gordon Fox sprawiał wrażenie osoby zmieszanej, zaskoczonej. Zbierał się do wyartykułowania jakichś dźwięków i myśli.
- Milcz! - warknął nie na żarty rozsierdzony Joseph Bell III. - Mnie?! Skąd ten pomysł?! Obcego człowieka?! Co się stało z 100 $?! Gadaj!
Na te słowa weszła z tacą pani Brenda Fox. Oniemiała, ale tacy nie upuściła.
- Niech pani słucha! - Joseph Bell III wskazał rewolwerem na wystraszonego gospodarza. - Mów! Bo ci ten łeb odstrzelę, a wtedy chociaż będę wiedział za co mnie  powieszą! Mów!
- Brendo kochanie...
Tak, Gordon Fox bardziej jednak obawiał się swojej żony, niż trzęsącego się nad nim z odbezpieczona bronią Bella III z Nowego Orleanu.
- Ruletka czy dziwki?! - pani Brenda odstawiła tacę.
- O... o... okradli mnie, kiedy zajechałem do... Petersona! Kiedy się połapałem, że...
Brenda Fox usiadła na rogu kanapy.
- Ty durniu! Jak mogłeś... Przecież ten człowiek...
- Joseph Bell III!
- ...mógł przez ciebie zginąć! Stary matole! Oskarżyłeś niewinnego człowieka?!
- Prawie go nie znałem. Wypiliśmy dwie kolejki!
- Cztery...- pokornie i bezszelestnie uzupełnił gospodarz.
- Ty durniu! - powtórzyła pani Brenda.
- Bałem się, że pomyślisz... że byłem na dziwkach lub to o ruletce czy kartach...
- Twój strach za moje życie?!
Gordon Fox wbił wzrok w podłogę. Długo nie podnosił oczu, kiedy to wreszcie zrobił miał je pełne łez. Zdobył się tylko na ciche:
- Przepraszam.
Joseph Bell III opuścił rewolwer na podłogę.
(cdn)

Przeczytania... (213) Krzysztof Masłoń "W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy" (Wydawnictwo Zysk i S-ka)

$
0
0
"...idziesz nie swoją drogą. Nosisz się ze swoim ateizmem jak kura z jajem, a Ty wiesz, że jesteś marnym robakiem i za jednym skinieniem nie mówię Boga, bo Bóg takimi gówniarzami się nie zajmuje, ale Jego Mocy, a z ciebie dymek tylko pójdzie. [...] Mnie śmieszy, że byle chłystek powąchał trochę szkoły i myśli, że już świat opanował, a ja Wam wszystkim mówię, że Wy jesteście głupi. Co z tego, że trochę bazgrasz? Ale tracisz grunt pod nogami i pamiętaj, że wszyscy ci, co się starają Ciebie zepchnąć na bezdroża, będą się cieszyć, kiedy już zatracisz swoje «ja»" - tak pisał ojciec, Stanisław Borowski do swego syna Tadeusza (1922-1951). Cytat zapożyczam z książki Krzysztofa Masłonia pt. "W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy" (Wydawnictwa Zysk i S-ka). No i mamy spotkanie z trzydziestoma dwoma pisarzami i poetami, z których część na pewno poznaliśmy, nazwiska wielu z nich odnajdziemy na tym blogu.

Autor prowadzi nas przez życia 32 twórców. Pisarzy, poetów. Nie szczędzi im słów krytyki, gdzie trzeba pochwali. Zdziera patynę tam, gdzie według niego ona niegodna posiadacza? Dla tych, którzy znają podobne oczyszczające, że się tak wyrażę środowisko książki (np. J. Siedleckiej), ta autorstwa K. Masłonia będzie tylko potwierdzeniem tego, co już wiemy (np. sylwetka A. Kuśniewicza). Ze smutkiem spostrzegam, że  Autor nie kryje swoich współczesnych antypatii i ciska swe oceny na temat to Adama Michnika, to środowiska "Gazety Wyborczej", któregoś ze Stuhrów. Nie wiem czy akurat ta książka jest dobrym miejscem na tego typu rozrywki personalne i ideologiczne.
Sięgałem po książkę z premedytacją. Zawsze przynętą są nazwiska bohaterów.  A tu mamy istny gwiazdozbiór literacki XX w. Pewnie, że jest niedosyt. Brakuje mi wielu ważnych ludzi pióra. Tak, oni gdzieś tam przemykają.  Niestety pan Krzysztof Masłoń nie uważał za stosowne uczynić z nich person swego pisania. Bo skoro zauważył Trzebińskiego i Gajcego, to dlaczego nie wpuścił Baczyńskiego? Jak bardzo, na przeciwwagę, M. Hemara zabrakło J. Brzechwy. Lechoń ledwo się błąka między wierszami? A Broniewski? A Jasienica? A Tuwim? A Gałczyński? Można by tak mnożyć. No cóż książka nie jest z gumy...
Jednego czego na pewno Autorowi nie da się odmówić, to ciętego, chwilami dość złośliwego języka. Mnie to osobiście raziło. Pewnie, że szamba nie można nazywać perfumerią, jaki kiedyś obrażał śp. panią Prezydentową uznany jeden z toruńskich duchownych. I należało nazwać po imieniu artystyczną kolaborację, zwykłą podłość, małość, sprzedajność. Trudno inwigilację własnego środowiska nazwać... peregrynacją intelektualną. Ale we wszystkim, tak uważam, należy zachować umiar. Chwilami po prosu Autor płynie po swej niechęci i bardzo lubi raz jeszcze przyłożyć raz zaatakowanemu adwersarzowi. Dobijać konia, kiedy on już leży?
Można nie cenić twórczości Agnieszko Osieckiej, ale tak ostro postponować to już chyba przesada. Czy tu odbijają się czkawką jakieś osobiste zaszłości Autora? Tego ja wiedzieć nie mogę, ale już pierwsze zdanie z rozdziału "Wieszczka z Saskiej Kępy" ustawia nas jednoznacznie: "Na czoło peletonu w wyścigu mistrzów pióra ostatnich dziesięcioleci zdecydowanie wysuwa się nie żaden z noblistów, nie Zbigniew Herbert, ni Tadeusz Różewicz, lecz Agnieszka Osiecka". Potem jest już tylko gorzej. Obrywa się za "Dzienniki". Nie chodzi już o zachwyt młodziutkiej Agnieszki nad przemianami w nowej, powojennej Polsce i świecie. Jak podsumowuje cytowany rok 1950: "Tymczasem literaturoznawcy - darujmy sobie nazwiska - utrzymują, że ta «ukryta autobiografia» to «niezwykły dokument i pasjonująca lektura». Doprawdy?". Podejrzewam, że miłośników A. O.  po prostu wkurzy narracja tego rozdziału. Z godną podziwu skrupulatnością K. Masłoń wylicza ile konkurencyjne wydawnictwo Prószyński i S-ka wydało dzieł Osieckiej. Dostaje się kilka stron dalej za ukazanie się "Listów na wyczerpanym papierze" - bez podania wydawnictwa. Trudno nie zgodzić się jednak z tym, co napisano  "W pisarskim czyśćcu...": "Zgodnie z hasłem «Wszystko na sprzedaż» wystawiane jest na pokaz życie prywatne współautorczyni Listów na wyczerpanym papierze, bo o nie tu chodzi. Prezentowane są przy tym żenujące historie [...]". Powinny istnieć pewne wewnątrzrodzinne hamulce i zachować coś z życia "Zacnej Agusi", jak ją określał Jeremi Przybora, którego próżno szukać w oddzielnym rozdziale omawianej tu książki.
"Prawdą też jest to, że wydobyte spod warstwy kurzu socrealizmu wierszydła noblistki budziły nie tylko zdumienie, ale także oburzenie. Z tym że pastwienie się nad podobnymi utworami jest raczej zajęciem jałowym" - te cenne uwagi dotyczą oczywiście Wisławy Szymborskiej. Brakuje mi cały czas księgi "Antologii poezji polskiego socrealizmu". Wrzucić tam wszystkich znanych i zapomnianych i raz na zawsze zamknąć rozdział "polowań na czarownice" w historii rodzimej literatury. Wiadomo, że nie ma świętych krów i skoro wypomina się T. Konwickiemu, ale i cytuje jego słowa: "Brałem udział, ale byłem obok. Przeżywałem, ale nie utrwaliłem się w pamięci. Grzeszyłem, ale nie chce mi się codziennie spowiadać". To dobrze, że choć we fragmentach możemy czytać  peany na cześć Stalina i ustroju, partii [chyba jeszcze rzecz dotyczy WKP (b)], bo wiersz dotyczy żalu po śmierci Stalina:

Jaki rozkaz przekazuje nam
na sztandarze rewolucji profil czwarty?
- Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty!
Wzmocnić warty u wszystkich bram!

Oto Partia - ludzkości wzrok.
Oto Partia - siła ludów i sumienie.
Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie
Jego Partia rozgarnia mrok.

Tak, to laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury AD 1996. Na przeciwwagę mamy sylwetkę inną: "W 1951 roku pojechał jednak na akcję odbierania kułakom zboża, którego nagle w całej Polsce zabrakło. Po powrocie zrezygnował z pracy i odesłał legitymację ZLP. Nie chciał dołączyć do nadzorców niewolników i stać się zawodowym literatem za cenę kłamstwa". To o Zbigniewie Herbercie. Smutne, że i w życiu tego poety polityka poczyniła spustoszenie w gronie sobie bliskich ludzi i doszło do rozejścia się Herberta z Michnikiem, o którym napisał, a K. Masłoń nie zapomniał zacytować: "Michnik jest manipulatorem. To jest człowiek złej woli, kłamca. Oszust intelektualny".
"Niekończące się pasmo sukcesów pisarskich Andrzeja Kuśniewicza  ma [...] wyjątkowo paskudne drugie dno, gdy uświadomimy sobie, że przeciwwagą dla Nagród Państwowych, Sztandarów Pracy, błyskawicznie wydawanych, wznawianych i tłumaczonych na obce języki powieści były pracowicie spisywane donosy, które długimi latami TW «Andrzej» sporządzał dla Służby Bezpieczeństwa, przede wszystkim kablując na swych kolegów po piórze, a to Pawła Jasienicę i Jerzego Andrzejewskiego, to znów Igora Newerlego, Tadeusza Konwickiego czy Marka Nowakowskiego" - żadne z zapodanych tu zdań nie wymaga komentarza. Zresztą w tym wypadku pan Krzysztof Masłoń wykazał się wiszą wstrzemięźliwością, niż pani J. Siedlecka, gdyż słowem nie wspomina, że gratyfikacją za wierną służbę pisarza/konfidenta były tzw. kosze delikatesowe. Ciekaw jestem, czy Marian Brandys dzielił się swymi spostrzeżeniami, czy tylko notował je w swoim dzienniku (te z 1972 r.): "Coraz większe obrzydzenie czuję do pana K. Stara pieszczota. Książątko Ponińskie. Wiewiórka z tym swoim łebkiem i łapkami. Musi się w tym ciałku kryć niezłe piekło".  Cenna współpraca trwała w latach 1960-1981. Przy okazji wspomina się agenturalną działalność Henryka Worcella czy Zofii O'Bretenny (żony P. Jasienicy). Też nie mogę zrozumieć dlaczego prezydent Lech Wałęsa pośmiertnie nadał TW "Andrzejowi" Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
"Pił chwacko (tęga głowa) i był mistrzem uwodzenia dziewczyn. Szokował je i zadziwiał, na przemian czuły i brutalny. Wpatrywały się w niego psimi, oddanymi oczami. [...] Umiał zwodzić ludzi. Dużo niszczycielskiej siły tkwiło w nim, Siebie i innych niszczył [...]"- tyle Marek Nowakowski (sam jest bohaterem oddzielnego rozdziału)  o Ireneuszu Iredyńskim. Chyba wielu współczesnych, pewnie nie kojarząc w ogóle tego credo życiowego z tymże, żyje w myl niego: "...Reklama jest dźwignią handlu, niech mówią źle, ważne, żeby w ogóle mówili". Zastanawiam się w podobnych chwilach, co w ogóle Jego nazwisko kojarzy dzisiejszy maturzysta. Miałbym poważne wątpliwości. I oto ukazuje się nam jeden z podstawowych odbiorców "W pisarskim czyśćcu...". Nie twierdzę, że moi rówieśnicy (tj. 50+)  zaraz, jak jedn mąż, zaczną analizować dorobek twórczy. Bo tak nie jest. Ale zaryzykuję stwierdzenie, że choć usłyszał gdzie, kiedyś, że ktoś taki, jak Iredyński w ogóle istniał. A i nam przyda się kolejna lekcja historii rodzimej literatury, a przy okazji żywota jego twórców.

Mógłbym być w Izraelu
Satyrycznym gwiazdorem -
W tym sęk, że bym nie mógł, bo jestem
Polakiem amatorem,
Z miłości od pierwszego
Wejrzenia, a nie z przymusu, 
Tym bardziej muszę strzec mego
amatorskiego statusu.

To Marian Hemar (gdzieś mu umknęło, że bratem ciotecznym był dla... Stanisława Lema). Raz po raz wraca w pisaniu pana Krzysztofa Masłonia polski antysemityzm! Nie tylko w tym jednym życiu odnajdziemy plewy anty żydowskości w myśleniu współczesnych. "...oficerowie-Polacy [w  Oflagu II C w Woldenbergu - przyp. KN] wykluczyli oficerów- Żydów od wspólnego stołu na Boże Narodzenie, i wtedy uznałem, że kończy się aspirowanie do polskości. A że miał w sobie zawsze pasję historyczną, wymyślił, że pozna - z pomocą kolegi Rafała Łosia, znawcy literatury hebrajskiej - historię hebrajskich królów i w ten sposób zbliży się do swego żydostwa" - to cytat z książki "Lawina kamieni" autorstwa A. Binkot i J. Szczęsnej. Rzecz dotyczyła wojennych losów Mariana Brandysa. Jak wyszło przyszyłem autorowi "Szwoleżerów Gwardii" poznawania żydowskich korzeni historycznych?"Położyłem się spać - opowiadał nam - z zamiarem duchowego przejścia na judaizm, ale rano uznałem, że to bzdura i moim królem zawsze będzie Łokietek" - czytamy dalej. A Antoni Słonimski? Raczej Autora "W pisarskim czyśćcu..." nie należy do miłośników talentu tego Skamandryty, inaczej nie czytalibyśmy:"W naszym kraju uchodził (i uchodzi do dziś) za najinteligentniejszego z twórców  «Skamandra». Bo tak orzekł Michnik". Nie wiem czy tematyka tej książki jest dobrym polem do popisu swej niechęci do wszystkiego, czego dotknął się Adam M. Jestem zdania, że taki zgrzyt niczemu tu nie służy. Nikt nikomu nie każe kochać i wielbić twórczości pana Antoniego, że na taki kolokwializm sobie pozwolę. Zresztą Autor książki nie ukrywa, że bliżej mu do tego, co tworzy Jarosław Marek Rymkiewicz (o którym wkrótce na tym blogu i w tym cyklu), niż Słonimski. Zderzają się w tej biografii i Miłosz, i Hemar. Trudno nie potępić poety, który uważając się za żyjącego na uboczu życia kulturalnego RP/PRL-u popełniał socrealistyczne strofy:

Kraju zboża i wierszy,
Witaj, ziemio życzliwa!
W dziejach naszych raz pierwszy
Wolna i sprawiedliwa. 

Mamy kolejny kawałek życia, realiów powojennej Polski. Proszę wziąć do ręki książkę i wynotować w ilu z omawianych życiorysach pojawią się wzmianki o PPR lub PZPR. Warto prześledzić, czym kierowali się poszczególni pisarze i poeci, kiedy zasili te szeregi, jak to, w jakich okolicznościach rzucali partyjną legitymacją. To też ciekawe doświadczenie. I przyczynek do utrwalenia obrazu powojennej inteligencji, często nie mającej nic wspólnego z tą sprzed 1 IX 1939 r.
"Na swój sposób poczułem się przez SB dowartościowany. Przez trzy lata stali przed domem na Długiej 38, gdzie wtedy mieszkałem, zakładali podsłuchy, robili rewizje. [...] Wreszcie aresztowali mnie pod zarzutem szkalowania Polski [...]" - to wspomnienie z PRL-u bohatera 142 odcinka tego cyklu, czyli Marka Nowakowskiego. Swój podziw dla pisarza zamknąć można cytując to, co znalazło się pod fotografią na s. 369 (zresztą ostatnią tej książki): "Marek Nowakowski piętnował postkomunistów i liberałów, sprzeciwiał się okrągłostołowej taktyce obozu  «Solidarności». Ponieważ brał pełną odpowiedzialność za swoje słowa i czyny, domagał się też tego od innych. Choć, z drugiej strony, postawa Katona była mu z gruntu obca".
Kobiety nie miał wielkiego szczęścia, aby znaleźć się na kartach "W pisarskim czyśćcu...", bo oprócz wspomnianych wyżej W. Szymborskiej i Ag. Osieckiej mamy to tylko dwie pisarski: Wandę Wasilewską i Marię Dąbrowską. Ślady po "czerwonej Wandzie" są do odnalezienia na blogu (np. odcinek 51 i 167 tego cyklu). Trudno zresztą bronić jej życiowe wybory, pamiętając choćby  z jakiego domu wyszła. O Dąbrowskiej można znaleźć choćby takie zdanie: "Dąbrowska nie świniła - to trzeba mocno podkreślić, zdarzały się jej jednak nieprzemyślane wystąpienia i oceny". A dalej jeszcze ciekawsze spostrzeżenie: "Trzeba jednak przypomnieć, że w najtrudniejszych dla polskiej kultury latach przeczołgiwano nieraz pisarkę, widząc w niej nie potencjalnego «poputczika», a wręcz wroga. I podpiera to cytatem z dziennika z 1950 r., o zjeździe Związku Literatów Polskich: "...mówili tylko komuniści. [...] Szczególnie odrażające były przymówienia T. Borowskiego (tłusta stonoga wylazła spod jednego z tragicznych «kamieni na szaniec») i W. Woroszylskiego. Ci dwaj po prostu denuncjowali nie dość prawomyślnych pisarzy. [...] Widzę, że nie mogę jednak pisać bez afektu o tym zjeździe zaprzańców". Mocne! O wystąpieniu wzmiankowanych "kolegów literatów" napisała, że były... plugawe! Poruszyły nawet radzieckiego/sowieckiego delegata!
32 biografie. Pewnie, że nie można było pomieścić wszystkiego o wszystkich. Chciałoby się o Kruczkowskim, Stachurze, Żukrowskim, Przybosiu czy Bratnym. Swoją drogą wszystkie te żywoty ukazują nam, jak nie proste było dokonywanie wyborów. Pewnie, że szkoda, że nie dało się wcisnąć żywota nr 33, dla wielu (i piszącego te słowa również) ważnego: Jerzego Zawieyskiego. Wiem, że dorzuciłoby się z chęcią J. Andrzejewskiego czy J. Szaniawskiego. Wrócę do Broniewskiego (dużooo Go na tym blogu, bo i oddzielny cykl poświęcam tej twórczości pt. "Mój Broniewski", odcinków  już dziewięć). Jestem zdania, że mimo pewnych kontrowersji, jakie we mnie pozostają, tak skrojona książka powinna zasilić szkolne biblioteki. Współczesny nauczyciel powinien posiadać poszerzony horyzont o twórcach naszej kultury. Nie wiem czy podtytuł nie wprowadza trochę w błąd czytelnika: "...Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy". Raczej wskazane by było, aby było zredukowanie wieku do lat od 1944 r. Nie miejmy później pretensji, że ktoś będzie  szukał B. Leśmiana i J. Czechowicza, T. Dołęgi-Mostowicza i M. Rodziewiczówny, J. Kaden-Bandrowskiego czy F. Goetla - dopiero rabanu narobi. Jedno mogę z czystym sumieniem przyznać: pan Krzysztof Masłoń ani nie nudzi, ani nie pisze zawile. To się po prostu bardzo dobrze czyta.

Riposta Thomasa Huxleya

$
0
0
"...Ziemia przygotowywała się długo na przyjęcie człowieka, jako że człowiek wywodzi się w swym istnieniu z długiego szeregu przodków. Jeśliby brakowało któregoś z ogniw tego łańcucha, człowiek nie byłby tym, czy  jest.. Od małp starego świata wykształcił się w ciągu wielu tysiącleci człowiek, dziw i chluba świata..."- to nie Huxley, to sam Charles Robert Darwin*. Tu warto przypomnieć, że jedną z cech tego wielkiego uczonego była niezwykła skromność połączona z nie wypychaniem swej osoby na piedestały i świeczniki! Niewiele brakowało, a słynna teoria ewolucji miała zupełnie innego... ojca. Wiem, to zupełnie inna historia, ale jest mi ona tu potrzebna, aby zrozumieć, co dla nauki i świata dokonał Thomas Henry Huxley(1825–1895)  - angielski zoolog, biolog, paleontolog, filozof i fizjolog. Bez ludzi tej miary świat stałby do dziś na rozdrożu między kamieniem gładzonym a kamieniem łupanym. 
Ten dialog zna każdy kto interesuje się historią antropologii i pewnie potrafi powtórzyć jej sens. Pozostaje wciąż żywym przykładem (może nawet.... orężem) tarć pomiędzy dwoma teoriami: kreacjonizmem, a ewolucjonizmem. Zawsze będę powtarzał, że mam wiele szacunku dla ludzi głębokiej wiary. Im naprawdę łatwej żyć. Starczy, że przeczytają uczoną księgę i sprawa jest prosta, oczywista i kanoniczna! Można się nie zgadzać z poglądami Darwina czy Huxleya. Nie można jednak nikomu zabraniać dokonywania wyboru. Każda ze ścierających się stron musi zostawić furtkę dla swego adwersarza, choćby po to, aby wyszedł nie obity i nie opluty.
Pamiętna wymiana zdań odbyła się w w sali muzeum Uniwersytetu Oksfordzkiego. Tam to biskup Samuel Wilberforce zaatakował Th. Huxleya. Był 30 czerwca 1860 roku.:
- "Chciałbym zapytać, profesorze, czy naprawdę uważa pan, że pochodzi pan od małpy? A jeśli tak, to interesowałoby mnie, jakiego rodzaju jest to pokrewieństwo - po mieczu czy po kądzieli?".
Chciałbym widzieć triumfalny wyraz twarzy hierarchy i to oczekiwanie na ewentualną ripostę. Ta zapisała brytyjskiego uczonego w szeregu szermierzy nowych idei: 
- "Człowiek nie potrzebuje się wstydzić, że jego przodkiem był małpa. Wstydziłbym się bardziej przodka próżnego i ględzącego, który zamiast zadowolić się wątpliwym sukcesem własnej działalności, miesza się do problemów naukowych, o których nie ma zielonego pojęcia. tylko w tym celu, by je zagmatwać swoją retoryką i odwrócić uwagę słuchaczy od istotnego punktu sporu, używając do tego zręcznych spekulacji myślowych opartych na przesądach religijnych"
Opis atmosfery, jaka zapanowała znajdujemy we wspomnieniach innego uczestnika tej debaty sir Josepha Hookera:"Huxley odpowiedział w sposób godny podziwu i sam zmusił Wilberforce'a do obrony, ale nie był w stanie narzucić swego zdania tak wielkiemu audytorium ani zapanować nad publicznością [...]; nie ujął też sprawy w sposób który porwałby publiczność. Bój był zacięty. Lady Brewster zemdlała, zaś podniecenie zwiększało się w miarę jak przemawiali pozostali [...]"**.
Ironiczność wypowiedzi biskupa jest tu zupełnie zrozumiała, tym bardziej, że kilka dni wcześniej ukazała się jego recenzja przełomowego dzieła Ch. Darwina "O powstaniu gatunków". To tam padły m. in te słowa: "... ale jesteśmy zbyt lojalnymi uczniami filozofii indukcyjnej by cofać się przed jakiegokolwiek wnioskiem tylko dlatego, że jest dziwny. Cierpliwa filozofia Newtona nauczyła go odnajdywać w spadającym jabłku prawo rządzące ruchami ciał niebieskich poruszających się po swych orbitach; i jeśli pan Darwin potrafi z tą samą poprawnością rozumowania przedstawić nam nasze pochodzenie od grzyba, porzucimy naszą dumę i przyjmiemy z właściwą dla filozofii pokorą nasze pokrewieństwo z grzybem"**
Nie da się, moim zdaniem, pogodzić dwóch tak odmiennych teorii, jak kreacjonizm z ewolucjonizmem. Nie stawiam sobie tak ambitnego planu, aby choć zbliżyć się do tego. To jest po prostu nie do wykonania. Wyszydzać jednak, ośmieszać tą drugą teorię jest chyba jednak przykładem niskiego pułapu agresywności. Ch. Darwin nauczał:"Niewiedza znacznie częściej stwarza pewność siebie niż wiedza. Ten, kto jak dzikus nie traktuje zjawisk przyrody jako bezmiaru chaosu, nie może twierdzić, że człowiek to odrębny akt tworzenia". Przerażające jest to, że nawet w XXI w. zdarzają się przypadki bezpardonowej walki z teorią Darwina (czytaj: walki z nauczycielami), ba! słyszymy wypowiedzi o współistnieniu obok siebie dinozaurów i ludzi?

