Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2227 articles
Browse latest View live

Przeczytania... (193) Andrzej Nowak "Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 - zapomniany appeasement" (Wydawnictwo Literackie)

$
0
0
"W pewnym sensie to Polacy są najniebezpieczniejszymi wrogami aliantów. Kto, na przykład, pokłada jakiekolwiek zaufanie w Piłsudskim? [...] Problem polega na tym, że Polakom nie można ufać, a Piłsudski jest tak potężny, że nie da się go usunąć. [...] Co więcej, Polacy nie stawiają żadnego oporu, nie próbują nawet walczyć"- tak wypowiedział się 8 sierpnia 1920 r.  premier Wielkiej Brytanii, David Lloyd George.  Wstrząsające! Oburzające ! Krzywdzące! Dla naszego narodowego ego cios? Jeśli jednak nie, to chyba jesteśmy historycznie nie wyrobieni? Bo dla mnie lektura książki profesora Andrzeja Nowaka, to chwilami bardzo gorzka pigułka.  "Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 - zapomniany appeasement" (Wydawnictwa Literackiego) odsłania przed nami kulisy dyplomacji tzw. Zachodu wobec odradzającej się w ogniu wojny (m. in. z Sowietami) Polski. Obawiam się, że dla wielu Czytelników odnalezione treści mogą stać się kluczowym argumentem przeciwko europejskim Aliantom, którzy raz po raz odwracali się od swego polskiego sojusznika. Tak było w 1939 r. (choć jak wiemy formalnie wypowiedziano III Rzeszy wojnę i to już 3 IX), potem na konferencjach Wielkiej Trójki (np. Jałta 1945). A wcześniej? A wcześniej było Locarno w 1925 r. A jeszcze wcześniej...
A jeszcze wcześniej był rok 1920! I o tym głównie jest "Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 - zapomniany appeasement". Trzeba chwilami dużej woli, żeby nie cisnąć książką o podłogę. Nie, żeby to był afront dla Autora. Ten rozjaśnia nasze zaciemnione lub zupełnie ślepe komórki! Myśląc wojna polsko-bolszewicka raczej zapominamy o zakulisowych konszachtach dyplomacji anglo-francuskiej wobec Polski, Piłsudskiego czy żołnierzy Wojska Polskiego, którzy wbrew bredniom jednego z architektów ładu wersalskiego, walczyli o utrzymanie kruchej niepodległości. Bije w nas krótkowzroczność, jaką cechował się  David Lloyd George i elity polityczne Zjednoczonego Królestwa, ba! ślepa wiara w dobre intencje W. Lenina, L. Trockiego czy G. Cziczerina?
  • Kto rządzi Europą Wschodnią, ten panuje nad sercem Eurazji. Kto rządzi sercem Eurazji, ten panuje nad nią całą. Kto rządzi Eurazją, ten panuje nad światem - Halford Mackinder. 
  • Jeśli nie zostanie postawiona jakaś bariera przeciw marszowi bolszewizmu, to ruszy on naprzód jak ogień na prerii w kierunku Turcji i Azji Mniejszej - Halford Mackinder. 
  • Polacy, zahipnotyzowani ideą jak największej Polski, której granice roiliby przesunąć aż do Smoleńska i nad Dniepr [...], zużywają całą swoją energię, by podtrzymać wysiłek wojenny, jaki niebezpiecznie przekracza możliwości ich kraju - Hector de Panafieu.
  • Francja pragnie widzieć w Polsce przede wszystkim nową gwarancję przeciw Niemcom. Aby nią być  istotnie, nie może być Polska w konflikcie z odrodzoną Rosją - Stanisław Patek.
  • ...bolszewicy odpowiedzieli zbrojnie i wydaje się, że osiągną zwycięstwo nad polską armią. Co się stanie, kiedy dostaną się do Warszawy - nikt właściwie nie wie. Powinniśmy jakoś ratować Polskę, teraz jednak muszą oni zebrać żniwo imperialistycznej polityki, jaką prowadzili -  Philip Kerr.
  • Polacy są wcieleniem perwersyjnej nieudolności. To jakby próbować ratować tonącego człowieka, który robi wszystkie głupie rzeczy, których nie powinien, i nie robi nic z tego, o co się go błaga - David Lloyd George.
  • Wydaje mi się, że powinniśmy, że powinniśmy naciskać na utrzymanie integralności Polski, a po drugie - integralności Rosji -  Norman Hesekiah Davis. 
  • Wierzę, że zasadniczo zgadzamy się co do szaleństwa Polaków. Obawiałem się, że ich entuzjazm, jaki nastąpił po [ich] chwilowych sukcesach militarnych, może doprowadzić do nalegania [z ich strony] na terytorialne układy, które staną się źródłem przyszłych konfliktów - Thomas Woodrow Wilson.
  • Jeśliby Polska upierałaby się przy zatrzymaniu w swoich granicach obszarów, które byłyby bezdyskusyjnie rosyjskie wedle zasad powszechnie stosowanych przez Konferencję Pokojową [...] dla rządu brytyjskiego byłoby skrajnie trudne, o ile nie całkiem niemożliwe, przekonanie opinii publicznej do udzielenia [Polsce] militarnej czy finansowej pomocy w takich okolicznościach - Charles Hardinge.
  • Rosja ma zasadnicze znaczenie dla Europy. Rosja ma zasadnicze znaczenie dla świata - David Lloyd George.
  • Co szczególnie istotne wobec nieoczekiwanej wzmianki Curzona o Galicji Wschodniej ze Lwowem - nasze wojska powinny obowiązkowo wkroczyć do Galicji i zająć Lwów. [...] Na zajęcie Galicji, którą Curzon awansem ogłosił rosyjskim terytorium, trzeba zwrócić szczególną uwagę [...] - Lew Kamieniew.
  • Trwała egzystencja Polski pomiędzy Niemcami z jednej strony a Rosją z drugiej jest bardzo problematyczna. [...] Powinniśmy wycofać się ze wszelkich wojskowych obowiązków w Polsce i pozostawić Europę Środkową i Wschodnią, żeby te zadbała o swój własny los bez naszej interwencji  - Maurice Hankey.
  • Wydaje mi się, istotnie, że o ile Liga Narodów nie sprawdzi się całkowicie w swym obecnym kształcie, to można by, poprzez niewielką zmianę jej obecnego statutu, ustanowić Polskę areną do rozstrzygania konfliktów przez toczenie [na jej terenie] zastępczych walk przez wybrane oddziały ze skonfliktowanych krajów - Edgar D' Abernon 
  • Polska wkrótce przestanie być buforem (pomiędzy Niemcami a Rosją) i stanie się czerwonym pomostem dla rewolucji społecznej w całej Europie Zachodniej - Lew Trocki. 
  • Alianci powinni doradzić Polsce podjęcie negocjacji rozejmowych i zawarcie pokoju, jeśli tylko uznana zostanie niepodległość etnograficzna Polski - David Lloyd George.
  • Wicher szaleństwa wieje przez Europę. Bolszewicy wiedzą, jak obrócić go na swoją korzyść - Borys Sawinkow. 
  • Próbować ratować ja [Polskę], to byłoby marnowanie czasu i energii z naszej strony. Ani chwili dłużej! -  Tomáš Masaryk.
Pewnie, że nie jestem w stanie nawet zacytować tego, co sam dla siebie zaznaczyłem i będę się odwoływał przy swoim pracowaniu nad rokiem 1920. Chciałbym wierzyć, że młody człowiek zainteresowany wojną polsko-bolszewicką na czas jakiś odstąpi od bitewnych pół, przestanie myśleć o heroicznym przodku, który własną piersią ratował atakowaną Najjaśniejszą Rzeczpospolitą i zapragnie zasiąść do stołu razem z bohaterami książki profesora Andrzeja Nowka. "Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 - zapomniany appeasement" wciąga, naprawdę oburza. Chwilami zaczynamy się zastanawiać: kim był wróg? Czy to były hordy Tuchaczewskiego i Budionnego czy panowie w białych kołnierzykach w Londynie? Jak na tym tle wypadał  n a s z  Józef Piłsudski? Kilka przykładów:
  • ...co się tyczy Polaków, to generał Piłsudski powiedział mi [Mackinderowi], że mógłby ewentualnie ruszyć na Moskwę wiosną [...] Widzi, że musiałbym ruszyć [w tym kierunku] z jakimś rosyjskim elementem [...]. Nie może wierzyć, że bolszewicy dotrzymają warunków pokoju, który by zawarli - Halford Mackinder.   
  • Jest wysoki, ale pochyla się tak mocno w ramionach, że sprawia niemal wrażenie garbusa. [...] Jego twarz ma trupi wyraz, z głęboko osadzonymi oczami. [...] Politycznie jest socjalistą - Maurice Hankey.
Marszałek/Naczelnik Państwa nie miał złudzeń. Autor cytuje fragment wywiadu, jakiego Józef Piłsudski udzielił  12 II 1920 "Echo de Paris": "Jesteśmy pozostawieni sami sobie wobec kwestii wschodniej, gdyż Europa nie wi, co robić. Francja, Anglia mogą czekać, kombinować, obserwować bieg wypadków; może w tym widzą jakąś korzyść. My zaś, Polacy, jesteśmy bezpośrednimi sąsiadami Rosji. Los naszych wysiłków zależy od naszej decyzji". Jakżeż naiwnie w świetle tego, co tu przeczytaliśmy jawią się słowa dwudziestego ósmego prezydenta USA:"Co do Rosji, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bolszewizm sam by się wypalił, gdyby go tylko zostawić w spokoju".
Czytanie, że to Polska była przeszkodą na drodze ku stabilizacji w środkowej Europie  wielu pewnie zaskoczy. Nie dość na tym raz po raz pojawi się wątek... imperialnej Polski! agresora! najeźdźcy! awanturników! szaleńców! W końcu hasła"Ręce precz od Rosji! / Hands off Russia!" nie brały się z księżyca. Smutne jest stwierdzenie Autora:"Można powiedzieć, że brytyjski premier i polski Naczelnik Państwa [...] rozpoczęli wielką grę o korektę systemu wersalskiego na wschodzie Europy. A w istocie dwie różne, zasadniczo sprzeczne gry. Lloyd George podbijał stawkę w swojej grze, w miarę jak rozsypywała się ta, którą podjął Piłsudski". dodajmy: na korzyść Sowietów, kosztem niepodległości Polski! Skąd się nagle brał sentyment do Moskwy? Wyjaśnienie znajdujemy kilka stron dalej:"...bolszewiccy gospodarze Kremla mają czym zaspokoić potrzeby żywnościowe dużej części Europy". I wszystko na ten temat. Kąskiem była oczywiście Ukraina! I jej zboże! Ciekawie brzmi wypowiedź Winstona Churchilla z maja 1920 r.: "...czy nie byłoby lepiej zaczekać i przekonać się, jaki rząd będzie najprawdopodobniej kontrolował największy spichlerz Rosji - Ukrainę - pod koniec najbliższych żniw?".
Książka profesora A. Nowaka, to dla mnie, belfra, kopalnia cytatów. Zwykle w takiej chwili powtarzam się i pisze, że Autor wykonał dla mnie (ale i dla każdego zainteresowanego) benedyktyńską robotę. Docierając do źródeł, opracowań, publikacji umożliwił nam poprze ich poznanie dogłębne poznanie zawiłości pamiętnego roku 1920. Śmiem twierdzić, że po lekturze (a jest, co czytać, bo to przeszło pięćset stron, nie licząc przypisów - a do nich należy również zaglądać, a nie traktować, jako zbyteczny balans) nabierzemy innej perspektywy czym w ogóle był ów rok wojny. zmieni się nasze nastawienie do ówczesnych aliantów? Nie wiem. Nie wiem czy ma to właściwie sens po blisko stu latach od opisywanych wydarzeń. Sympatii do "starego Tygrysa", Georges'a Clemenceau raczej nie zachwiej zdanie/rada do Polaków z 5 I 1920 r.:"Zwlekajcie. Nie spieszcie się. Nie dajcie się skusić. Nie wdajcie się z bolszewikami. Jeżeliby oni was zaczepili, wszyscy alianci bronić Was będą. [...] Tylko nie prowadźcie wojny zaborczej, bo alianci stracą do Was zaufanie". Ale też nie bądźmy naiwni, dla Francji Polska miała stanowić własną kartę w we własnych rozgrywkach. Autor przypomina nam (uświadamia nam):"Polska miała się umacniać wewnętrznie jako bastion wpływów francuskich, z którego Paryż mógłby kontrolować od wschodu Niemcy, a zarazem zachować możliwość efektywnego wpływania na sytuację w Rosji w razie nadarzającej się okazji". Po prostu: dyplomacja! Interes! Sentymenty? Te chyba tylko leżały nad Wisłą. I tkwiły w umysłach aż do kolejnej wojny?... Pewnie zaskoczą poglądy piewcy bitwy warszawskiej, Edgara Vincenta, 1. wicehrabiego D’Abernona. Gwarantowany zimny prysznic...
Powinno nam zapaść w pamięci zdanie prof. Nowaka: "Polityka nie jest grą w szachy"! Może jeśli będziemy o NIM pamiętać, to mnie spotka nas rozczarowań przy lekturze takich jak czytana tutaj książka  i jej podobne. Jakiś promyk nadziei, który towarzyszy nam czytelnikom? Postawa Francji! Ciocia Frania okazuje się była jednak bardziej wstrzemięźliwa wobec ataków na Polskę (walczącą Polskę!), niż ciocia Anielka: "Z początkiem wiosny 1920 roku różnica między Paryżem a Londynem w sprawie ostatecznego uregulowania sytuacja na wschodzie europy, a także stosunku do Rosji sowieckiej był jednak widoczna". Proszę zwrócić uwagę na drobny szczegół, kiedy dawne filary ententy przyjęły wspólne stanowisko w sprawie negocjacji? Później było już tylko... gorzej. Czytamy, ciężko to przełknąć i gorzko się w gębie robi:"Polska mogła więc zniknąć, a Londyn by to przełknął, byle tylko Rosja sowiecka ograniczyła do kraju nadwiślańskiego swe apetyty rewizji geopolitycznej sytuacji w Europie".  Teraz staje się nam zrozumiała druga część tytułu książki, która coraz to bardziej swą treścią (powiedzmy przebiegiem"akcji", broń Panie by zarzut odebrał do siebie pro. Nowak) zaczyna nas dobijać: "...1920 - zapomniany appeasement". A towarzysz W. Lenin roił w swej bolszewickiej czaszce: "Położenie w Kominternie doskonałe. Zinowiew, Bucharin, a także ja, uważamy, że trzeba by jak najszybciej pobudzić rewolucję we Włoszech. Według mnie trzeba w tym celu zsowietyzować Węgry, a może także Czechy i Rumunię". Te plany popierał również towarzysz J. Stalin: "Krótko mówiąc: trzeba podnieść kotwicę i ruszyć w drogę, dopóki imperializm nie zdążył jeszcze naprawić swojej rozwalającej się fury".
"Appeasementjest celem. Może być rozmaicie rozumiany, ale droga do niego powinna być jak najkrótsza. Jeśli ma prowadzić przez trupa Polski - to trudno" - temu zdaniu autora towarzyszy fotografia uczestników konferencji w Spa, ta samą, którą widzimy na okładce książki. Wcześniej mamy m. in. członków Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polskiego (Polrewkomu) z Białegostoku. Moim zdaniem jedną z mocnych stron wydawanych w tej serii książek przez Wydawnictwo Literackie, to jest dbałość o oprawę ikonograficzną. Czytając o Spa nie można nie pominąć misji generała Tadeusza Rozwadowskiego! Czy ktoś słuchał jego przestrogi:"...bolszewicy odkryli swoje karty: zawrą pokój wyłącznie z bolszewicką Polską, rządzoną przez sowiecki reżim". Smutnie jest czytać, jak potraktowano na tej samej konferencji Władysława Grabskiego. Autor porównuje poniżenie polskiego ministra na równi z tym, co E. Hácha przeżył w relacji z A. Hitlerem?: "Uniżona postawa polskiego polityka ułatwiła grę brytyjskiemu premierowi - grę dla Moskwy. To dla niej by gotów utworzyć swoisty  «protektorat polski». Nawet jednak słaby i złamany przerastającą go sytuacją Grabski protestował przeciwko oddaniu Galicji Wschodniej". Bitwa warszawska przekreśliła te upiorny plany ówczesnych Aliantów.
Probolszewizm  brytyjskiego premiera i machinacje wobec losów Polski nie skończy w 1920 r. I o tym też jest ta książka. Poznajemy losy głównych animatorów tej polityki. Podejrzewam, że gro nazwisk angielskich polityków jest nam jednak obca. Dobrze chyba się stało, że dzięki książce profesora Andrzeja Nowaka powróciły do nas. Nie wiem czy politykę D. L. G. można tylko tłumaczyć traumą związaną ze skutkami wielkiej wojny (1914-1918). Mamy przed sobą nie tylko pięćset zapisanych stron, mamy przed wszystkim pouczającą lekcję historii. Że wydarzyło się to to blisko 100 lat temu? Nieprawda! Konsekwencje mylenia via appeasement procentowały w 1945 r. To dlatego chcąc dziś odwiedzić groby przodków muszę jeździć za granicę do dwóch (nie do końca nam przychylnych państw?
Warto na koniec przytoczyć ocenę Autora, co do jednego z głównych bohaterów dramatu pt. "Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 - zapomniany appeasement", jakim był premier David Lloyd George:"...zmierzał do tego, by ład wersalski zaczął przypominać bardziej ten z Wiednia 1815 roku, czyli taki, w którym decydują wyłącznie i dzielą się odpowiedzialnością za świat mocarstwa. Mniejsze zaś państwa, narody i ich aspiracje postrzegane są wyłącznie jako swoisty kłopot, z którym wielcy muszą sobie radzić". Stąd ocena traktatu ryskiego: "Zwycięstwo polskie pod Warszawą, a następnie negocjowany samodzielnie przez Polskę traktat pokojowy z Rosją sowiecką - to burzyło ową wizję Europy u zmęczonego Atlasa, budziło jego irytację, a później także resentyment". I pozostańmy z tą opinią. Prof. A. Nowak zresztą dość ciekawie kończy swoją pracę. Odbieram ostatnie zdanie również do siebie i do nas czytających (a przy tym wyciągający wnioski): zastanawiajmy się...

PS: Polska była pierwsza...