Toby Jones jako Thomas Huxley w filmie "Darwin. Miłość i ewolucja"
Ginie nam w tym wszystkim bohater nr 1, czyli Thomas Huxley? Jakby na zamówienie na jednym z kanałów telewizyjnych pojawił się film "Darwin. Miłość i ewolucja" w reż. J. Amiela z 2009 r. Krótka scena z Th. Huxleyem (w tej roli Toby Jones) ze znamiennym cytatem, kiedy ów mówi do Darwina (w tej roli Paul Bettany): "Zabiłeś Boga". Niestety, fabuła ograniczyła się tylko do rodzinno-domowych relacji wybitnego uczonego.  Polemiki Thomasa Huxleya nie mogliśmy śledzić, choć nie ukrywam bardzo na to liczyłem. Tym bardziej na koniec jeszcze jeden cytat z Jego nauk:

"Podstawą moralności jest […] zaprzestanie udawania, że wierzy się w rzeczy, 
na które nie ma dowodów, i zaniechanie powtarzania nierozsądnych twierdzeń
 o istnieniu rzeczy poza możliwościami ludzkiego poznania.

* Wszystkie wykorzystane tu cytaty pochodzą z książki (o ile nie zostały oznaczone inaczej) W. Łariczew "W poszukiwaniu przodków człowieka", Warszawa 1986, w tłum. S. Michalskiego
** cytuję za J. R. Lucasem "Legendarne starcie  Wilberforce - Huxley", http://users.ox.ac.uk/~jrlucas/W&HPol.pdf, brak autora tłumaczenia, data dostępu 2 V 2017

Spotkanie z Pegazem... (98) Kazimiera Iłłakowiczówna "Małżonce Wodza" (fragment)

$
0
0
To już tradycja. 12 maja skupia w sobie kilka ważnych i smutnych rocznic. Ja po raz kolejny, inaczej po prostu być nie może, wracam do tej jednej z 1935 roku. Mija 82. rocznica śmierci Pierwszego Żołnierza Odrodzonej Rzeczypospolitej. Zostawiał Polskę teoretycznie zabezpieczoną. Polska miała podpisane dwa pakty: z Sowietami (1932) i  III Rzeszą (1934), co wcale nie zwalniało z obaw. Rok wcześniej Marszałek zadał bliskim sobie współpracownikom (m. in. ministrowi J. Beckowi, gen. E. Rydzowi-Śmigłemu, gen. T. Kasprzyckiemu, gen. D. Konarzewskiemu) pytanie: z kim wojna? Kiedyś postaram się przytoczyć pełne wyniki. Wacław Jędrzejewicz (1893-1993) w wywiadzie dla telewizji wspominał, co opowiadała mu Wanda Piłsudska (1918-2001), najstarsza z córek (cytuję z pamięci): "Ojciec chodził po Belwederze i powtarzał: «Będziecie mieć wojnę. Straszną wojnę. I wy tą wojnę przegracie. Ale mnie z wami nie będzie»".

Ceremonia pogrzebowa - Wawel - zbiory Autora blogu
Dziś wiersz wyjątkowy, samej Kazimiery Iłłakowiczówny (1892-1983), legendy polskiej literatury. Jak żadna poetka związana była z osobą marszałka Józefa Piłsudskiego. Piszący ten blog jest w posiadaniu przedwojennego, edytowanego, numerowanego, ba! podpisanego osobiście przez Autorkę egzemplarza wspomnień "Ścieżka obok drogi". Ale tu wiersz. Nie pierwszy tej zapomnianej dziś artystki. Tak nie po rz pierwszy sięgam do antologii/kroniki wierszem pisanej życia i czynu Marszałka. Dziś wiersz wyjątkowy, którego adresatką była pani Aleksandra ze Szczerbińskich Piłsudska (1882-1963) - pt. Małżonce Wodza"*:

Przed ciałem Zwycięzcy na marach
szlochając zastyga strofa...
Co sercu po sztandarach!
Jakiż je pocieszy sarkofag...
W żałobnych kwefach wdowich
w żałobnych welonach sierocych,
miłość, jak gorzki słowik
bezsilnie skrzydłem trzepoce.

Poniosą go w triumfie na Wawel,
położą w monarszym grobie, 
klejnotem bezcennej sławy
lud prastarą koronę ozdobi.
Lecz gdy zamkną się za nim bramy,
dzwony zgłuchną i zmilkną działa
- ONE zostaną same
w domu pustym, w pałacu białym.

Naród nową obróci kartę...
Pociemnieje złoto poprzedniej,
lecz w JEJ oczach obraz niezatarty
nie zatrze się, nie zmąci, nie zblednie.
Nie pocieszy się żadną pociechą,
nie nasyci się niczym - JEJ pustka,
żaden z poprzednich uśmiechów
nie zagości już na JEJ ustach.

[...]

Przysięgamy na honor tej ziemi,
na cześć naszą, na największą miłość,
że się serce Ludu nie odmieni,
że wierności nie połknie mogiła.
Że przez długie życie przy was wytrwa
Cały Naród, czujny, mocny, hojny...
We łzach waszych, rozpaczy, modlitwach,
usłyszycie nas, dziewczątka dostojne,
usłysz nas w swej boleści zamknięta,
sieroto, małżonko Chwały,
- Polska będzie pamiętać!

[...]

O słysz za Wawelską bramą,
o słysz za bram w gwiazdach i błękitną,
ty, któryś ciało za siebie niby zbroję zwlókł,
ty, za którym krwawicą tęsknimy tęsknotą:
żadna z nich nie będzie sierotą.
Chronić, kochać i pamiętać przysięgamy
te trzy TWOJE, zgniecione brzemieniem nieludzkim.
Tak nam dopomóż Bóg
...i Ojczyzna... I Józef Piłsudski. 

Niestety, dziewięć lat później polska młodzież (czego tak się bał) potwierdzała swój honor ginąc na placu Saskim w Warszawie. Potem nadeszła nienawistna Polska (od 1952 r. zwana: PRL-em). Jeden z generałów rzekomo Ludowego Wojska Polska, Kresowianin  rodem ze słynnego Nieświeża, zjawił się w "Milusinie", w Sulejówku i... skopał wieńce pogrzebowe z 1935 r., jakich nawet okupant niemiecki (hitlerowski) nie zniszczył. Zapamiętajmy to nazwisko: Piotr Jaroszewicz (1909-1992). 
Można było lżyć imię Marszałka, plwać na Jego pamięć, przeinaczać fakty i kłamać - ale prawda zwyciężyła. Dziś wielu sowietystów, którzy do 1989 r. czcili szumowiny pokroju Dzierżyńskich, Marchlewskich czy Świerczewskich teraz kładą wieńce przy grobie Józefa Piłsudskiego lub pomnikach, które wróciły na cokoły. Pani Kazimiera Iłłakowiczówna nie doczekała tej chwili. Zmarła w Poznaniu 13 lutego 1983 r. 6 sierpnia (jakżeż znamienna w życiu Marszałka data) minie 125-ta rocznica urodzin Poetki. Nie wolno zapomnieć. Trzeba przywracać pamięci Jej strofom. Czy rodzinne Wilno (Vilnius) będzie pamiętać swą dostojną Córę? Oby. Czy my będziemy pamiętać?
Kazimiera Iłłakowiczówna (1892-1983)
* W blasku legendy. Kronika poetycka życia Józefa Piłsudskiego, oprac. K. A. Jeżewski, Paryż 1988,  s. 395-397

Arizona Mountain Man odcinek 15

$
0
0
Roy Wern ruszył przed siebie.
Jedynym pocieszeniem było słońce? Odbijało się zdradliwie od śniegu i oślepiało jeźdźca. Roy Wern myślał o tym, co zostawiał w indiańskiej wiosce. Wiedział na pewno, że pozostawił starego przyjaciela w dobrych rękach. Szara Sowa był gwarancją odzyskania zdrowia. Nie opuszczało go zaskoczenie związane z prezentem Naomi. Siwy ogier stąpał powoli. Bezpiecznie stawiał kopyta w gęstym jeszcze śniegu. "Klara" szła obok. Na grzbiecie dźwigała jakiś pakun.
Starał się skupić na czym innym. Co dalej, kiedy dopadnie tych podłych sukinsynów? Dać pole do popisu sędziemu i szeryfowi? Zrobić użytek ze swoich rewolwerów. Najprościej wpakować w tą hołotę kilka kul i mieć to z głowy. Postanowił w Blacktown zasięgnąć języka. Nie wierzył, aby złoczyńcy odjechali gdzieś daleko. Jeździć z furą futer w taką pogodę? Było bez sensu!
Zjechał w dół doliny.
Nie potrafił odpędzić się od myśli o Naomi. Jej czekoladowe oczy... Miał wrażenie, że widzie je wciąż przed sobą. Próbował wzruszyć tylko ramionami. Bo niby co go interesował jakaś indiańska dziewczyna, do tego wdowa po jakimś zapijaczonym mordochleju. Ale zacieranie wrażenia, jakie na nim zrobiła zupełnie mu się nie udawało. Nie znał tego. Zawsze lekko traktował podobne spotkania. Tym razem było inaczej? Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Co bardziej go zajmowało? Dopaść zbirów, którzy go okradli, ranili Boota czy jakaś squaw...

Dostrzegł odcinającą się od bieli jakąś szaro-burą masę, która poruszała się wzdłuż potoku. W tą białą ciszę wdarł się ryk bydła? Powoli ruszył w tym kierunku. 
Śnieg w dolinie był głębszy. Wyglądało, jakby wszystkie siły skupiły się na niej. Wmiotło tam śnieg chyba z okalających go wzgórz.
Bydło zatrzymało się. Dwóch jeźdźców odłączyło się od stada i ruszyło w kierunku Roya Werna. Zatrzymał się. Ogier cicho zarżał. Jeźdźcy zbliżyli się. Roy położył na łęku swój winchester.
- Nie chcę kłopotów! - krzyknął do nich.
- My również! - odkrzyknął jeden z jeźdźców, starszy siedzący na karym wałachu. - Jestem Dick McKee, a to Ron Mills.
- Roy Wern - dotknął końcem palców kapelusza.
- Pędzimy bydło dla wojska do Fortu Granta - dodał ten, który przedstawił się jako Dick McKee. - Chyba pogubiliśmy się. Mam wrażenie, jakbyśmy krążyli dookoła własnego ogona.
Roy Wern obrócił się w siodle.
- Fort Granta? Musicie zawrócić.
- Cholera! Tego się obawiałem.
- Ale nie ma tragedii. Ruszcie w tamtym kierunku - wskazał za sobą. - Uważajcie, bo na kilka mil wjedziecie na teren rezerwatu.
- Kogo spotkamy?
- Szoszonów. Pewnie kilka sztuk bydła i koni będziecie musieli im oddać.
- Rozumiem.
- Jeśli ktoś strzeli, to wydacie na siebie wyrok. Noga nie ujdzie z ich pola. 
- Rozumiem - Dick McKee poklepał swego konia po karku. - Nie ma obawy. Nie chcemy mieć kłopotów, sami też ich nie tworzymy.
Zawrócił konia. 
- Panie McKee! - Roy zawołał za oddalającym się jeźdźcem. Ten zatrzymał się.
- Tak, panie Wern? - uśmiechnął się. - Może po prostu Dick!
- Roy!
- Po minie widzę, że masz do mnie interes? Ale bydła chyba nie chcesz kupować.
- Nie, nie tym razem - Roy podjechał do niego. - Długo jesteście w drodze?
- A czemu pytasz? - Dick McKee zaczął się przyglądać mu  z uwagą. - No już kilka dobrych dni...
- Szukam grupy jeźdźców. Może oferowali futra?
- Mijali nas jacyś tacy...  - wtrącił ten przedstawiony jako Ron Mills.- Chyba z czterech. Pamiętasz Dick?
Roy Wern ożywił się. Jego oczy oczekiwały ciągu dalszego. Przenosił je z twarzy Dicka McKeena na Rona Millsa. Obaj wymienili się potakującymi spojrzeniami.
- Masz rację Ron. Tak, jakoś we wtorek...
- A teraz, jaki jest dzień?
- Sobota! - szybko wtrącił Ron.
- Sobota? - Roy powtórzył, jak echo.
- Mam wrażenie Roy, że straciłeś kilka dni?
Badawcze spojrzenie Dicka natrafiło na półuśmieszek zapytanego. Tak, tych kilka dni wśród Szoszonów. Stracił rachubę. I szansę na dopadnięcie tej bandy?
- Wyprowadź mnie z błędu: ktoś zalazł ci za skórę? Tamci, tak?
- Jeżeli to ci sami...
- Dwa luzaki pełne skór?
- Tak.
- Raczej na traperów nie wyglądali.  Ten ich niby szef młody?
- Może miał z dwadzieścia lat.
- Na młodym gniadoszu?
"Oni" - pomyślał Roy.
- Oni! - powiedział głośno.
- Jeśli zeszli do Blacktown i sprzedali twój towar...- Dick przerwał. Mięśni twarzy Roya drgnęły. Obaj wiedzieli, że nie mylą się. - ...to pewnie teraz chleją tam lub dupczą do bólu. To był niezły towar.
- Mój! - przyznał Roy. - A jeszcze zranili mego przyjaciela.
- Nie żyje?
- Jest ranny, ale się wyliże. Szoszoni nas uratowali.
- No to brawo! - uśmiechnął się Dick. - Jeśli napadli was kilka dni temu, zostawili w lesie...
- Zabili mego konia - dodał zgodnie z prawdą Roy.
- No to masz nad nimi przewagę, przyjacielu!
Roy oniemiał. O czym on mówi. Tych kilka dni...
- Wiem o czym myślisz Roy! - ciągnął dalej McKee.- Oni mają przewagę kilku dni? Nieprawda! Obłowili się, sprzedali twoje futra i teraz przepuszczają to w miasteczku. W taką pogodę pies z kulawą kurą nie wyjdzie na spacer. A ta hołota pija za twoje, używa... Blacktown pełne jest uciech. To na pewno stępiło ich kretyńskie umysły! Powyciągasz ich, jak króliki z nory: jednego za drugim! Co do jednego!
- Możesz mieć rację - w Roya wstąpił duch otuchy.
- Ależ mam! Na pewno mam Roy! - poklepał konia po karku, bo ten zaczął kiwać głową na strony. Widać znużyło go stanie? Dick wyciągnął rękę: Życzę ci powodzenia. Szkoda, że nie będę świadkiem waszego spotkania. Armia czeka na swoją porcję wołowiny! Czekam w prasie na wieści z Blacktown!
Zaśmiał się i dodał:
- Tylko nie traf na afisze... żywy lub martwy!
Razem z Ronem Millsem zawrócił konia i ruszyli ku stadu. Bydło też widać było zmęczone oczekiwaniem? Gdy tylko obaj dojechali do niego ruszyło w swoją stronę. Do Fortu Granta droga była jeszcze długa.
Roy Wern nie musiał kalkulować. Do Blacktown droga była prosta. Śnieg znowu zaczął padać, ale to nie mogło go powstrzymać od pokonywania kolejnych mil. Zdawał sobie sprawę, że każdy ruch kopy zbliżał go ku tym, którzy mogli stać się jego wyrokiem śmierci. I tak pewnie myśleli? Dick McKee chyba miał rację. Człowiek bez konia w tej głuszy, z rannym towarzyszem, to pewna śmierć. Chyba dobry los zesłał na jego drodze najpierw Dwa Księżyce, a teraz McKee.
"Naomi go wybrała... co ja mówię «wybrała». Kazała ci dać swego «Pioruna». Jakby siebie oddawała" - wróciły do niego słowa Szarej Sowy. Znów Naomi? Koń szarpnął łbem.
- Nie będziesz chyba teraz stawiał się? Blacktown nie jest na końcu świata.
Ruszyli we właściwym kierunku. Nie poganiał konia.
(cdn)

Przeczytania... (214) Jim Bradbury "Filip II August król Francji 1180-1223" (Wydawnictwo Napoleon V)

$
0
0
"Należy mieć nadzieję, że nasz zwięzły opis pokazał, że nawet jeśli Filip nie był jednym z wielkich dowódców średniowiecza, to by przynajmniej dowódcą kompetentnym. Skutecznie rozmieścił swoje oddziały, pomimo presji czasu i okoliczności. zmuszony do podjęcia walki wbrew swej woli, wybrał odpowiednie miejsce, chronione z tyłu przez rzekę, po lewej i prawej stronie przez lasy i mokradła"- jest-że bardziej słusznym wyborem spotkanie z nową książką i jej bohaterem, jak poprzez pozytywną ocenę tegoż na polu bitwy pod Bouvines (1214)? Pierwotnie chciałem wykorzystać jakiś opis samej potyczki, aliści doszedłem do wniosku, że ten wart jest osobistego poznania. Trzeba sięgnąć po książkę, którą napisał Jim Bradbury pt. "Filip II August król Francji 1180-1223", w tłumaczeniu Idalii Smoczyk-Jackowiak(Wydawnictwo Napoleon V).
Przeciętny miłośnik średniowiecznej historii Europy ma rzadką okazję poznać panowanie jednego z Kapetyngów. Już  samo kojarzenie JKM z tą dynastią należy potraktować jako wielki sukces. Ja nie ironizuję. Stwierdzam fakt. Zachodzę w głowę, co ostatnio o czasach tego monarchy ukazało się na rynku księgarskich i poza monografią "Bitwa podBouvines" G. Duby,  w tłumaczeniu M. Tournay-Kossakowskiej oraz A. Falęckiej, która ukazała się w 1988 r. staraniem Państwowego Instytutu Wydawniczego - nic mi nie przychodzi do głowy. Ludwik Stomma poświęcił monarsze jeden rozdział swoich "Królów Francji wzloty i upadki", Twój Styl Wydawnictwo Książkowe, Warszawa 2004. Oczywiście można szperać w różnych syntezach (czytaj: historiach powszechnych średniowiecza, dziejach wypraw krzyżowych), ale to i tak będzie jak zwykle tylko kilka podstawowych informacji. Innymi słowy Wydawnictwo Napoleon V z Oświęcimia wypełnia zaniedbaną książkowo lukę. I ja się z tego powodu bardzo cieszę. 
Czytelnik zainteresowany epoką powinien stęknąć: "No! nareszcie!". Ja osobiście przecierałem ze zdziwienia oczy. Jakie skojarzenia cisną się na usta: krucjata! Ryszard Lwie Serce! Saladyn! No i bitwa z 1214 roku.  Czasy rodzinnego nam rozbicia dzielnicowego, to tak gwoli umiejscowienia tematyki na linii chronologicznej. 
O samym Autorze dowiadujemy się niewiele zapisu na okładce: "Jim Bradbury, znany przede wszystkim jako historyk wojskowości okresu średniowiecza, w niniejszej pracy porusza szeroki wachlarz zagadnień - od polityki przez kulturę po religię. Jego książka stanowi pożądane uzupełnienie serii wydawniczej dotyczącej świata średniowiecza dzięki temu, że stawia on sobie za cel dokonania osobistej, a zarazem zrównoważonej i krytycznej oceny postaci ważnego średniowiecznego władcy". Jak dobrze policzyłem sześć wyrazów określających zakres pracy naukowej. Zerknięcie do Internetu rozjaśnia nam umysł o tyle, że był pracownikiem naukowym Brunel University of London, a  27 lutego tego roku skończył 80. lat. Może dane nam będzie kiedyś przeczytanie tegoż monografii o bitwie pod Hastings, angielskich łucznikach czy samym Robin Hoodzie. 
Mamy przed sobą jedenaście rozdziałów na przeszło trzystu stronach. Mapy i tablice genealogiczne (przy braku ikonografii) umożliwiają zrozumieć zawiłości familijne bohatera. Na szczęście polski czytelnik nie musi wpadać w panikę, że XII-wieczna historia Francji, to trochę dla niego kosmos. Jim Bradbury najpierw wprowadza nas do świata poprzednika Filipa II Augusta, jakim był jego ojciec Ludwik VII (1131-1180). Tu wypada wspomnieć, że ów był mężem najpierw  Aliénor d'Aquitaine (Eleonory Akwitańskiej). Ta po rozwodzie wyszła za Henryka Plantageneta (przyszłego Henryka II, króla Anglii, tego, co to kazał Tomasza Becketa porąbać) i stała się matką m. in. Ryszarda Lwie Serce oraz Jana bez Ziemi.  Prawda jakie interesujące towarzystwo. Jeśli do tego dorzucimy pontyfikat bodaj najwybitniejszego papieża średniowiecza, Innocentego III (1198-1216) - to nie mamy innego wyjścia: musimy przeczytać biografię Filipa II Augusta! Dla mnie, to będzie, jak spotkanie grona starych znajomych. A do tego wszystkiego III krucjata! Kroi się naprawdę niezwykła podróż historyczna.
Już samo poznanie Robertynów-Kapetyngów  budzi naszą ciekawość. A Jim Bradbury w kilku akapitach (przecież nie mógł rozpłynąć się w wykładzie tylko na ich temat) cudownie przeprowadza nas przez to kim byli, czego dokonali, co było ich atutem, a co porażką. Ja też ograniczę się tylko do kilku zdań :"Robertyni byli potężnymi książętami terytorialnymi, ale stali się słabymi monarchami. Jak mówiono: «Najpotężniejsi diukowie okazali się najsłabszymi królami». Państwa średniowieczne szczyciły się swymi historycznymi zwycięstwami odniesionymi pod wodzą królewskich dowódców. Kapetyngowie nie posiadali takiej tradycji. Nawet jeśli wcześni Kapetyngowie nie byli szczególnie pobożni, to z pewnością byli cnotliwi w porównaniu z innymi rodami królewskimi swoich czasów. Kapetyngowie byli długowiecznymi monarchami i zawsze mieli męskich potomków - przez dwa stulecia syn następował po ojcu, przez co na trwałe ustanowiona została dziedzina sukcesja". Dla przejrzystości czytających usunąłem nawiasy wskazujące na "wycięcia" teksu. Zdania wyłuskałem ze stron 31-33.
"W całym wielkim mieście był taki hałas i dzwonienie dzwonów, takie mnóstwo świec woskowych płonących we wszystkich otwartych przestrzeniach miasta, że nie wiedząc, co może oznaczać taki harmider i niezwykły zamęt, z takim blaskiem świateł w nocy, mogło się wydawać, że nad miastem zawisła groźba wielkiego pożaru" - mamy, jak u mistrza Alfreda H.! Tak w 1165 r. w Paryżu witano narodziny następcy tronu, syna Ludwika VII. A opis nie pochodzi od Autora biografii, a został sporządzony prze Geralda Walijczyka (1146-1223), naocznego świadka opisywanego zdarzenia.  Adela z Szampanii spełniła pokładane w niej nadzieje. Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem Autora książki, kiedy napisał: "Ludwik VII i cała Francja z całego serca dziękowali Bogu za narodziny następcy tronu. Fakt, że król nie miał potomka, stanowił zagrożenie dla przyszłości dynastii". O podobnych sytuacjach mówi się, że spadł kamień z  serca. To musiał być dość gromki łomot!
"To kuriozalne, że w naszych czasach, kiedy potępiamy działania wojenne, jednocześnie rezerwujemy najwyższą pochwałę dla tych władców z przeszłości, których triumfy były głównie militarnej natury, i nie doceniamy tych, którzy odnosili sukcesy na inne sposoby/ Jeśli mamy docenić Kapetyngów, musimy zrewidować wartości, które cenimy w przeszłości"-  kto wie czy ta myślę na dłużej nie zapadnie w mej nauczycielskiej pamięci. Często słyszymy, że preferujemy militarną historię wobec osiągnięć kulturalnych czy przemysłowych (gospodarczych). Muszę przyznać, że im więcej czytam (za sprawą tej biografii) o Ludwiku VII, tym bardziej rośnie mój podziw dla niego i mogę tylko żałować, że mam marne szanse na bardziej dogłębne poznania biografii JKM. Chyba, że Wydawnictwo Napoleon V pójdzie "za ciosem" i zaskoczy nas kolejnym tytułem. Warto zacytować za czytaną książką inskrypcję z grobu Ludwika VII:

Ty, który go przeżyłeś, jesteś następcą jego godności;
Umniejszysz jego ród, jeśli umniejszych jego sławę.

Jim Bradbury doskonale wie, jak rozpalić naszą ciekawość. Mając mgliste pojęcie o  Filipie II Auguście nagle jesteśmy niemal magicznie wciągani w jego świat: "Filip II niestety nie stał się inspiracją dla licznych barwnych portretów dotyczących jego wyglądu bądź charakteru. Dla współczesnego historyka jest więc postacią trudno uchwytną". A ja bym dodał: tym bardziej godną poznania i podążania za młodym królem w jego życie, w jego świat. Zwracam uwagę na bogatą oprawę naukową książki (przypisy, bibliografię) - niestety dla większości z nas... nieprzydatną, bo u nas nie do zdobycia. Proszę mi wierzyć, to boli! Szkoda.
I znowu muszę się bronić przed samym sobą. Pochłaniam kolejne strony, spotykam władców Flandrii, Szampanii, królewskich wujów i pociotków - muszę uważać, aby miast kolejnego "Przeczytania..." nie odmalować biografii Filipa II Augusta. Nie wiem czy to dla Autora byłby komplement, czy wręcz potwarz, ale biografię panującego w latach 1180-1223 króla czyta się, jak powieść. Dla mnie cudowne dopełnienie Maurice Druona. Że "Królowie przeklęci" otwiera panowie praprawnuka Filipa II Augusta, Filipa IV Pięknego? Może literatura francuska ma dla nas niespodziankę w formie powieści o Auguście? Nie wiem. Moje tu pisanie może być wybranym freskiem (niczym kadry ze średniowiecznego witrażu) panowania tak malarsko opisane przez J. Bradburego.
Powinna nam przypaść do gustu opowieść o... winie i wodzie: "...kiedy był chory, poprosił o wino, ale medycy zalecali, żeby ograniczył się do wody. Król przekonał ich aby pozwolili mu wypić trochę wina, obiecując, że popije je wodą. Następnie wypił całe wino, po czy odmówił wody, twierdząc, że nie jest już spragniony". Ciekaw, bo tego nie dowiadujemy się, jak JKM przywitał pojawienie się na świecie w 1187 r. syna Ludwika, przyszłego Ludwika VIII (1223-1226). Nie odnajduję wiadomości o narodzinach i zgonie synów-bliźniaków. Jest tylko o śmierci ich matki, a królewskiej żony Izabelli z Hainaut (1170-1190), którą dzieci (Filip i Robert) przeżyły o kilka dni.
Nie wiedziałem, że na barki tego Kapetynga spada brzmię odpowiedzialności za wydanie edyktu przeciwko Żydom. Stosowny dokument wystawiono w 1181 r.: "W 1182 roku Żydzi zostali wypędzeni z domeny królewskiej; lipiec wyznaczono jako ostateczną datę, kiedy wraz ze swoimi rodzinami mieli opuścić ziemie królewskie; pozwolono im jednak sprzedać dobra ruchome. [...] Własność  Żydów została skonfiskowana, synagogi przejęte i niekiedy przekształcone w kościoły. Wzbogacając nowych chrześcijańskich właścicieli kosztem Żydów, Filip mógł zyskać ich życzliwość. Podobno okup nałożony na Żydów przyniósł 15 000 marek". Że pozwalam sobie na dłuższe cytowanie wynika z pewnej dla mnie praktyczności: mam, co cytować na własnych lekcjach czy zajęciach. Stąd proszę nie być zaskoczonym, że tak ochoczo cytuję wykorzystane przez Autora książki zapiski kronikarskie.
Nie można odmówić plastyczności pióra Autora. Dam jeden z przykładów, a mianowicie kres żywota króla Anglii Henryka II Plantageneta (1154-1189) i okoliczności upokorzenia monarszego w Azay, przeciwko któremu wespół wystąpili jego syna Ryszard (Lwie Serce) i Filip II August:"Kiedy imperium Henryka II waliło się wokół niego w gruzy, król dał odpoczynek swemu zmęczonemu ciału w Chinon. zmusił się, aby wsiąść na konia i stanąć twarzą w twarz ze swymi wrogami w  Ballon, ale był to z jego strony brawura. Tego dnia niebo było bezchmurne, a dzień gorący, lecz gdy zbliżał się Henryk, zagrzmiało i między nich uderzył piorun. kiedy posuwał się naprzód, grzmot zabrzmiał ponownie, tak że król niemal spadł z konia". Widzimy, jak cynicznie zachowywał się Ryszard, jak przyzwoicie (na ile to wybieg dyplomatyczny - nie wiemy) Filip. A potem życiowy grom: wiadomość o odstępstwie syna Jana (bez Ziemi), kolejny udar i zgon:"Gdy Ryszard przybył, aby zobaczyć ciało, z nosa ojca wypłynęła krew, co oznacza na znak, że to Ryszard ponosił odpowiedzialność za jego śmierci".
Relacje Filipa II Augusta z Ryszardem Lwie Serce (a i potem Janem bez Ziemi) mogłyby stanowić kanwę oddzielnego tomu, opowieści. Przede wszystkim wpisuje się tu udział w kolejnej krucjacie do Ziemi Świętej, a potem walki na terenie Normandii i całej domeny andegaweńskiej we Francji. Stosunki między obu monarchami już w drodze ku Jerozolimie (de facto Akce) trudno określić, jako zadowalające lub nawet poprawne. Na ile źle układało się można prześledzić widząc, co działo się na Sycylii: "Francuski król przybył na Sycylię po cichu, jednym statkiem, gotów zaakceptować status quo, nie chcąc wywoływać konfliktów ani z Tankredem, ani z cesarzem rzymskim Henrykiem VI, który dążył do przejęcia kontroli nad wyspą. [...]  Ryszard przybył na wyspę z większym przepychem i ostentacją. Od razu zaczął zachowywać się agresywnie, domagając się opłaty z tytułu spadku po ojcu i zwrotu posagu swej siostry. [...] Zaatakował tych, którzy mu się sprzeciwili lub okazali lekceważenie". To na rozkaz tego monarchy w okolicach Mesyny postawił szubienicę, bynajmniej nie dla strachu i przestrogi... Podsumowaniem tych dziwnych relacji między Kapetyngiem i Plantagenetem niech stanowi, to co dalej napisał Jim Bradbury: "Ich osobiste relacje wyraźnie się pogorszyły, choć nie bezpowrotnie. Ryszard był bardziej agresywny wobec miejscowych,a Filip bardziej ostrożny, zaś każdy z nich nieufny co do działań drugiego wobec Tankreda. Obaj mieli jednak wystarczająco dużo rozsądku, żeby wiedzieli, iż krucjata wymaga współpracy". Filip II August przybył do Akki 20 IV 1191 r., Ryszard I dopiero 8 VI. Trwało już oblężenie Akki!... I twierdzę wspólnymi siłami zdobyto, choć jak się dowiadujemy, władcy podupadli na zdrowiu (szkorbut?) : "Obaj królowie uparli się, aby walczyć z łoża boleści i strzelać z kusz, schronieni pod ochronną osłoną. Nie jest pewne, na ile każdy z nich wyzdrowiał do końca lipca. [...] Kronikarz Filipa pisze, że choroba króla przebiegła tak gwałtownie, że podejrzewano podanie trucizny".
Filip II August odstąpił od udziału w marszu na Jerozolimę! Jego uwagę skupiały sprawy francuskie. Zarzucano królowi porzucenie szczytnego celu. Pielgrzymka (takiego sformułowania używa w pewnym momencie sam Autor) stawiała sobie z cel odzyskanie Grobu Pańskiego. Jim Bradbury przypomina: "Filip II odegrał istotną rolę podczas krucjaty. Nawet angielski kronikarz uważał, że «podejmował [on] odpowiednie działania podczas oblężenia, wydawał pieniądze i udzielał właściwej pomocy, tak że został słusznie uznany za najpotężniejszych z chrześcijańskich królów»". 3 sierpnia1191 r. król odpłynął z Tyru. Na kartach biografii odnajdziemy ciekawą ocenę owej krucjatowej wyprawy:"Dzięki krucjacie Filip, podobnie jak jego ojciec, wiele zyskał we własnym kraju. Wyprawa krzyżowa dodała królowi splendoru. [...] zdobył cenne doświadczenie wojenne oraz wiedzę o świecie poza granicami Francji. Nigdy więcej nie wyruszył już na krucjatę, ale nie stracił zainteresowania samym ruchem czy też sprawą chrześcijańską". Czy to oznacza, że JKM zapomniał o Ziemi Świętej? Proszę zerknąć do biografii.
Jim Bradbury  wciąga swoją narracją. Bardzo szybko przekonujemy się, że "Filip II August król Francji 1180-1223)", że to tak niezwykle skomponowana książka, że boimy się, aby zbyt szybko nie skończyła się. W końcu to nie jakaś zmyślona fabuła, ale kawał rzetelnej roboty autorskiej, kwerend i wykorzystania dostępnych publikacji. Moje pisanie powinno być bardziej powściągliwe, ale tak się nie da. Jak tu oddać choć cień z przebiegu walk z Ryszardem i jego bratem Janem? Obok opisów bitew, potyczek, obleganych zamków można też znaleźć cenne uwagi na temat głównego bohatera, który staje się nam coraz to bliższy (bez wątpienia budzi się jakaś nić sympatii wobec tego Kapetynga):"Średniowieczna monarchia w znacznym stopniu uwzględniała w swej polityce prowadzenie wojen, ale na początku wieku XIII Filip położył jeszcze większy nacisk na możliwość prowadzenia wojny. Król zainwestował poważne środki w poprawienie obronności miast i zamków. Stał się również największym pracodawcą najemników, przyciągając liczne i wysokiej jakości oddziały". Tak Filip II August uszczuplał kontynentalne władztwo Plantagenetów.  i trzeba to oddać robił to z żelazną konsekwencją. Stąd nie zdziwmy się, że w rozdziale "Upadek imperium andegaweńskiego" znajdziemy podrozdział "Filip Zdobywca". Stąd czytamy dalej: "Filip, oprócz kampanii w Normandii, rozpoczął teraz operacje wojenne na południu. Uległy one nasileniu w latach 1203-1204, gdy król posuwał się wzdłuż Loary i zdobył Saumur. Zdobycze francuskiego monarchy w Normandii miały wpływ na ludzi z południa, którzy obserwowali te wydarzenia. [...] W ciągu kilku tygodni po upadku Rouen filip szedł naprzód, w sierpniu i wrześniu błyskawicznie zdobywając andegaweńskie fortece w rejonie Loary".  Bez wątpienia serducho rośnie we francuskich sercach, kiedy czytają o  podobnych triumfach swego władcy. Dla polskiego czytelnika, to tylko kolejne fakty. Na szczęście nie do opanowania przed kolejnym egzaminem ze średniowiecza powszechnego. Podziwiam zasoby archiwów zachodnich, kiedy czytam, że zachowały się np. rozliczenia finansowe z początku XIII w.  Z ciekawostek natury nie-wojennej panowania Filipa II Augusta warte jest odnotowania, że to JKM przyczynił się do... wybrukowania niektórych ulic stołecznego Paryża.
"Filip stał się władcą bardziej szanowanym, bogatszym i potężniejszym. Wszyscy musieli zrewidować swoją ocenę jego osoby i królestwa, a ona sam stał się jednym z wielkich władców swoich czasów. Wydaje się, że nie ma powodu, żeby odrzucać tytuł «Filipa Zdobywcy», nadany mu w XV wieku, choć od tamtej pory rzadko używany" - tyle tych ocen władcy pióra J. Bardburego, że nie wiem którą tu zostawić. Aby temat zamknąć podam jeszcze jedno zdanie: "Filip udowodnił, że posiada umiejętność gromadzenia zaopatrzenia, zbierania odpowiednich sił wojskowych oraz przeprowadzania niezliczonych i często trudnych oblężeń podczas walki z najlepszymi dowódcami swoich czasów". Pomijam to tu teraz w tym zapisie, ale nie zapominajmy, że JKM planował inwazję na... Anglię! I to całkiem realnie. Jan bez Ziemi sprytnie uniknął zbrojnego najazdu. Mam skojarzenie z Mieszkiem I, który...
Szeroko zarysowany został obraz relacji pomiędzy Filipem II Augustem, a niezwykłym papieżem Innocentym III. Sam jestem tą postacią zafascynowany od czasu lektury książki Z. Kossak "Bez oręża". Jim Bradbury tak kreśli sylwetkę ówczesnego Ojca Świętego: "Urodził się około 1160 roku, a wybrano go na papieża w roku 1198, w wieku 37 lat. Był silniejszym papieżem, jeśli chodzi o siły witalne i zdrowie fizyczne, niż to wówczas zwykle miało miejsce. Miał bystry umysł i gruntowną wiedzę prawniczą". I dodajmy mądrość, że wysłuchał Franciszka z Asyżu, a nie za namową swoich zauszników skazał na potępienie czy wręcz stos! Relacje obu władców doskonale oddają ich wypowiedzi, które cytuje nam Jim Bradbury. Król do papieża: "Nie jest w mocy Rzymu wydawać wyrok na króla lub królestwo Francji za chwycenie za broń w celu ukarania zbuntowanych poddanych". Papież do króla: "Nie zamierzamy wydawać wyroków w sprawie opata (...), lecz zdecydować w kwestii grzechu". O jakiego opata rzecz szła i jakowy grzech, to zachęcam do lektury. Niezwykłym faktem jest dotrwanie do naszych czasów korespondencji obu tych mężów stanu. Oto papież tak pisał o błędzie wsparcia cesarza Ottona IV (1198-1209-1218): "Gdybym tylko, najdroższy synu, znał charakter Ottona, który teraz zwie się cesarzem, tak dobrze jak ty znałeś (...). Ze wstydem piszę o tym do ciebie, który tak trafnie przewidziałeś to, co faktycznie się stało (...), nigdy nie opuścimy Francji". To właśnie z Ottonem IV starł się Kapetyng na polach  pod Bouvines (1214).
Proszę się nie zdziwić, że Autor biografii w kilku miejscach powraca do podkreślania pokojowego charakteru swego bohatera: "Filipa powinno postrzegać się jako króla, który przedkładał dyplomację nad wojnę, czyli szedł  ścieżką preferowaną przez Kościół". W rozdziale "Triumf pod Bouvines" znajdujemy choćby takie opinie:"Jak wszyscy wielcy dowódcy tej epoki Filip na ogół bitew unikał. Dążył do dominacji i kontroli w drodze negocjacji i wojny oblężniczej", a w innym "Najważniejszą decyzją Filipa było zatrzymanie marszu i podjęcie walki. Choć niemal na pewno jego początkowym zamiarem był wycofanie się [...]". Chciałbym być świadkiem podobnych decyzji, momentu, kiedy JKM wdziewał zbroję i ruszał w pole: "...wskoczył na konia, krzycząc: «Naprzód!» i namawiając swych ludzi, aby szli na pomoc swoim przyjaciołom. Następnie ruszył na czoło armii,aby rozmieścić oddziały po swojej stronie rzeki". Jakżeż boleję, że nie daję tu choć zarysu opisu bitwy. Nią zacząłem to pisanie, nią też rozstaję się z niezwykłym królem. Widzę go w otoczeniu swych rycerzy, łopoczące chorągwie (w tym ten z opactwa Saint-Denis), konie co kopytami ryją grunt, słyszę okrzyki "Śmierć Francuzom!". Nie potrafię sobie wyobrazić dramaturgii:"Filip został zrzucony z konia halabardą, którą wymierzono między jego klatkę piersiową i głowę, i upadł z kopią nadal zwisającą z jego kolczugi". Taką dramaturgię odnajdziemy pod Hastings (1066) lub nad Mozgawą (1195).
Tak, jestem zauroczony i postacią Filipa II Augusta, i narracją Jima Bradburego. To doskonale napisana książka. Bouvines miało zamknąć to "Przeczytanie...", ale postanowiłem zacytować kilka opinii o niezwykłym Kapetyngu i jego państwie, administracji czy wojsku:
  • Dawniej Filip miał opinię przebiegłego i podstępnego manipulatora, człowieka lękliwego, a nawet tchórzliwego.
  • Jednym z głównych celów skutków ekspansji terytorialnej Filipa był wzrost dochodów, i tego zjawiska na pewno nie da się kwestionować.  
  • Nie ulega wątpliwości, że transformacja monarchii Kapetyngów, którą udało się przeprowadzić Filipowi, zależała  w dużym stopniu od większej kontroli królewskiej nad administracją w ogóle, a nad finansami i wymiarem sprawiedliwości w szczególności. 
  • ...Filip nie tylko wykorzystał aparat administracyjny do swoich celów, ale i ukierunkował jego rozwój.
  • Interesujące jest to, że exempla ukazują Filipa przede wszystkim jako sprawiedliwego króla.
  • We Francji, podobnie jak w Anglii i Rzymie, praktyka sądu bożego i pojedynku sądowego traciły na znaczeniu.
  • Za panowania Filipa obserwujemy praktykę zwoływania zgromadzeń, na przykład w Chinon w 1205 roku, w Soissons w 1213 czy Melun w 1216. Zostały one nazwane "zalążkiem" Stanów Generalnych.
  • Nawet z niekompletnej dokumentacji jasno wynika, że w okresie panowania Filipa dochód królewski sukcesywnie rósł, i to w znacznym tempie, osiągając od początku panowania do 1203 roku wzrost o 72 %. 
  • Wiedza dotycząca szczegółów finansów królewskich pochodzi głównie z analizy zachowanych ksiąg rachunkowych.
  • Filip coraz częściej zatrudniał jako urzędników pomniejszą szlachtę z obszaru domeny - ludzi, których głównym zadaniem życiowym była służba królowi w roli administratorów, a nie opieka nad wielkimi księstwami.
  • Pod panowaniem Filipa Augusta to monarchia odpowiadała za obronność całego kraju i stało się to oczywiste i realne.
  • Tworzenie flotylli w 1213 i 1217 roku dało początek francuskiej flocie królewskiej, którą miał następnie rozbudować Filip IV (1285-1314).
  • Dwór Filipa stanowił centrum dowodzenia, z nim jako dowódcą, konetablami i marszałkami posiadającymi określone obowiązki militarne oraz około połową dworu składającego się z rycerzy, których w razie potrzeby można było użyć do celów wojskowych. 
  • Filip osobiście interesował się pracami budowlanymi, na przykład wyborem lokalizacji [zamków - przyp. KN].
  • Pod względem architektonicznym program fortyfikacji Filipa był bardzo interesujący.
  • Dziedziną, której Filip poświęcał wiele uwagi, była obrona przeciw faktycznym i potencjalnym wrogom.
  • Sugerowanie, że Filip prowadził jasno sprecyzowaną politykę miejską lub ekonomiczną, byłoby nadużyciem, ale wiele aspektów jego rządów wiązało się z jego relacji z miastami [...]. 
  • Czasy Filipa to okres, w którym bardziej powszechne stało się sporządzanie pisemnych dokumentów i stąd szybki wzrost liczby edyktów. 
  • Uznanie władzy królewskiej było celem wielu edyktów Filipa.
  • "Feudalizmu" z czasów Filipa nie można nazwać klasycznym; prawdopodobnie nie ma okresu, w którym taki by był.
  • Samo słowo "Francja"  zaczęło oznaczać całe królestwo, a także ziemie, którymi bezpośrednio rządził król. 
  • Filip był człowiekiem bezkompromisowym, w przeciwnym razie nie byłby tak wielkim królem. 
  • Filip prowadzi wojny, tak jak robił to każdy przywódca jego czasów, lecz on bardziej niż inni skłonny był szukać pokoju i go zawierać.
  • Filip czasami tracił nad sobą panowanie, ale z reguły prowadziło to do jakiegoś celu, na przykład gdy ściął wiąz rosnący na granicy normandzkiej, pokazując bardziej czynem niż słowem, że nie akceptuje dłużej stanowiska Plantagenetów w kwestii prawa do sprowadzenia francuskiego króla na skraj ich terytoriów przed przystąpieniem do rozmów.
  • Rządy Filipa były świadkiem wielu stopniowych i ważnych zmian, lecz w większości nie były one anie gwałtowne, ani rewolucyjne.
  • Mimo wszystko Kościół francuski był konsekwentnie lojalny wobec Filipa.
  • Kiedy biskupi Paryża i Senlis przestrzegali nałożonego na Francję interdyktu, Filip ukarał ich, pustosząc ich ziemie.
  • Filip był gorliwym obrońcą Kościoła w przypadku prześladowań ze strony świeckich.
  • Publicznie okazywana pobożność, wsparcie dla monastycyzmu, elastyczny stosunek do kościelnych nominacji - to przykłady, które pokazują, dlaczego Filip był dobrze postrzegany przez krajowe duchowieństwo.  
  • Filip potrzebował wsparcia papieża dla ekspansji terytorialnej i podczas licznych konfliktów.
  • Król udzielał darowizn nowym i reformowanym domom zakonnym, a wśród jego beneficjentów byli cystersi.
  • Filip zakazał przeklinania, a ci, którzy nie przestrzegali tego zakazu, byli albo karani grzywną w wysokości 20 sous, która miała być zapłacona biednym w Chrystusie, albo wrzuceniem do rzeki. 
  • Do końca pierwszej dekady XIII wieku Filip August zgromadził w swoich rękach władzę większą niż którykolwiek poprzedni król z dynastii Kapetyngów.
Chciałbym wierzyć, że wydawnictwo Napoleon V pójdzie za ciosem i zaskoczy nas kolejnymi biografiami francuskich królów. Chciałbym rzetelnej lektury o Filipie IV Pięknym czy z francuskiego punktu widzenia Henryka III Walezjusza, że o Henryku IV Wielkim nie wspomnę. Obawiam się jednak, że wolę zdobycia tych cennych książek może być... cena. Wydawco zrób coś, żeby to nie była zapora dla miłośników historii.