Panienko Moja Nieprawdopodbna, czyli kilka urywków z listów na wyczerpanym papierze - AD 1965

$
0
0

14 lutego, Walentynki, prowokują, aby sięgnąć po raz kolejny do twórczości mistrza Jeremiego. Tak, wracamy do  książki niezwykłej, której powstanie zawdzięczamy Magdzie Umer. Bo to ONA "ułożyła i opatrzyła przedmową i komentarzami" tom pt.: "Agnieszki Osieckiej do Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze". Wracamy do intymnego  świata dwóch, nietuzinkowych wielkości. Chyba nikt nie ma , co do tego wątpliwości. 
Pewnie, że strona etyczna, strona moralna może nas trochę hamować, kiedy chcemy pisać laurkę wobec TEJ konkretnej miłości. A nawet usłyszałbym słowo sprzeciwu,  że się nie godzi! że to nie wychowawcze! że to rani uczucia innych! że nastawam na monolit prawny, jakim jest Dekalog! To wszystko prawda.
TA miłość nie powinna się był zdarzyć? A ja nie jestem TU od oceniania. Po prostu stwierdzam fakt historyczny: TO się zdarzyło. Mistrzowi Pióra zapałali do siebie  ognistym uczuciem. I KROPKA!
Obiecałem powrót do "Listów na wyczerpanym papierze" dopiero w kwietniu? Dlatego, te fragmenty ograniczę do połowy marca roku 1965. Może wrócę do ciągu dalszego już 8 marca? Nie wiem. Trudno obiecywać. 
Tym razem, co tęsknota (ON - w Polsce, ONA w Wielkiej Brytanii) robiła z NIMI...
ON do NIEJ:
"Pojechałaś sobie przed chwilą na Twoją Kępę, do trochę zaczarowanego Swojego pokoiku, a ja zostałem na tej zdumiewającej Pradze II chyba po to, żeby napisać list imieninowy do Ciebie, Śpiewaczko moja Ucieszna. List zamiast wierszyka. [...] I jak w takich warunkach złożyć Ci imieninowe życzenia? Bo od piętnastu minut już są Twoje imieniny. Nie będę ich ubierał w słowa, tych moich życzeń dla Ciebie, ale pamiętaj, że złożyłem Ci je pierwszy - w nocy, kiedy padał śnieg zupełnie tak samo jak w mojej pierwszej piosence dla Ciebie, Panienko moja Nieprawdopodobna. (20/21 stycznia)

ON do NIEJ:
"A czy Ty wiesz, że niezależnie od Twoich wojaży i bazy na Kępie mieszkasz na Pradze II i że kiedy tu przychodzę - bardzo tu jesteś, chociaż nie tak znów bardzo tu byłaś, moja Nieuchwytna? Przeczytałem sobie przed chwilą całą Twoją korespondencję do mnie. Jest b. zwięzła i szybko ją można przeczytać razem z «Wierszykami w słupkach». Wyłania się z niej obraz dziewczyny idealnie pasującej do tego, jaki znam poza korespondencją. [...] Jeszcze raz dziękuję Ci za tę kartkę - taki czasem ładny człowiek wyjrzy z tej mojej niebanalnej Panienki, że aż coś ścinie koło serca! 
Agnes, dbaj o uszy, bo Je uwielbiam! 
Twój do absurdu Jeremi". (26 lutego)

ONA do NIEGO:
"No popatrz: ujawniły się wreszcie między nami straszliwe różnice charakterów...
Jeszcze ciągle nie mogę przyjść do siebie po ostatnim cyklu rozmów. Brr... Okazało się nagle, że jesteśmy do siebie niepodobni jak pies do kota. Myślę, że na to jest jedna jedyna rada: Kochaj mnie! Kochaj mnie, Jeremi, a wszystko  będzie fajnie". (27 lutego)

ONA do NIEGO:
"Byłam dzisiaj u Świętego  Pawła w Katedrze i bardzo tęskniłam za Tobą. Myślałam o tym, że nie mamy, my w Warszawie najłatwiejszego życia, ale niech już będzie byle jakie, byle było. Jestem trochę zmęczona lawirowaniem między Tobą a matką i tysiącami moich zajęć, ale to jest nic w porównaniu z nieobecnością! Zamartwiam się tym, jak Ty sobie dajesz beze mnie radę (oho, wyobrażam sobie, jak się wkurzasz, czytając to!... Nie gniewaj się!!". (28 lutego)

ONA do NIEGO:
"...Ja tu tęsknię za Tobą jak pies, zwłaszcza wieczorami. [...] Ze wszystkich dzieł sztuki, które oglądam któryś tam w Anglii, najbardziej mi się podoba jaguar-limuzyna. Będziemy ją mieli, kiedy zakwitną nam wszystkie warzywa. Ma kształt jaguara w skoku, co pokazują w każdym szanującym się salonie tej formy. [...] Nie rób mi wstydu, włócząc się z blondynkami, gdzie popadnie. Masz ostatecznie dziecko, siostrę i szwagra". (brak daty)

ONA do NIEGO:
"Kochany Książę! [...] Ja też Ci kocham takiego, jakim jesteś: z twoim zagapianiem się, gryzieniem pestek, leniuchowaniem, dwugodzinną toaletą, przejmowaniem się jajkami na miękko, niewysłaniem moich papierków z szatni w Bristolu, brakiem uczuć społecznych i koleżeńskich oraz Tym Wszystkim. [...] KOCHAM CIĘ". (6 marca; Petersham)

ON do NIEJ:
"Wczoraj byłem z Martą w STS-ie i przeżyłem Twoje piosenki chyba tak, jak nikt poza Tobą nie mógłby przeżyć. Uwodzisz mnie tymi Twoimi piosenkami i podniecasz nieprawdopodobnie. [...] Odkąd Cię tu nie ma, przestaję trochę wierzyć, że mogłaś mi się w ogóle przytrafić, że tyle rzeczy pięknych i niezasłużonych może nagle spaść na człowieka". (7 marca)

ONA do NIEGO:
"...Widzę Cię wszędzie i  mam już nawet takie skojarzenia: byłam któregoś dnia na kolacji ze znajomymi w takiej francuskiej knajpce Chargot. I od razu pomyślałam, że ta nazwa toby się Jeremiemu podobała. Itd. [...] A w ogóle cieszę się oczywiście, że widzę Anglię, ale nie mogę wieczorem usnąć z Twojego powodu i nawet biorę takie brązowe lekarstwo". (10 marca)

ON do NIEJ:
"Niewymienna Moja Na Nic! [...] Błagam Cię, nie psuj tego, czego się już z Tobą dorobiłem, - zbędnymi informacjami - jestem mało zamożny, nie chcę niczego tracić, nawet «lipy». Jadę na parę dni do Zakopanego, bo tam wszyscy się pochorowali i będę tęsknić tam nie tylko do Ciebie, ale i do Pragi II, gdzie ostatnio czuję się najlepiej, bo najbliżej Ciebie, nawet pracować tam lubię". (11 marca)

ON do NIEJ:
"PS Motto: Kocham Cię wciąż na nowo i moje Kochanie, wierząc w każde Twe słowo, nie trzymam Cię za nie". (13 marca) 

ONA do NIEGO:
"Jeremi, na razie wysyłam Ci płatek róży, którą od Ciebie dostałam, żebyś wiedział, jak wyglądały. Proszę Cię - nie zapominaj o mnie! Ja wyglądam dosyć przyzwoicie, oprócz tych wypadów na wieś, kiedy wymykam się spod kontroli cioci. Cioci natomiast jest wielka dama i strasznie mnie pilnuje. [...] Kocham Cię po staremu i po nowemu. Całuję Cię Twoja Agn." (14 marca) 

ONA do NIEGO:
"Oprócz cudownych myśli mam też i koszmary. Otóż okropnie się boję, że jestem w ciąży. [...] Właściwie to byłoby coś cudownego urodzić Twoje dziecko, Po pierwsze, byłoby okropnie inteligentne i roztargnione, a po drugie, sam fakt byłby strasznie śmieszny. Bo niby tyle się między nami mówi o dystansie, który gdzieś tam jest, o «marginesie», na którym Ciebie trzymam, i w ogóle o wyższej dyplomacji między nami - a tu nagle coś takiego!". (16 marca)

ON do NIEJ:
"Tęsknię do Ciebie przez stół, przy którym siedzimy, tęsknię z fotela na fotelu obok, w teatrze czy kinie, tęsknię z Pragi na Kępę, z łóżka w którym leżę - do Spatifu, w którym popijasz z Miniem, na szerokość kołdry, która okrywa nas oboje, też potrafię tęsknić do Ciebie - przez drzwi łazienki, w której się kąpiesz, i przez schody, po których idziesz do mnie, i przez naskórek mój, szczelnie przywarty do Twojego... Ale jak nazwać to, co odczuwam w Warszawie, kiedy Ty jesteś w Londynie?". (16 marca)

ONA do NIEGO:
"Nie masz pojęcia, coś Ty ze mną zrobił tym telefonem. Nie wiedziałam, co zrobić ze szczęścia. Miałam ochotę, nie bacząc na nic, pędzić na lotnisko i frunąć do Ciebie. Ty mi mówisz przez tę całą Wyspę Wytrzeźwień itd. - że chciałbyś mieć ze mną dziecko!! Ty mi to mówisz, Ty, co Ci rodziny i dzieci pół życia zjadły! Jeremi, jesteś cudowny, wstrząsający i wzruszający. Nie było dziś lotu, tylko w środy i w niedziele, więc nie przyleciałam do Ciebie, tylko leżałam w łóżku i ryczałam jak bóbr,głównie z radości" (17 marca)

ON do NIEJ:
"Po raz pierwszy w życiu odczułem straszną ochotę na dziecko - z Tobą, na trwały ślad tego, co jest między nami, na połączeniu z Tobą w zupełnie specjalnej, nowej istocie.  [...] Z Twoich słów wywnioskowałem, że «obawy» rozwiały się same. Zawsze to lepiej - ale nie mogę powiedzieć - to dobrze...". (18 marca)

ONA do NIEGO:
"Boję się, że Ty wcale tego mojego kochania nie czujesz, bo nie przejawia się ono w żadnej formie dbania o Ciebie. Chciałabym jednak, żebyś pamiętał, że ja o siebie przecież też nie dbam, Jestem czasem dla Ciebie nieczuła, ale ja i dla siebie jestem nieczuła. Zwłaszcza w drobiazgach. Nie zrobię Ci śniadania. ale wiesz - ja i sobie na zrobię śniadania". (21 marca; Petersham)

ON do NIEJ:
"Tak usiłuję Cię teraz kochać, nie za czerwono, żeby nie zwariować. A w ogóle pragnę Ci donieść, że kocham cię również bardzo zmysłowo, zupełnie zresztą nie licząc się z Twoją  «zimną» naturą, staranie zresztą przez Ciebie wymyśloną". (21 marca)

ONA do NIEGO:
"Najmilszy! Mam PIEGI! A wiesz dlaczego? Bo dopadł mnie dziś w Paryżu NIESPODZIEWANY POCZĄTEK LATA. [...] Kochany, kochany Jeremi! Nie masz pojęcia, jak mi się ciepło i smutno i dobrze zrobiło na duszy w Hotelu de Seine. Ciepło, bo to Twoje miejsce, smutno, bo Cię nie ma, a dobrze, że Cię w ogóle mam, co w zeszłym roku o tej porze wcale nie było takie pewne (i co teraz zresztą też pewne nie jest, ale to nic, nie o to chodzi)". (30 marca; Paryż)

ONA do NIEGO:
"Przeczytałam wczorajszy list i myślę, że czegoś tak idiotycznego i chaotycznego dawno nie napisałam. Ale trudno, wyślę. Zobaczysz, jakiego potwora sobie bierzesz do gospodarstwa. Albo wybaczysz ze względu na nieoczekiwane upały". (31 marca; Paryż)

Chcę to pisanie zadedykować pani Krystynie Sienkiewicz. Piszę w dniu, kiedy o godzinie 1 w nocy skończyło się życie tej niezwykłej Aktorki. 14 lutego skończyłaby 82. lata. Już nie skończy.

Spotkanie z Pegazem... (90 ) Stefan Garczyński "Po bitwie pod Stoczkiem" - 14 II 1831 r.

$
0
0
Stefan Garczyński (1805-1833) gościł już na tym blogu? Tak, fragment tegoż wiersza został wykorzystany do napisania "Gdy armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara..." - z 19 II 2013. Tym razem sięgam po całość utworu. I jak to bywa z poezją XIX wieku niezastąpiony okazuje się tom "Ojczyzna w pieśniach poetów polskich głosy poetów o Polsce zebrał Władysław Bełza" (Lwów 1906). Tym razem zajrzeliśmy na strony 107-108. Odnajdujemy na nich wiersz pt.  "Po bitwie pod Stoczkiem". Oczywiście zachowuję składnię i ortografię oryginału.


Tak, dziś 14 lutego rocznica bitwy pod Stoczkiem. Jednej z najbardziej spopularyzowanej bitew w pieśniach poetów polskich. Po szczegóły odsyłam do  teksty sprzed czterech laty. 14 lutego 1831 r. generał Józef Dwernickipowstrzymał marsz armii feldmarszałka Iwana Dybicza (de facto  Hans Karl Friedrich Anton von Diebitsch-Sabalkanski). Zresztą nigdy Warszawy nie zdobędzie! Te plany zniweczy polska armia i epidemia cholery! Drugim Suworowem zostanie feldmarszałek Iwan Paskiewicz.

W. Kossak "Bitwa pod Stoczkiem"

Zaśpiewajmy cześć rycerzom,
Polskim hufcom cześć;
Niech najwyższe wieżę wieżom
Dzwonem głoszą wieść.
Że już bagnet się z bagnetem
I miecz z mieczem wdał:
I my z małym sił poczetem,
 Dziesięć wzięli dział!

Tam pod Stoczkiem jeszcze ślady,
Ich radlących kul;
Bo obsiadły nas gromady
Jako pszczoły ul!
A Gajzmara na ich czele,
Możny stawił wódz,
Tysiącami, nas niewiele,
Chciał odrazu stłuc!

Zagrzmiał ku nam z dział bez liku,
Konie popchnął wprzód;
Czernił tam się szyk po szyku,
I po ludach lud.
Sam dowódca był straszliwy,
Zna go turków pan;
Mnogiem wojskiem obległ niwy,
My zaledwie łan!

Ale szabla słucha dłoni,
Czuje jeźdźca koń;
Wódz nasz krzyknął: "Bij! to oni!"
Wróg porzucił broń!
Dziesięć dział ulanych z spiżu,
Pełno żywych głów;
A czterysta tuż przy krzyżu,
Zakopano w rów!

To twój pierwszy liść wawrzynu,
Żyj Dwernicki nam!
Tylko naprzód, polski synu,
Wszędzie jak dziś bierz armaty,
I w pień wroga siecz!
Aż wyszczerbisz, jak przed laty,
Na Kijowie miecz!

Oddalmy się od powstania listopadowego, wojny polsko-rosyjskiej. Zapominamy, że takie wydarzenie w ogóle zaistniało. Po prostu mamy... swoich herosów, bliższe sercom powstania. Coraz to trudniej utożsamić się nam z uczestniczkami walk z 1831 roku. Czy to znaczy, że tylko mamy skupiać uwagę na roku 1944 i żołnierzach wyklętych? Ech te białe rabaty! I zdobyte armaty!...


Nie lubię dyskutować nad problemem: czy powstanie mogło wygrać? To już nie jest historia, tylko spekulacje. Mógłbym teraz sięgnąć do zakamarków moich księgozbiorskich i podpierać się wielkimi autorytetami. Ten cykl nie jest ku temu. Stąd zmilczę i M. Mochnackiego, i Sz. Askenazego, i W. Tokarza czy J. Łojka. Oczywiście odsyłam do ich książek. Ale tu tylko poezja i słowo zapomnianego POETY, przyjaciela choćby samego Adama Mickiewicza.

Jan Rosen "Bitwa pod Stoczkiem"

Przeczytania... (194) Martin Pollack "Topografia pamięci" (Wydawnictwo Czarne)