Panienko Moja Nieprawdopodobna, czyli kilka urywków z listów na wyczerpanym papierze - ostatnie rozdanie...

$
0
0
Tak, jestem na 173 stronie " listów na wyczerpanym papierze". Może nawet rozczaruję potencjalnych Czytelników (choć jestem zdania, że jeśli kto chciał dotrzeć do książki, to zrobił to może wcześniej, kiedy TU pojawiła się pierwsza odsłona "Panienki Mojej Nieprawdopodobnej..."), ale niewiele pozostało przed nami do poznania. Nie wiem z czego to wynika. Wygasł żar uczuć i załamała się epistolografia pomiędzy Agnieszką Osiecką, a Jeremim Przyborą. Mamy więc jakąś szczątkową korespondencję, jak mniemam, od 29 VI 1966 do14 I 1968. Kilka stron, mnóstwo zdjęć, faksymilia kartek i listów. Czy to znaczy, że czekają nas nudy? Nic bardziej mylnego. Tym bardziej, że ciekawym dodatkiem (ja się go tu nie tknę) są wiersze obojga o miłości...
Wiem, że lektura listów może być obrazoburcza. Wiem też, że jest i... inspirująca. Skoro się ją czyta, komentuje, utożsamia, czerpie wzorce (!), to chyba dobrze, że pozwolona nam zajrzeć za kulisy uczucia tych Dwojga Niezwykłych. Nie zmieniam zdania, jakie pojawiło się w moich "Przeczytaniach..." (odc. 213), bo uważam, że istnieje strefa każdego życia zaryglowana przed światem i tak powinno zostać. Jeśli jednak z lektury listów Osieckiej & Przybory miałoby wykwitnąć coś pouczającego, wychowawczego (wypełza ze mnie belfer?), to warto jadąc na wycieczkę obok wrzucanego misia w teczkę zabrać "Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy...". Powtórzę się (za każdym razem TO piszę): listy są prawdziwym odbiciem nas samych, uczuć, pragnień, zwątpień.
Ona do Niego: 
"Kochany! Wyjeżdżałam w ulewie, a tu jest całkiem-całkiem. Ponadto pojawił się Zygadlewicz i przytwierdził mi silnik do łodzi.  Zrobiliśmy ze dwie rundki po jeziorze, było fajnie, tylko łódź cieknie! Kot Mirek bardzo się o Ciebie wypytuje". (29 VI 1966)
Ona do Niego:
"«Żal w Giżycku
Pań bez cycków...»
Oj, żal! Zwłaszcza gdy znów pada deszcz i gdy odprowadza się via Giżycko marnotrawnego brata na kurs żeglarski i gdy się tylko wie, że brat umówiony jest ze współkursuntami na łajbie «Hutnik» (ha!)". (Giżycko 30 VI 1966)
On do Niej:
Źle w Warszawie
r...ć na trawie!
Ale poza tym - pogoda cudna i w tramwajach jakby luźniej.  Próby idą rewelacyjnie, jajka znów staniały, życie toczy się wartko ku szczęśliwemu Finałowi. Całuję Jeremi". (4 VII 1966)
Ona do Niego:
"Skoro jesteśmy na etapie korespondencji - pragnę Ci przypomnieć ową różową papeterię, że pozostała u Ciebie w szafie błękitne wspomnienie po mnie. [...] Jestem taka sama, jaka byłam  w środę, jaka byłam przed miesiącem i w lipcu. Niczego nie rozumie, ale też o niczym specjalnie nie myślę. Chyba tylko o tym - żebyś był szczęśliwy. No więc bądź - do diabła! Całuję Ona". (29 X 1966 - data stempla pocztowego na różowej kopercie; przepisane ze zdjęcia listu)
Ona do Niego:
"Na pewno spluwasz ze wstrętem na samą myśl o mnie, że Ci narobiłam trochę bałaganu w zeszłym roku, ale poczułam potrzebę  «skreślenia paru słów», ponieważ wpadła mi w rękę tutejsza (wrocławska) gazeta z bardzo miłą i chyba b. inteligentną recenzją «Divertimenta»". (Wrocław 7 I 1967)
Ona do Niego:
"Z Windsoru, gdzie się z wrodzoną niefrasobliwością chwilowo osiedliłam, przesyłam Ci wizerunek Księcia*  o którym powiadają, że jest do Ciebie podobny. Uważam, że to przesada, bo jesteś dużo przystojniejszy!!! Agnieszka" (Windsor 27 VI 1967)  
On do Niej:
"Dziękuję Ci, Stara, za wycinek z gazety - był to bardzo miły geścik. «Bałagan», o którym wspominasz, był - pociesz się - dziecinną igraszką w porównaniu z bałaganiskiem, jakie mam w życiu od paru miesięcy, i to bynajmniej nie na tle męsko-damski. I końca tego jeszcze nie widać. Ktoś kiedyś, zdaje się, powiedział, że wszystko jest względne...
U Marty** jest na przechowaniu Twój czarny kapelusz (z futerkiem ze zwierząt naturalnych). Jak będziesz tamtędy przejeżdżać, to wstąp i zabierz razem z płytą Aznavoura, też Twoją. Przy okazji zobaczysz, Annę Ludwikę*** - naprawdę warto! Marta jest zawsze pełna sympatii dla Ciebie. Jeremi". (14 I 1968)

Właściwie moje tu zapisy niemal w 100% pokrywają się z tym, co znajdujemy w druku. Są jeszcze faksymilia listów i kartek Agnieszki Osieckiej do Jeremiego Przybory. Brak na nich dat, na jednym liście jest informacja/wskazówka "godz. 18.15, sobota", na drugim "godz. 20.30". To wszystko.

Faksymile 1:
"Kochanie! Po telefonie byłam tu i trochę sobie mieszkałam. Zamiast kwiatka przyniosłam Ci pióro bażanta i zasadziłam obok świecy, na biurku. Chciałbym Cię dotknąć... Całuję Cię tymi swoimi zmysłowymi ustami, cześć Agnieszka".
Faksymile 2:
"Kochany Jeremi!
Siedzimy tu z Martą i nie wiemy co się z Tobą dzieje. Nie wiem co dalej pisać, bo się trochę denerwuję, więc tylko narysuję ci kwiatek i pójdę chyba do domu. Całuję Cię mocno - Agnieszka Całuję Cię staruszku!!! dziecię pierworodne".
Faksymile 3:
"Mój Stary! 
Siedzę tu już dwie godziny i zupełnie nie wiem co robić dalej. Strasznie mi zimno, więc nie mogę pisać, tylko łażę z kąta w kąt.
Od rana Ciebie łapię.
Kiedy tylko się obudziłam (godz. 11.30) zaczęłam dzwonić, Nic! Potem szukałam Cienie w Spatifie i w Związków Literatów. Nic!
Chciałabym Cię złapać, bo czuję, że napewno [sic! - KN] dzwoniłeś kiedy spałam, ale nie mam już pomysłów. [...] Pa! Całuję! Agnieszka".
Faksymile 4: jedyne Jego
"Jedni piszą wiersze piórem
na maszynie drudzy klepią,
ci pomysłów mają furę,
tamci z trudem rymy lepią,
inni pisząc oczy mrużą -
a ja - piszę wiersze  różą".

Wyjątkowe faksymile, to  maszyno druk "Wezwania". Znamy te słowa, jako "Inwokacja", tak w cudownym, lirycznym wykoaniu Wiesława Michnikowskiego czy z nowszych Macieja Maleńczuka:

Kiedykolwiek jesteś, włóż
na siebie coś i rusz!
Od stołu wstań.
z imienin wyjdź!
Zrezygnuj z dań
i przyjdź!

Bez ciebie jestem tak smutny,
jak kondukt w deszczu, pod wautr

itd.
itd.
itd.

Agnieszka Osiecka wspomina Jeremiego Przyborę: "W życiorysie Jeremiego znalazłam się nieprzypadkowo: stawiłam się u niego pewnego dnia na korepetycje. Chodziło oczywiście o korepetycje z dobrego wychowania, byłam bowiem w tej dziedzinie wyjątkowo tępą uczennicą".
Jeremie Przybora wspomina Agnieszkę Osiecką: "Rozśmieszyłem Ją. Zaczęła się śmiać, a robi to cudownie. Mój Boże, jak ja bym chciał móc zawsze Ją rozśmieszać. Do ostatniej kropli atramentu w moim piórze - rozśmieszać Ją. Żeby nie tylko na Swoje Urodziny była taka wesolutka"

* Filip Mountbatten, książę Edynburga, mąż JKM Elżbiety II 
** córka J. Przybory
*** wnuczka J. Przybory

PS: Pisane przy akompaniamencie płyty "Bill Evans & Chet Baker . The Complete Legendary Sessions"

Rzeka krwi... - ze wspomnień pana Michała Gąsiora, świadka rzezi na wsi Rumno (woj. lwowskie) 1944 i 1945 r.

$
0
0
Czekałem na TO spotkanie trzy lata?
Coraz to nowe piętrzyły się trudności. 
Coraz  to kolejna przyczyna odsuwała możliwość poznania.
Przestałem wierzyć, że kiedykolwiek nastąpi. Ku memu zaskoczeniu dzień ten zdarzył się w piątek 4 listopada 2016 r. Miałem spotkać się ze świadkiem straszliwej, okrucieństwem i bezprzykładnym bestialstwem napisanej historii. Rozumiałem cz czego wypływało odraczanie tego spotkania. Ten wieczór będę do końca swoich dni wspominał, jako wyjątkowe i bardzo ważne. Bo oto ktoś mi zaufał, ktoś mnie zaprosił do swego świata wspomnień, ktoś przede mną się otwierał. Dzięki mej byłej uczennicy Natalii poznałem Jej niezwykłego Dziadka, pana Michała Gąsiora, rocznik 1930.


Leży przede mną leży brutalna statystyka zbrodni:"Lista zamordowanych Polaków przez bandę UPA dnia 1/2 VI. o VII-IX. 1944 r. we wsi Rumno pow. Rudki". 40 śmierci! 40 mordów! Krew burzy się czytając tylko ten fragment tabeli, który wykazuje sposoby dokonania mordu: zraniona bagnetem i dobita pociskiem, polana benzyną i podpalona, zarąbany siekierą, odrąbano ręce i nogi, rozszarpana granatem, bagnetem rozpruto brzuszek, rodzina zabita młotami i siekierami, odcięty język, siekierą wyłupany mózg, serduszko wyjęto na wierzch,  został zastrzelony, spalona żywcem, ucięto głowę, ręce i nogi. Wiek mordowanych, to rozpiętość lat od 2 do 62. Całymi rodzinami, jak Pater, Pańczyszyn, Wandycz, Dżugaj. Samo to zestawienie budzi grozę i strach. Jeśli ktoś miał wątpliwości skąd to odsuwanie możliwości spotkania, to teraz ma odpowiedź. 
I ja bardzo się bałem tego spotkania. Jak wspomnienia oddziałują na zapraszającego mnie pana Michała. 86 lat. To były przeszło dwie godziny autentycznej historii. Nie z książki, nie z filmu W. Smarzowskiego - chociaż każdy opowiedziany dramat, każda poznana śmierć, każda wspomniana osoba żywcem przypominały TO, co widz może obejrzeć w kinie oglądając porażający realizmem "Wołyń". Jest jedna zasadnicza różnica: pan Michał to widział! pan Michał to przeżył! pan Michał otarł się o holocaust, jaki urządzili ukraińscy sąsiedzi polskim sąsiadom!  Nawet teraz nie potrafię do końca opanować emocji, jakie wdzierały się do mego mózgu. One pozostaną. Już na zawsze. Dlatego to tak ważny ów 4 listopada 2016 r. Pewnie data dzienna kiedyś opuści moją pamięć, to co wysłuchałem - NIGDY!


"Okrucieństwo jest złem najmniej ludzkim i niegodnym cywilizowanej duszy, dzika to wściekłość - znajdować upodobanie we krwi i ranach i wyzbywszy się człowieczeństwa, zmienić się w leśne zwierzę" - nie szukałem specjalnie tego cytatu z wielkiego Seneki. On jest mottem książki "Rumno. Pomnik Pamięci 1944-1945" Tadeusza Pańczyszyna, Przemysł 1998 ("Książka została zrealizowana z budżetu Wojewody Przemyskiego i Urzędu Miasta Przemyśl" - czytamy na stronie tytułowej). Rumno (obecnie ukraińskie Grimne), to miejsce urodzenia mego Zacnego Gospodarza. We stępie do wspomnianej książki czytamy m. in.:"My jesteśmy ostatnim pokoleniem, którego nie dosięgły noże i topory oprawców ukraińskich. [...] I choć czas nieubłaganie płynie, my Polacy, byli mieszkańcy tamtych ziem przypominamy młodszemu pokoleniu o wymordowaniu przez Ukraińców setek tysięcy niewinnych ludzkich istnień polskich, zadając tym samym kłam teoriom głoszonym obecnie przez Ukraińców - być może byłych morderców, sprawców krwawych rzezi ludności polskiej".
Było coś niezwykłego w spotkaniu z panem Michałem. Nigdy nie usłyszałem słowa nienawistnej pogardy dla zbrodniarzy i morderców w końcu również Jego rodziny. Był rzeczowy przekaz świadka. Nie wiem, co działo się w duszy mego Gospodarza, naprawdę bałem się reakcji... jakieś egzaltacji... wzruszenie mogło w każdej chwili przerwać opowieść. Nic takiego nie stało się. Nie znałem chronologii zdarzeń, więc nie miało dla mnie znaczenia w jakiej kolejności poznawałem kolejne opowieści. To towarzysząca nam Rodzina mobilizowała chwilami pana Michała: a powiedz to... a jak to było... nie powiedziałeś o... I wracały wspomnienia, jak rzeka krwi, bólu i cierpienia.

My ukraińscy powstańcy,
Następcy sławnych kozaków,
Aby naród wyzwolić z kajdanów,
Bijemy komunistów i Lachów.*

"Jak my ich nie wyryżyma, to oni nas wyryżuć" - staram się odtworzyć fonetycznie zapis z nagrania. Niech mi będzie darowane, jeśli moja fonetyka odbiega od przyjętych norm. Bardziej mnie tu interesuje przesłanie jednego z popów ukraińskich (greko-katolickich), niże poprawność gramatyczna. Brutalna, okrutna i prosta logika morderców. Rumno, to wieś, w której droga stanowiła swoistą etniczną i narodową granicę. Po jednej stronie mieszkali Polacy (Lachy), po drugiej Ukraińcy (Rusini). Zerkam do książki:"Wieś to niemała, bo licząca na ówczesne jednostki 700 numerów, czyli 700 gospodarstw, w tym 200 zamieszkiwali Polacy, zaś pozostałe 500 zamieszkiwali Rusini. [...] Każda z tych nacji pielęgnowała swój odrębny język, szczególnie w potocznej mowie, jako że urzędowym był język polski. [...] Przynależność religijna i językowa była jednak tolerowana przez obie nacje. Stwierdzić trzeba, że nie stanowiło to powodów do jakichkolwiek konfliktów, nawet sąsiedzkich". A jednak podskórnie gangrena nienawiści rozlewała się po umysłach ukraińskich (rusińskich) pobratymców. Pan Michał też o tym wspominał. Czym to się objawiało? "Dzień dobry" było oczywistą formą powitania. Ale tylko do czasu. Jad dawał o sobie znać, kiedy na ustach wczorajszych kolegów zaczęło pojawiać się groźne "Śmierć Lachom!".
"Najpierw ogień, potem jęk, rżnięcie, strzały..."- to niemal wejście w potworność masakry wsi Rumno! Po chwili słyszmy opowieść, jak Ukraińcy wpadają do polskiej chałupy. Matce udaje się skryć pod łóżkiem, ale nie dziecku. Kiedy jeden z katów zamierza się z bagnetem na nie, drugi staje w jego obronie, mówić: "Szto detyna...", ale w odpowiedzi słyszy tylko "Ale polska detyna!". I rozpruł bagnetem brzuszek.

Budymo strilaty, rizaty nożem,
Z naszoi Ukrainy Lachwi prożenem.
Prożenem z Zawala proklatych Moskaliw,
Stanymo na Sanie, ne pustymo Lachiw.

"Tego nie można nazwać zabijaniem, to było mordowanie z okrucieństwem"- podejrzewam, że to zdanie pana Michała będzie do mnie wracać. Za każdym razem, kiedy wracać będzie sprawa Wołynia, losów wsi takich jak Rumno, śmierci jakie widział, o jakich świadczy każde słowo. Z usta pana Michała padają określenia: "Pohorci. Rizuny. Striłci"- ci co podpalali, ci co mordowali, ci co strzelali. Z zamierzchłej przeszłości (starczy sięgnąć po "Ogniem i mieczem" H. Sienkiewicza) wracają terminy, które w czynach UPA stały się synonimami okrucieństwa, pożogi, krwi, zemsty, śmierci!
"Ukraińska Powstańcza Armia była tak bezwzględna, że sami swoich mordowali. Jeśli nie wykonałeś jakiegoś polecenia czy rozkazu, to wyprowadzali na skraj wioski albo nad potok i strzelali. I już cię nie było" - ta dygresja zrodziła się, kiedy pan Michał opowiadał o pracy kowali, którzy w swoich kuźniach przygotowywali broń, która miała posłużyć do zadawania wymyślnej śmierci Lachom.
Proszę mi wierzyć bardzo trudno przyswoić sobie obraz tamtych wołyńskich dni! Nie chodzi, aby ten zapis epatował okrucieństwem. Jest tylko obrazem tego, co naprawdę się wydarzyło, co sąsiad uczynił sąsiadowi. O to w imię ideologii! "To potężne uderzenie ostrym narzędziem, rozpołowiło jego głowę. Ręce i nogi osłabły, a całe ciało obsunęło się na ziemie, a krew jego zlała się z krwią jego zony i córeczki, które przed nim podzieliły jego los. Leżał we krwi i w nieopisanym bólu i śmiertelnych konwulsjach uchodziło jego życie. Oczy jego szeroko otwarte, patrzyły poprzez strugi krwi przed siebie..."- czytamy w książce Tadeusza Pańczyszyna. Trudno się pozbierać po takich opisach: "Zadarł więc dziecku koszulkę i ostrym bagnetem rozpruł jej brzuszek od krocza aż po klatkę piersiową. Ugodzone dziecko raptownie wykrzyknęło w nieopisanym bólu, zaniosło się spazmatycznym płaczem, wołając nadal mamy, a malutkimi rączkami objęło zraniony brzuszek. W jej dziecięcych dłoniach znalazły się wnętrzności, które wypłynęły po zadaniu przez bezdusznego mordercę tak rozległej rany. [...] Marysia płakała, wołając mamy, wołając pomocy, która niestety nie nadchodziła. W pobliżu niej nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc, dać ratunek i utulić w tych strasznych męczarniach".
Proszę mi wierzyć bardzo trudno jest zebrać cały ten materiał i bez emocji usiąść do jego opisania. To chyba najtrudniejsze pisania na tym blogu. Trudno przyswoić sobie to wszystko, co usłyszałem w ciągu kilku godzin spotkania. Za jednym mordem, kolejny... Za okrucieństwem okrucieństwo... Niewytłumaczalna rzeź! Sięgam po inną publikację: "...w Sztuniu był jeden, on był taki dobry lekarz, pop, i jak była Rosja, tzn. jak przyszli bolszewicy, to on był cichutki, ale już jak się zaczęła ta Ukraina, no to chodziły takie słuchy, że ten pop miał mówić, że gdzie jest Polak, tam wróg, i że trzeba go niszczyć, trzeba go mordować. To on prawdopodobnie święcił noże i siekiery na Polaków, żeby to nimi szli nas mordować"**. Najbliższym pana Michała Gąsiora udało się przeżyć. Nie dość na tym: ocalenie zawdzięczali m. in. pomocy Niemców.
Na rodzinę Michała Gąsiora też czekał bydlęcy wagon. "Niedobitki" - takiego określenia użył pan Michał. Zła organizacja transportu, godziny czekanie na skład, ktoś wpada na pomysł, żeby wrócić do domu, tam w sadzie drzewa uginają się od jabłek. Piętnastoletni Michał i jego kolega Staszek Prusak wracają, rozdzielają się."To było nierozsądne. nikt nam nie poradził, żeby nie iść"- przyznaje pan Michał. Wzięli ze sobą worki. Mieli spotkać się na rozwidleniu dróg. Narwał papierówek. A potem czekał na Staszka:"Ja czułem, że coś się musiało stać. Potem dowiedziałem się, że te zbiry pojmały go, kazali mu wykopać dół, związali mu ręce i nogi. Zakopali go żywcem". Pojedynczy mord! Jedno życie! Tak brutalnie odebrane. Za co? Za to, że był Lachem!...
Rodzina została wysiedlona za Bug, w okolice miejscowości Zbydniów! Ale potem, po wkroczeniu  1944 r. armii Berlinga, wrócili do Rumna! Na pytanie"dlaczego?"usłyszałem, że nie chcieli żyć na obcej ziemi. Tylko, że oni wrócili pomiędzy swych... ukraińskich morderców! Tak, ci sami ludzie dalej mieszkali w Rumnie, po drugiej stronie ulicy. Jakby nigdy nic? Czy nienawiść do Polaków zgasła? Nic bardziej mylnego. Nie dochodziło wprawdzie już do tak masowych pogromów, ale... Raz po raz ktoś kogoś zabijał! To były pojedyncze przypadki. Czy mniej bolesne? Absurdalnie postawione pytanie. Jak przewidywano Sowieci nie myśleli rezygnować z zagarniętych 17 IX 1939 r. polskich wschodnich Kresów.
Nie, pan Michał nie odważył się już nigdy wrócić w rodzinne strony. Rumno pozostaje w Jego sercu. Ale zna takich, co się odważyli. Relacjonowali później, że przyszło im spotkać różnych Ukraińców. Wielu wyrażało chęć dalszego... mordowania Lachów! Przeszłość tych ludzi  n i c z e g o   nie nauczyła? Porażająca świadomość.