$
0
0
„«Co to takiego, co każe tym ludziom sznurować usta? Strach? Przed czym? Przed mordercami i ich następcami? Dlaczego miano by się ich bać jeszcze dzisiaj? A może to strach przed upiorami przeszłości? A przecież wiemy, że nie da się tego zażegnać milczeniem. Wprost przeciwnie»  – pisze Martin Pollack, powracając do dręczących go tematów: wypierania pamięci o zbrodni w imię ochrony społeczeństwa, amputowanych traum, dziedziczenia winy, niewidocznego szlaku grobów, którymi naznaczona jest cała Europa Wschodnia. Zwraca też uwagę na historię uchodźstwa w naszej części świata i – co za tym idzie – na długą tradycję różnorodności etnicznej. Obnaża narracje, za pomocą których politycy chcą odgrodzić się dziś od uchodźców, a jednocześnie ujednolicić pamięć i zakłamać historię. Tymczasem ślady wielonarodowego bogactwa przebijają z każdej podróży autora i z kilku tysięcy starych fotografii" - taką zapowiedź znajdziemy i na portalu Wydawnictwa Czarne i na okładce wydanej przez nie książki. Z serii "Sulina" (goszczącej w moim "Przeczytaniach...", starczy poszperać i odnaleźć docinki 18 oraz 24 tego cyklu) ukazała się książka: Martina Pollacka "Topografia pamięci", w tłumaczeniu Karoliny Niedenthal. Czekają na nas trzy części felietonów: "Wspomnienia i pamięć" (to jej głównie poświęcam właściwie to "Przeczytanie..."), "Zdjęcia i polityka" oraz "Europejskie regiony". Fotografia na okładce tylko częściowo odsłania z jaką tematyką będziemy mieć do czynienia. Nie, to niemożliwe, aby ich ilość kogoś odstraszyła. To nie ten gatunek Czytelników odwiedza ten cykl. O ile się mylę, to będę starał się przekonać, że warto sięgnąć po książkę austriackiego pisarza, dziennikarza, ba! tłumacza literatury polskiej, rocznik 1944.
"Badanie historii - własnej, ale także cudzej, bez żadnych uprzedzeń, jest najważniejszym warunkiem zrozumienia samego siebie, znalezienia własnej tożsamości - i spotykania się z Innym na równym poziomie" - jeśli tylko TO zdanie pozostanie ze mną po przeczytaniu "Topografii pamięci", to uznam, że warto było czytać. Powiem coś jeszcze innego: już to jedno zdanie jest potwierdzeniem tego, co sam wyznaję jako belfer z przeszło 30-letnim stażem. Cały zamykający książkę akapit powinienem TU wrzucić i zmusić do jego nauczenia szczególnie tych, którzy od nowa chcą pisać dzieje.
"Topografii pamięci", to nic innego, jak zmierzenie się z przeszłością choćby własnej rodziny. Ile trzeba jednak odwagi, aby przyznać i napisać: "Wszyscy bez wyjątku w rodzinie mojego ojca byli zdeklarowanymi lub wręcz zagorzałymi nazistami. Ojciec, dziadek i stryj, młodszy brat mego ojca. A mimo to nie uważali się za sprawców, lecz za ofiary"- jakiś ponury żart? Kolejny literacki chichot historii? Nie, Autor stwierdza fakt. Że trudno nam się na nie godzić? Bo zakładam, że wielu z nas (włącznie z piszącym ten blog) mogłoby dokonać wyliczenia strat osobowych we własnej rodzinie spowodowanych przez Niemców w czasie okupacji (1939-1945) - i trudno nam patrzeć na Niemców czy jak w tym przypadku na Austriaków jako na... ofiary. W takiej chwili mogą wracać refleksje wobec filmu "Unsere Mütter, Unsere Väter" w reżyseriiPh. Kadelbacha z 2013 r. (na tym blogu 22 VI 2013 r.)? I jeszcze jedna ocena: "Do końca życie oboje [tj. babka i stryj - przyp. KN] pozostali zdeklarowanymi nazistami, lecz o zbrodniach na Żydach, o wypędzeniu Słoweńców czy rozstrzeliwaniu zakładników nie chcieli słuchać". W ostatnim rozdziale tej książki znajdziemy i takie przyznanie się: "W kręgach, w których się wychowywałem, nigdy nie wstydzono się dosadnych niemieckich słów kierowanych pod adresem Słowian".
Mimo wszystko imponuje mi Martin Pollack pisząc: "Porachunki z ojcem nigdy mnie nie interesowały, nie czuję się do tego uprawniony, nie mogę go osądzić, pozostawiam to innym". Co wcale nie oznacza, że uciekał od pytań i wątpliwości, bo te musiały Go dopadać, skoro przyznaje: "...zadawałem sobie mnóstwo razy pytanie jak to możliwe, że akurat mój ojciec obrał tak straszną, niepojętą dla mnie drogę życiową". Nie bądźmy ferującymi wyroków na synach (czy wnukach) za zbrodnie ich ojców (i dziadków). I znowu wkraczamy na grunt własnych badań rodzinnych (genealogicznych)? To prawda, że M. Pollack nie pamiętał swego ojca, który został zamordowany w 1947 r. w czasie nielegalnego przekraczania granicy austriacko-włoskiej! Miał wtedy 3 lata.   Kim był Gerhard Bast (bo to jest rodowe nazwisko pisarza; Pollack, to nazwisko ojczyma)? Na niemieckiej stronie wiadomej internetowej encyklopedii stoi m. in. napisane: "Pollack ist der uneheliche Sohn des SS-Sturmbannführers Gerhard Bast". Tłumaczenie raczej zbędne. Sam zainteresowany wzmiankuje m. in. "...mój ojciec, którego nigdy naprawdę nie poznałem, z którym nigdy nie poszedłem na żaden spacer, nie przeprowadziłem żadnej rozmowy, który nigdy mnie nie zrugał, że ten mój ojciec był na służbie w SS, SD i Gestapo, że był dowódcą Sonderkommando najpierw w Polsce, potem na Słowacji [...]. Że mój ojciec był mordercą, a w każdym bądź razie z racji swojego urzędu i rangi kazał mordować?".  Miał tłumić powstanie warszawskie, ale jego Sonderkommando 7a skierowano do Radziejowic, gdzie dokonano na jego rozkaz egzekucji na polskich zakładnikach! Odkrywanie przeszłości stało się bolesnym doświadczeniem?
Wiele miejsca M. Pollack poświęca środowisku, w jakim wzrastał jego ojciec i ojcowie jego rówieśników. Stąd m. in. poznajemy sylwetki nauczycieli. Nie jest w stanie jednoznacznie oskarżyć któregoś z belfrów o zatrucie ich umysłów jadem nacjonalizmu i antysemityzmu. Choć przyznaje: "Przygotowali odpowiedni grunt pod to, co sprawiło, że już po kilku latach kraj znalazł się na krawędzi przepaści". Raczej nie ma wątpliwości, kiedy podaje: "Tę wielkoniemiecką megalomanię, która szła w parze z pogardą dla Żydów i Słowian, wynieśli na ogół z własnych domów". Okazuje się, że ojczym Autora (Hans Pollack) chodził w Linzu do tej samej szkoły, w której swą edukację pobierał niejaki... Adolf Hitler! Obu uczył m. in. Leopold Poetsch. Pozostał też w serdecznej pamięci stryja M. Pollacka. Sam Hitler miał w "Mein Kampf" poświęcić całą stronę ukochanemu nauczycielowi historii...
"Po roku 1945 latami dużo milczano, przemilczano i pomijano milczeniem. Moja generacja dorastała w milczeniu, które czasami prawie dudniło w uszach" - czytając te słowa przypomina mi się scena z mego studiowania na UMK w Toruniu i furia naszej lektorki języka niemieckiego (rodowitej Niemki), która na dźwięk samego słowa "wojna" wpadła w furię i ciskała się na nas: "Wy tylko ta fojna! I ta fojna! Skończcie o tej fojnie!". Rzecz wydarzyła się w 1989 r.? A jednak czyta się z satysfakcją takie mądre sformułowania: "Obnażanie warstwa po warstwie, zasypanej przeszłości wymaga nierzadko wielu kosztownych badań i nieomal archeologicznych wykopalisk. Dość często przez przypadek wychodzą na jaw sprawy, o których albo nie wiedzieliśmy, albo wyparliśmy je ze świadomości, prawda bowiem mogłaby być dla nas nieprzyjemna czy krępująca". Proszę tych zdań nie odnosić tylko do tej konkretnej sytuacji (rodzic - zbrodniarz nazistowski). Podkreślam je ołówkiem 5B bardzo mocno (s. 68), bo wiem już teraz: będę do NICH wracał!
Ciekawe, że Martin Pollack nie ucieka od współwiny w zbrodniczym procederze (np. kiedy pisze o Holocauście,  getcie w Łodzi/Litzmannstadt) swych rodaków, czyli Austriaków. Zresztą wspomina swego krajana Adolfa H. Wracają do niego samego (choćby po wizycie właśnie w Łodzi i poznaniu losów tamtejszych Żydów) pytania: "Czy nasze dzieci i wnuki nie zasłużyły na to, żeby nie ciążył nad nimi mroczny cień przeszłości?". I rodzą się wątpliwości, jak o tym mówić i czy w ogóle mówić własnemu synowi: "Czy rzeczywiście muszę opowiadać własnemu synowi wszystko o swoim ojcu, a jego dziadku, o jego fascynacji reżimem i narodowym socjalizmem, jego mundurze z podwójnymi znakami runicznymi, SS, na patce oficerskiej na kołnierzu i z trupią czaszką na czapce, o jego służbie «frontowej», która zaprowadziła go także do Polski?".
 "Topografia pamięci"  Martina Pollacka jest swoistym rozliczaniem się z przeszłością. Bardzo pouczająca jest historia doktora Rudolfa Basta, dziadka Autora. Bez problemu w Internecie odnajdziemy jego zdjęcie, jakie zamieszczono w rozdziale "W lesie". To samo dotyczy również ojca/syna, czyli SS-Sturmbannführersa Gerharda Basta. Zaskakuje mnie relatywnie młody wiek tego drugiego: w chwili śmierci miał zaledwie 36. lat (rocznik 1911). Ale znajduję ciekawy wątek dotyczący babki Best: "Dzisiaj nie czuję już goryczy, tylko głęboki smutek. smutek... ale i wstyd, także z powodu mojego zachowania wobec babci, która rzeczywiście była studwudzietoprocentową nazistką. Ale czy musiałem koniecznie ranić tę starą kobietę aż do jej śmierci? Nie jestem pewien".  To są te zaskakujące wnioski jakie znajdujemy w podobnych pracach.
Chciałbym wiedzieć jedno: jaki był odbiór w Austrii czy Niemczech"Topographie der Erinnerung"?  Czy w ogóle w niemieckojęzycznych środowiska przetaczają się dyskusje wobec takich publikacji? Czy jest to zupełnie obojętne? Było - i szlus! koniec! nie ma tematu? Ma zdecydowaną rację Martin Pollack pisząc w pierwszym zdaniu swej książki: "Wielką historię łatwiej będzie zrozumieć, kiedy przyjrzymy się jej, że tak powiem, od podszewki, z perspektywy indywidualnych doświadczeń, przeżyć, również tragedii". I konsekwentnie idzie tą drogą. Tak zresztą sam staram się przekonywać swoich uczniów: patrzenia na dzieje własnego Narodu przez pryzmat własnych losów, swojej rodziny (bliższych i dawnych krewnych lub powinowatych).  Wiem, że myśl austriackiego pisarza nie jest wcale odkrywcza. Warto jednak od czasu do czasu przypomnieć ją.
Martin Pollack stawia bardzo często trudne i nie wygodne pytania? Dotyczą one tak oprawców, jak i ofiar. Zgoda na milczenie? Świadome zapominanie? Wypieranie ze swych komórek niewygodnych faktów i czynów? Takie pytania wracają choćby w chwili, kiedy czytamy o zbrodni na Żydach w Rechnitz. W wolnej encyklopedii dostępnej nam za jednym kliknięciem znajdziemy chyba dość niezręczne zdanie o tym,o czym czytamy w "Topografii pamięci":"Rechnitz we wschodniej Austrii, gdzie w 1945 roku odbyło się masowe rozstrzelanie węgierskich Żydów, a potem zabici zostali robotnicy przymusowi, którzy zakopywali ich zwłoki. Przez lata mieszkańcy milczeli, kryli sprawców i nie chcieli wyjawić miejsca pochowania pomordowanych". 25 III 1945 r. zamordowano 180 węgierskich Żydów! Z tego doświadczenie zrodziły się konkluzje M. Pollacka: "Co każe ludziom sznurować usta? Strach? Przed czym? Przed mordercami i ich następcami? A może strach przed upiorami przeszłości? A przecież wiemy, że nie da się tego zażegnać milczeniem". Nie do innych wniosków dochodzi, kiedy opisuje los Cyganów/Romów z Goberling, mordzie na nich, kolejny przypadek historycznej amnezji! Przemilczanie! To jak z  n a s z y m  Katyniem, kiedy rodzimy sowietyści wmawiali, że zbrodni dokonali Niemcy. A sprawa Jedwabnego? Raz jeszcze cytat z czytanej książki: "WSZELKA PRÓBA [..] ODWRACANIA GŁOWY, ZATYKANIA USZU SKAZANA JEST NIECHYBNIE NA PORAŻKĘ". Czy ja  T O  muszę pisać tak ogromnymi literami?!  M u s z ę ! Sami sobie odpowiedzmy na pytanie "dlaczego?".
Coraz to "Topografia pamięci" zaskakuje mnie! Niemal z każdą przeczytaną stroną doceniam wartość tego, co ma nam do przekazania Autor! Tak, od prawdy historycznej nie uciekniemy. Tym bardziej teraz, kiedy różnym głowom roi się, aby oddzielać plewy od zboża i palcem wskazać durnemu Narodowi kto jest bohaterem a kto wrogiem!... Może kogoś ucieszy (?) zdanie, które otwiera rozdział "Pamięć w społeczeństwie zróżnicowanym": "Żyjemy w społeczeństwie, które wydaje się pod wieloma względami coraz bardziej zróżnicowane, rozwarstwione, podzielone zarówno politycznie i kulturowo, jak i etnicznie". Ależ to  pi e r w s z e  przy tym czytaniu (zupełnie nie chronologiczne) moje podkreślenie w tekście Martina Pollacka. Jeśli ktoś myśli użyć go do podparcia swej paranoidalnej ksenofobii, to niech przypomni sobie, że sami jesteśmy spadkobiercami wielokulturowej i wielonarodowej Rzeczypospolitej Obojga Narodów! Tak, trzeba do  t e g o   wracać i przypominać. Bo M. Pollack ma świadomość z jakiego gruntu wyrosła choćby jego rodzima Austria: "O hegemonistycznym społeczeństwie nigdy w Austrii nie mogło być mowy, ani w w wielonarodowej c. k. monarchii, ani w nowszej przeszłości, również jeśli chodziło o przynależność etniczną". I płynie  opowieść o tym kto po II wojnie światowej szukał w Austrii nowego domu, nowego życia, skrawka wolności! I w tym miejscu zderza się historia ze współczesnością. Trzeba jednak przyjąć do siebie i takie stwierdzenia: "Przesądy na temat obcego, innego, który często jest postrzegany jako zagrożenie, nie są niczym nowym, istnieją od zarania ludzkości". I to też ktoś powie nie jest odkrywcze. Skądś w końcu wzięły się w użyciu pod różnymi szerokościami geograficznymi choćby nazwiska typu: Newman, Neumann, Nowakowski. Wronie spod ogona nie wypadły. "Napływ uchodźców przyjął w ostatnich latach [tekst jest z 2010 r. - przyp. KN] niewyobrażalne dotychczas rozmiary, na co polityka, ale także społeczeństwo nie znalazły adekwatnej wspólnej odpowiedzi". Fakt.  Ujawniają się w europie rządy, które potrafią przestraszyć się dziesiątki syryjskich dzieci. Znów wracamy do... szkoły? Doświadczenie z Hallein dedykowałbym rodzimym decydentom, którzy marginalizują problemy ksenofobii, rasizmu czy wręcz jawnego faszyzmu!  Podpisuję się choćby pod zdaniem: "Szkoły są lustrzanym odbiciem społeczeństwa, także jeśli chodzi o zróżnicowanie i o podziały". Można by było poświęcić temu spotkaniu oddzielny post. Szkoda. Czytam. Trafiamy na akcenty... polskie.
Choć prawdziwy cymes czeka na nas w ostatnim rozdziale "Topografii pamięci"! Szczególnie NASZĄ uwagę powinny skupić dwa rozdziały: "Polski morderca" (z II części zatytułowanej "Zdjęcia i polityka") oraz "Moje polskie lekcje" (z III części zatytułowanej "Europejskie regiony"). Tu dopiero dopadnie NAS huragan myśli (sądzę, że "Topografię pamięci" wykorzystam w kolejnych "Myślach znalezionych"?):"W Polsce nauczyłem się, że kiedy bada się przeszłość, bardzo ważne jest to, by nie zakładać niczego z góry ani nie patrzeć na historię przez cudze okulary, bo nie wyostrzają one obrazu, a raczej go mącą i pokazują wszystko w podmalowanym świetle, raz to na różowo, raz w szarości, zależnie od obowiązującej w danym czasie linii". I dlatego matematyk czy fizyk śmieje się z historyka, że u nich "2+2" zawsze równa się "4". Czy tylko Austriacy przemilczają? Czy to domena ustrojów totalitarnych? Zbieramy żniwo złego uczenia rodzimej historii! Że każdy miał visa pod pazuchą? Że każdy ratował Żydów? Że tylko my byliśmy ofiarami? Aha! i że nie było kolaboracji? No to mamy: "Jaką siłę wybuchu kryje w sobie historia, mogliśmy zaobserwować w ostatnich latach w Polsce, gdy mimo częstych zaciekłych sprzeciwów otwarto nagle mroczny rozdział przeszłości, który wprawił nas w przerażenie". Dlatego raz jeszcze użyję dużych liter, aby TA przestroga trafiała dalej i była niesiona prze tych, którzy przeczytają książkę Martina Pollacka lub ograniczą się do tego, co ja tu robię: "NICZEGO NIE WOLNO PRZEMILCZAĆ ANI TUSZOWAĆ". Prędzej czy później zemści się TO na NAS!
Książka Martina Pollacka (sam ironizował "Jak Pollack może wymyślać komuś innemu od Polacków?") uczy pokory. "Topografia pamięci" powinna stanowić kanwę dyskusji na różnych poziomach edukacji. To kolejny dobry głos w sprawie prawdy historycznej. Wielkie brawa należą się Wydawnictwu Czarne, że po raz kolejny sięgnęła po prozę tego austriackiego pisarza. Mi nie pozostaje nic innego, jak odnaleźć kolejne tytuły? "Topografia pamięci"naprawdę filtruje nam... pamięć. W i e l e  z tego, co TU przeczytałem staje się MOIM! Pewnie ktoś nie powiązany tak emocjonalnie z historią, jak m. in. piszący to tu, inaczej by reagował i inne kładł cytaty (dlaczego nic nie wspomniałem o przemianach 1989 r.? "Solidarności"? czy rozkładzie Czechosłowacji?). Wiem. i na tym polega mądrość takich książek. Chyba jednak potrzebujmy ich! Napisanych jakby na zewnątrz nas, nie z kręgu polskiej publicystyki czy historiografii. Na koniec jeszcze jedna przestroga Autora "Topografii pamięci":

"BADANIA HISTORII - WŁASNEJ, ALE TAKŻE CUDZEJ, BEZ ŻADNYCH UPRZEDZEŃ, JEST NAJWAŻNIEJSZYM WARUNKIEM ZROZUMIENIA SAMEGO SIEBIE, ZNALEZIENIA WŁASNEJ TOŻSAMOŚCI - I SPOTKANIA SIĘ Z INNYM NA RÓWNYM POZIOMIE". 

"I bez Martina Pollacka to wiemy!" - czujny adwersarz wypali? Pozwolę się sobie nie zgodzić.

Paleta (XXVII) Franz von Lenbach

$
0
0
Selbstporträt Franz von Lenbach - robi na mnie wrażenie! Zaraz wejdzie tu Dürer lub Holbein. To ten sam duch renesansu. Takie mam odczucie. I stawiam zakład, że gdybym ten autoportret (self-portrait) pokazał w oderwaniu od tego pisania, to zapewne przekonałbym adwersarza, że to mistrz z... XVI w. Jak to ładnie napisano w odpowiedniej wersji"W": "Unter den Dargestellten befinden sich Otto von Bismarck, die beiden deutschen Kaiser Wilhelm I. und Wilhelm II., der österreichische Kaiser Franz Joseph, Papst Leo XIII. sowie eine große Anzahl prominenter Persönlichkeiten aus Wirtschaft, Kunst und Gesellschaft des späten 19. Jahrhunderts"
Ale ja zrobię w tej części "Palety" miejsca tylko dla jednego bohatera płócien mistrza z willi  des "Malerfürsten" w Monachium: Otto von Bismarcka (1815-1898). Mamy za sobą dwusetlecie urodzin "żelaznego kanclerza", a  przed sobą 120-lecie śmierci (30 VII 1898 r.).
Niestety, polska wersja zapisu "W" jest bardzo oszczędna i  nie rozpieszcza pamięci po niemieckim artyście Franzu von Lenbachu , który żył w latach 1836-1904. Niemiecka ugina się pod ciężarem faktów. Tym bardziej warto chyba zerknąć, jak na swych płótnach uwieczniał choćby Kanclerza. Miało powstać około osiemdziesięciu portretów? Bardzo szybko w moim folderze zjawiło się ich blisko dwadzieścia. Ze zrozumiałych względów wybrałem tylko kilka.


Panowie poznali się w 1874 r. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że Franz von Lenbach oddał swój talent na usługi tak Bismarcka czy niemniej II Rzeszy. Bo to przecież Jego obrazy stawały się nieomal tubą propagandową swoich czasów. Nie On pierwszy poświęcił swój talent panującym. Alboż wielcy mistrzowie (jak Leonardo, Rafael czy Michelangelo) nie mieli możnych (chwilami potwornych) mecenasów? Gdzie znaleźli by się bez wsparcia różnych Medyceuszy, Borgiów czy Sforzów? Pewnie nigdy byśmy o nich nie usłyszeli. Franz von Lenbach znany były ze swych wiejskich widoczków lub portretów? A może zapychałby kąty w piwnicach jakichś galerii. A tak? A tak mamy bardzo wyraziste kadry z życia starzejącego się pruskiego junkra, która "krwią i żelazem"zjednoczył Niemcy, ba! jak sam o osobie mawiał był... akuszerem narodzin w 1871 r.


Franz von Lenbach musiał przypaść do gustu Otto von Bismarckowi, skoro pomiędzy nimi zawiązała się tak silna zażyłość! Zaproszenia na Boże Narodzenie, czy w dniu urodzin (o ironio: 1 kwietnia) raczej nie należały do zwykłej kurtuazji. To dzięki portretom von Lenbacha widzimy Bismarcka zwykłym obywatelem Niemiec. Zapominamy o Jego wielkości, o Jego zasługach - to pospolity Niemiec (Prusak) w czapce, kapeluszu czy gołej głowie.


Historycy sztuki dzielą na różne okresy powstanie kolejnych portretów: kiedy Bismarck był jeszcze "na urzędzie" i jak wziął rozbrat z narwanym Hohenzollernem, czyli Wilhelmem II. Ciemne tło tych płócien doskonale kontrastuje z jasnym obliczem portretowanego, jego siwą głową, dostojeństwem starości. Pikielhauba, czapka, kapelusz - to też atrybutu zmieniających się ról w długim życiu kanclerza. 




"Cieszę się, że mogę zobaczyć, jak zostałem uwieczniony przez  Lenbacha. Chciałbym, aby takim zapamiętali mnie potomni"- pozwalam sobie chyba na dość swobodne tłumaczenie słów Ottona von Bismarcka. Niech mi będzie darowana moja śmiałość. Wcale mnie nie zdziwiło, że kiedy przed laty Zakład Narodowy imienia Ossolińskich - Wydawnictwo Wrocław wydało książkę L. Trzeciakowskiego "Otto von Bismarck", to na jej okładce pojawił się portret Franza von Lenbacha. O nim samym w tejże biografii czytamy tylko:"Zdawało się rzeczą naturalną, że tak wybitny rzeźbiarz, jak Reinhold Begas czy malarz domu Bismarcków Franz von Lenbach uwiecznią zmarłego. Tymczasem Bismarck był przeciwny ukazaniu jego pośmiertnego wizerunku opinii publicznej. Ostatecznie jednak Lenbach, który widział Bismarcka na łożu śmierci, uwiecznił go na rysunku kredką"



Reprodukcje obrazów/portretów von Lenbacha znajdowały się w wielu niemieckich domach i urzędach. Innymi słowy sztuka odegrała po raz kolejny swą propagandową rolę. Jak bardzo eksponowano je? Wisiały w nobliwych gabinetach panów domu? Były ozdobą nad kominkiem? Trudno mi powiedzieć. O popularności ich jednak znajdziemy zapis m. in.  w "W". 

Przeczytania... (195) Magdalena Niedźwiedzka "Maria Skłodowska Curie" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

$
0
0
"Nieprzeciętna Polka, której zdarzyło się iść za głosem serca wbrew konwenansom. Film z brawurową rolą Karolin Gruszki w kinach"- taki dopisek znalazła się na okładce najnowszej książki pani Magdaleny Niedźwiedzkiej pt. "Maria Skłodowska Curie", jaką w roku 150 rocznicy urodzin Genialnej noblistki raczy nas Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Oto kolejna książka, której bohaterką jest ONA. Wychodzi na to, że to najczęściej brana "na warstat" biografia. Nie Piłsudski, nie Napoleon, nawet nie Hitler czy Stalin. Wszystkich tych panów bije na łeb na szyję Wielka Kobieta nauki. 
Filmu jeszcze w kinach nie ma (wchodzi w marcu). Nie mogę zatem ocenić gry pani Karoliny Gruszki. Książkę łykam z niezwykłą energię. Tak, piszę "łykam", bo to taka literatura, że delektując się jej narracją zapominamy o świecie. Raptem widzimy, że pomnikowa Maria staje się... istotą! Żywą! Namiętną! Kochającą? Przecieramy oczy ze zdziwienia, że  mogła mieć inne życie poza laboratorium, probówkami i tablicą Mendelejewa? "Wszystko się wydało! Wie o nas połowa Europy! Jak ma zejść jutro na obrady i spojrzeć tym mężczyznom w oczy?"- trzeba lepszej rekomendacji, aby zajrzeć do powieści pani Magdaleny Niedźwiedzkiej? O ile ktoś wcześniej zerknął do innych części tego cyklu (tj. 159 oraz 189) domyśla się kim był adresat tego pytania.
Tak, wątek zakazanej miłości, związanego z nią skandalem obyczajowym bez wątpienia dodaje koloru Marii Skłodowskiej-Curie. To jest ta bliskość, do której jesteśmy dopuszczani dopiero od jakiegoś czasu. Bo przez lata wiedzieliśmy tylko o Piotrze:"Nie z kochanką, tylko z Marie Curie. - Jeanne nie ukrywa zadowolenia. Poniżenie znajomej jest tym, czego pragnie najbardziej". Niemal od pierwszych stron powieści śledzimy koleje tego związku, który nie powinien był się zdarzyć? A na pewno nie wielkiej uczonej? To jakby Maria nie była kobietą tylko beznamiętnym pierwiastkiem, jakim jest Cl, O, Pb czy H2O. Mamy  Marię Skłodowską-Curie - kobietę! namiętność! miłość! Że to dla kogoś jakaś... poboczność czy szukanie taniej sensacji? Jestem daleki od tego, aby pikanteria scen wypierała inne obrazy z życia uczonej. Udawać jednak, że czegoś nie było, salwować się ucieczką pomiędzy te wszystkie pipety, menzurki i kwasy solne czy siarczany, to też nie profesjonalne. Jeżeli komuś trudno pogodzić się z faktem, że pod fartuchem uczonej biło serce, to niech lepiej omija książki, jak tę, której autorką jest pani Magdalena Niedźwiedzka.
Maria Skłodowska obrzucana błotem, nazywana "dziwką"? Żeby tylko. Z dalszej karty:"Żądam publikacji. Niech wszyscy wiedzą o tym bagnie, niech poznają genialną Curie... cholerną Żydówkę... złodziejkę... harpię... małpę...". No to kartka po kartce poznajemy. Zresztą trudno nie rozumieć oburzenia pani Langevin. Jej mąż Paul i jakaś tam Polka, do tego starsza od niego o pięć lat. Która żona udźwignęłaby taki skandal? Właściwie, to mamy chyba... moralny lub etyczny dylemat? Zresztą to jedna z pobłażliwszych wypowiedzi wyprowadzonej z równowagi kobiety!
"Obrzucają błotem madame Curie - rzuca Albert ironicznie" -  jakiż to Albert stawał w obronie polskiej uczonej? Ależ, to oczywiste, że Einstein! Rozmowa wielkich umysłów, to bardzo pouczające doświadczenie przy czytaniu tej powieści. Zawsze w takich chwilach zachodzę w głowę czy to rzeczywisty zapis rozmowy czy tylko imaginacja wyobraźni Autorki? Chcę wierzyć, że zdanie, które pada z ust madame Curie jest autentyczne: "Jestem laureatką Nagrody Nobla. Nie muszę się nikomu podlizywać". Jeśli nie, to i tak zdradza charakter uczonej."Czuje lekką irytację, kiedy widzi, jak Maria Curie kokietuje innych i posyła im znaczące, pełne erotyzmu spojrzenia: to nie powinno się zdarzyć podczas spotkań naukowych, gdzie spodziewał się wyłącznie merytorycznych dysput. Ma ochotę udowodnić Marii miałkość, nijakość i brak profesjonalizmu" - chyba widząc książkę na półce księgarskiej nie spodziewamy się podobnych przemyśleń. To znowu Einstein. Zignorowany Einstein!
I raptem z paryskiego salonu AD 1911 wracamy do mieszkania państwa Skłodowskich w Warszawie, ale w 1884 r. Oddanie atmosfery tego domu - bez matki, z dwoma dorastającymi pannami: "Była sfrustrowana. Przyzwyczaiła się do tego, że jej ustępowano. Ustępowano, ponieważ miewała błyskotliwe pomysły, a jej przenikliwość zadziwiała rodzeństwo". Piękny rys charakteru młodziutkiej Marii. Aż ciekaw jestem, jak to zostało zagrane. "Chcę być kimś - rzuciła twardo, odsuwając się od ojca. - To takie dziwne? Kimś, tato. Nie czyjąś żoną, tylko kimś" - imponuje mi taki rys, takie słowa. Charakterna Maria. Zresztą przekonujemy się tym w różnych momentach życia i na różnych stronach tej książki. Nie mogę zdradzić każdego  opisu. Nie po to pani Magdalena Niedźwiedzka trudziła się nad przeszło czterystoma stronami, żeby teraz zawrzeć każde wrażenia w jednym "Przeczytaniu...".
"Czasem jej się wydaje, że powinna mniej pracować. Ostatnio w środku nocy, pochylona nad aparaturą, zastanawiała się, co robi o tej porze w laboratorium. [...] Po prostu czekała na Paula, za każdym razem z nadzieją, że się pojawi" - tak miłość do tego jedynego Paula stanowi jądro powieści? A, na to pytanie proszę sobie samemu odpowiedzieć.
"On? Żórawski? Dobrze urodzony, świetnie się zapowiadający spadkobierca rodzinnej fortuny? Nie tak znowu wielkiej, myślała Maria ze złością. Miałby poślubić takie... nic? I cóż, że Skłodowska wywodziła się ze szlachty, skoro była biedna jak mysz kościelna? Panicz Żórawski z guwernantką" - już widzę, jak fala oburzenia przepływa pośród czytających. Że niby owi Żórawscy tacy niegodziwi? Wracamy do 1889 r. Na podobne zdarzenia należy patrzeć oczyma XIX-wiecznego rodzica, a nie XXI-wiecznego moralizatora. Tak, po prostu było. Panna bez posagu, nawet jeśli była herbowna (a Skłodowska pisała się "Dołęgą"), nie miała szans na dobrą partię w swoim tzw. środowisku. Taki związek nie miał szans przed sobą na rozwinięcie skrzydeł.  Ale jest okazja poszperać choćby w internecie, aby poznać losy onego Kazimierza Żórawskiego herbu Trąby (1866-1953). I to jest kolejna wartość dodana powieści pani Magdaleny Niedźwiedzkiej: szukamy. Nie ograniczamy się tylko do fabuły. Pewnie, że doskonale byłoby po odłożeniu powieści poszukać biografii Marii, które ostatnio pojawiły się na półkach księgarskich (przypominam odcinki 159 i 189 tego cyklu).
"Piotr odszedł. umarł? Kimkolwiek dla niej był, czuła się przy nim wolna i bezpieczna. Paul jest jak fatamorgana. Jej oczy napełniają się łzami. Jedna z nich uwalnia się i spływa po policzku. Usta poruszają się bezgłośnie" - oto stan ducha Marii z końca 1911 r. A na kolejnych stronach powieści odnajdujemy taki obraz tego związku:"Była adorowana, podziwiana, uwielbiana nawet,a to wszystko przy kompletnym braku wyczucia ze strony męża, co i kiedy wypada. Piotr był łagodny, mądry i głęboki, obojętny na codzienne sprawy, które nieświadomie spychały Marię, a ją też one mierziły. Miał wielkie serce, wielki umysł i potrafił być namiętny". Dobrze skrojona narracja powieści naprawdę może nas złapać, że zaczniemy każde napotkane zdanie traktować za zapis czysto biograficzny? I ja mam z tym kłopot. Przeczytanie kilku książek o Marii Skłodowskiej-curie wcale nie daje mi monopolu na nie mylenie się. Chciałbym skończyć pisanie o "sprawie Curie" taką oceną Paula Langevina: "Maria nie może znieść jego beztroski, spokoju, zadowolenia z tego, że walczą o niego dwie kobiety, pewności siebie, z jaką wygłasza komentarze na temat jej przewrażliwienia. Nie może znieść tego wszystkiego, co ma związek z jego żoną Jeanne! A najtrudniej znosi to, że nie może jej od Paula odsunąć, on sam zaś ogranicza się wyłącznie do zapewnień, że coś zmieni". Historia sama dopisze (bo nie Autorka powieści) ciąg dalszy: wnuczęta Marii (Hélène Langevin-Joliot)  i Paula (Michel Langevin) pożenią się!
"Uważa mnie pan za istotę ograniczoną, jak każdy męski szowinista. - Madame Curie unosi się gniewem" - proszę sprawdzić do kogo tak ostro odezwała się bohaterka nr 1 powieści. Można by skompilować ciekawy quiz z cytatów. A może recepta dla niektórych z nas, mężczyzn wynikająca ze "sprawy Curie"(a miało nie być już nic na ten temat?). To chyba jednak dość bolesna nauka, aby z niej nie skorzystać: "Paul Langevin zastanawiał się czasem, po co mu ten romans. Maria nie była pierwszą kochanką, z którą zdradzał Jeanne, na pewno jednak okazała się się najkłopotliwsza. Zdarzało się, że cynicznie podsumowywał głupotę mężczyzn wiążących się z wykształconymi kobietami. Za dużo wiedziały i zbyt wielkie miały aspiracje, w ogóle myślały kategoriami ja i dla mnie, myślały... może problem tkwił w tym właśnie?". Ku przestrodze i zimowym przemyśleniom... Potoku wyzwisk Jeanne Langevin w kierunku Marii, w obecności Bronisławy Dłuskiej, nie będę cytował. Ciekawi mnie za to co innego, czy naprawdę Skłodowska-Curie przeżywała triumf Amundsena i tragedię Scotta w drodze na biegun południowy?
Z wielką sympatię i ciepłem pani Magdalena Niedźwiedzka za to kreśli losy związku Marii z Piotrem Curie: "Piotr był z siebie dumny, ponieważ rzadko miał okazję udowodnić żonie, że jest mężczyzną skutecznym. Maria była zwariowana i marudna, kochał ją jednak ponad wszystko. Każdego wieczoru wracał do domu wzruszony, że ją tam zastanie. Uważał się za szczęściarza". Tym bardziej, że przewidywano mu los... starego kawalera. Pojęcia "singel" nikt wtedy jeszcze nie znał.
"- Jak mógł? - szepnął Eugène, czując niepohamowany gniew na syna. - Nad czym się znów zamyślił? Jak tak można? Jak on mógł się tak zamyślić?" - te słowa (lub ich sens) pana E. Curie przytacza Autorka, aby dopełnić obrazu tego, co się wydarzało w Paryżu 19 kwietnia 1906 r. Wiem, że Piotr jadąc do Zakopanego uczył się polskiego, ale jeśli wierzyć Autorce powieści (a nie mamy podstaw, aby tego nie robić, bo zapewne wnikliwie to zbadała), to pisał listy do swej ukochanej Marii po... polsku!
Przez powieść przewija się jeszcze jeden życiowy wątek: znajomość z Albertem Einsteinem. Chciałbym być świadkiem, jak tych dwoje przechadza się ulicami Paryża. Ona pokazuje miasto Jemu: "...a ten cieszy się bezwstydnie na widok każdej loretki, gryzetki  czy midinetki. Głośno komentuje wygląd co urodziwszych kobiet, jakby były rasowymi klaczami, zwierza się madame Curie ze wszystkiego, co słyszał o paryskich kokotach i kurtyzanach, a Maria z niechęcią przyznaje w duchu, że niektórym ludziom pasują nawet świństwa". Proszę zwrócić na dobitną ocenę stolicy Francji na początku XX w.:"...bo Paryż dla tych, którym się nie powiodło, jest szarą śmierdzącą umieralnia". Poczułem się, jakby pani Magdalena Niedźwiedzka chciała mnie raz jeszcze zabrać do Paryża V. Hugo. Ale nie będzie zejścia "do nizin", nie dojrzymy nędzy Fantyny, zuchwalstwa Gavrocha.
Czy po przeczytaniu przeszło czterystu stron będzie mi się chciało obejrzeć Karolinę Gruszkę w roli Marie Curie? O tak, bardzo nawet. Na razie zostaje mi obejrzenie zwiastunu na YT. Powieść pani Magdaleny Niedźwiedzkiej jest niczym innym, jak subtelnym zaproszeniem na spotkanie z filmem, ale przede wszystkim z życiem Największej Polki i Największej Kobiety Wszech-czasów! Za mało cały czas wiemy o tej Niezwykłej Kobiecie. Może spójrzmy na świat Jej oczyma, Jej myślą:

"Nie można [...] mieć nadziei na skierowanie świata ku lepszym drogom, 
o ile się jednostek nie skieruje ku lepszemu. W tym celu każdy z nas powinien pracować 
nad udoskonaleniem się własnym, jednocześnie zdając sobie sprawę ze swej, 
osobistej odpowiedzialności za całokształt tego, co się dzieje w świecie, i z tego, 
że obowiązkiem bezpośrednim każdego z nas jest dopomagać tym, 
którym możemy się stać najbardziej użyteczni".

Spotkanie z Pegazem... (91) Jarosław Iwaszkiewicz "Upokarza mnie miłość"

$
0
0
Trzy lata temu. W odcinku 22 tego cyklu. Jarosław Iwaszkiewicz (1894-1980). Nie ma żadnej okrągłej rocznicy. Zaledwie 123 urodzin? Tak, dzisiaj 20 lutego. Hm... Tyle trwało zniewolenie ostatnich rubieży Rzeczypospolitej Obojga Narodów do pamiętnego listopada 1918 r. Wraca do mnie pytanie, jakie postawiłem we wspomnianym odcinku: kto dziś czyta Jarosława Iwaszkiewicza?... Rzadko wraca do mnie zwrotna odpowiedź. A kto czyta prozę Iwaszkiewicza? W rankingu najpopularniejszych postów na tym blogu pozycję 5 zajmują "Przeczytania..." odcinek 9 poświęcony "Podróży do Włoch" chyba już wiadomo kogo. 11162 wejścia. Mało to czy dużo? To już kwestia do analizy i dyskusji. Ja po prostu odnotowuję ten fakt. W końcu historyczny. Zresztą wrzucając do wyszukiwarki tego blogu hasło "Iwaszkiewicz" dostrzeżemy, że to nie jest li tylko sezonowe zainteresowanie Poetą/Pisarzem/Prozaikiem. 


Jesteśmy świeżo po Walentynkach. Dokonuję więc dość prowokacyjnego wyboru: wiersz pt. "Upokarza mnie miłość". Każdy z nas, jak mniemam, stał nad zgliszczami swego uczucia. Życiowe Rozłogi wpisaliśmy w swe życiorysy mniej lub bardziej świadomie, zaskoczeni ich rozmiarem podnosiliśmy się (o ile stało sił) lub brnęliśmy w upadku...

Kotara da nam światło zielone jak woda.
Smuga słońca nam powie, że jest nieskończoność,
Spokojnego odblasku twardawa łagoda
Spłynie na twoje ciało jak jasna zieloność.


Na sinym aksamicie będziesz jak morela,
Wyłuskana z szat wszelkich, spokojnie okrągła.
Przyłożę do twych piersi gestem menestrela Rękę,
a pierś twa zadrży jak struna pociągła.