Opuszczałem gościnny dom pana Michała Gąsiora z wiedzą, której nie potrafiłem TU pozostawić. Dalej czuję, że to mi bardzo koślawie wyszło. Chciałbym móc zamknąć oczy i powiedzieć sobie, to fabuła, to film, to niemożliwe. Nie mogę tego zrobić. Jestem bardzo wdzięczny memu Gospodarzowi za to, że mnie zaprosił, za to że się ze mną dzielił swymi przemyśleniami, za to że mnie obdarzył zaufaniem. Nie ma się, co czarować: to ostatnia chwila, aby rozmawiać ze świadkami, ofiarami. Chciałoby się powiedzieć "ciszej nad tymi trumnami". Smutne, że nad wolną Ukrainą łopoczą czarno-czerwone flagi, ba! polscy politycy nie mieli nic przeciwko temu, aby na ich tle fotografowano ich. To żaden ponury żart. A okrzyk, jaki roznosił się po kijowskim Majdanie („Слава Україні! Героям слава!”), był często ostatnim jaki słyszeli mordowani Polacy.

"MORDOWALI OD RANA DO WIECZORA, 
BYLI BARDZO ZORGANIZOWANI, 
A NAUCZYLI SIĘ TEGO OD NIEMCÓW. 
POLACY BYLI TAK SAMO BEZRADNI 
JAK ŻYDZI WOBEC HOLOCAUSTU" .
(Michał Gąsior)

* cytowane za Tadeusz Pańczyszyn, Rumno. Pomnik pamięci 1944-1945, Przemyśl 1998 
** cytat za Wołyń bez komentarza. Wywiady radiowe, wspomnienia ocalałych, dokumenty, Warszawa brw

Paleta (XXXI) Mort Künstler

$
0
0
Śmiem twierdzić, że  k a ż d  y  , komu bliska jest tematyka wojny secesyjnej (civil war) zna kreskę Morta Künstlera. Reprodukcje Jego obrazów pewnie zapełniają foldery nie jednego miłośnika tego tragicznego wydarzenia. Piszący ten blog nie jest wyjątkiem. Gdyby było inaczej raczej nie zajmowałbym się osoba tego właśnie malarza, grafika, ilustratora. 
Pobieżnie nawet śledząc, co można znaleźć w Internecie nabieramy przekonania, że dl Amerykanów to jeden z najbardziej rozpoznawalnych artystów. Przede mną leży książka, której autorem był J. M. McPherson pt. "Gettysburg" (Turner Publishing, Inc. Atlanta 1993), której oprawą graficzną zajął się właśnie Mort Künstler. Jeśli o mnie chodzi : trudno oderwać się od szaty ilustracyjnej. Nie, żebym nie znał tych obrazów. I właśnie dlatego. Traktuję tę książkę (tu serdeczne podziękowania należą się memu Synowi - za znalezienie tej pozycji, jej zakup i przysłanie do Polski) jako... album. Niestety nigdy nie uczono mnie języka Shakespeare'a. Pozostaję w tej materii na  poziomie nieczytatego dzieciątka. Trudno. Pozostaje mi oglądanie barwnych ilustracji Morta Künstlera.
Zaskoczyło mnie zainteresowanie, jakie wzbudził XXIX odcinek tego cyklu, jaki poświęciłem innemu amerykańskiemu malarzowi. Chodzi o Andy Thomasa. 1118 wejść na post Jemu poświęcony. Przecierałem ze zdziwieniem oczy. Czy Mort Künstler przybliży się do tego niezwykłego wyniku? Nie wiem.


Starałem się dowiedzieć czegoś więcej na Jego temat. I powiem szczerze jestem pod wrażeniem. Okazuje się, że to poniekąd... nasz rodak! Urodzony 28 VIII 1927 r. Mort Künstler pochodzi z rodziny o korzeniach polsko-austriacko-żydowskich. Nie był też pierwszym, którego wyobraźnią i ręką zawładnęła artystyczno-twórcza dusza. Ponoć swój talent ujawnił już w bardzo wczesnym dzieciństwie, bo w wieku niespełna trzech lat. Skoro dziadek był rzeźbiarzem, ojciec malarzem-amatorem, a matka jeździła z nim na wycieczki do muzeów, to trudno się dziwić, że Mort stał się tym, kim jest dziś.


Wcale mnie nie dziwi, że wśród artystycznych mistrzów dorastającego Künstlera był Frederic Remington. Nie po raz pierwszy spotykamy Go na tym blogu i w tym cyklu. Zastanawiam się czy pisząc o innych malarzach, którzy poruszali w swych pracach podobną tematykę, nie znajdę wzmianek o Remingtonie.  Możliwe, że kiedyś napiszę coś o dwóch innych artystycznych wzorcach młodego Künstlera: Normanie Rockwellu czy Winslowie Homerze.

Ponoć 350 obrazów, to utrwalenie scen właśnie z wojny secesyjnej. Mam-że z nich wybierać? Pokazuję tu skrawek tego, co mnie fascynuje w tym malarstwie. Pewnie, że wiele reprodukcji znajdujemy w moich postach poświęconych bohaterom tej straszliwej rzezi Amerykanów! Trudno dociec, po której stronie została historyczna sympatia Autora. Raczej nikt z jego przodków nie był uczestnikiem wydarzeń z lat 1861-1865.

Sugestywność artystycznych wizji jest tak ogromna, że Amerykanie myślą chyba dziełami M. Künstlera, jak my naszym J. Matejką. Znalazłem jedną z opinii o Jego twórczości, które sens sprowadzam do chyba prawidłowego rozumienia i sensu, że "Studiując jego malarstwo jakbyśmy oglądali żywą historię". Zresztą Artysta sam rozumie swoją rolę, skoro publicznie  mówi mniej więcej w ten sposób: "Mam wrażenie, że otwieram okno historii. Staram się stworzyć obraz, dzięki którym widz poczuje się tak, jakby sam tam był.Dlatego dbam o dokładność i dramaturgię". I na mnie ta dramaturga silnie działa. Mogę tylko żałować, że tak niewiele tu zamieszczam reprodukcji prac Artysty.



O sugestywności artystycznej wizji może świadczyć obraz, który jest powyżej pt."High Water Mark". Płótno powstało w 1988 r. na 125 rocznicę bitwy pod Gettysburgiem. Wydrukowano 750 000 edytowanych reprodukcji. Całość sprzedano w dwa miesiące! Zerkam na oficjalną stronę "Mort Künstler America's Artis"* i tam stoi jak byk kwota... 3 500 $ za limitowanej edycji reprodukcję. Nie ukrywam: jestem w szoku. Gro wykorzystanych tu ilustracji udostępniłem sobie z FB poświęconego twórczości tego Artysty**. 


Pewnie, że można przekonać się, iż nie samą wojną secesyjną żyje Autor. Dlatego na koniec pozwolę sobie na mini-migawkę w zupełnie odmiennej tematyce. Z premedytacją pomijam wątek prasowy, komiksowy w tegoż twórczości. Nie da się w jednym odcinku "Palety" zawrzeć całej bogatej twórczości. Za kilka miesięcy Mort Künstler kończy 90. lat. Czy 28 sierpnia wrócimy do tematu? Nie wiem. Możliwe, że na tym skończy się nasze, bardziej szczegółowe, obcowanie z tą twórczością. Pewnie wielu dostrzega inspirację w tych pracach... kinem amerykańskim. Podobieństwo do takich obrazów, jak "Generałowie" i "Gettysburg" (obydwa w reż. R. F. Maxwella) nie jest przypadkowa. Wiele scen, to żywcem przeniesione kadry z tych epickich opowieści, jaki można było śledzić w kinach (w 1993 i 2003). 


*http://www.mortkunstler.com/html/store-limited-edition-prints.asp?action=view&ID=150&cat=177 (data dostępu 18 V 2017)
** https://www.facebook.com/mortkunstler/?fref=ts  (data dostępu 19 V 2017)

Arizona Mountain Man odcinek 16

$
0
0
Roy Wern wjechał do Blacktown od zachodniej strony. Jakieś dwa bure psy oszczekały go, uganiając się między końskimi i mulimi kopytami. Były na tyle sprytne, że odskakiwały, kiedy zdawało się, że podniesione kopyto może okazać się wrogiem?
Roy leniwie spoglądał na uśpione zimowa aurą miasteczko. Wiedział właściwie gdzie szukać swojej zguby. To musiał być tutejszy skup skór i futer. Zdawało się, że jaskrawy szyld należał do handlarza nimi? Powoli ruszył w tym kierunku.
Nie pomylił się. Nad wejście narożnego domu wisiał stary już częściowo wyblakły napis "Norman & Huckleberry Co." Do tego wyobrażenie bizona, którego dopadało jakichś dwóch czerwonoskórych wojowników. Właśnie drzwi otworzyły się i wyszedł z nich starszy jegomość. Przypominał borowego dziadka ze starej bajki braci Grimm. Spojrzał badawczo na Roya, potem przeniósł wzrok na "Klarę".

- Chce pan sprzedać? - zapytał z miną znawcy.
- Co?! - zdziwił się Roy.
- Tego muła! - trzęsący się palec wskazał na mulicę.
Roy uśmiechnął się:
- Nie jest na sprzedaż.
- Ale to nie pana muł! - orzekł z mina znawcy i podszedł do zwierzęcia. Popatrzył na uprząż. Poklepał "Klarę" po zadzie - Znam to zwierzę i tą rymarską robotę. To dzieło Jimmiego Oliviera.
Roy Wern obrócił się w siodle:
- Możliwe. To muł mego przyjaciela, jeśli to pana tak bardzo zajęło.
- A zajęło! A zajęło! - siwa broda zatrzęsła się. - Sven by  swojej "Klary" nie oddał.
- Boot jest ranny i liże rany w obozie Szoszonów.
- Chryste panie! - staruszek chwycił się za głowę.- Gdzie?!
- S o s z o n ó w - wycedził każdą kolejną literkę. Te padały niemal na twarz oniemiałego słuchacza. Z tego wynikało, że równie dobrze mógł powiedzieć: pojechał na księżyc? - Czy tu skupują skóry?
-  "Norman & Huckleberry Co." zawsze dają najlepsza cenę!
- A pan jest Norman  czy Huckleberry?
- Hi hi!- roześmiał się staruszek. - Pan mi pochlebia. Nie, nazywam się John Rivers. Znajomi mówią o mnie "doc Rivers".
- Roy Wern - przedstawił się. - Jest pan lekarzem?
- Hi hi! - roześmiał się ponownie. Dopiero teraz ujawnił pogodny brak wielu zębów w obu szczękach. - Nie, nie. Ale w '46 miejscowemu szeryfowi usunąłem dwa bolące zęby i zyskałem lokalną sławę, jako domorosły dentysta. Tłumaczyłem im, że nie mam dyplomu. Nikt mnie nie słuchał. Raz nawet przyjąłem poród pani Adler i... Szkoda gadać. A pan chce sprzedać skóry? Chyba swoją!
Na wierzchowcu, ani na mulicy nie było żadnych pakunków. Nie trzeba był sprawnego oka, aby się o tym przekonać. Tym razem Roy Wern uśmiechnął się.
- Nie, ale szukam takich kilku, co pewnie to i owo sprzedali tu?
- Wietrzę synu, że nie zrezygnujesz póki...
- Póki nie odnajdę tych skórokradów!
- Huckleberry! Huckleberry! - zaczął wołać staruszek, a do Roya mrugnął zawadiacko okiem. - Huckleberry!
Po trzecim wywołaniu drzwi od składu otworzyły się i stanął w nich rosły mężczyzna lat może pięćdziesięciu o wydatnym brzuchu i bulwiastym, czerwonym nosie. Miał narzuconą na siebie jakąś skórę.
- A panowie załatwiają interesy na moim ganku? - łypnął ciekawie wzrokiem na Roya Werna.
- To Roy Wern z...
- Ze świata - dorzucił przedstawiany i stuknął palcami o rant kapelusza.
- Aha! - mężczyzna nazwany Huckleberrym pociągnął znacząco nosem. - To może wejdziemy do środka, bo zaraz mi uszy odpadną. Cholerna zima! Kto pamięta taką zimę?! Zaraz Wielkanoc, a tu...
- Ja muszę do siebie. Miło mi było pana poznać pana panie Wern.
Podał dłoń Royowi. Uśmiechnął się do Huckleberryego i ruszył w swoją drogą śmiesznie podrygiwając i podrzucając ramionami, jakby ze sobą dyskutował? Huckleberry otworzył szeroko  drzwi swego składu. Roy wszedł do środka.
Od razu poczuł kwaśny zapach skór. Rozejrzał się po sklepie. Nic nadzwyczajnego. Widział już dziesiątki takich miejsc. Oczywiście musiała wisieć głowa potężnego bizoniego byka i jakiegoś łosia. Jak znał ten typ ludzi, tu spojrzał na właściciela, to zaraz usłyszy ile to bizonów ustrzelił, a ten pewnie był najstraszliwszą bestią prerii, którą na pewno położył jednym strzałem.
- Co, podoba się? - zarechotał Huckleberry widząc, że wzrok Roya na dłużej utkwił na potężnym łbie bizona. - Jednym strzałem! To było straszne! Rozharatał mi dwóch ludzi! Bestia! Powiadam panu bestia!
- No, tak...- mruknął tylko dla zasady Roy. Obawiał się ciągu dalszego, ale ten na szczęście nie nastąpił. Właściciel wszedł za ladę.
- Tak - sapnął jakby dodając sobie animuszu. - To pan co uważa? Chce pan kupić? A może sprzedać? Jednak nie widziałem, aby towar był na...
Roy nie słuchał go. Podszedł do sterty skór. Te ściągnięte z bizonów leżały na jednej kupie, obok w nieładzie te z wilków. Poznał je. Po... ogonie. Ten, który chciał go zajść z lewej strony i szykował się już do skoku miał nadszarpnięty jakąś walką ogon. Poznałby go w każdym miejscu.
- Dobry towar! - zachwalał Huckleberry i szybko dodał: Świeży!
- Świeży?! - Roy udał zdziwienie.
- Kupiłem kilka dni temu.
- Od kogo?
- Nie rozumiem - nagle Huckleberry stał się czujny. Zmierzył Roya Werna od czubka głowy po stopy. Niczego niepokojącego jednak w nim nie dostrzegł. Zapewne mógł rozeznać się, że ten przybysz nie jest uzbrojony. - Czego pan właściwie szuka?
Roy pogładził wilczą skórę.
- Czy na pewno chodzi o kupno lub sprzedaż skór? - Huckleberry stawał się coraz bardziej nerwowy. Roy dostrzegł, że sięga pod bar. Nie miał złudzeń, co było celem. Po chwili widział wycelowaną w siebie lufę rewolweru. - Mów pan o co chodzi, albo zabieraj się stąd do wszystkich diabłów!
- Spokojnie!
- Tylko nie "spokojnie"! - właściciel zaczął wymachiwać bronią.
- Chce tylko...
- No właśnie! Czego?! - twarz właściciela sklepu nabrzmiała, zdawało się nawet, że nos stał się bardziej czerwony, niż był dotychczas.
- Kto panu sprzedał te skóry?
- A ty frajerze jesteś szeryfem Mc Louisem czy tym naszym zapijaczonym stróżem prawa?! A może jest pan od Pinkertona? To mi zabawa! - broń w rekach denerwującego się coraz bardziej właściciela stawała się bardzo niebezpiecznym rekwizytem.
- Niech pan odłoży broń - łagodnie poprosił Roy. - Nie mam złych zamiarów...
- Kto tam to wie? Kto tam wie?!
- Nawet nie mam broni! - Roy rozłożył ręce.
- Tym gorzej dla ciebie, chłystku! - zarechotał Huckleberry. - Nikt nie będzie nachodził Huckleberryego Backego w jego składzie.
- Proszę tylko o informację.
- Jaką informację? Urodziny mam 12 lutego, jak nieodżałowany Abe...
- A ja 4 lipca i to niczego nie zmienia.
- Jaką informację?
- Kto panu sprzedał te skóry?
- Co?! - Huckleberry z pewną niepewnością spojrzał na towar. - Jakie skóry?!
- Te tu! - pokazał Roy.
- Tylu tu wchodzi i wychodzi... - zaczął wysilać pamięć. - Nie pamiętam. Może Boot, albo stary Fitzpatrick? Nie pamiętam!
- Boot leży w wigwamie Szoszonów, bo gnojki, którzy ukradli mi te skóry pobili go...
- Boota?! Pobili?! Może nie przeżyje - zełgał na koniec, aby zrobić na Huckleberrym wrażenie. I zrobiło.
- Przypomni sobie pan wreszcie?! - Roy tracił powoli cierpliwość. Nastąpiła jednak zmiana: Huckleberry odłożył broń. Wiadomość o Bootcie tak na niego podziałała. - Jestem synem przyjaciela Boota, nazywam się Roy Wern!
- Roy  Wern? Syn Clinta?
- Tego samego!
- Rany boskie! - Huckleberry chwycił się za głowę. - Ładna historia! To bym naważył nieszczęścia. to ty jesteś ten mały Roy "od Clintona"?
- Ten sam.
- Rany boskie! Rany boskie! Berta! Berta!
Z zaplecza wyszła kobieta. Trudno było powiedzieć czy to była żona czy siostra właściciela. Wyglądali identycznie.
- Berta! Zobacz! - i wskazał na Roya.
Kobieta popatrzyła na niego, ale nie dostrzegła ani skrzydeł, ani rogów, ani tym bardziej ogona.
- Co to ma być?! - zaskrzeczała dziwnym barytonem.
- To Roy Wern, syn poczciwego Clintona!
- Myślałam, że Mojżesz znowu przeszedł Morze Czerwone!
- Rany boskie, rany boskie!...
- Huckleberry Backe! - podniosła palec ku górze niczym król Salomon prawodawca. - Nie wymieniaj bezbożniku imienia pańskiego na daremno!
- Nie pamiętasz małego Roya? Jak ganiał za naszymi kurami?
- My nie mamy kur! - burknęła kobieta.
- Ale nasi rodzice je mieli!
Wszystko stało się jasne. To było rodzeństwo. Ale Roy Wern już chciał wiedzieć wszystko na temat kupna swoich skór, a tu zapowiadała się jakaś familijna wspominanka, jak mały Roy...
- To ty przyjmowałaś te skóry?!
- A bo co?
- Bo Roy chce wiedzieć skąd je mamy.
- No ja z bizonów ich nie zdzierałam! - i roześmiała się ze swego dowcipu. Dwie pary oczu wbite w nią z uwagą szybko jednak zmąciły jej dobry nastrój.
- Kobieto! - Huckleberry teraz poczuł w sobie ducha Jozuego, który zaraz miał wkroczyć do ziemi Obiecanej. - Postrzelili Boota! Okradli Roya! 
Roy nie myślał prostować tego, co brat wbijał do głowy siostry.
- Postrzelili Boota?! - stara aż przygryzła wargę. - To sukinsyny! Od razu mi się nie podobali! Nie wyglądali mi na myśliwych! Szczególnie taki młody, pyskaty! Powiedziałabym do słuchu jego matce, jak wychowała swego parszywego bękarta!
- Czy oni są jeszcze w miasteczku?
- Nie wiem, ale... - kobieta wytarła rękę w fartuch. - Zdaje się, że piją u Crafta. W końcu mają za co!
- Gdzie to jest?! - Roy już był myślami poza sklepem.
- Nie zrobisz mi tego chłopcze - wtrącił Huckleberry. - Musisz posmakować mojej gruszkowej nalewki!
- Może innym razem?
- Jakim innym! - ożywił się właściciel sklepu. - Berta daj szkło. Taki mróz, rozgrzeje się nam chłopak.
Nie było innego wyjścia? Skąd w rękach pani Berty znalazła się karafka?
- No po jednym! Tu mieszkał kiedyś taki jeden... Polak.
- Prusak! - poprawiła go Berta.
- Polak z Prus! - zirytował się Huckleberry. - Nie przerywaj!... No to on mówił tak:"jak Polacy wyjeżdżali strzemiennego wypijali!"
- I mówił jeszcze "na drugą nóżkę"!
- Ehe! Na drugą nóżkę!
Roy wypił i kiwnąwszy głową ruszył ku wyjściu. Nalewka delikatnie rozgrzewała mu wnętrzności.
- Saloon Crafta jest nieopodal! Musisz minąć więzienie, sklep...
Ale Roy Wern już był na zewnątrz. Widok zimy naprawdę mógł dobić. Teraz jednak to go nie zajmowało. Ruszył w kierunku saloonu Crafta. Mijając budynek więzienia dostrzegł w oknie twarz mężczyzny, który do ust dostawiał metalowy kubek. Szedł dalej. Miał do saloonu jeszcze kilkaset metrów, kiedy minął go galopujący na koniu  mężczyzna. Przy saloonie wyhamował, aż koń ślizgał się na oblodzonej drodze. Chwilę przyglądał się zbliżającej się sylwetce Roya i pędem pognał do saloonu.

(cdn)

Myśli wygrzebane... (77) - Victor Hugo

$
0
0
Victor Hugo (1802-1885) powrócił?
Żaden chyba pisarz/poeta nie ma takiego szczęścia, aby tak często gościć w tym samym cyklu. I po raz kolejny sięgam po egzemplarz mych ukochanych "Nędzników / Les Misérables". Najważniejszej książki w mim życiu. Tak, to ją zabrałbym między innymi na bezludną wyspę. Spycha na boki, marginesy tyle innych. Od 1980 r. trwa niezmienny mój zachwyt dla niej. Czy w tym czasie naprawdę nie powstało nic, co umiałoby zdegradować pozycję nr 1 w moich przeczytaniach? Wychodzi na to, że NIE!
Powrót po latach do tej samej powieści i grzebanie w niej niesie w sobie niebezpieczeństwo powtórek. Staram się sprawdzać czy aby na pewno tego, co tu zaraz wypiszę już nie było. 22 maja przypada 132 rocznica śmierci Victora Hugo.   Nie wiem kiedy dokładnie ukazał się pierwszy egzemplarz"Nędzników / Les Misérables", znam tylko rok: 1862! Wychodzi więc na to, że w tym roku mija 155 lat od premiery franucuskiej, światowej, a również wydania na ziemiach polskich (trudno pisać, że w Polsce, skoro trwa okres zaborów). 