Gdy palcem znajdę ust twych jedwabną oponę,
Gołębie złotych blasków przelecą sufitem
I roztopią się w oknie — pachnącym błękitem.


Zielenią zadumaną i żółcią karmione.
Wreszcie na bladych okien wodniste zasłony
Upadnie siny wieczór w czarną noc zmieniony.

Od blisko dwóch lat wyczekuję na tom 2 biografii Radosława Romaniuka pt. "Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza". A jakżeż tom 1 zaznaczył swą bytność w odc. 43 "Przeczytań..." (z 10 VI 2015, ba! aż dwie książki samego mistrza Jarosława i dwie o Nim w tym samym cyklu). Cisza wokół wcześniejszych deklaracji szacownego Wydawnictwa Iskry. Należę do tego grona czytelników, która wciąż czeka. 
Zamykam to mało optymistyczne "Spotkanie..." fragmentem innego wiersza. Zagadka dla miłośników poezji Jarosława Iwaszkiewicza: jakiego

Rozum nie mógł uchwycić uczuć, co tułacze
Rozpierzchły się po kątach snu pełnego mgłami,
Zatrzymał się niepewny w świadomości bramie
I nie mógł pojąć zrazu, że po prostu płaczę.

PS: Smutna dopada mnie wiadomość: w wieku 102 lat zmarła pani Danuta SZAFLARSKA.  Pewna epoka zatrzasnęła nieodwracalnie drzwi.

Przeczytania... (196) Bartosz Janiszewski "Grzesiuk król życia" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

$
0
0
"Wszyscy podkreślali, że Stasiek zrobił karierę mimo dość przeciętnego talentu muzycznego, za to dzięki autentyczności. W wypadku tej historii zbieżność życia z legendą przedmieść jest jednak tak duża, że zachodzi podejrzenie, że może być wymyślona" - taką cenzurkę wystawił Bartosz Janiszewski w napisanej przez siebie biografii pt. "Grzesiuk król życia", którą bardzo starannie edytorsko przygotowało Wydawnictwo Prószyński i S-ka. 
Kiedy by mnie ktoś z Warszawy zapytał na powiedzmy Krakowskim Przedmieściu, jakie mam skojarzenia z tzw. folklorem warszawskim to bez zastanowienia odpowiedziałabym: Stefan Wiechecki-"Wiech", Kapela Czerniakowska, Jarema Stępowski i Stanisław Grzesiuk. Prędzej mi się po głowie tłucze wspomnienie jakichś telewizyjnych wystąpień  w TVP ze swoim bandżo, niż tytuły książek, które namiętnie czytał (i posiadał) jeden z moich osobistych szwagrów. Muszę tu się od razu przyznać (a i może niektórym narazić?), ale  n i c  z Grzesiuka nie czytałem. Może dlatego, że obozowa tematyka nigdy mnie nie przyciągała? Ta strona twórczości barda stolicy (jest i dopisek na okładce: "Pierwsza biografia barda stolicy") pozostaje dla mnie niczym tabula rasa. Trudno. Nie ON jeden pozostał poza kręgiem moich literackich poszukiwań i przeczytań. Tym niemniej sięgnąłem po książkę Bartosza Janiszewskiego.

Skoro sam bohater był nie tuzinkową postacią Warszawy, to i ja postanowiłem nietuzinkowo napisać o jego biografii. Zrobię przegląd na "chybił - trafił". Wybiorę kilka scen z życia Głównego Bohatera. I tylko przyczynię się (jak mniemam) do przybliżenia sylwetki i losów człowieka. Proszę nie mieć do mnie pretensji o ile język, jaki tu znajdzie swe odbicie odbiegać będzie od pewnych, ogólnie przyjętych norm. Ja z tekstem źródłowym polemizować nie mogę. Na to zresztą też uczulam własnych uczniów. Korekt robił nie będę. Zresztą jakakolwiek ingerencja w język Stanisława Grzesiuka byłaby odczytana za nadużycie! A kim ja u diaska jestem, aby poprawiać Mistrza?
Trzeba to przyznać, że Autor (tak bardzo kojarzy mi się ze śp. dziennikarzem TVP, korespondentem w Paryżu, który zmarł w 1981 r., niestety nie mogę znaleźć czy obu Janiszewskich cokolwiek łączy ze sobą?) wykonał kawał dobrej roboty. Przeszło czterysta stron robi wrażenie. Do tego bogactwo ikonograficzne. Nie dość na tym w tekście wykorzystano m. in. nigdy nie publikowane fragmenty rękopisów "Boso, ale w ostrogach".
"Szybko się na mnie poznali ci Niemcy. Wiedzieli, że jestem bystry chłopak, i nie chcieli, żeby stała mi się jakaś krzywda, to mnie wzięli na przechowanie do obozu koncentracyjnego" - chyba nie spodziewalibyśmy się takiej oceny zdarzeń."Ładne mi przechowanie"- sapnąłby nie jeden z nas. Myślałby kto, że Grzesiuk pisze o sanatorium w Baden-Baden czy Karlsbadu, a nie o Konzentrationslager Dachau und Mauthausen-Gusen. Autor biografii skomentował ten stan ducha: "Żart pomaga mu po wszystkim oswoić to, co przeżył. Zanim to przeżył, też udawał wyluzowanego. kiedy na posterunku gestapo Niemcy mówi mu, że trafi do obozu koncentracyjnego, wzrusza ramionami. W obozach też przecież żyją ludzie". Życie obozowe wyciśnie swoje piętno na Grzesiuku. Znajdziemy tego ślady w czytanej biografii.
"Z wszystkich nieszczęść, które mogą spaść na jedenastoletniego chłopca, najgorsza jest nuda. Stasiek nienawidzi nudy, a tego popołudnia widmo braku rozrywki czuć już od obiadu" - jak ową nudę zabijał, odnajdujemy na kartach książki B. Janiszewskiego. Właściwie jest dla mnie zaskoczenie, że Grzesiuk nie był rodowitym warszawiakiem. Nawet przecieram oczy. Myślałem, że piewca Czerniakowa musi być tu urodzonym. nic bardziej mylnego: "W Małkowie przez cały miesiąc spadnie niecałe 10 milimetrów deszczu na metr kwadratowy. Szósty maja jest najzimniejszym dniem w całym miesiącu. [...] W czasie tych niezbyt sprzyjających okoliczności Stanisław Grzesiuk melduje się na świecie" - i to jest przykład owego kawałka dobrej roboty Janiszewskiego. Chcąc napisać o pogodzie sięgnął po stosowne wydanie "Gazety Rolniczej".
Zawsze wyczula się mój historyczny węch (wychodzi ze mnie szperacz genealogiczno-heraldyczno-familijny?), kiedy pojawia się jakaś wzmianka natury"pochodzenie", to idę tym tropem. Identycznie jest i w tym przypadku. Autor odnotował: "Wiele lat później lekarz analizujący genotyp krwi powie Krystynie, siostrze Stanisława, że korzeni rodziny należy upatrywać wśród Tatarów krymskich. Do dzisiaj Grzesiukowi mają ostre wschodnie rysy i ciemn karnację. Stanisław był idealnym przykładem tej urody". Niech ktoś zaprzeczy czy to nie ciekawe? Dla mnie: b a r d z o . Oto kolejny przykład na złożoność losów polskich rodzin. I to nie koniecznie tych... heraldycznych.
Bartosz Janiszewski zaczął swoją książkę od... "Epilogu". Smutny to mimo wszystko początek. Jesteśmy w szpitalu, niedziela 20 stycznia 1963 r. Piszący te słowa zjawi się na tym świecie za cztery miesiące i dziewięć dni, za trzy dni urodzi się mój serdeczny przyjaciel "Szymon", za równe ćwierć wieku zostanę ojcem:"Żyć na rozkaz  też jakoś nie ma chęci - mówi teraz przyjacielowi. Ma ciężką gruźlicę - czytam za B. Janiszewskim. - nie może chodzić, nie może śpiewać, pić ani palić, nie może nawet głęboko oddychać. Tabletki nasenne musi odkładać przez cały pobyt w szpitalu, chociaż bez nich przesypia nocą ledwo trzy godziny". Następnego dnia, w poniedziałek 21 stycznia:"Pielęgniarka nie krzyczy, nie lamentuje. To szpital chorób płuc, przez lata zdążyła się tu oswoić ze śmiercią, nie ma tu bez niej dnia. Mimo wszystko jest jednak trochę zdziwiona. Do tej pory nie widziała jeszcze, żeby ktoś umarł na siedząco". Skończyło się niezwykłe życie?
Zaskakujące są epizody okupacyjne: "Organizacja nie chce jednak nieporozumień ze Staśkiem, bo razem z kolegami dostarczają co chwilę znaczne liczby pistoletów, amunicji i granatów. [...] Na Czerniakowie ferajna zna każdy zakamarek, krzak i dziurę w płocie. Nikt lepiej od nich nie nadaje się do szukania ukrytej broni". I co jeszcze bardziej zaskakującego:"Stasiek nosi przy sobie broń, odkąd wróci do Warszawy. [...] Wychodząc z domu, często zabiera ze sobą parabellum albo waltera, żeby w razie wpadki móc się bronić". Dla takich epizodów warto czytać podobne książki. Naukowe publikacje nam ich nie odkryją.
Z wszystkich szpitalnych scen można by skleić ciekawą historię szpitalnictwa w PRL-u tamtego okresu. Zaiste pouczająca byłaby TO lektura. Mi zapada szczególnie w pamięci i szukam sceny, kiedy w czasie dość skomplikowanego i bolesnego (a do tego niebezpiecznego) zabiegu doszło do wymiany zdań na linii Grzesiuk, a pani doktor Ada Birecka (naczelny chirurg sanatorium w Otwocku): "Ożeż ty kurwo stara! - wrzeszczy Stasiek. Na sali operacyjnej robi się cicho. Cały personel też boi się doktor Bireckiej [...]. «Ciotka» bierze jednak głęboki oddech i odpowiada: «O reputację kłócić się nie będę. Ale jeszcze raz pan powie, że jestem stara, to wszystkie żebra panu wytnę»". Sama pani doktor później wspominała: "Pacjent w czasie operacji był przytomny i można było z nim rozmawiać. Większość krzyczała z bólu. Grzesiuk cały czas opowiadał dowcipy". Imponuje postawa, hart ducha Grzesiuka do choroby, która go zabijała (tj. gruźlica): "Szwaby mnie nie zabiły, to bakteria jakaś miała mi dać radę?". Niestety - dała. Jak wiemy na początku 1963 r. Miał zaledwie 55. lat.
"Zabierał ją niemal wszędzie. Razem z teczką urzędniczą niósł ją do pracy i przygrywał, czekając na przystanku na tramwaj. trzymał ją w ręku razem z kwiatami, idąc na śluby i pogrzeby znajomych" - o czym z takim artyzmem wspomina autor biografii. O bandżolce Stasiuka! Nie zabranie instrumentu do sanatorium potraktowane zostało jako przejaw przejęcia się jednak chorobą:"Z bandżolą pod pachą wychodził setki razy wieczorem na miasto, z którego jedynie kilka razy wracał trzeźwy, za to zawsze z instrumentem". Dzieło własnych rąk Artysty, dziś nieomal relikwia. Tylko nielicznie dostąpili zaszczytu zagrania na nim/na niej: Muniek Staszczyk (rocznik 1963) i Jan Młynarski (rocznik 1979). I takim go chyba wielu z nas zapamiętało: z bandżolą w ręku. I tak jest na okładce tej książki.
Zawsze zwracam uwagę na stronę fotograficzną / ikonograficzną książek. nie ma dobrego pisania o historii bez bogactwa ilustracyjnego! Tu mamy po prostu album Grzesiuka! Niemal z każdego okresu jego życia. To aż nieprzyzwoite, że możemy uczestniczyć w tylu spotkaniach, spacerach, jakie odbywał sam lub z bliskimi. Na wielu z nich widzimy uśmiechniętą gębę. W wigilię 1947 r. został ojcem. Córka. A jakże - Ewa: "Na kilka miesięcy poważnieje. Prosto z pracy wraca do domu, prawie nie wychodzi na miasto, a w niedzielę zamiast na wódkę z kolegami idzie z Czesią i córką w wózeczku na spacer do Łazienek. Spacery go uspokajają [...]".
"Na całodniowe, pełne wódki i śpiewu eskapady swojego męża Czesława Grzesiuk reaguje oczywiście z wściekłością. Denerwuje się, że go nie ma, a potem jeszcze bardziej, kiedy słychać go za daleka, jak idzie Franciszkańską i drze się: «Umarł pijak, ale pan»" - ale proszę się nie obawiać, Bartosz Janiszewski uspokoi nas: nie będzie burd czy nie daj Panie agresji wobec ślubnej połowicy. Oczywiście nie zazdrościmy pani Grzesiukowej męża moczymordy. Janiszewski cytuje jednego z przyjaciół (domu?): "Rurawski: Czesia pozwala mu pić tylko ze mną i Stefanem Krukowskim. Dlaczego? Bo byliśmy inteligentami? To nie ma żadnego znaczenia przy wódce. Ale Czesia mówiła, że skoro Józio jest z uniwersytetu, z Józiem będziesz przynajmniej spokojny i nie zrobisz niczego głupiego". Ciekawa filozofia wyboru.
"Żona Czesława Palacza serdecznie nie cierpi wizyt Stanisława Grzesiuka w swoim domu. Potrafi wejść bez pukania, z flaszką w ręku, rzucić wulgarnym żartem, a potem bezczelnie zaglądać w garnki, sprawdzając, co Palaczowa przygotowała dzisiaj na obiad" -  tolerancja pani P. miała swoje drugie dno. Czesiu zawdzięczał życie Staśkowi. Bartosz Janiszewski przytacza obozową opowieść z życia Palacza, zasłyszaną od tegoż brata: "Przez całą noc Stasiek czuwa nad Palaczem i siłą powstrzymuje go od pójścia na druty. Następnego dnia rano okazuje się, że esesman, który go męczył, dostał tyfusu i  został wysłany do szpitala na leczenie". Obozowe historie... Obozowa przeszłość... Kiedy napisze jedną ze swych najgłośniejszych powieści ("Pięć lat kacetu") rozpęta piekło! Dojdzie m. in. do procesu o zniesławienie z Edmundem Romatowskim, a w Dolsku dowiedzą się, że poważany Ludwik Chasiński pełnił w KL Gusen funkcję kapo!
Trudno przytaczać każdy obozowy epizod. Jeden wart jest tu wyeksponowania: relacja z księdzem Józefem Szubertem. Tak o nim napisał B. Janiszewski: "...Stasiek autentycznie nienawidzi kleru. Za sprawą komunizującego ojca unika religii od lat nastoletnich, ale wierzy, że istnieje jakaś siła wyższa, która nadaje światu sens, W obozie w jakikolwiek sens przestaje wierzyć". Budzący się gniew oddają chyba słowa: "Ty wierszy w to, że jest Bóg? To powiedz mi, gdzie on jest? Tu go nie ma na pewno". Po latach ksiądz Szubert kwestionował zapisy z "Pięciu lat kacetu", jakoby Grzesiuk nie modlił się:"Toć ty sam się modliłeś za moich czasów i wołałeś Boga!".  Proszę nie ominąć sceny z sanatorium w Otwocku, gdzie  grzeszną duszę ateisty Grzesiuka próbowała ratować pewna dewotka. Nie tylko poznamy los biednego Krzysia, ale i to gdzie owa dopatrywała się obecności Boga... Żeby ktoś nie pociągnął mnie do odpowiedzialności za kalanie czyichś uczuć religijnych zmilczę odpowiedniego cytata... 
Ciekawe, jak obecni lustratorzy oceniliby taki epizod z życia Grzesiuka, którego Autor biografii nie przemilcza: "W 1946 roku wstępuje do PPR. Legitymacja partyjna nie przynosi wtedy jeszcze wielu zysków, ale dla Stanisław to naturalna kolej rzeczy. Idee, w które wierzył jego ojciec i jego sąsiedzi, niesprawiedliwość przedwojennego ustroju i politycy uciekający przed wrogiem za granicę w pierwszych dniach wojny utwierdzają go w przekonaniu, że miana jest konieczna i dobra". Niemal, jako przejaw obrony swego bohatera, Janiszewski cytuje Jaremę Stępowskiego (tego od"suchego chleba dla konia" z doskonałego serialu "Wojna domowa" w reż. J. Gruzy): "Nie był komunistą. Ruskich nienawidził tak samo jak Niemców". I tego trzymajmy się.
Ta książka jest jak życie Stanisława Grzesiuka: pełna wzlotów i upadków. Chyba warto jakimś przesłaniem zamknąć tą (tu bardzo pobieżnie zaprezentowaną) historię. Bartosz Janiszewski powołuję się na niejaka Elżbietę Z. i notuje, co następuje:"Staś kochał ludzi, ale też się nimi fascynował. W każdym widział jakąś ciekawą historię. Poznawał człowieka i był go bardzo ciekawy. Dopytywał: «A jak? A skąd? A dlaczego?». Ludzie go za to lubili, bo okazywał im swoje zainteresowanie, ale on z każdego rozmówcy wyciągał dla siebie oddzielną opowieść. Dzięki temu poznawał człowieka". Czego i każdemu życzę. Poznawajmy się! Nie zamykajmy w schemacie internetowej znajomości na portalach społecznościowych. Bartosz Janiszewski zostawia nas z obrazem człowieka wyjątkowego. Oryginałem pod każdym względem. Wracając do mych braków w czytelnictwie dzieł Grzesiuka, to postaram się odszukać i przeczytać, nadrobić, choć jak wiadomo tylu innych (pewnie też większych literacko)  nigdy nie doczeka się swojej kolejki...

Lektury sprzed lat - odcinek 4 - "Lenin. Poezja, pieśń, proza" (Wydawnictwo Związkowe CRZZ Warszawa 1970)

$
0
0
"Życie i działalność Włodzimierza Iljicza Lenina to temat pasjonujący, temat, który porywa wielkością i pięknem, lecz zarazem uniemożliwia nieomal ujęcie go w kształt artystyczny, zbliżony choćby do doskonałości; kształt, który zawarłby w sobie wszystkie związane z imieniem Lenina treści i odczucia, a jednocześnie nie przytłoczył realizatorów i widzów ogromem poruszanych zagadnień, tak niewspółmiernym do możliwości najbardziej nawet doświadczonych i najlepiej wyposażonych zespołów" - zmęczyło mnie przepisanie tego JEDNEGO zdania. "It's Impossible!" - wykrzyknąłby rodak z Milwaukee. Dlaczego przyszło mi do głowy akurat to miasto ze stanu Wisconsin? Gdybyście czytali westernowe powieści Wiesława Wernica, to nie zdawalibyście mi takiego pytania.

JEDNO zdanie może zmęczyć! Może wykończyć! Ale to też cytat z Johnu Pawlaka, kiedy przyjechał do Kaźmierza i dowiedział się, że ma zostać ojcem chrzestnym dla Kargulowej wnuczki, Ani. Pojąłeś Ty z Młodego Pokolenia, który wzrastasz na przełomie XX i XXI wieku? Oto język, oto mądrość retoryki, jaką karmiono m. in. pokolenie piszącego te słowa. Kiedy tę książkę kończono drukować (marzec 1970 r.) myślisz, że ówczesny przedszkolak nie wiedział kim był Włodzimierz Lenin? Wiedział! Bo pośród bajek z Misiem Uszatkiem, Panem Kleksem i Wróbelkiem Elemelkiem leżały bajki o... Leninie. Wszystko w swoim czasie: odnajdę tom i ujawnię go kiedyś na tym blogu. Cierpliwości. Na razie musi starczyć nam TEN tom:  "Lenin. Poezja, pieśń, proza" z dopiskiem: "Materiały repertuarowe w wyborze Stefana Klonowskiego"  (Wydawnictwo Związkowe CRZZ Warszawa 1970). Posłużyłem się cytatem z końcowego rozdziału pt. "Propozycje programowe". Rozumiem, że autorstwa pana/towarzysza (niepotrzebne skreślić) S. Klonowskiego. Odczytuję ze zdjęcia nagrobka: pisarz, żył w latach 1903-1980. Miejsce wiecznego spoczynku u boku żony-literatki Gabrieli Pauszer-Klonowskiej znajduje się na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. Tak, tym samym, gdzie ostatnio doszło do profanacji grobu towarzysza "Tomasza".
"Stulecie urodzin wodza Październikowej Rewolucji jest doskonałą sposobnością do pokazania - choć w części - tego pisarskiego dorobku obozu socjalizmu w świecie. [...] Zgodnie z przedstawionymi już założeniami ideowymi jest to antologia utworów mówiących nie o Leninie samym, ale o tym wszystkim, co w umysłach ludzi najściślej wiąże się z postaci wodza rewolucji socjalistycznej - utworów wyrosłych z atmosfery walki rewolucyjnej i trudu budowniczych socjalizmu" - to z kolei ze "Słowa wstępnego", jakie spłynęło spod pióra Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego (1907-1985). To tegoż autora pieśni rozbrzmiewaj na placu Marszałka J. Piłsudskiego w Warszawie każdego 1 sierpnia, tak w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego? Jakie? A choćby słynna "Szturmówka". I ta, która zamyka każdorazowe narodowe śpiewanie: "Warszawskie dzieci"! To też Dobrowolski! 
Tom, to 621 stron! Podzielono to dzieło na kilka tematycznych rozdziałów: "Poezja", "Pieśń", "Proza artystyczna", "Przemówienia, artykuły, listy", "Dokumenty", "Wspomnienia", "Film i dramat", "Propozycje programowe". Nakład jeszcze dziś budzi respekt: 15 000 + 250 egzemplarzy. Na okładce jest wbita pieczęć: "Egzemplarz do użytku bibliotecznego". Widać władza (rządził wtedy jeszcze tandem Gomułka-Cyrankiewicz) zadbała, aby owo światło oświecenia bolszewickiego docierało poprzez bibliotek do mas miast i wsi! Nie korzystałbym z dobrodziejstwa tego pisania, gdyby nie moja uczennica Martyna  (patrz wcześniejsze wpisy tego cyklu). To za Jej sprawą trafił do mnie ten bezcenny "biały kruk" (powinien być: czerwony?). 47. lat od ukazania się tego tomu, to naprawdę czas niezwykłych przemian. Gdyby ktoś wtedy, w 1970 r., powiedział, że upadnie socjalizm, nie będzie Związku Radzieckiego/Sowieckiego, zniknie Lenin z cokołów pomników całej Polski i większości państw Europy - to zamknęłyby go odpowiednie "organy"w zakładzie dla nerwowo chorych! Izolacja takiego szaleńca byłaby wskazana. A jednak...
W jednym miejscu zgromadzono utwory poetyckie takich indywidualności, co Brecht, Gorki, Jesienin, Majakowski, Neruda, Prokofiew; ze strony polskiej Broniewski, Gałczyński, Jasieński, Jastrun, Kubiak, Różewicz, Tuwim. Na ironię losu  zakrawa, że pojawiły się wiersze, których autorami byli Stande  i Wandurski, których zamordowano w Moskwie w 1937 r.! Zastanawia mnie, co TU robi Puszkin. Co ja mogę w tym miejscu zrobić innego, jak zacytować po kilka strof z tych poezji. Tym bardziej, że osiągalność tego tomu i mu podobnych jest dziś znikoma. W szkołach znaleźli się niedouczeni nadgorliwcy, którzy w majestacie prawa (?) usuwali tego typu literaturę. Mamy-że udawać, że taka nie powstawała? Powstawała! Szkoda, że ta antylogia pozbawia nas choćby wierszy J. Brzechwy czy W. Szymborskiej. 

W czasie wojny światowej
W celi włoskiego więzienia w San Carlo,
Pełnego zatrzymanych żołnierzy, pijaków, złodziei,
Napisał jakiś żołnierz-socjalista
Kopiowym ołówkiem na ścianie:
Niech żyje Lenin.
( B. Brecht)*

Grób Lenina - prosty jak myśl,
myśl Lenina - prosta jak czyn,
czyn Lenina - prosty i wielki
jak Rewolucja.
(W. Broniewski)

Ileż by jeszcze trzeba trąb, żałobnych nut!
Bo, że umarł, to ciągle boli -
ten, który centrum globu przesunął na wschód
ramieniem proletariackiej woli.

Przysięgam: Już nigdy nie będę słaby,
pióro w promień przemienię i niech się promieni.
Oto nowe stulecie. A tylko dwie sylaby
L E N I N .
(K. I. Gałczyński)

Tu w fabryce Lenina, w ciemnym wnętrzu hali,
W złom grubości granitu bije młot ogromny -
I w rynnę spada pocisk z rozświetlonej stali.
Grom wojny.
(M. Jastrun)

Tak jak Lenin właśnie
Z rozumem
Męstwo łączył stale
I dość mu było
Stery ująć - 
Już się o dziób
Łamały fale,
Statkowi
Drogę ustępując.
(S. Jesienin)**

Boję się,
               czy pochody
                                    i mauzoleum,
hołdy
          ustalone w regulaminach,
nie zaleją
                ckliwym olejem
prostoty
              Lenia.
Ja drżę o niego
                         jak o źrenicę,
by go pięknością
                           nie załgano
                                              łzawą.
(W. Majakowski)***

I w burzy starć oszołomieni,
Brocząc krwią, kładąc się pokotem,
Wymawialiśmy imię: Lenin -
Tak jak już chyba nigdy potem!
(A. Prokofiew)****

...Wodzu nasz, wstań! W płomieniach świat!
krwawy toczy się bój,
burza nas pędzi i wiatr,
a Ciebie nie ma wśród nas!
Spoczywać teraz nie czas,
rzuć miękkie łoże.
(S. R. Stande)

Z daleka chaty wśród falistych lśnień,
Wśród zatopionych wiosek i przestrzeni.
Dymiły lasy. W ten wiosenny dzień
Urodził się nad wielką Wołgą Lenin.
(S. Szczipaczow)****

Mocno i pewnie chodząca po polskiej ziemi,
Umiłuj lud sprawiedliwy, co Polskę zbudził,
A tam, kochanie, gdzie mieszkał Włodzimierz Lenin,
Złóż kwiatek. To był przyjaciel tych prostych ludzi.
(J. Tuwim)

Z rozdziału "Przemówienia, artykuły, listy" kilka zdań, które sam wytworzył Włodzimierz Lenin. Mam nadzieję, że nikt tych cytatów nie potraktuje jako przykład propagowania treści bolszewickiej. Nie jestem epigonem tego bandyckiego systemu totalitarnego. Uważam jednak, że jeśli chce się podjąć walkę, konfrontację, dyskusję (kolejność układamy według gustu i upodobań) z przeciwnikiem, wrogiem, to trzeba chwycić się SŁOWA, którego autorem był ON sam! To już zastosowali stoczniowcy XXXVI lat temu w Gdańsku (jak na ironię w Stoczni im. W. Lenina!) i wywieszali m. in. takie hasła, cytuję z pamięci:"Państwo policyjne, to takie, w którym nauczyciel zarabia mniej od policjanta!":
  • W żadnym kapitalistycznym kraju świata - nawet w krajach najbardziej przodujących, jak Anglia, Stany Zjednoczone Ameryki, Niemcy - świat nie widział takiego gigantycznego ruchu strajkowego jak w Rosji w r. 1905. 
  • Zdobyto wolność druku. Cenzurę po prostu odrzucono na bok.
  • Ustrój radziecki - to maksimum demokratyzmu dla robotników i chłopów [...].
  • Nie boimy się przyznać do swych błędów i będziemy trzeźwo na nie patrzyli, aby nauczyć się błędy te naprawiać.
  • K o m u n i z m  -  t o  W ł a d z a   R a d z i e c k a  p l u s    e l e k t r y f i k a c j a    c a ł e g o   k r a j u.
  • ...program partii powinien stać się podstawowym podręcznikiem, który powinien dotrzeć do wszystkich szkół.
  • Nasza rewolucja osiągnęła to, że robotnicy Anglii i Francji występują jako oskarżyciele swoich rządów.
"Wołodia był nie lada psotnikiem i figlarzem, miał jednak wielką zaletę: był prawdomówny. Napsoci, napsoci, ale zawsze przyzna się do wszystkiego"***** - tak z nawiną wręcz szczerością i otwartością  wspominała brata starsza siostra, Anna Uljanowa-Jelizarowa (1864-1935). Tak, mamy tu we fragmentach wspomnienia również żony, czyli Nadieżdy Krupskiej (1869-1939). Bez wątpienia jest okazja poznać, jak modelowano obraz wodza w oczach proletariackiego ludu. dobroduszny, prostolinijny, prawdziwy "wujaszek Wołodia". Polecam opowieść u... fryzjera.
Gdyby ktoś chciał odtworzyć atmosferę  ówczesnych akademii na cześć Lenina czy bolszewickiej rewolty, to temu może posłużyć rozdział "Propozycje programowe". Nie chodzi o program takiej dajmy na to SDPRR, ale gotowe scenariusze inscenizacji. Zapewne w wielu szkołach AD 1970 (a i później) zerkano do tej lektury. Tu znajdziemy wskazówki dotyczące, jak grać, jakie przygotować dekoracje, jak umiejętnie wykorzystać światło czy muzykę.
"Lenin. Poezja, pieśń, proza", to niezwykły książkowy świadek tamtych czasów. Jeśli zdaje się nam, że kult jednostki kojarzy się tylko z nazwiskiem, a właściwie pseudonimem Stalina, to TU znajdziemy ślady, że było trochę inaczej. Rosja bolszewicka obalała świętych cerkwi prawosławnej, a na to miejsce kreowała swych świeckich bożków. Czemu innemu służyła budowa Mauzoleum Lenina na Красной площадьй? Inna sprawa, że gmaszysko wzniesiono wbrew woli Szacownego Nieboszczyka.
Nie jestem w posiadaniu  "Lenina...". Muszę tom oddać właścicielce, czyli M. Kowalewskiej. Pewnie, że żal rozstawać się. Móc spojrzeć na ten dziwny okres via poezja, pieśń, proza, list, dokument - rewelacja. To naprawdę, jak podróż w czasie. Ze swej strony mogę tylko apelować: ratujcie podobne lektury sprzed lat!  Nie spychajcie ich do poziomu... śmieci! To jest kawał cennej historii. Nie zapominajmy, że w wolnej Polsce nikt się nie odważył, aby wydać jakiś zbiorek pisma W. Lenina. Nie, żebym za nim i jego dziełami tęsknił. Ale chyba nie myślicie, że w moim księgozbiorze brakuje Włodzimierza Uljanowa-Lenina? Jest też Stalin. Że o innych totalitarnych bandytach nie wspomnę...
Na zamknięcie tego tomu raz jeszcze odwołuję się do tego, co napisał S. R. Dobrowolskiego: "Tylko taki hołd złożony człowiekowi, który życie całe poświęcił sprawie socjalizmu, a sprawa socjalizmu była dla niego wszystkim w życiu, będzie godny wielkiego myśliciela, humanisty i przywódcy rewolucyjnych mas pracujących świata. Jemu też w hołdzie, a czytelnikom na pożytek oddajemy tę piękną księgę".

Tłumaczenia:
* Lech Pijanowski
** Jerzy Litwiniuk
*** Adam Ważyk
**** Leopold Lewin
***** Izabella Zabłudowska

Przeczytania... (197) Feliks Koneczny "Dzieje Polski opowiedziane dla młodzieży" (Wydawnictwo Zysk i S-ka)

$
0
0
"Taki był zawsze, toteż nie miał poszanowania nawet u własnych poddanych; bano się go i nie lubiano. Miał Bolesław Śmiały i tę jeszcze wadę, że chciał sam jeden być wszystkim i wszystkim kierować, choćby nawet sprawami Kościoła" - rzadko się przydarza, aby do moich "Przeczytań..." trafiało dzieło niemal klasyczne! Bo i napisane przez nie tuzinkowego twórcę, a samego Feliksa Konecznego (1862-1949). To Jego pokolenie nazywano "pokoleniem pogrobowców" powstania styczniowego. Boć to Ono wyrosło na gruncie dramatu z 1863 r. i doczekało wolnej i niepodległej Rzeczypospolitej. Absolwent uniwersytetu Jagiellońskiego, habilitował się na Uniwersytecie im. Stefa Batorego w Wilnie. Trzeba-że lepszej rekomendacji? Pewnie, że jako piłsudczykowi przykro mi jest czytać, że odsunięto Go od pracy dydaktycznej z powodu krytyki obozu sanacyjnego. Teraz sławnie, w roku 155-tej rocznicy urodzin Autora, Zysk i S-ka Wydawnictwo przypomniało  "Dzieje Polski opowiedziane dla młodzieży". Rzadko też mam okazję wyrazić zachwyt dla szaty graficznej. Nie zapożyczonych reprodukcji dzieł wielkich mistrzów, ale chodzi o oryginale i jedyne w swoim gatunku ilustracje Mikołaja Kamlera. To już prawie nie trafia się we współcześnie wydawanych książkach. Brawo! Mieszko II, który miota się pomiędzy atakujących go zewsząd - doskonałe! Galeria książąt dzielnicowych - ze smakiem i humorem! Łokietek contra Krzyżaka, to nieomal stracie Dawida & Goliata - super! Król(-owa) Jadwiga z potężnym toporem, którym próbowała sobie wyrąbać drogę do ukochanego Wilhelma - po prostu zabawna! Albo Zygmunt Stary pałaszujący makaron/spaghetti - bravissimo! A apoteoza Adama Mickiewicza - bezbłędna! Kreska M. Kamlera - cudownie współgra z całością. Aż chciałoby się zawołać: komiksu w tym autorstwie. A jakżeż historycznego!
Wobec "Dziejów Polski opowiedziane dla młodzieży" mogę tylko westchnąć i zapytać: dlaczego nikt dziś tak nie pisze podręczników dla szkół? Gdzie są te wszystkie mądre głowy? Ktoś zaperzy się, że od śmierci Autora stan nauki poczynił postępy, że ho! ho!... Ale mi chodzi o narrację, styl, lekkość pióra. Nie jest szczytem geniuszu spłodzić tomiszcze, które zadowoli gusta wybrańców, którzy odróżniają Henryka VI Wrocławskiego od Henryka IV Probusa. Nawet komputer nie zna takiego przydomku syna Henryka III Białego, bo podkreśliło mi go na czerwono. Ale trafić w gusta młodzieży? Aż mnie korci, aby opisać pobyt mój z mymi wychowankami w Kaplicy Piastów we Wrocławiu w 2006 r. Odwiedziliśmy wtedy m. in. Henryka VI, ostatniego wrocławskiego Piasta. Ale to materiał na oddzielną opowieść, która do dziś pozostaje w sferze chęci...
Na pierwszy ogień nad lekturą powinni pochylić się nauczyciele. Ależ ja na dniach wykorzystywałem te teksty na lekcjach z licealistami! Kiedy książka towarzyszy mi przez osławione 45 minut, to znak, że chyba warta jest zaistnienia i podsunięcia pomysłu: zainteresuj się mną! Trudno oczekiwać, że młody człowiek zaraz sięgnie po dzieła Manteuffla, Bazylowa, Topolskiego czy Kieniewicza. On nawet może nie słyszał o Pawle Jasienicy. To może via Koneczny zrobi pierwszy krok ku szukaniu i zdobywaniu wiedzy? Tak, chcę w TO wierzyć,. I nie uważam tego za naiwną fantazję starzejącego się belfra, który od przeszło trzydziestu lat czyta swoim uczniom i czyta. Do tego szacownego grona (z braku miejsca nie wspomnę o klasykach antycznych itd.) teraz dołączam książkę Feliksa Konecznego.
Proponuję zrobić quiz historyczny z wyboru tego, co nam zostawił Autor. Na pierwszy ogień oczywiście idą Piastowie!

Zadanie 1: "Od tej chwili Niemcy nie mogli uważać państwa piastowskiego za ziemię niczyją ani też udawać, że wojują dla rozszerzenia wiary". Pytanie: Od jakiej chwili?
Zadanie 2:"...był teraz panem od Sali i Łaby do Dniepru i od Dunaju (płynącego na południu Słowacczyzny) do Morza Bałtyckiego. Panował nad wszystkimi (prócz Mazowsza) polskimi ludami, and Połabiem i Morawami, a nadto miał swych hołdowników na Słowacczyźnie i Rusi.  Rzesza słowiańska istniała, była dokonana". Pytanie: Kto tego dokonał?
Zadanie 3:"...wszyscy weszli w zmowę i rzucili się na Polskę. Król nie umiał niestety rozdzielić nieprzyjaciół, nie potrafił zawierać zręcznych sojuszy, jak to czynili jego ojciec i dziad. [...] Do tego doszła wojna domowa o dzielnice z braćmi, którym cesarz niemiecki przysłał wojsko na pomoc". Pytanie: Który z Piastów napotkał taki splot nieszczęśliwych napadów?
Zadanie 4:"Odzyskał ziemię Lachów i Grody Czerwieńskie, także Słowacczyznę, a w końcu uroczyście koronował się w Boże Narodzenie w roku 1076. Przywrócił więc blask polskiego państwa - ale niestety sam go też miał stracić". Pytanie: Który z Piastów koronował się w 1076 r.?
Zadanie 5:"...Bolesław kazał go oślepić. Takie okrutne były wówczas kary. Oślepienie było powszechne w podobnych wypadkach, a historia owych czasów zna kilkadziesiąt takich przykładów i w Polsce, i za granicą". Pytanie: Jaki Bolesław kazał oślepić barta?
Zadanie 6: "...trzy razy próbował dokonać zamachu na Kraków, a pomagał mu jego śląski imiennik, Mieszko Kulawy raciborski. Żeby go przeciągnąć na swoją stronę, Kazimierz podarował Kulawemu znaczny kawał ziemi krakowskiej z pięcioma grodami: Oświęcimiem, Zatorem, Bytomiem Górnym, Siewierzem i Pszczyną". Pytanie: O jakich Mieszkach wzmiankuje tu F. Koneczny?
Zadanie 7: "...poległ, a Tatarzy obnosili jego głowę, zatkniętą na dzidę, triumfalnie po obozie. Ze Śląska ruszyły tatarskie rzesze dalej na Morawy i Węgry, ale niedługo tam popasały, bo wiadomości o śmierci Dżyngis-chana w Azji i o zamieszkach o następstwo po nim skłoniły wodzów tatarskich do spiesznego powrotu do Azji". Pytanie: Jaki błąd historyczny popełnił Autor w cytowanym fragmencie?