  • Ziemia ma niejakie podobieństwo z więzieniem. Kto wie, czy człowiek nie jest przestępcą ściganym przez sprawiedliwość bożą? 
  • Każdy dzień ma swoje wielkie zmartwienie lub drobne zgryzoty.
  • Na sto dni znajdzie się zaledwie jeden dzień niezmąconej radości i pełnego słońca. 
  • Ludzie rozważni rzadko używają określenia: szczęśliwi i nieszczęśliwi. 
  • Nauczyć czytać - to rozpalić ogień; każde przesylabizowane słowo - to iskra.
  • Ludzie światli płaczą, choćby tylko nad losem ciemnych.
  • Śmierć nie tylko uderza, ale i drąży. 
  • ...praca nie może być prawem nie będąc również uprawnieniem.
  • Jeśli istnieje coś bardziej wstrząsającego niż ciało, które kona z braku chleba, to chyba tylko dusza, która ginie z braku światła. 
  • Idea nie cofa się, podobnie jak nie cofa się bieg rzeki.
  • Miłość nie zna celów pośrednich - gubi lub zbawia. 
  • Miłość jest życiem, jeśli nie jest śmiercią; kolebką, ale także i trumną.
  • Kochanie zastępuje myślenie.
  • Miłość - to żarliwe zapomnienie o wszystkim, co nie jest miłością.
  • Człowiek nie wie, czy naprawdę widział demony.
  • Błędem jest mniemać, że szczęśliwa i czysta miłość prowadzi człowieka do stanu doskonałości; prowadzi go tylko [...] do stanu zapomnienia.
  • Co składa się na rozruchy? Wszystko i nic.
  • Ten, kto nosi w sercu tajemny bunt przeciw jakiemuś aktowi władzy państwowej, życia czy losu, jest bliski rozruchom i gdy tylko one wybuchną, zaczyna drżeć i czuje, że go porywa zawierucha.
  • Nie każdy dzwon na trwogę dźwięczy szlachetnym spiżem.
  • Powstawajcie, zgoda, lecz po to, byście stawali się wielcy.
  • Niekiedy powstanie jest zmartwychwstaniem.
  • NIE WYSTARCZY POSŁUGIWAĆ SIĘ RYLCEM HISTORII; TRZEBA WLAĆ W NACIĘCIA ZWIĘZŁĄ PROZĘ, TAKĄ, KTÓRA GRYZIE. 
  • Gdy tyran narzuca ludowi milczenie, pisarz podwaja i potraja siłę swego pióra. 
  • I pod genialnym despotą despotyzm pozostaje despotyzmem. 
  • Głosowanie powszechne ma tę wspaniałą właściwość, że niszczy same podstawy rozruchów i dając powstańcom prawo głosu, wytrąca im broń z ręki. 
  • Nie ma osobliwszej rzeczy niż pierwszy dreszcz zamieszek.
  • Pan Bóg ma zawsze czarne ręce od wstrętnej mazi.
  • Zjawisko, które nazywacie postępem, poruszają dwa motory: ludzie i wydarzenia. 
  • Wybucha rewolucja - o czym to świadczy? Że z Panem Bogiem jest krucho.
  • ...krytykuję, ale nie znieważam. Świat jest taki, jaki jest.
  • Ziemia - to wielka bzdura.
  • Despotyzm gwałci granice moralne, tak jak napaść gwałci granice geograficzne.
  • ...zrównać ludzi wobec prawa - czyż może być szlachetniejsza sprawa, a zatem wznioślejsza wojna?
  • Zwyciężyć pod Austerlitz to rzecz wspaniała; zdobyć Bastylię to rzecz olbrzymia. 
  • Człowiek odzyskuje spokój z równie bezzasadną łatwością, z jaką popada w trwogę; taka jest natura ludzka. 
  • rozpaczliwa rzeczywistość, przenikająca do duszy, zrywa i łamie pewne głębokie składniki stanowiące nieraz istotę człowieka.
  • Gdy boleść przekroczy pewne granice, najbardziej niezłomna cnota zaczyna się chwiać. 
  • Rzecz niesłychana i bolesna: runął w przepaść, nie wiedząc o tym. 
  • Wielkie cierpienia zawierają w sobie uczucia głębokiej depresji.
"Nędznicy / Les Misérables", to wielki moralitet. Proszę zwrócić uwagę na tych -naście cytatów. Czujemy miłosny szept, serca bicie, ale i gruchot kul o paryski bruk, jęk rewolty. Pewnie, że to nie wszystko, co zakreśliłem w moim egzemplarzu książki. Tego starczy na kilka kolejnych części tego cyklu. Proszę się nie obawiać nie zasypię, jak przed laty "Myśli wygrzebanych...". z tym, że przed laty wybór nie był aż tak obszerny. Teraz muszę hamować się, bo końca bym nie widział. Każde słowo ważne, każde zdanie ma znaczenie i moc. 

Panteon - grób V. Hugo - foto mego Syna (2012 r.)
Ostatnio ucieszył mnie mój nie-uczeń Michał Nowak, z którym konwersacja, to czysta dla mnie przyjemność i powrót wiary, że jednak tli się w tunelu światełko nadziei. Czym? Pochwalił się, że czyta... "Nędzników". Brawo!...
Nie wiem, kiedy wrócę do "Nędzników". Przegapiłem w lutym 215 rocznicę urodzin Victora Hugo. Mea culpa! W chwili, kiedy gęby różnych politycznych głów pełne są "wolności" warto przypomnieć pewną prawdę, jaką powtórzył na kartach swej wiekopomnej powieści jej niezwykły Autor:

"UPRAWNIENIEM KAŻDEGO CZŁOWIEKA JEST WOLNOŚĆ, 
KTÓRA KOŃCZY SIĘ TAM, 
GDZIE ZACZYNA SIĘ SFERA WOLNOŚCI DRUGIEGO CZŁOWIEKA,
 JAK TO PIĘKNIE POWIEDZIAŁ ROBESPIERRE".

Przeczytania... (215) Rufin Piotrowski "Pamiętniki z pobytu na Syberii" cześć 1 (Wydawnictwo Zysk i S-ka)

$
0
0
"Tylko pouczcie obowiązku, przed którym wszystko ustępować powinno, odwiodło mnie od powziętego zamiaru: albowiem każdy czyn, każde działanie, choćby najmniejsze, nawet niewłaściwe i niestosownie wobec środków, czasu i miejscowości przedsięwzięte, ale mające na celu wyswobodzenie ojczyzny spod obcej przemocy, staje się już przez to samo własnością narodu! Bo świadczy dzisiejszemu pokoleniu i świadczyć będzie przyszłym pokoleniom, jak droga być musi dla serca Polaka wolność i niepodległość ziemi przez Boga i jego praojców w spuściźnie przekazanej" - tymi słowy zwracał się Rufin Piotrowski. "Pamiętniki z pobytu na Syberii"  starannie edytorsko przygotowało dla nas Wydawnictwo Zysk i S-ka. Nie wyobrażam sobie, że ktoś komu nie obcy jest dźwięk nazwy "Syberia" (wolę używać współczesnego Autorowi określenia: Sybir) jest w stanie oprzeć się pokusie, aby nie zajrzeć do tej książki. Bo to lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce poznać lub zgłębić swoją wiedzę na temat losów Polaków pod rosyjskim zaborem. W wiele kresowych życiorysów pisane zostało to okrutne słowo "Sybir". Na pewno pośród nas znalazłoby się wielu potomków byłych zesłańców, katorżników, ale i takich, co z własnej woli osiedlali się na dalekich rubieżach Rosji. Piszący ten cykl może tylko pochwalić się (nie po raz pierwszy), że jest praprawnukiem Stanisława (I) Poźniaka, szlachcica z oszmiańskiego powiatu (wylegitymowanego z synami  ze szlachectwa za Aleksandra II), którego w 1863 r. osobiście katował M. Murawiow-"Wieszatiel".  Nie mnie trzeba było przekonywać do sięgnięcia po ten pamiętnik.
"Rufin Piotrowski, przebywający na emigracji w Paryżu powstaniec listopadowy, wciąż nie porzucił myśli o wolnej Polsce. Z angielskim paszportem wraca potajemnie do kraju, żeby po raz kolejny podjąć próbę uwolnienia Ojczyzny z niewoli"- czytamy m. in. na okładce części 1. Ta pomieściła pierwsze XVI rozdziałów, rozpisanych na 437-iu stronach. Niestety, poza ryciną na okładce, nie znajdziemy żadnych ilustracji, zdjęć, które mogłyby pobudzić naszą wyobraźnie i ujrzeć choć w takim zarysie życie zesłańców. Polecam zerknąć na portal Moje Miasto Tarnów - tam bardzo szeroko opracowana (przez panią Marzenę Koterbicką-Borys) biografia Autora*.
Uwielbiam pamiętniki.  Te  z czasów zaborów w szczególności. Jeśli dotykają bliskich memu sercu Kresów, zmagań z caratem - tym bardziej. Móc znaleźć się w tamtym czasie, tamtych miejscach, to dla mnie podróż, na którą zawsze mnie namówicie. Pióro Rufina Piotrowskiego uczyniło tylko to, że mam nowe dla mnie źródło dla poznania czasu przeszłego dokonanego. 
I zaraz rodzi się dylemat: jak polemizować ze źródłem? Nie da się. To, tak, jakby ktoś mnie zapytał kogo bardziej wolę: Anonima tzw. Galia czy Wincentego Kadłubka? Obu cenię i obu wykorzystuję w swojej pracy. Dla poznania życia po upadku powstania listopadowego na pewno od teraz pomocne mi się staną "Pamiętniki z pobytu na Syberii". 
Nie potrafię zaklasyfikować tego dzieła. Mimo licznych pozycji dotyczących epoki niewiele posiadam na temat okresu między 1831, a 1863 - opracowania, syntezy, ale relacji zesłańca z tego konkretnego okresu NIE. Dlatego nie mam się do czego odnieść, z kim porównywać. wiem, że w "Przeczytaniach..." nie uprawiam analizy porównawczej, ani tym bardziej teraz nie odniosę się do kogoś innego. 
Nadstawiłem swoje czytanie Rufina Piotrowskiego na odnalezienie tego, co do nas przemawia poza faktografią. Nie chciałem robić wyliczanki, co zrobił i czego dokonał Autor. Szukałem przy okazji tego, co do mnie bezpośrednio powiedział Rufin Piotrowski. Tak, do mnie! Ktoś innym odczyta Go zupełnie inaczej. A ja z nim urządzałem polemikę, swoistą pogwarkę. 
  • Opatrzności, a do grobu ojczyzny przynoszę należną jej od każdego syna czystą daninę uczuć i ślubu - kochać ją, żyć i umierać dla niej.
  • ...to pewne, że bardzo mała liczba Polaków udawała się do Francji [w 1831 r. - przyp. KN] jedynie z zamiarem ocalenia głowy i spokojnego używania  życia w bezpiecznym schronieniu.
  • Każda niemal osoba mająca wpływ na bieg i los powstania listopadowego miała swoich zwolenników i przeciwników.
  • Któż mniema, iż burząc, niszcząc wszystko i bezwzględnie to, co stare i dawne, tym samym zbuduje coś lepszego i trwalszego?
  • Któż sądzi, iż sycąc zawiść serca braci ku braciom, utworzy społeczeństwo zgodne, kochające, a następnie szczęśliwe?
  • ...dla Polski tylko w Polsce można ze skutkiem podejmować działania.
  • Tym, co najwięcej mnie niepokoiło, co mnie trwożyło, była niepewność, wątpliwość skutku moich usiłowań w kraju.
  • Tam, gdzie jest miłość, może być lekarstwo i możliwa wszystkich równość.
  • Bo kto gotów jest umrzeć za światło prawdy, ten już w pół zwyciężył ciemnego szermierza obłudy i niewoli.
  • ...kto jest niewolnikiem w duchu, ten musi być koniecznie niewolnikiem w ciele.
  • Jest to jedna z wielkich niedogodności życia emigracyjnego, że w chorobie nie ma się kto zająć tułaczem.
  • Zaszczytnym przeznaczeniem człowieka jest żyć i poświęcać się dla bliźnich, dla dobra społeczeństwa.
Tak, czujemy ducha Wielkiej Emigracji. Ideologii jej poświęcił R. Piotrowski pierwsze strony odtwarzanego obrazu żywota swego. Chwilami jest to też oskarżenie. Nie liczmy, że czeka nas potulne opisywanie: "Emigracja też miała istotne znaczenie w Europie i nieraz poruszała jej samolubną politykę, bo też jedynym przedstawiała fenomen w historii narodów. Be rządu i władzy, sama dla siebie i rząd, i władza tworzyła, którym się dobrowolnie poddawała z całą karnością wojskową". Wtedy również Naród był podzielony! Nic nowego? Taka nasza narodowa wada? Boję się aż takich analogii, ale one same cisną się na usta, kiedy poznajemy obraz tejże emigracji. Nie mogę tu wymieniać każdego spojrzenia, na każdy odłam emigracji. Autor robi to za mnie. On w tym świecie obracał się, był jego cząstką. Ja mogę być tylko marnym odtwórcą...
Kiedyś śp. prof. Jacek Staszewski, którego byłem studentem (a On z czasem recenzentem mojej pracy magisterskiej) uświadamiał mnie: "Pan zbyt emocjonalnie przeżywa historię". Zgadzam się całkowicie z tym poglądem. I przyznam, że nie chcę tej emocji (nazwijcie to: egzaltacją) utracić. Poruszają mną zapisy, takie jak ten:"Ach, życie tułacza! To nieustanny żal, to ciągła w duszy tęsknota za ojczyzną. O, Ojczyzno! Ty, na której wspomnienie każde poczciwe serce żywiej i gwałtowniej bić zaczyna". To, co pisze o matczynym uczuciu nie może nie targnąć nuty nostalgii. Czyż ja w 50% nie jestem skutkiem wypędzenia? 18 lat przed mym urodzeniem moi krewni opuszczali Wileńszczyznę. Brzmi dziwnie? Ale ja widziałem taką samą tęsknotę do kraju lat dziecinnych. Kiedy teraz czytam R. Piotrowskiego czekam, że zaraz do mego pokoju wejdzie... Adam Mickiewicz. 
"Tymczasem więzienia w Polsce, a szczególnie na Litwie i Rusi, napełniały się coraz to nowymi ofiarami" - wspominał czas po aresztowaniu, torturach i śmierci Szymona Konarskiego (1808-1839). Echa tych wydarzeń "...niosły się po całej Polsce i Emigracji smutnym, jękliwym echem. Była to nowa, powszechną żałoba, w którą i ja się przyodziałem". I rozważania nad losem Polski: "Za jakie winy lub za jakie zbrodnie skazana jest na takie srogie prześladowania i męczarnie? Czyż Bóg i Jego sprawiedliwość są tylko czczą zagadką, a siła mocniejszego i chytrość oszusta jedynym prawem na świecie?". Te bolesne pytania jeszcze dziś porusza. Bo tak naprawdę nie ma na nie odpowiedzi! 
Rozważania na temat upadku powstania listopadowego, to jednak rozliczenia z tymi, którzy doprowadzili do klęski:"Bośmy obcymi tylko żyli teoriami, obcą, a nie własną wiarą, bośmy chcieli Polski tylko dla siebie, to jest dla wygód materialnych, dla złota, bo w nas nie było uczucia sprawiedliwości, ani braterstwa, ani miłości dla wszystkich naszych braci, bo w nas nie było cnót prawdziwie obywatelskich,  bośmy, słowem, nie chcieli Polski dla celu, do jakiego Opatrzność ja przeznaczyła". I rodzi się pokora wobec Boga, dążenie do pokuty i oczyszczenia. Czy to już można nazwać mesjanizmem? Kryzys wiary, o którym szeroko wzmiankuje. Bardzo zaskakujące nieomal teologiczne rozważania wokół... przyjmowania komunii i pacierza/modlitwy. Proszę nie być zaskoczonym stwierdzeniem: "...modlący się człowiek, otoczony opieką Wszechmogącego, z łatwością poruszyły więzy niewoli, ducha i ciała, i taki tylko może zbawić Polskę". I wcale nie ot ot mi chodzi, czy podzielam zdanie Autora. Uważam, że łatwiej mi jest zrozumieć spustoszenie, jakie w umysłach współczesnych wywoła Andrzej Towiański (1799-1878). "Trzeba się modlić, aby być godnym pracować dla Polski. Trzeba się modlić o Polskę do Boga i z pomocą Boga z najczystszymi zamiarami poświęcić dla niej swe umiłowania, a nawet życie". Chyba jednak trochę... naiwne myślenie. 
Jakżeż przytłaczający obraz Rufin Piotrowski nam zostawił szpitala, w którym przebywali polscy rozbitkowie, wygnańcy: "Zdawali się nie czuć boleści, co o śmierć ich przyprawiała, żałowali tylko ,że nie w Polsce i nie za jej szczęście umierają". Mrocznie się robi. Rozpada się spokój samego piszącego, który sądził, iż podzieli los odchodzących rodaków. Trzy tygodnia pobytu w szpitalu, to zarazem ogrom śmierci i przygnębienia, jakich był świadkiem. Wiem, że to nie ten czas, ale ja już czuję w tej chwili oddech Norwida... Bardzo pouczające spotkanie z Amerykaninem, rozmowa, a i skutek tego poznania bardzo zaskakujący: angielski paszport na nazwisko Józefa Catharro z Valletty na Malcie, podpisał go lord Henry Wellesley 1. barona Cowley (1804-1884), bratanka samego A. Wellingtona. Te szczegóły z życia dyplomaty poznaję z ciekawości podglądając w Internecie to i owo. I to kolejna korzyść wynikająca z lektury "Pamiętnika z pobytu na Syberii". Spodziewaliście się podobnego spotkania? Ja - na pewno NIE.
Znajdziemy na stronach "Pamiętnika..." tak cudowną pochwałę Polek, że aż wstyd, że nie mogę z całością tu utknąć na dłużej. Boleję, że ograniczam się do fragmentów: "Słusznie nazywamy kobietę matką ludzkości. [...] My, Polacy, poszczycić się możemy cnotami naszych Polek (z nielicznymi wyjątkami), które w ogóle wyższe są od nas wykształceniem, moralnością i patriotyzmem. umiejmy i chciejmy tylko utrzymać je na tej pozycji, usiłujmy je  naśladować i zbliżyć się do nich. Nie wywoźmy ich tak często poza Polskę, w obce kraje, gdzie i grosz polski, i cnoty polskie marnieją i nikną. Zamiast w Dreźnie lub Paryżu siedźcie wraz z nimi w Krakowie, we Lwowie, w Wilnie lub Warszawie, wzbogacajcie przemysł, podnoście oświatę, wspierajcie krajowe talenta. Mniej po francusku będziemy mówili, to prawda, ale w zamian przypomnimy sobie, jak mówić i czuć po polsku". Sporo - ktoś powie. Ale to tylko początek rozważań Autora o Polkach i ich roli. Ale też i na temat, jak zachować się wobec "Lwic wyzwolonych", które wręcza nazywał "obcą zarazą", do tego  "otoczoną rojem półgłówków". Może nadinterepretuję, ale mam wrażenie, jakbym czytał opisanie samej George Sand...
  • Zauważyłem także, iż w stosunkach z ludźmi konieczne jest pewne zewnętrzne decorum, tytuł rodowy (lub nabyty) albo przynajmniej wystawność znamionująca bogactwo.  
  • Ach ty, żmijo austriacka, ty podły płazie, udajesz pozornie radość dla p-okrycia nienawiści, jaką tchniesz ku Polakom.
  • Mówili do siebie po rusku, ukraińsku, słowem: w chłopskim języku.
  • ...upokorzony człowiek jest na zawsze zabity.
  • Kto chce mieć dokładne wyobrażenie o niewoli i niewolniku, o niewoli i niewolniku ciałem, sercem i duchem, niech się dobrze wpatrzy w oblicze i postawę rosyjskiego żołnierza.
  • Byłem nieco zabobonny jako Ukrainiec, z wypadków, ze zjawisk w przyrodzie, ze zjawisk w świecie materialnym, z ich wpływu na człowieka postrzegałem przyszłość, przeznaczenie. 
  • Co bym dał za to, gdyby mi dawniejszą wrócono wiarę, dawniejszą pewność, a choćby tylko nawet dawniejsze złudzenia.
  • Najtkliwsze uczucia na stronę tam, gdzie idzie o dopełnienie świętego obowiązku względem ojczyzny.
  • Czyżby służba u cara przymusza, by być nieludzkim, nieczułym i grubiańskim?
  • ...odradzałem przedwczesne powstanie, korzystając z wielu argumentów. 
  • Spisek, czyli porozumienie się pewnych osób, jest potrzebny tylko przed samym wybuchem.
  • A tak pięknego i bujnego zboża, jakie jest na Podolu i Ukrainie, może nie ma i na całym świecie.
  • Im doskonalszy i świętszy jest człowiek, z tym większą ufnością wzywa pomocy nieba. 
  • Podejrzliwiej despotyzm lęka się nawet wspomnień i pomników wolności!
  • Pamiętajcie, że przeznaczenie Polski, jej odrodzenie w waszych sercach i w waszych rękach spoczywa, bo w pokoleniu, które wypiastujecie, wychowanie dla usług ojczyźnie.
9 stycznia 1843 r. ruszył w kierunku ojczystym. Peregrynacja okazała się bardzo pouczającą i poruszająca. "Czyż oprócz wydarcia nam niepodległości chcą nam Niemcy wydrzeć i sławę? Ale niech wiedzą o tym, że sława Polski jest nienaruszalna, że szable i dzidy Polaków jeszcze nie zardzewiały i Psie Pole łatwo może się powtórzyć" - ta egzaltowana nuta została poruszona tym, co Rufin Piotrowski zastał w gmachu Walhalli pod Ratyzboną: "Nie wiem, dlaczego [król Bawarii Ludwik I Wittelsbach - przyp. KN]umieścił w tym przybytku sławy niemieckiej popiersie naszego Kopernika. Czy i tu przypadkiem duch germański - tak nieprzychylny i nieprzyjazny Słowianom, a szczególnie narodowości polskiej - nie zadziałał?".  Znajdziemy jeszcze bardzo poruszające zachowanie Autora na widok pewnej tyrolskiej twierdzy, w której "...od blisko dziesięciu lat jęczało kilkunastu moich rodaków skazanych na ciężkie więzienie przez trzy, pięć, dziesięć, piętnaście, nawet dwadzieścia lat. [...] W końcu gorące łzy z oczu mi popłynęły i zemsta w całej swej okropności zawrzała w mym sercu. O bracia moi, o męczennicy największej sprawy!". Niestety z przekazu R. Piotrowskiego nie dowiadujemy się za jakie przewiny trafili do onej twierdzy. Za to mamy bardzo zaskakujące spotkanie w Preszburgu (nie nazywa go nigdzie: Bratysławą) i poznanie Morawian, ba! odkrycia, że to też Słowianie:"Wszystko rozumiałem, co mówili, lecz z ostrożności wcale się nie odzywałem [...]". Jakież dalej niezwykłe wnioski o ewentualnym sojuszu pobratymców: "Mój Boże, pomyślałem sobie, ci trzej olbrzymi Słowianie, a ja czwarty im do pomocy, moglibyśmy z łatwością całą tę zgraję karłowatych małp niemieckich z tej karczemki wymieść. Dlaczegóż nie mogliśmy pozbyć się ich z całego słowiańskiego kraju, gdybyśmy się z sobą porozumieli, połączyli i szczerze tego zapragnęli?". Jak nic panslawizm!  Co napisał o Budzie i Peszcie, Węgrach (Madziarach) - może i teraz skupić naszą uwagę, tym bardziej, że natrafiamy na polsko-węgierskie paralele, jak to: "...od dzieciństwa nauczyłem się kochać naród węgierski, który miał i wciąż ma wiele podobieństw z polskim. Te same cnoty nas zdobią, te same wady gubią. Przeszłość Polski ściśle jest połączony przeszłością Węgier". Trudno się dziwić, że wspomina Jadwigę, Batorego i Warneńczyka! Smutne, że sami Węgrzy przestrzegali R. Piotrowskiego przed innymi... Polakami: "...gdyż wielu między nimi było ludzi podejrzanych, którym zaufać byłoby niebezpiecznie". To dlatego nie ujawniał swej narodowej tożsamości i publicznie mówił tylko po francusku. Dla mnie, jako historyka, bardzo zaskakujące odkrycie, to spotkanie i rozmowa Autora "Pamiętnika..." z... Lajosem Kossuthem (1802-1894). Gorzko łyka się słowa:"Polacy sami nie wiedzą, czego chcą. O jakim sprzymierzonym narodzie pan chcesz mówić? [...] Węgry bynajmniej nie myślą o żadnej rewolucji, a ich sprawa żadnego nie ma związku ze sprawą Polski". Ciekawe, czy taką samą opinię wyrażał w 1848 r.?"Mówiłem do niego ciągle po francusku, a gdzie było trudniej, po niemiecku. Odszedłem z podziwem dla niego, lecz zarazem czując wielkie niezadowolenie. [...] Żal i oburzenie, pogarda i litość na przemian mną miotały". W takich chwilach zazdroszczę Autorowi. Dla mnie Kossuth, to kolejna postać z wielkiej historii XIX w., dla Rufina Piotrowskiego poznany rozmówca.
"Po jedenastu latach tułactwa po raz pierwszy ujrzałem ziemię ojczystą, ujrzałem tę Polskę, za którą tak długo tęskniłem, wzdychałem i płakałem. [...] Padłem więc na kolana, wzniosłem oczy w niebo, a schyliwszy zawstydzone czoło, gorącymi ją ustami pocałowałem i gorętszą jeszcze łzą skropiłem. Takie było moje przywitanie się z ziemią rodzinną, z ziemią sławy, klęsk, cierpień i nadziei. Można tylko czuć, a nie opowiedzieć, jakiego wówczas doznałem wrażenia"- wspominał R. Piotrowski. Stał wtedy na szczycie Karpat. Spotkanie z ludnością wiejską (rusińską) nastrajała Autora do refleksji nad... położeniem chłopów  w Rzeczypospolitej. Tak zaczynała się peregrynacja m. in. po Podolu. Spotykał nie tylko ciekawych ludzi, ale też mijał ważne dla historii Polski kresowe strażnice: Kamieniec Podolski czy Chocim. To na widok tego drugiego (świadka triumfów z 1621 czy 1673), napisał:"Na widok obszernych płaszczyzn rozciągających się wokół miasta, na których rozstrzygały się losy Polski i całej Europy, gdzie Polacy waleczności i poświęcenia cudów dokazywali, nie mogłem nie usiąść się dumą, e jestem ich potomkiem, że jestem Polakiem".
  • Podejrzliwiej despotyzm lęka się nawet wspomnień i pomników wolności!
  • Pamiętajcie, że przeznaczenie Polski, jej odrodzenie w waszych sercach i w waszych rękach spoczywa, bo w pokoleniu, które wypiastujecie, wychowanie dla usług ojczyźnie. 
  • Nieszczęście jest niekiedy przywiązane do osób, a niekiedy do rodzin. 
  • Moja przebiegłość była więc równa przebiegłości rosyjskiej policji.
  • Jestem jednym z tych, których wszelka niepewność niecierpliwi, niepokoi, męczy.
  • Jeżeli nie mogę w żaden sposób uniknąć konsekwencji i trzeba będzie znieść wszelkie męczarnie, to je zniosę.
  • Och, ciężko, zbyt ciężko opierać się władzy, jaką nad nami mają prawa przyrodzone, ale daleko i nierównie ciężej stać się nad nie wyższym  i nakazać milczenie.
  • nigdy życia jako tylko życia wiele nie ceniłem.
  • Jako Ukrainiec byłem nieco zabobonny, wierzyłem w przeznaczenie, w przeczucia i we wszystkie złudzenia, wziąwszy więc karty do rąk, zacząłem z pozorną i udaną obojętnością wyciągać los.
  • Współczucie dla więźnia jest nieocenioną pociechą.
  • Kobiety. a szczególnie Polki nasze, są rzeczywistymi aniołami stróżami opiekującymi się więźniami i dbającymi o ich potrzeby. 
  • Kiedy mnie smutek nadzwyczajny ogarnie, mam zwyczaj, aby skrócić i oddalić ten stan, albo się spać położyć, albo czymkolwiek zająć.  
  • Poddanie się wyrokom Opatrzności sprawiło, że uniesienie i oburzenie zastąpił łagodny i tęskny smutek.
Poruszające jest zderzenie wyobrażania o rodakach z tym, co po kilkunastu laty zastał Piotrowski. Wciąż, dodajmy, ukrywający swą tożsamość, znajomość języka itd. W karczmie biorą go za Francuza, bo zachowuje się"po francusku". Wejść w czapce do pomieszczenia i nie zdejmowanie nakrycia głowy traktowano, jako nie polskie zachowanie. I wcale Autor nie dbało wyprowadzenie widzów z tego mniemania. Pewnie, że chodziło tu m. in. o względy bezpieczeństwa. Tym bardziej mógł bezkarnie obserwować, co się dookoła niego działo: "Widać było, że więzy i szpony niewoli zapuszczono aż do głębi ich duszy, nałożono kajdany na ich myśli, uczucia, serca, w ich ruchach nawet nie było zupełnej swobody. Okropny był to dla mnie widok i okropniejsze jeszcze sprawiał mi cierpienia". Rufin Piotrowski jawi się, jako baczny obserwator, a analiza ducha współbraci i swego, to jedna z bezcenności tych pamiętników:"Widok niewoli i nieszczęść mych braci, mej ojczyzny bardziej niż kiedykolwiek wzmocnił ku nim me przywiązanie, mą miłość". Zabawnie brzmi, kiedy przyznaje, że kilkakrotnie brano go za... Żyda. Robiło na nim wrażenie: "...nawet szpiegom z najpodejrzliwszym okiem, z najbystrzejszym umysłem nie mogło przyjść na myśl, że mogłem być człowiekiem nie tylko niebezpiecznym dla systemu despotyzmu, ale nawet podejrzanym".
Czego można nauczyć się od Rufina Piotrowskiego po tylu latach?  Bardzo wiele. Proszę zwrócić uwagę, nie dotarliśmy jeszcze do bram Sybiru, a jaki obraz Polski i Polaków mamy już w głowach? Te pojedyncze zdania, które odcedzam, to nie tylko umysłowa zabawa, ale skutek trawienia tego, co miał m. in. NAM do przekazania. Nie sądzę, aby pisząc pamiętnik gnał wyobraźnią ku 2017 roku. Mnie te słowa/zdania/myśli/rozważania jednak zajmują: "Mniej patriotyzmu w zewnętrznych oznakach i w słowach, więcej go miejmy w głębi duszy i serca, a wtedy zawsze znajdziemy sposobność służenia sprawie". Kwestionuje kto taki pogląd? Oto ponadczasowość! Oto wartość pióra Autora! To słowo żyje! Nie jest zapadniętym na stosie zapomnianej pisaniny rodem z XIX w.
"O wyrodne córy ojczyzny! Jak wyrodni są rodzice pozwalający na podobne związki!"-  to o związkach małżeńskich między Polkami, a Moskalami. Wręcz takie związki porównuje do  świętokradztwa. Nie mógł pojąc, jak stuła mogła wiązać je "...z dłońmi zbroczonymi we krwi rodzonych ich ojców i braci". Raz po raz R. Piotrowski wraca do opisywanie kim były Polki, jak były postrzegane przez obcych. Trzeba wczytać się, jak "robiąc" za francuskiego guwernera sprowokował swe polskie uczennice do pewnej dyskusji, w której prowokacyjnie udawania wyższość Francji nad Polską: "One się na mnie gniewały, a tym ich gniewem prawie do łez byłem wzruszony, i jedynie przez wdzięczność za ich tak gorące ku Polsce uczucia i przywiązanie byłbym chętnie stopy ich ucałował, ale musiałem udawać, że tego, co mówiły, nie rozumiałem, a moją dla nich wdzięczność skryłem w sobie samym". A dom państwa Abaza, gdzie też lekcje dawał i słyszał same o Polakach nienawistne słowa: "...ze wstrętem wchodziłem do niego, z oburzeniem wychodziłem i gdyby moje położenie nie zmuszało mnie do dawania w nim lekcji dla ukrycia się przed władzami, omijałbym go o sto kroków i noga moja nigdy by w nim nie postała". Nawet w...wąsach Rufina Piotrowskiego doszukiwano się obcości. Zapisał m. in taką wypowiedź:"Wąs prawdziwie francuski, nic szczególnego. Wąs, jaki miał nasz Sobieski, to był wąs prawdziwie polski". Ileż męki przeżywał Autor by w podobnych chwilach nie parsknąć śmiechem, nie zdradzić, że znam mowę gospodarzy i że sam rodowitym Polakiem jest. Stąd i takie zdanie do odnalezienia: "Żyć i obcować z rodakami jako cudzoziemiec prawdziwie jest męczące, to jest nie do zniesienia. Mocne tylko uczucie obowiązku mogło nakazać tę wewnętrzną walkę ze sobą". Już te same epizody mogłyby stać się kanwą interesującego badania. Powoli jednak zsuwał maskę konspiratora: "...poznawałem ludzi jako cudzoziemiec Catharro cudzoziemiec, a gdy kogo dobrze zbadałem i poznałem, dawałem mu się poznać jako emigrant Piotrowski".
Jeśli nabieramy poczucia, że Autor wciąga nas w konspiracyjno-szpiegowską robotę, to chyba dobrze odczytujemy wagę "Pamiętnika z pobytu na Syberii...". Pewnie, że chcielibyśmy popchnąć naszego Autora/Bohatera ku czynom. A on na Podolu uczy "po dworach". Dzięki temu mamy wspaniały obraz ówczesnego społeczeństwa. Myślę ile tego antyrosyjskiego myślenia przeniknęło do dzisiaj. I wraca do mnie wspomnienie mego wileńskiego Dziadka, który na wieść, że prawnuczka dostała imię "Aleksandra", skrzywił się i zapytał mnie:"Taż czego tak po rusku dali?". Jakżeż wnikliwie ocenia ówczesną szlachtę i wobec niej politykę cara Mikołaja I: "Rząd rosyjski, rząd Mikołaja w sowim systemie wynarodowienia i zabicia Polski po długim doświadczeniu poznał i przekonał się, że istotną i najżywotniejszą podstawą narodowości polskiej jest szlachta, język polski i religia katolicka z nielicznym bardzo wyjątkiem poprzez całą szlachtę we wszystkich prowincjach kraju wyznawana. zniszczyć zatem tę podstawę, tę podwalinę jest jego jedynym od lat usiłowaniem i aby dopiąć tego celu, żadnych nie opuszcza sposobności". Chcąc poświęcić kwestii szlacheckiej więcej miejsca musiałbym napisać suplement do tego odcinka "Przeczytań...", tak żywo poruszała ta kwestia Rufinem Piotrowskim. Znajdziemy tu też wzmiankowanie o legitymowaniu na ziemiach zabranych okoliczną szlachtę z jej pochodzenia. Część moich litewskich przodków pozytywnie przeszła ową weryfikację heraldyczną, ale i część zepchnięto do stanu "dworian" do "grażdan". Przypomnę, że o podobnych praktykach wspominał już Adam Bernard obojga imiona herbu Poraj Mickiewicz w "Panu Tadeuszu"! Proszę zwrócić uwagę, co znów się dzieje: tekst z XIX w. a ja robię wycieczkę ku swoim antenatom. Pewnie nie jestem odosobniony w podobnym podejściu do takich publikacji. To jest dla mnie kolejnym koronny argument:  po co uczymy się historii!
  • Dopóki człowiek ma wolne ręce i mocnego w piersi ducha, może jeszcze sobie nakazać szacunek. 
  • ...lepiej zasłużyć na dobrą pamięć, szacunek i wdzięczność niż na przekleństwo, złorzeczenie i złe wspomnienie.
  • Wręcz czułem rozkosz umrzeć za te prawa jako Polak i na polskiej ziemi.
  • Jest duma z narodowości i obywatelstwa w sercu człowieka i na swoich własnych śmieciach z większą odwagą, nawet zuchwałością tej narodowości i tego obywatelstwa bronić można.  
  • Ucisk wywołuje opór i bunt.
  • Uciśniony pragnie zrzucić z siebie ucisk, używając wszelkich podstępnych i niemoralnych sposobów, gdy tymczasem zaufanie słabszego można pozyskać tylko szlachetnością i sprawiedliwością.
  • noc, samotność i cisza sprzyjają smutnym myślom.
  • Człowiek staje się nieufny i nie dowierza nikomu, gdy ktoś raz zdradził jego zaufanie.
  • My, Polacy, do Rosjan jako ludzi nie czujemy żadnej nienawiści, ale czy rząd, który czyni ich narzędziami naszego ucisku, naszych nieszczęść, może pozyskać dla nich serca Polaków?
  • Uznałem, że śmierć jest lepsza niż podłe, nikczemne życie.
  • Dochowam Bogu i ojczyźnie wiary, tak jak ku szatanowi i wrogom ojczyzny kieruję moją nienawiść i zemstę.
  • Dla wyzwolenia się z przykrego stanu duszy życzyłem sobie, pragnąłem śmierci.
  • Więzień przez samo swoje położenie staje się nadzwyczaj i słusznie podejrzliwy.
Ci wszyscy, których korzenie zostały w sławetnym Kamieńcu Podolskim powinni być kontent z  tego, co napisał Rufin Piotrowski. Mamy, jak nic pochwałę tej kresowej twierdzy i miasta. Nie pada wprawdzie najmniejsza wzmianka o "Hektorze kamienieckim", aliści znajdziemy to taką choćby pochwałę: "Gdyby w Kamieńcu oprócz tych zabytków i wspomnień naszej minionej wielkości nic więcej nie było, co by nam przypominało dzisiejsze położenie Polski, jej klęski i niewolę, to już by wystarczyło, by każdego Polaka kraj swój kochającego pogrążyć w smutku, tęsknocie i melancholii. Co dzień, patrząc na te pomniki, mogłem być w innym nastroju". Ależ to istna kopalnia wiedzy o tych kresowych rubieżach. Trzeba było dopiero H. Sienkiewicza, aby w pamięci narodowej na dobre zapadł Kamieniec Podolski AD 1672, jeden z jej heroicznych obrońców (patrz: Jerzy Michał Wołodyjowski). A skoro jest ciekawe Besarabii opisywanie, znalazło się słowo o Cecorze oraz hetmanie St. Żółkiewskim:"Cześć twojej pamięci, cześć twoim zasługom, wielki, cnotliwy mężu! Ucz nas z pokolenia na pokolenie, jak mamy kochać i poświęca się dla Polski!".
O ile ktoś stanie przed dylematem "matka Polka", "Polak patriotka", "Polka gniazda obrończyni", to niech rzuca się na tekst Rufina Piotrowskiego. Wiem, że się powtarzam, ale po prostu mamy tu nie tylko laurkę czci niewieściej lechickiej, ale naprawdę swoisty panegiryk na zadany temat!"I jeżeli my sami jesteśmy dotąd Polakami, jeżeli kraj swój gorąco miłujemy, komuż to zawdzięczamy, jeżeli nie naszym matkom, siostrom i żonom? [...] Któż w stanowczej chwili walki o niepodległość z taką odwagą, stałością, choć z  rozdzierającą boleścią serca wyprawa do niej swych mężów, synów i braci, jeżeli nie Polki?". Mamy prawdziwą lekcję patriotyzmu. Do tego Autor szczegółowo snuje swą rodzinną genealogię, los rodu, krewnych, swoistym pechu, jaki prześladował Piotrowskich.
"Oczekiwałem więc spokojnie, choć nie bez trwogi, chwili pojmania. Moje podejrzenie wobec zdrajcy niestety się sprawdziły! Zdradził nas ten, który był uczestnikiem naszych najszczerszych względem Polski zamiarów, sprzedał krew i życie swych braci, nawet tych, przy których wyrósł i od których najczulszych doznawał względów. Za co? Za order, za Krzyż Świętego Stanisława trzeciej klasy. Przekleństwo jemu, przekleństwo jego czarnej duszy!" - aresztowanie nastąpiło 31 XII 1843 r. Autor skrupulatnie podaje też datę wg. kalendarza juliańskiego: 18 XII.  I tu odnajdziemy kolejne hymny pochwalne ku czci Polkom! Nazywa je wręcz "aniołami stróżami". Nie daruje nam Rufin Piotrowski tej narodowej łyżki dziegciu...
Chwilami musi być ten przysłowiowy prysznic na rozpalone nasze głowy i swoista równoważnie.  Ja tak odbieram to wszystko, co pisze o swym aresztowaniu, zdradzie. Nie możemy żyć w idyllicznym mniemaniu, że każdy Polak był patriotą, bojownikiem, konspiratorem, ba! męczennikiem. Skończmy z mitologizacją! Czytajmy pamiętniki, takie jak te autorstwa R. Piotrowskiego. One nas sprowadzają na ziemię i powinny nauczyć wstrzemięźliwości w ferowaniu narodowych i historycznych wyroków. Chciałbym na podstawie tego "Pamiętnika..." napisać tekst: obraz Polki.
Bardzo skrupulatnie, niemal z precyzją stenografa, Autor oddaje przebieg przesłuchania, zdemaskowania. Oto, jak rodak ujawniał kim jest i czego szukał w Kamieńcu:"Aby budzić nienawiść Polaków do rządu rosyjskiego i do cara. [...] Chciał, aby obywatele [...] ze sobą się porozumiewali, a kiedy dostatecznie przygotują lud, wówczas dopiero radził rozpoczynać powstanie. Mówi jeszcze wiele innych rzeczy w podobnym duchu. Słowem, namawiał do wzniecenia buntu". To zeznanie niejakiego Alberta Nitowskiego. Tak je ocenił R. Piotrowski: "...słuchając, jak wymieniał nazwiska, a między innymi nazwiska swoich najprawdziwszych przyjaciół, aż mi się źle zrobiło, ledwie mogłem uszom i oczom uwierzyć, że ten nikczemnik, ta podła dusza sprawę ojczystą i tyle osób niewinnych mógł z taką łatwością wydać". Bez podobnie słabych duchem ludzi żaden system autorytarny nie był i nie jest w stanie się utrzymać. Potem jest i cytowane, co w śledztwie zeznawał niejaki... Stanisław Leszczyński. O tej personie czytamy: "...słaby, nikczemny, mniejsza o to, z jakich powodów, stał się bezpośrednim donosicielem na tych, których znał osobiście, a między innymi na najprawdziwszego swego przyjaciela, bardzo poczciwego człowieka. [...] I to on odpowiada za krew oraz cierpienia swych braci". Z kolei o Jaszowiczu czy Jaszowskim skreśli tak:"Był zatem donosicielem, rzeczywistym zdrajcą i szpiegiem. Judaszem sprzedającym krew, życie i wolność swych braci był bez wątpienia Jaszowicz czy Jaszowski, wyrodny syn ojczyzny, przeklęty przez Boga i ludzi, sam raczej czarnej duszy szatan, który szatanowi na tym jeszcze świecie swą plugawioną duszę sprzedał". W sumie smutna puenta tych opisań brzmi: "Można powiedzieć, że Jaszkowski by wyżłem, co wietrzył, Leszczyński gończym, co ujadając, ścigał, a Nitkowski był zarazem jamnikiem, co aż w nory właził i brytanem, buldogiem, co dusił, a wszyscy razem wzięci byli  tym, co po łacinie nazywa się omne trinum perfectum(każda trójca jest doskonała)".  To do Niteckiego, w trakcie ciągnącego się śledztwa, były skierowane słowa R. Piotrowskiego: "Pan jesteś najpodlejszym z ludzi i takiemu nikczemnikowi żaden poczciwy człowiek wiary dać nie powinien".
Wreszcie padnie z ust aresztowanego i zdradzonego przez rodaków oczekiwane: "Tak, jestem Polakiem...". "Mimo przyznania do narodowości lżej mi się zrobiło na sercu, nie upadem, lecz podniosłem się na duchu, czułem prawdziwą rozkosz i dumę, że mogłem miało mówić po polsku i jako Polak bronić praw swojej ojczyzny wobec nieubłaganego bezprawia i naszych ciemiężców" - podaje nie bez dumy Autor. Niezwykłe są okoliczności  tych zdarzeń. Możność śledzenia toku przesłuchania, poczucie atmosfera jaka tam panowała - być TAM z Rufinem Piotrowskim.
5 stycznia/22 grudnia 1844/1843 odsyłano R. Piotrowskiego do generała-gubernatora Dmitrija Bibikowa (1788-1870) do Kijowa. Proszę zwrócić uwagę, jak dobrze wspomina generała-gubernatora Radiszczewa i śledczych:"Nawet kiedy się już przyznałem do mojej narodowości, postępowanie gubernatora, Policzkowskiego i innych urzędników się nie zmieniło, było ciągle przyzwoite, ludzkie i nie urazili mojej godności, zdawali się szanować moje położenie". Ciekawie wypada ocena Moskali na tle Niemców. Widzi wspólnotę słowiańskich dusz, aliści dostrzega przywary Moskali, jak łapówkarstwo, zabór mienia. Gorzko smakowało pożegnanie z Kamieńcem Podolskim. Znamienna wymiana poglądów z Policzkowskim na temat przyszłości stosunków rosyjsko-polskich, wizji jaki los czeka Polaków, jakiemu winni się poddać.
"Śpiew się wzmagał i stawał donośniejszy. [...] Przykładam ucha do ściany, słyszę wyraźnie polski śpiew, śpiew uroczysty, przypominający naszą narodowość i prawowierność naszych pradziadów. Więźniowie Polscy śpiewali kolędę «W żłobie leży, któż pobieży kolędować małemu», bo tego dnia była Wigilia według ruskiego kalendarza [...]. Oderwałem głowę od poduszki, usiadłem na moim łożu boleści, a wsparłszy głowę na ręku, rzewnie zapłakałem"- to w Bracławiu, w tamtejszym więzieniu. Takie sceny chwytają za gardło mimo upływu przeszło stu siedemdziesięciu lat.
Chciałem zamknąć to pisanie w tym "Przeczytaniu..." na wigilijnej scenie.  Zdawało mi się to tak dramatyzmem przesiąknie. Myliłem się. Przepraszam. Jest coś jeszcze bardziej okrutnego w "Pamiętniku..." Rufina Piotrowskiego:"Kajdany były najniegodziwsze, jakie mogą być. Zardzewiałe aż do czerwoności, bez ogniw, tylko z dwóch grubych, żelaznych prętów złożone, spojonych kółkiem pośrodku i z wierzchu, a  końcami przytwierdzonych dwoma ogniwkami do żelaznych obręczy obejmujących nogi. [...] Potem kazano mi usiąść i wyciągnąć nogi. Kowal założył na nie żelazne obręcze, a gdy dla próby, czy trzymają, zwarł je mocno na nogach po wierzchu cholew, syknąłem z bólu, bo były bardzo ciasne. [...] Mając skute ręce i nogi, byłem zupełnie obezwładniony, doświadczyłem szczególnego uczucia niemocy". I tak będzie przez kolejnych dziesięć dni!
Na swej drodze przyjdzie mu spotykać... Polaków, jak w Kijowie w przypadku pułkownika Lewkowicza:"Polak, Litwin z mińskiej guberni, czerstwy, hoży, rosły i przystojny mężczyzna, obsypany jak lalka krzyżami i medalikami oznaczającymi jego zasługi u cara [...]". Rozmawiali zawsze po polsku.  W celi znalazł ślad po  jakżeż innym Polaku: "...zacząłem oglądać ściany mojego więzienia, szukać napisów i w kącie znalazłem wyryte nazwisko - Rybczyński". O losie tegoż dowiedział się z rozmowy, jaką przeprowadził z nim sam generał-gubernator D. Bibikow. Często przewija się we wspominaniu pamięć o Szymonie Konarskim. Słyszała R. Piotrowski porównania, które płynęły nawet z ust śledczych:"Pana położenie jest bardzo przykre, podobne do położenia Konarskiego, chociaż jego spisek sięgał daleko rozleglej, bo od Krakowa i warszawy aż po Wilno i Morze Czarne". Mam wrażenie, jakby Autor sam dodawał sobie blasku i chwały stawiając się koło straconego w 1839 r. w Wilnie emisariusza Stowarzyszenia Ludu Polskiego. Mogę się jednak mylić.
"Pamiętniki z pobytu na Syberii" należą do tego gatunku literatury, który rozpala wyobraźnię, popycha ku każdej kolejnej stronie. Bezcenne opisy choćby pobytu w kijowskim więzieniu: "Specjalnie dla mnie w miejsce zwyczajnego łóżka zrobiono pryczę w kształcie skrzyni z surowego, mokrego drzewa, tak ciężką, że jej nie mogłem z miejsca nawet ruszyć, i tak wygładzoną heblem, że jej powierzchni nie można było zadrasnąć paznokciem. [...] Zastanawiałem się nieraz, dlaczego mi tę ciężką skrzynię dano na miejsce zwyczajnego łóżka, i rzeczywistej przyczyny mogłem dociec. To działo się dużo później po dobrowolnym spaleniu się nieszczęśliwego Karola Levittoux w więzieniu w Warszawie, który [...] żywcem się spalił na swym łóżku". Rzecz wydarzyła się 7 VII 1841 w warszawskiej Cytadeli. "Do jednej z największych, moralnie bolesnych nieprzyjemności więzienia należały oczy szyldwacha stojącego przy samych drzwiach. Ciągle spoglądając przez okienko, nieubłaganie ścigał wzrokiem wszystkie ruchy nieszczęśliwego"- proszę sprawdzić, co dalej R. Piotrowski wspomina o swoistej grze psychologicznej, jaką prowadził z szyldwachem.
Los Rufina Piotrowskiego wpisuje się w cały ciąg martyrologii narodowej. Na tej samej drodze znaleźli się wcześniej choćby W. Łukasiński, wspominani Sz. Konarski i K. Levittoux, a przyjdzie i pokolenie J. Dąbrowskiego, L. Waryńskiego, J. Piłsudskiego czy S. Okrzei. Lektura "Pamiętnika z pobytu na Syberii" części 1 dopiero nas przygotowuje czym było zesłanie. Kończy się wyrokiem, jaki zapadł 29 VII 1844 r.: "...na mocy praw istniejących pozbawiony odtąd wszelkich praw i godności (których dzięki Bogu w Rosji  nie miałem), wyrokiem sądu wojennego skazany zostałem na rozstrzelanie, lecz kara śmierci przez generała-gubernatora Bibikowa została zamieniona na ciężkie roboty na Syberii bez oznaczenia czasu (a zatem na całe życie), i wywiezienia go na miejsce przeznaczenia w kajdanach na nogach, co Jego Cesarska Mość Mikołaj w zupełności potwierdził".  Wiem, że podział na dwie części jest ku naszej wygodzie. Całość bowiem dzieła Rufina Piotrowskiego to bez mała dziewięćset czterdzieści stron. Nie wyobrażam sobie, aby mogło ono nie zaistnieć w księgozbiorze kogoś zainteresowanego epoką, losem Polaków po powstaniu listopadowym. Postaram się o rychłe ukazanie treści części II.