Myślałem, że nie będę polemizował z książką sprzed co najmniej siedemdziesięciu laty? Jakiś tam magisterek wobec takiego autorytetu? A jednak nie da się nie odezwać. Ten błąd, o który pytam przy zadaniu 7, to nie jakaś tam gafa, błahostka: chodzi o całe 14. lat historii Czyngis-chan, gdyż ten zmarł w 1227, a nie 1241 r. Najazdu dokonał jego wnuk Batu-chan. Zaskoczyło mnie też nazywanie Mieszka Plątonogiego "Kulawym". Nigdy się z taki "zamiennikiem" nie spotkałem.  Tak jak nazywanie Władysława Łokietka: "Niezłomnym"? Autor nie miał wątpliwości, co do ilości synów Mieszka II. Czytamy m. in.: "...młodszego z dwóch synów, Kazimierza, kiedy ten był jeszcze chłopięciem, oddał do klasztoru, do benedyktynów".  Próżno jednak szukam imienia starszego Mieszkowica. W kolejnym zdaniu stoi na tegoż temat: "Starszy jego syn okazał się zupełnie niezdatnym do rządów, a młodszym był mnichem, nie mógł więc zasiąść na tronie". Nie ma więc sugestii, że był nim niejaki Bolesław Zapomniany!
Skoro mam już na tym etapie pewne wątpliwości, to czy sens jest korzystać z  "Dziejów Polski opowiedzianych dla młodzieży"? Ależ tak. Książka Feliksa Konecznego  powinna nas wyczulać na staranne przeczytanie."Uczeń jednak wpadnie w pułapkę?" - dopytuje się pani w plisowanej spódnicy w szkocką kratę. Jest to niebezpieczeństwo. Nauczyciel historii nie powinien wpaść w podobne sidła i to on ukazuje swoją kreatywność w dochodzeniu do prawdy.

Zadanie 8: "...wybrał się zaraz do Lwowa objąć kraj w posiadanie. Dwa razy Tatarzy próbowali wyprzeć polskie załogi, dwa razy zostali odparci. Król polski nie myślał być hołdownikiem tatarskim. Ruś Czerwona została uwolniona od tatarskiego jarzma na zawsze". Pytanie: Który z polskich władców na długie stulecia w granice Polski włączył ruski Lwów?
Zadanie 9: "...pozyskał sobie na Węgrzech przydomek Wielkiego, ale w historii polskiej nie ma go za co chwalić; słusznie powiedziano o nim, że był ojcem dla Węgier, lecz dla Polski ojczymem". Pytanie: Jakie pokrewieństwo łączyło monarchę węgierskiego z ostatnim Piastem?
Zadanie 10:"Wilhelm wjechał na zamek królów polskich. Straż zamkowa może się dziwiła, że go przepuścił stary kasztelan, Dobiesław z Kurozwęk; ale on wiedział. co czyni". Pytanie: Jakie były okoliczności wizyty tegoż Wilhelma na Wawelu?
Zadanie 11:"Krzyżaków było 16 tysięcy, naszych wraz z posiłkami o blisko osiem tysięcy więcej. Ale wszyscy Niemcy byli doskonale uzbrojeni w żelazo i tylko polskie i czeskie hufce mogły się z nimi równać, a nie litewskie chorągwie, które były lekkozbrojne". Pytanie (aż wstyd je zadać?): "O jakiej bitwie wzmiankuje w ten sposób Autor?
Zadanie 12: "Czekano na króla, bo nikt jeszcze nie wiedział, jaki go los spotkał, i gdy nadeszły pierwsze wieści, nikt nie chciał wierzyć nieszczęsnemu wydarzeniu". Pytanie: Na jakiego króla i w związku z jakim wydarzeniem oczekiwano?
Zadanie 13:"Dynastia jagiellońska stała się najpotężniejsza w Europie. Jagiellonowi panowali w Polsce, na Litwie, na Rusi, w Prusach, Czechach, na Morawach, na Śląsku, na Węgrzech, w Siedmiogrodzie, w Chorwacji, Sławonii i Dalmacji, a nadto byli zwierzchnikami wielkiego mistrza zakonu niemieckiego nad Morzem Bałtyckim i hospodarów Mołdawii i Wołoszy nad Morzem Czarnym, którzy byli ich lennikami". Pytanie: Za panowania jakiego Jagiellona dynastia święciła takie triumfy?
Zadanie 14:"Droga prowadziła przez dużą puszczę, zwaną Bukowińską. Tam Wołosi urządzili chytrą zasadzkę; popodcinali drzewa i sami ukryci w gąszczach walili je na polskie szeregi. Niepodobna było się bronić, bo w puszczy nie można było ani formować szyków, ani nawet nie było widać nieprzyjaciela". Pytanie: Który z polskich monarchów wygubił kwiat rycerstwa polskiego w czasie owej bukowińskiej potrzeby?

Mam nadzieję, że początkujący szperacz historii ogranie zawiłości epok i nie odstraszy go polityczna geneza takiego rozumowania:"Nie trzeba sądzić, że unia z Wielkim Księstwem Litewskim była unią z narodem litewskim, Litwa a naród litewski to wcale nie to samo. Państwo nazywało się litewskim dlatego, że panowała w nim dynastia litewska, ale przeszło dwie trzecie tego państwa składały się z księstw ruskich, odebranych Rurykowiczom (i przez to samo szczęśliwie uwolnionych od jarzma tatarskiego)". Zresztą jaki tam w średniowieczu znów... naród litewski? Piszący te słowa jest w 50 % historycznie rzecz ujmując też Litwinem, na pewno nie Letuwem.
Dla odmiany coś z epoki nowożytnej, bliższej naszemu  czasowi, choć niemniej pokrywający się kurzem zapomnienia. W końcu ilu z nas stać na luksus utożsamiania się z konfederacją barską, epoką napoleońską, powstaniami XVIII i XIX w. Niewielu.

Zadanie 15: "Jak Naczelnik ciągnął od Krakowa ku północy, tak ciągnął lud do niego. Nie mając broni ani siecznej, ani palnej, nasadzili kosy na drzewce i tak powstały nowe oddziały wojska: kosynierzy. [...] Sprawili się doskonale, przyprowadzili przed Naczelnika baterię armat moskiewskich. Ich przodownika, Bartosza Głowackiego z Rzędowic, zrobił Naczelnik zaraz na polu bitwy oficerem, zwracając się do niego: «Pani Głowacki»". Pytanie: Jak pierwotnie nazywał się ów chłopski bohater?
Zadanie 16:"...zadziwił znawców sztuki wojennej szybkością działania, energią, śmiałością, misternymi kombinacjami wojennymi. Wobec tego Prusacy musieli opuścić zajęte przez siebie poprzednio województwo krakowskie i sandomierskie, ażeby bronić Torunia i Gdańska, które sam król pruski uważał już za stracone. Niebawem zdobycie Bydgoszczy wpędziło Prusaków w ciężkie kłopoty". Pytanie: Jaki polski wódz zadziwiał strategią w 1794 r. i wydarł Prusakom Bydgoszcz?
Zadanie 17: "Stoczywszy z Austriakami bitwę od Raszynem i odniósłszy zwycięstwo, ruszył przez kordon austriacki, zajął Lublin, Sandomierz, Zamość, Jarosław, w końcu Kraków, a jeden oddział zabiegł aż do Lwowa, witany tam ze łzami radości. [...] Kraków łączył się z Warszawą". Pytanie: Jak zwał się zwycięski wódz z kampanii 1809 r., co pomnożył objętość Księstwa Warszawskiego?
Zadanie 18:"Trzy dni po abdykacji Napoleona [...] napisał z Berville list do Aleksandra, żeby się ogłosił konstytucyjnym królem polskim, panującym nad całą Polską, żeby w ciągu 10 lat przeprowadził uwłaszczenie włościan i że w takim razie gotów jest jechać natychmiast do Polski. [...] Odpowiedź, udzielona 3 maja 1814, brzmiała: «Najdroższe Twoje życzenia będą spełnione», bo Aleksander  uznaje «wzięte na siebie zobowiązania uroczyste»". Pytanie: Kto tak deklarował się wobec cara Aleksandra I?
Zadanie 19: "...mianował Aleksander naczelnym wodzem wojsk polskich swego brata [...] człowieka tak dzikiego, że nawet na Rosję był zbyt dziki i nie można go było dopuścić do następstwa tronu. Mówiono o nim, że był na pół małpą, na pół tygrysem, lecz nic a nic człowiekiem. [...] Zaprowadził w wojsku liczne kary cielesne. Robił wszystko, co tylko mógł, żeby w wojsku sponiewierać honor, obniżyć poczucie godności osobistej i żeby Polakowi zbrzydzić służbę wojskową". Pytanie: Kto, tak opisany, został naczelny wodzem armii Królestwa Polskiego?
Zadanie 20:"Walczyli jak lwy. Nie mówiąc o pochwałach, jakie ich spotykały od wdzięcznych rodaków, wystarczy powiedzieć, że na cześć np. bohaterskiego czwartego pułku piechoty, tzw. czwartaków, nawet Niemcy układali pieśni. Do takich pieśni należy: Bei Warschau schwuren przetłumaczona potem z języka niemieckiego na polski: Tysiąc walecznych". Pytanie: O jakim powstaniu mowa?
Zadanie 21:"Założył w Warszawie świetny uniwersytet, nazwany Szkołą Główną, a szkoły średnie pomnażał z kwartału na kwartał. Kładł śmiałą ręką podwaliny pod lepszą przyszłość, podnosząc stan nauki, za czym idzie zawsze powiększenie przydatności i siły politycznej.  [...] Poobsadzał [...] wszystkie urzędy Polakami, urządził polską administrację w powiatach i gminach. [...] Mieliśmy więc w Warszawie po 30 latach na nowo rząd polski". Pytanie: Komu F. Koneczny wystawi taką laurkę?

Tak, wybrałem tych kilkadziesiąt epizodów, aby wskazać, że klasyczny tekst (nie twierdzę, że nie zgrzytnie przy czytaniu, będziemy kręcić głowami?) może stanowić wspaniały przyczynek do budzenia ducha historycznego - a jakże w śród młodzieży. Książka spełni pokładaną w siebie nadzieję, jeśli faktycznie trafiłaby do szkolnych bibliotek, a nauczyciele przedmiotu wchodziliby na swe lekcję z tomem Feliksa Konecznego pod pachą. "Dzieje Polski opowiedziane dla młodzieży", to nie jakiś spleśniałe nudziarstwo. Mój blisko czteroletni wnuk jeszcze nie jest gotowy, aby wysłuchiwać tych gawęd, ale wierzę, że przyjdzie taki moment, że ujrzę pochyloną Jego głowę nad wydaniem z 2017 r. Może po latach będzie przyznawał, że dzięki lekturze Feliksa Konecznego wciągnął się w wir historii. Tym bardziej, że Jego przodkowie, krewni i powinowaci w kilku opisywanych tu wydarzeniach brali czynny udział. Zamykam to "Przeczytanie..." przesłaniem, które robi wrażenie! Jest jak żądło! Jeśli pominiemy to żegnanie się z czytelnikiem, to było lepiej nie otwierać  "Dziejów Polski opowiedzianej dla młodzieży". Aha! i na litość boską: nie bierzmy tytułu dosłownie. nie odpychajmy wzroku ni naszego zainteresowania tylko dlatego, że tam stoi na okładce, że to dla młodzieży! Brawa dla Wydawnictwa Zysk i S-ka, że zechciało przypomnieć ten tytuł! To swoiste repetytorium dla każdego z nas. A, co z przesłaniem? Tak, już je tu cytuję:

"NIEUKI I NIEROBY MOGĄ ZAWSZE DOPROWADZIĆ OJCZYZNĘ DO RUINY. ALE NIE DOPUŚĆMY DO TEGO. HANDLEM I PRZEMYSŁEM, ROLNICTWEM I GÓRNICTWEM, RZEMIOSŁEM I TECHNICZNYMI ZAWODAMI WZMOCNIMY FUNDAMENTY NASZEJ POLSKI; A WSZYSTKO TO OPRZEMY NA NAUCE, AŻEBY BYŁO JAK NAJLEPSZE, JAK NAJBARDZIEJ UMIEJĘTNE. BEZ NAUKI - TO PARTACTWO! NIKT NAM NIE DA RADY, JEŻELI BĘDZIEMY DOŚĆ ZAMOŻNI I DOŚĆ ROZUMNI; NICZEGO WIĘCEJ NIE TRZEBA, RESZTA SIĘ ZNAJDZIE".

PS: Proszę nie zapomnieć zrobić znajomym quiz. Odpowiedzi? Oczywiście szukamy u Feliksa Konecznego i jego "Dziejach Polski opowiedzianych dla młodzieży", Wydawnictwa Zysk i S-ka.

Paleta (XXVIII) Wojciech Kossak "Olszynka grochowska"

$
0
0
Wiem, co powiecie: artystka, który rozmieniał swój talent na drobne. I to bardzo drobne! Po wielokroć malował, kopiował, powtarzał te same motywy. Na koniec nieomal stał się... wyrobnikiem swego genialnego talentu. Kiedyś nie rozumiałem, jak mistrz Ludwik Sempoliński biadolił w TVP czy jakimś prasowym wywiadzie nad talentem swego wychowanka Bohdana Łazuki, że ten "odcinał kupony od swego talentu". Nic na to nie poradzę, ale ja kocham Wojciecha Kossaka. Ciekawe, że nigdy jeszcze Mistrz nie pojawił się w tym cyklu. Owszem znajdziemy mnóstwo przykładów bycia GO tu, ale konkretnie pośród Wirtuozów pędzla i palety - brak. Niedopatrzenie godne bata! Nieobecność nie usprawiedliwiona. I nie uprawniona.
Tym razem monograficzne ujęcie jednego płótna i kilku na jego temat"wariacji". Niezwykłe ujęcie dramaturgi bitwy pod Grochowem (25 II 1831 r.).

Dzieło, które znamy z licznych reprodukcji nie jest tym, które powstało w 1887 r. Proszę bardzo kolejna rocznica godna uczczenia w 2017 r. - 130-lecie! Hura! Bo oryginał spłonął w 1915 r. Zakupiony przez Feliksa Mycielskiego stał się ozdobą w jego pałacu w Boryczniczach. Niestety wielka wojna poczyniła spustoszenia nie tylko na polach bitew, ale i w dewastacji dzieł choćby malarskich. Wojenne płomienie zabrały ze sobą pierwotne dzieło Wojciecha Kossaka. Odsyłam do albumu autorstwa Kazimierza Olszańskiego, tam czarno-biała reprodukcja obrazu. W internecie znaleźć jej nie potrafiłem (czy jest? proszę o wskazówkę).
"Wszyscy natomiast są zgodni co do tego, że dzieło Kossaka może służyć za syntetyczne przedstawienie całego powstania. Choć nie widać na nim potężnego wroga, któremu Polacy musieli stawić czoło, w napięciu sylwetek, gestów i spojrzeń odzwierciedla się tragedii przyszłej klęski"- czytamy w biografii "Wojciech Kossak malarz polskiej chwały", autorstwa A. Zurli.* I mną targają te same emocje. Te skupione twarze, wycelowane muszkiety. Dramaturgia zastygła w oczekiwaniu, ale i śmierci, tego co pada, który zasłania się, ale strzał już padł, śmierć go dosięgła. Tę kulę pan Bóg oddał jemu.

Lubię śledzić ten dramatyczny moment. Te sumiaste wąsy. Tego wiarusa, który właśnie odgruzuje ładunek, aby wsypać zawartość do lufy n muszkietu. Niezwykły spokój oficera z ręką na temblaku. Nie miota się, nie rzuca komend. Tamci obok już nabijają broń. Zaraz będzie kolejna salwa. My jej jednak już nie zobaczymy.

"...właśnie ten obraz przyniósł Wojciechowi sławę w rodzinnym kraju. Olbrzymie płótno (170x250 cm) przedstawia epizod z powstania listopadowego: wielogodzinną walkę o lasek olszynowy na przedpolach Warszawy w miejscowości zwanej Grochowem" - czytamy w cytowanej tu biografii. Nie wiedziałem, że obraz przegrał rywalizację do prestiżowej wtedy nagrody  Probusa Barczewskiego. Jeden głos sprawi, że triumfatorem AD 1887 został... Jacek Malczewski i jego "Na etapie". Dwie wielkości, które podziwiam. Nigdy nie zestawiam. Tego się po prostu nie da. Kogo stawiam wyżej? Każdego cenię inaczej i za co inne, co nie zmienia faktu, że kiedyś na sprawdzianie uczennica na pytanie kim był J. Malczewski napisała z rozbrajającą szczerością: "ulubiony malarz pana profesora".

A oto fragment opinii Akademii Umiejętności z tegoż 1887 r., oceniający "Olszynkę":"...obraz dobrze urządzony (...) mający jednak zasługi więcej rysunkowe niż kolorystyczne (...) oraz nieco twardości konturów w pewnej liczbie postaci pierwszego planu (...) Uznając wszakże wielkie zalety Olszynki Grochowskiej, dla których w opinii Komitetu ważyły się początkowo względy przemawiające za przyznaniem nagrody każdemu z dwóch współzawodników (...) Komitet ma zaszczyt zalecić Świetnej Akademii obraz p. Wojciecha Kossaka do nagrody na rok przyszły"**.
Ze swej strony chylę głowę przed talentem Wojciecha Kossaka.


PS: Dziś przypada 186-ta rocznica grochowskiej bitwy.

* Arael Zureli "Wojciech Kossak malarz polskiej chwały" Warszawa, Wydawnictwo Iskry 2015
** cytat za Kazimierz Olszański "Wojciech Kossak" Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź, Zakład Narodowy imienia Ossolińskich Wydawnictwo 1982

Arizona Mountain Man cz. I

$
0
0
- Cholerna zima! - westchnął po raz nie wiadomo który Gordon Fox. Spojrzał na szklaneczkę przed sobą. Znowu była pusta? Pogrzebał w kieszonce od kamizelki. Wydłubał jakieś zapomniane centy. Drżącymi rękoma liczył. I doliczył się. Z triumfalna miną, jakby co najmniej powalił Sitting Bulla, rozsypał drobiazgi po blacie baru. Barman Peter Craft przyjrzał się z niedowierzaniem tej drobnicy.
- No i nie gap się, jakbyś trafił na gówno zamiast żyły złota! Jest jeszcze na kolejkę- burknął Gordon Fox.
- A może to znak z nieba, że masz po prostu dość i trzeba do domu. Twoja stara później mnie się czepia w kościele, że ciebie rozpijam! - uderzył pięścią w ten sam blat, aż drobiazgi podskoczyły. - A, co to do cholery ty nie masz swego rozumu?! Może jeszcze odpowiadam za gradobicie w Oklahomie, co?! Idź stary do domu. Zachowaj te centy na jutro.