*       *       *

Z głębokiej przeszłości niesie się zapomniany głos Rufina Piotrowskiego, który pisał do sobie współczesnych, ale i do nas:

"KTO CHCE DOBRZE LUDZIOM CZYNIĆ, 
PRZEDE WSZYSTKIM NIECH ICH KOCHA. 
KTO Z NAS PRAGNIE MIEĆ POLSKĘ, 
NIECH JĄ I WSZYSTKICH POLAKÓW KOCHA, 
CAŁYM SERCEM, CAŁĄ DUSZĄ [...]".

*http://www.mmtarnow.com/2013/09/rufin-piotrowski-1806-1872-powstaniec.html (data dostępu 11 maja 2017)

JFK - rozdział I - słowa, słowa, słowa...

$
0
0
29 maja 1917 r. urodził się John Fitzgerald Kennedy.  
Tak, za  kilka dni przypadnie   s e t n a   rocznica urodzin  35. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Stał się ikoną swoich czasów, jednym z najbardziej rozpoznawalnych i kochanych mieszkańców Białego Domu. Nad Potomakiem popularniejsi od Niego są chyba tylko George Washington (1732-1799) & Abraham lincoln (1809-1865). Mam do JFK osobisty stosunek i słabość. Czym zasłużył u mnie na wyróżnienie? Jego ostatni dzień urodzin był pierwszym dniem mego życia. Obaj obchodziMY urodziny 29 maja. To dlatego moja Córka nosi na imię "Magdalena", bo z kolei dla Niej, to dzień Imienin. Własne dziecko wplątałem w historię?... Chyba mi to daruje.


Nie chce mi się wierzyć, że to już setna rocznica urodzin JFK.  Z jednej strony to zaskakujące, kiedy dociera do mnie świadomość, że moi bohaterowie to stulatkowie. W podobnych chwilach zaczynam czuć brzemię czasu, bo przecież wychodzi, że i  mi przybyło lat. 29 maja 1963 r. Prezydent kończył 46. lat. Był najmłodszym, w chwili wyboru, prezydentem USA, jedynym katolikiem. Więcej urodzin w tym życiu już nie będzie. Niespełna pół roku po tych urodzinach zginie na ulicy Dallas wstrząsającego 22 listopada 1963 r.
Nie po raz pierwszy będę się posiłkował książką prof. Longina Pastusiaka "Polityka i humor" (Prószyński i S-ka, Warszawa 2011). Bohaterem jedenastego rozdziału zatytułowanego "Intelektualny humor prezydenta"  jest John Fitzgerald Kennedy (1917-1963). Z niego wygrzebuję słowa, słowa, słowa. A skoro pierwsze miało być właśnie "słowo", to od niego chcę rozpocząć nasze spotkania z Szacownym Jubilatem:
  • Ci, którzy utrudniaj przeprowadzenie pokojowej rewolucji, nieuchronnie doprowadzą do krwawej rewolucji.  
  • Przebacz swoim wrogom, ale nigdy nigdy nie zapomnij ich nazwisk.
  • Człowiek jest śmiertelny, narody powstają i upadają, lecz idea żyje. Idee są trwałe i nieśmiertelne.
  • Demokracja jest wyższą formą rządu, ponieważ opiera się na szacunku do człowieka jako racjonalnej istoty.
  • Naszym zadaniem nie jest obciążać kogoś za przeszłość, lecz wytyczyć drogę do przyszłości.
  • Jeśli wolne społeczeństwo nie może pomóc wielu, którzy są biedni, nie może uratować tych niewielu, którzy są bogaci.
  • Świat jest dziś inny, ponieważ człowiek ma tyle władzy, że może wyeliminować formy nędzy i wszystkie formy życia ludzkiego.
  • Bądźmy panami, a nie ofiarami historii.
  • Kontrolujmy nasze przeznaczenie, nie kierując się ślepą podejrzliwością i emocjami.
  • Mam łady dom, do pracy blisko i dobrą pensję.
  • Wszyscy nie mamy równych talentów, ale wszyscy powinniśmy mieć równe szanse rozwoju naszych talentów.
  • Konformizm jest wrogiem myśli i więzieniem wolności. 
  • Witajmy kontrowersyjne książki i kontrowersyjnych autorów. 
  • Człowiek jest nadzwyczajnym komputerem.
  • Ludzkość powinna skończyć z wojnami albo wojny skończą z ludzkością.
 A teraz pobuszujmy trochę po bezmiarze Internetu i odnajdziemy jeszcze więcej z tego, co miał nam do powiedzenia John Fitzgerald Kennedy:
  •  Amerykanin lubi mieć do czynienia z wielką łatwizną albo z niebosiężnymi trudnościami; kiedy trzeba być pośrodku, zaczynają się z nim kłopoty.
  • Gdybym wiedział, co mnie czeka – głosowałbym na Nixona.
  • Nieprzyjemne prawdy są zawsze lepsze od przyjemnych złudzeń.
  • Jestem przekonany, że nasz naród powinien postawić sobie za cel, aby do końca tego dziesięciolecia umieścić człowieka na Księżycu i sprowadzić go bezpiecznie z powrotem na Ziemię. 
  • Nigdy nie należy przystępować do negocjacji ze strachu i nigdy nie należy się bać negocjować.
  • Ktokolwiek wierzy w sprawiedliwość na świecie, ten jest fałszywie poinformowany.
  • Mur jest najbardziej oczywistą i widoczną demonstracją fiaska systemu komunistycznego.  
  • Nie można mówić o wolności na świecie, dopóki choć jeden kraj będzie jej pozbawiony.
  • Nie módlcie się o łatwe życie. Módlcie się, żebyście byli silniejszymi ludźmi.
  • Sama broń nie wystarcza, by utrzymać w świecie pokój. Najważniejsi są ludzie.
  • Do­piero zimą można po­wie­dzieć, które drze­wa są nap­rawdę zielo­ne. Do­piero kiedy wieją prze­ciw­ne wiat­ry, można po­wie­dzieć, czy człowiek al­bo kraj jest od­ważny i nieugięty.   
  • O wiele lepiej jest spotkać się na szczycie niż nad brzegiem przepaści.
Kurtuazja nakazuje zapomnieć o przesadnym języku? Chyba jednak traciłby na tym sam JFK. To moje upamiętnianie Wybitnego Jubilata nie ma być kolejną laurką na zadany temat. Dla przykładu nikt z poproszonych przeze mnie uczniów nie podjął się trudu przygotowania okolicznościowej wystawy/gazetki. Nie czują bluesa? Chyba tak. Ożywią się, jeśli znajdą choć iskierkę prawdziwego w słowie JFK. No to rzucam tu jedną z zaskakujących tez 35. prezydenta USA, jaką czytelnicy mogli znaleźć 10 IV 1962 r. na łamach "New York Times'a":
" Mój ojciec zawsze mówił, że wszyscy biznesmeni są skurwysynami
 i nigdy w to nie wierzyłem, aż dopiero teraz".

PS: Rozdział otwiera tematyczny tryptyk.

John Wayne - 110 rocznica urodzin...

$
0
0
110 rocznica urodzin IDOLA, to nie w kij dmuchał. Wiem, że 26 maja, to przede wszystkim Dzień Matki. John Wayne, de facto Marion Robert Morrison urodził się  26 maja 1907 r. Mało kto jest zorientowany, że na to nazwisko wystawiony został akt zgonu. Dziwne dorastać z... żeńskim imieniem na karku. Rodzice bardzo chcieli dziewczynki. A tu psikus. Boy! "The Duke", "Big John" - bardziej do Niego pasowały. Na ścianach w miejscu mego pracowania można znaleźć obrazy z wizerunkami Matki Boskiej Ostrobramskiej, naczelnika T. Kościuszki, księcia J. Poniatowskiego, marszałka J. Piłsudskiego, generała W. Andersa oraz... Johna Wayne (1907-1979). Kadr z "Prawdziwego męstwa" (1969 r.) i rewelacyjna rola, jako Reuben J. "Rooster" Cogburn.  W końcu to za tą kreację dostał jedynego Oscara. 


Trudno sobie wyobrazić dorastanie chłopaków z lat 50-tych i 60-tych bez kreowania się na podwórkowego Big Johna! Niestety nikt nie mógł pochwalić się ani posturą, ani choćby słynną koszulą z tzw. "śliniaczkiem", jaką często wdziewał w swoich weteranach. Postać Idola wkradła się nawet do serialu "Stawiam na Tolka Banana" w reż. S. Jędryki. Proszę uważnie prześledzić dialog chłopców, kiedy mówią o westernach. Padają nazwiska: John Wayne & Henry Fonda. Wspólnie wystąpili na pewno w dwóch filmach: w epickim fresku "Jak zdobywano Dziki Zachód" oraz wojennym  "Najdłuższym dniu".

Pewnie, że wracam do Jego westernów. Jeśli tylko mogę, czas pozwoli, nie odbywa się to kosztem domowych obowiązków oglądam "Dyliżans", "Rio Bravo", "Rzekę Czerwoną", "Poszukiwaczy", "Człowieka, który zabił Liberty Valance'a" czy "Prawdziwe męstwo". Irytuje mnie, jak mógł wystąpić w "El Dorado"(mierna powtórka z "Rio Bravo"), "Zielonych beretach" (żałosny dydaktyzm o "dzielnych chłopcach" w Wietnamie) czy totalnym nieporumienieniu, jakim jest rola... Czyngis-chana w "Zdobywcy" (Jego 190 cm jako Temudżyn, to już nawet nie karykatura). Kto to wymyślił? Jestem zdania, że klęskami w dorobku aktorskim było"Alamo" (w czapeczce z szopa bardzo JW nie do twarzy...) i "Samotny detektyw McQ"(miał być konkurencją wobec... Clinta Eastwooda i jego Brudnego Harrego?). Ten ostatni wymieniony film  był jedynym z Johnem Wayne, który widziałem w kinie.


Niezliczone oglądania "Rio Bravo". Nie może nie wzruszyć "Rewolwerowiec" z 1976 r. Chory grający chorego. Umierający na raka "The Duke" gra umierającego na raka Johna Bernarda Booksa. Dość zuchwałe posunięcie. Zdawano sobie sprawę, że to pożegnanie Wielkiego Aktora z kinem, stąd ta retrospekcja, niby-życiorys głównego bohatera. A u boku dwie inne wielkości: Lauren Bacall i James Stewart.

Wyniszczony chorobą wręczał Oscary w 1979 r., na kilka miesięcy przed swoją śmiercią. Nie wiem dlaczego poza bardziej albumem autorstwa Timothy Knighta nie ma na rodzimych półkach księgarskich żadnej biografii Aktora. Starczy wejść na stosowne strony i ujrzeć ich amerykańskie bogactwo. Zapewne znaleźliby się chętni do jej przeczytania. Już ustawiam się w kolejce. Ale chyba się nie doczekam tego książkowego szczęścia.


John Wayne zmarł 11 czerwca 1979 r. Właściwie wraz z Jego odejściem western zaczął obumierać. Próby jego reanimacji pod koniec lat 90-tych XX na niewiele się zdały. Trzeba to sobie powiedzieć uczciwie: western, jako gatunek filmowy, umarł. Tym bardziej wskazane są powroty przed ekran telewizora lub komputera, aby wrócić na prerię i  szukać porwanych przez Komanczów kobiet, wejść do saloonu i sprawdzić czy nie kręci się tam zapijaczony Dude, ujrzeć kto naprawdę zabił Liberty Valance'a czy garstce wyrostków uda się przepędzić stado bydła. John Wayne, to część mego dorastania. 110 rocznica urodzin nie może przejść obojętnie.


Trudno napisać coś nowego, kiedy tylko opieramy się na własnych przemyśleniach, których ślad pozostał już na tym blogu.  Trudno jednak, abym zapomniał o kimś takim, jak John Wayne. Może to przy okazji przyznanie się do swej słabości i jak mawia moja lepsza połowa... oglądania staroci. Trudno. Moje własne pisania/opowiadania czyż nie są powrotem do miejsc, w jakie wrósł John Wayne? Pojawiający się w nich szeryf John Mc Louis, to przecież m. in. ON.


Jeszcze większą trudność stanowiło wybranie z morza zdjęć (tylko z udostępnionych na FB) tych kilku ku ozdobie i pamięci. Każde ma nawiązywać do różnych epizodów twórczości, ale też i ukazania JW w różnych sytuacjach. Nie starczyłoby blogu, aby pomieścić je tutaj. Musiałbym stworzyć blog poświęcony tylko Johnowi Wayne. Swoją drogą ciekawe, jak dzieliłbym sympatie polityczne wobec dwóch "Bliźniaków": John Wayne (26 V) był republikaninem, a John Fitzgerald Kennedy (29 V) demokratą.




Na pożegnanie przypomnę jedno ze zdań, które wypowiedział, jakie zostawił nam "The Duke": 

"Zrobiłem więcej złych filmów niż ktokolwiek w tym biznesie. 
Ale to bez znaczenia. Póki wiesz, do czego dążysz, 
nie jesteś podły ani próżny, publiczność ci to wybaczy".


PS: A jednak doczekałem się twórczego uczczenia 110 rocznicy urodzin Big Johna. Moja uczennica, Natalia Zgórska, przygotowała taki plakat:

Spotkanie z Pegazem... (99) Wojciech Młynarski "Nie ma jak u mamy"

$
0
0
...no bo nie ma!
Miałby pojawić się dziś inny tekst? Niepodobna. Mamy wiele utworów poświęconych matkom. Ten, mistrza Wojciecha Młynarskiego (1941-2017), jest mimo wszystko wyjątkowy. Nie da się ukryć. Śmiem twierdzić, że niewielu jest pośród nas, którzy zaprzeczyliby każdej wyśpiewanej (w tym wypadku wyczytanej) literce. Musiałby stać się w naszym życiu wyjątkowo podły kataklizm, aby odrzucać te oczywistości. Mama, Mamusia, Matka - pewnie, że są chwile, kiedy irytuje, wkurza, że ciśnienie skacze, bo zapomina, że jesteśmy już bardzo dorośli (piszący to nawet 50+) a ONA ciągle do nas, jak do małego dziecka. Kiedyś nas zostawi... Telefon nie zadzwoni... Żadnej skargi czy wyrzutu już nie usłyszymy... I zrobi się nam gorzko na duszy.


Ona jedna dostrzegała
w durnym świecie tym jakiś ład
własną piersią dokarmiała
oczy mlekiem zalewała
Wychowała jak umiała
a gdy wyjrzał już człek na świat
wziął swój los w ręce dwie
i nie w głowie mi było że

Ref :
Nie ma jak u mamy ciepły piec cichy kąt
Nie ma jak u mamy kto nie wierzy robi błąd
Nie ma jak u mamy cichy kąt ciepły piec
Nie ma jak u mamy kto nie wierzy jego rzecz

A tym czasem człeka trawił
spać nie dawał mu taki mus
żeby sadłem się nie dławić
lecz choć trochę świat poprawić
nieraz w trakcie tej zabawy
świeży na łbie zabolał guz
człowiek jadł z okien kit
lecz zanucić mu było wstyd

Ref : Nie ma jak u mamy ...

Te porywy te zapały
jak świat światem się kończą tak
że się wrabia człek pomału
w ciepłą żonę stół z kryształem
I ze szczęścia ogłupiały
nie obejrzysz się nawet jak
w becie ktoś się drze
komu nawet nie w głowie że

Ref : Nie ma jak u mamy ...

Chciałbym przy tej okazji wspomnieć trzy MAMY z własnego drzewa genealogicznego: praprababkę Katarzynę Franciszkę obojga imion urodzoną Łosińską 1 v Linda 2 v Maliszewską (21 XII 1856 - 24 I 1891), prababkę Katarzynę z Zielonków Grzybowską (29 IV 1876 - 10 IX 1951) oraz moją Mamę (ur. 6 VIII 1935). No, co do własnej Mamy, to oczywistość, bo MOJA! Praprababkę Maliszewską, bo odeszła nim jej synek Franek (mój pradziad Maliszewski) skończył dwa latka. Trudno sobie wyobrazić większy dramat, jak śmierć matki i świadomość, że zostawia dwójkę swoich małych dzieci (nie wiem, jaki był los syna Piotra Lindy z pierwszego związku). Prababka Katarzyna słusznie zasłużyła na miano "matki Grzybowskich", boć wydała na świat pięciu synów: Wacława, Franciszka (Franza), Piotra, Maksymiliana (Maksa) i Stanisława (II). Wojna odebrała Jej trzech z nich (Wacław, prawdopodobnie zmarł w latach 30-tych XX w.). Najstarszy z synów (Franciszek/Franz) odnalazł się po latach, już po Jej śmierci. Na ślad drugiego (Maksymiliana/Maksa) natrafiłem w latach 90-tych XX w. O Piotrze (bohater ostatniego, XIII odcinka "Sagi rodzinnej") - nie wiemy do dziś nic. A moja Mama? Ostatnia szlachcianka z litewskiego rodu Poźniaków (herbu własnego), urodzona w rodowym zaścianku swoich dziadków Głębockich, w Trepałowie, w województwie wileńskim (obecnie Белару́сь). Tu na zdjęciu w mundurze junaczki Służby Polsce. Gdybym jednak chciał opisać los najtragiczniejszej w mej rodzinie Matki, to musiałbym opowiedzieć los mej ciotecznej prababki Elżbiety z Sucharzewskich Wieliczkowej 1 v Wojciechowiczowej (zm. w 1941). Matki, która... pochowały wszystkie swoje dzieci! Tego nawet umysł nie ogarnia. Zaiste zostanie bohaterką jednego z odcinków "Sagi rodzinnej".

 Od lewej: "matka Grzybowskich" i moja Mama

MAMOM   w s z t y s t k i m  w tym wyjątkowym dniu życzę zdrowia i pogody ducha, aby każdy dzień była radością i słodyczą. Chwilami nie chce mi się wierzyć, że moja własna Córka jest już Mamą dla mego wnuka Jerzyka. Pragnę ten odcinek poświęcić wszystkim... zapomnianym MAMOM, np. tej, która przeszło trzysta la temu urodziła w Bysławiu (?) mego praprapraprapradziada Marcina Zygmunta (1710-1787) i wszystkim innym, których nie znajdziemy na moim drzewie genealogicznym, bo po prostu nie dotarłem jeszcze do śladów po nich. Bo przecież bez NICH nie siedziałbym tu teraz i pisał. Jestem wypadkową tego, że kiedyś dały nowe życie, życie moim szlacheckim i chłopskim przodkom. Dziękuję wam MAMY!...

PS: Nie chce się wierzyć, ale tekst "Nie ma jak u mamy" powstał w 1967 roku. Tak, ma już za sobą pół wieku popularności. Liczę, że za kolejne pięćdziesiąt lat będzie również znany. 
Viewing all 2226 articles
Browse latest View live