- Cholerna zima i cholerna twoja pyskata gęba Craft! - rozjuszył się Gordon. Tracił już równowagę między światem realnym, a swoimi możliwościami. Barman doskonale to wiedział. Może kto inny wykorzystałby to, ale nie on. Z drugiej strony nie chciał znowu zadzierać z panią Fox, która w stanie wzburzenia była chyba bardziej groźna niż rozjuszone stado bizonów. A na punkcie swego ślubnego miała lekkiego kręćka. W końcu aptekarz, to była nie taka sobie figura w Blacktown.
- Lej sukin... Kochany Pete... - zmieniał ton spragniony Gordon Fox. - No, powiedz stary, a... do... kogo przyjdziesz... po pigułki? Albo proszek?
- To, co innego!
- To, nie co innego - w aptekarza wstępował niebezpieczny duch. Wlane w siebie szklaneczki dawały swój negatywny skutek. Rozum się mieszał...
- Spójrz na tego tam... o!... pysk nalany... od razu widać po co przyjechał do Blacktown! Po prostu moczymorda!
Peter Craft spojrzał w tym kierunku. Zmęczony piciem gość bujał się na nogach, by po chwili zsunąć się prosto na podłogę. Słychać było, jak trącił spluwaczkę.
- Dać takiemu - ciągnął swój wywód Gordon Fox. - to tak, jak wylać za okno.
- Ty zaraz też zsuniesz się, jak on! - Pete Craft wycelował w rozmówcę palec.
- Pete... słońce Arizony, Montany,  Dakoty! Nawet w Denver nie ma takiej poczciwiny, jaka ty jesteś...
- Skończ Gordon pieprzyć i idź do domu!
- I tu się Craftius barmanus z tobą nie zgodzę! Mam na jedną szklaneczkę... Przecież... rozumiesz... moja stara wytrzęsie ze mnie te drogocenny centy! Nie tak?
- Ja z tobą nie mieszkam, to skąd mam wiedzieć?
- Ale ja wiem! - uderzył pięścią w blat doprowadzany do ostateczności Gordon Fox. - Już dawno byś nalał! Ja byłbym dopity, a ty zarobiłbyś majątek!...
- No, przy tobie to ja Rockefellerem nigdy nie zostanę! - poklepał go serdecznie po ramieniu. Ale butelki z whisky nie otworzył. Wręcz przeciwnie, odstawił na bezpieczną odległość.
- Jesteś podła świnia Pete Craft! Nigdy więcej... słyszysz?! Nigdy więcej tu  nie przyjdę! Żebyś mnie na kolanach nie prosił!
Podobne deklaracje szły w niepamięć z pierwsza chwilą, kiedy delikwent nabierał trzeźwości. Bo niby gdzie miał pójść. Pewnie był jeszcze hotel "Reno", ale każdy wiedział, że tam jest drogo, a zresztą byle kogo tam nie wpuszczano. Wszystkie drogi z prerii lub pobliskiego burdelu prowadziły do Petera Crafta!
Wreszcie aptekarz Gordon Fox dał za wygraną. Pozbierał swoje bezcenne centy, wsunął je do kieszonki. W tym czasie podniósł się już gość, który stracił poczucie gruntu... Aptekarzowi G. Foxowi nie pozostało nic innego, jak poddać się i opuścić niegościnny według niego szynk.
Spojrzał w kierunku drzwi. Stał w nich facet, jakby wycięty z jakiegoś magazynu, który wydają na wschodnim wybrzeżu. Starannie skrojony garnitur, elegancki płaszcz z ciemnym, futrzanym kołnierzem. Na głowie miał ciężką i włochata czapkę. Dlaczego pomyślał, że to z małpy - nie wiadomo.
Mężczyzna w jednej ręce trzymał skórzaną torbę, w drugiej jakąś drewniana skrzynkę. O ścianę oparł jakby stojak. Na pewno miał trzy nogi. Nie było więc chyba najgorzej z kondycją aptekarza, skoro potrafił dostrzec takie szczegóły.
- Pewnie jakiś cudak... - mrugnął dwuznacznie do barmana. - Nie kupujemy cudownego eliksiru doktora Ruffullusa, ani maści na bobry, ani płynu na porost wyłysiałej czaszki! Precz szarlatanie z Blacktown! Bo cię wymoczymy w smole i opierzymy, jak indyka na Święto Dziękczynienia.
- Nie, nie jestem żadnym szarlatanem! - podbiegł do Gordona Foxa, bo właściwie nikt inny nie zwrócił na przybyłego uwagi. W ogóle w barze było niewiele osób. Przy jednym stoliku grano w karty, przy dwóch po trzech kowboi przepijało swoją dniówkę... Wyciągnął rękę, na która aptekarz spojrzał z ostrożna rezerwą - Jestem Joseph Bell III.
Na Gordonie Foxsie oczywiście wrażenie zrobiło owo "III". Otarł spoconą, lekko drżącą prawicę i siląc się na uprzejmość stanu trzeźwego powiedział z dumą:
- Gordon Fox I.
Oczywiście zaakcentował liczebnik.
- Bardzo mi miło. Jestem dziennikarzem "Echa Porannego" z Nowego Orleanu.
- A, co się stało ze starym?
- Nie, nie rozumiem - oczy zapytanego wyrażały zdziwienie pomieszane z niepokojem. Jakim "starym"?
- No bo... szanony pan... III...  powiedział, że jest ze starego... tfu! Nowego Orleanu, no to się pytam gdzie jest stary?
- Chyba we Francji, bo to Luizjana, kiedyś była francuska. Chyba nam ją Napoleon sprzedał.
- Nam?
- Daj spokój Gordon! - wtrącił się barman, widząc, że zapalczywość aptekarza wpędza w czarną rozpacz nowo przybyłego. - Jest pan dziennikarzem? To w Blacktown będziemy mieli swoją gazetę?
- No... nie... nie. wiem... - zmieszał się Bell III. - wysłała mnie moja redakcja, bo czytelników bardzo interesuje...
W tym momencie aptekarz Gordon Fox rzucił się w objęcia gościa, zawisł mu na szyi i rozpłakał się. Sytuacja tak zaskoczyła Bella III, że właściwie nie wiedział, co robić. Przytulić? Odtrącić? Ani znał człowieka, ani okoliczności rozklejenia się podpitego jegomościa.
Raptem Gordon Fox ryknął mu prosto, do niczego nie spodziewającego się lewego ucha:
- Zabili nam Custera! Pod Little Bighorn! Zabili!
I takie rzęsiste łzy spłynęła po rozgrzanych policzkach, jakby chodziło o najbliższego krewnego.
- Tak, no... wiem... straszna tragedia... Ale ja...
- Zabili! - tu odwrócił się w kierunku barmana. - A ten padalec nie chce sprzedać jednej szklaneczki! Nie, to nie whisky! To szczochy! Niech pan... panie...
- Joseph Bell III
- Nie pije od tego draba ani kropelki! - aptekarz Gordon Fox doprowadził swój kręgosłup do stanu pionowego. Otarł twarz i badawczo przyjrzał się przybyłemu. - Pan nie wygląda na dziennikarza.
- Tak? Ale nim jestem - J. Bell III nabierał przekonania, że ten dialog może źle wróżyć. - a na kogo wyglądam?
- Na sędziego Jeffersona lub innego bubka!
- Gordon idź już spać! - Pete Craft już nie mógł więcej zdzierżyć obecności podchmielonego aptekarza. - Pan kogoś szuka?
- Tak. Powiedziano mi, że tu mieszka Arizona Mountain Man.
Gordon Fox aż odwrócił się na pięcie:
- Ależ on śmierdzi, jak skunks!...
(koniec odcinka 1)

Mój Broniewski IX - Brzozy są bezpartyjne

$
0
0
Właściwie, to wiersz bez tytułu. Zapożyczono go od pierwszej jego linijki.Też kocham brzozy. Tak bardzo przypominają widoki z kresowych lasów i zagajników. Miałem tak ulubioną leśną ścieżynkę w lesie nieopodal bydgoskiej "Belmy". Wjeżdżało się w nią, jak do jakiej bajki. 


Kiedy stawiałem pierwsze literki pierwszego akapitu sądziłem, że to jednak drzewa, to tylko drzewa. I ucieszyłem się, że Władysław Broniewski zwrócił na nie uwagę i powstał ten zgrabny wiersz, pt. "Brzozy są bezpartyjne". Teraz zdradzam kulisy tego blogu, ale nie zawsze myśl urodzona w poniedziałek kwietnie następnego dnia i rywalizuje z innymi postami. Bywa, że ugrzęźnie na kilka miesięcy (a i lat też się zdarza)  w swoistej poczekalni. A tu życie gna do przodu i robi się rumor! Na potęgę, z woli i błogosławieństwem panujących Jaśnie Oświeconych Państwa, słychać po lasach, parkach, skwerach, ogrodach stukot siekier i warkot pił! Padają ostatecznie liczne gatunki drzew! Nie było nas był las, nie będzie nas... - i nie wiadomo jak zamknąć to wiekowe, narodowe (bo teraz wszystko takie musi być i kropka) porzekadło. Będzie dalej?


Odkrywamy kolejne piękno poezji Broniewskiego. Zapominamy, ba! nie wiemy, że tak liryczny był. Nie, nie  wyręczył nas. Nie  napisał protest-songu. W tych strofach nie ma gniewu przed wyrębem. Fakt! Za to jest delikatne i subtelne muśnięcie, epilog do rozważań: "Brzoza, a sprawa polska". Obecnie by należało napisać: "Drzewa, a sprawa polska".

Brzozy są bezpartyjne,
brzozy są apolityczne,
ja od brzóz wszystko przyjmę,
bo śliczne.

Nad Styrem, nad Stochodem,
kiedy wiało śmiercią i chłodem,
kiedy było jesiennie i sennie
w okopach, przy brzozowych ogniskach,
kiedy ogień dymił i pryskał
i nagle jakaś iskra
przeleciała przeze mnie -
pomyślałem: to iskra drzewa,
które płacze i które śpiewa,
to drzewo mnie ogrzeje i z tego drzewa krzyż
(nie dla mnie, za dumny), z niego
wystrugali krzyż dla Pawłowskiego...
Franku, śpisz?

Z tej brzozy pięknej, z tej brzozy pojęknej,
najpiękniejszej:
i to, co kocham,
i to, przed czym uklęknę,
i ten wiersz.


Nie staje fantazji rządzącym Nadpanom. Nawet komputer nie wie o czym piszę, bo podkreśla ostatnie słowa poprzedniego zdania na czerwono.  Buta i arogancja (ukrytego dna szukają dookoła wszyscy) skazuje na wycinkę (nazwijmy to po imieniu: mord na polskim drzewostanie w majestacie prawej i sprawiedliwej woli) hektary. Jakiś rechot historii niesie się po polanie, która wczoraj była zagajnikiem, a dziś jest jakimś gołym palcem czy parcelą. Smutne. Takie okaleczanie naszego świata. Ile brzóz więcej nie zaśpiewa? A ile płacze widząc dzielnych pilarzy czy drwali (jak zwał - tak zwał)?


Dla mnie kolejna nauczka, że życie dopisuje chwilami makabryczne ciągi dalsze. Czy zagłada pisana brzozom, czy innym drzewom, to nie ma w końcu znaczenia - fakt są brutalne: hektary zaczynają straszyć pustką, ptactwo z przerażania idiocieje, wiewiórki tracą domostwa. Ale kogo TO obchodzi?! Odrąbuje się płaty naszych płuc! Ograbieni z nich mamy paść pod ciężarem CO₂. A ja dorzucam swoje "VETO!". Mierna szlachetczyzna, cherlawy protest byle szlachetki o rodowodzie litewsko-wielkopolsko-pomorskim. Pewnie, że nikogo to moje pisanie nie wzruszy, ani nie włączy myślenia. U Panów! W końcu nie będą słuchać chamów, nawet jeśli herbowe klejnoty błyskają w rodzinnych annałach... Czy Godziembowie mnie słyszą?! Moi Maliszewscy chyba zaciskają stalowe dłonie na swym rodowym świerku i dalszy ciąg sobie dopiszmy.



PS: Zdjęcia, które wykorzystałem nie mają nic wspólnego z ostatnimi decyzjami Panów. Robiłem je myśląc o wierszu W. Broniewskiego. Niemniej taki właśnie krajobraz może nas spotkać w czasie wiosennych leśnych spacerów... Obym krakał na zimne.

Płk Stanisław Wałach «Zdzich» - człowiek, który ścigał "Ognia"

$
0
0
Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. 1 marca. Sejm ogłosi jego obchodzenie dnia 3 lutego 2011 r.:"W hołdzie «Żołnierzom Wyklętym» - bohaterom antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób, przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu - stanowi się, co następuje [...]". Ustawa liczy sobie raptem trzy artykuły:
"Art. 1 Dzień 1 marca ustanawia się Narodowym Dniem Pamięci «Żołnierzy Wyklętych».
Art. 2   Narodowy Dzień Pamięci «Żołnierzy Wyklętych» jest świętem państwowym. 
Art. 3 Ustawa wchodzi w życie w dniu ogłoszenia". Podpisał ją prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Bronisław Komorowski (nikt nie odbiera zasług poprzednikowi, śp. Lechowi A. Kaczyńskiemu, który czynił starania w ustanowieniu tego święta)
Pewnie wielu przeciera ze zdziwienia oczy czyja fotografia otwiera to okolicznościowe pisanie. Mi samemu skóra na karku cierpnie, kiedy przychodzi mi przepisać fragment biogramu, jaki ozdobił jedno ze skrzydeł okładki książki-wspomnienia "Był w Polsce czas...", którą opublikowało szacowne Wydawnictwo Literackie z Krakowa w 1978 r. No to cytuję: "Płk Stanisław Wałach «Zdzich», ur. w r. 1919 w Żarkach, od lipca 1942 był współorganizatorem PPR, GL i AL na Śląsku, a następnie dowódcą oddziału partyzanckiego AL im. Jarosława Dąbrowskiego, szefem sztabu Obwodu AL Śląsk i dowódcą okręgu AL Chrzanów, awansując w r. 1944 do stopnia majora. W walce z okupantem dał się poznać jako inicjator i dowódca wielu śmiałych akcji bojowych i dywersyjnych. Po wojnie kierował Powiatowymi Urzędami Bezpieczeństwa Publicznego w Chrzanowie, Limanowej i Nowym Sączu, był naczelnikiem Wydziału III WUBP w Krakowie, później na czele wojewódzkiej Służby Bezpieczeństwa w Kielcach, Białymstoku i Krakowie".
Tak, postanowiłem sięgnąć do tych wspomnień, które były już III wydaniem, dodatkowo wydrukowanym w  20 000 egzemplarzy + 283 sztuki. To nie miejsce, aby wydziwiać nad procesem wydawniczym sprzed blisko czterdziestu laty, ale mnie naprawdę zastanawia ta druga liczba. Czemu akurat 283? Skąd ta skrupulatność. Nie wiem. Wiem, jednak że ta książka, to jednak cenne źródło dla poznania tamtego trudnego okresu. Z przeszło pięciuset stron ja swą uwagę skupię na jednym rozdziale pt. "Ogień". Tak, jego bohaterem jest: "Józef Kuraś, ps. «Orzeł», «Ogień» – żołnierz Wojska Polskiego i Armii Krajowej, major Batalionów Chłopskich i UB, partyzant na Podhalu w czasie II wojny światowej, jeden z dowódców oddziałów podziemia antykomunistycznego" - jak podpatrujemy i czytamy w Wikipedii. W książce zamieszczono m. in. Dziennik "Ognia". Zainteresowanych odsyłam na strony 465-493. Sporo tego. Ehe. Stąd nauka: nie lekceważmy publikacji z czasów PRL-u. Może się okazać, że czeka nas historyczne odkrywanie śladów minionych. Nie ukrywam, że dla mnie "Był w Polsce czas..." chwilami mnie zaskakiwało. Czym? Zaraz to ujawnię.
Rozdział poświęcony "Ogniowi" liczy sobie blisko sto stron. Cokolwiek z niego wydobędę zapis nie będzie pełny. Zresztą taki być nie może. Pułkownik Stanisław Wałach (1919-1999), mam takie nieodparte wrażenie, chwilami pisał z... podziwem o "Ogniu". Sam byłem tym spostrzeżeniem zaskoczony. Oto jeden z rysów charakterologicznych Józefa Kurasia (1915-1947), rzecz dotyczy okresu z lat 1942-43: "Dowodząc niewielką grupą, źle i prymitywnie uzbrojoną, nie mógł wiele zdziałać. Podporządkował się AK, lecz jego trudny charakter i wygórowane ambicje stanęły na przeszkodzie w zacieśnianiu współdziałania jego grupy z Armią Krajową". Nie pomija faktu... wydania na "Ognia" wyroku śmierci przez dowódcę okręgu AK z Krakowa. Czy przyczyną była bezmyślność podległych mu żołnierzy i naprowadzenia na własną kryjówkę Niemców? Tego nam Autor nie wyjaśnia. 
Dość drobiazgowo śledzimy  życiorys "Ognia". Widzimy, jak 30 stycznia 1945 r. schodzi z gór i przyprowadza do Nowego Targu oddział, a w marcu "...przyjęty został do pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa. Miał pracować w Nowym Targu na stanowisku kierownika UB, lecz pracy nie podjął, gdyż [...] leżał złożony chorobą". 11 kwietnia już uciekał z powrotem w góry! 
Pewnie, że dla pułkownika WUBP "Ogień", to był pospolity bandyta, a jego działalność niepodległościowa "całym łańcuchem zbrodni".  Zdaję sobie sprawę, że dla wielu mieszkańców Podhala Józef Kuraś, to... pospolity bandyta! Ani emocje nie opadły, a wręcz przeciwnie dyskusja wobec Jego osoby trwa. I to zażarta. "W ciągu tylko paru letnich miesięcy 1945 roku w rejonie działania «Ognia» zginęło wielu członków partii, żołnierzy i pracowników aparatu państwowego"- to m. in. krewni tych zabitych dzisiaj protestuj przeciwko czczeniu tego "Wyklętego Żołnierza" Podhala. Może imponować ocena ówczesnych faktów:"Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego i Komenda Powiatowa MO w Nowym Targu były w tym czasie zbyt słabe, aby móc skutecznie przeciwstawić się zbrojnie «Ogniowi»". 
Ciekawie  jawią się próby nawiązywania porozumienia z oddziałem "Ognia". Oczywiście dla pułkownika S. Wałacha dowódca/przeciwnik, to "watażka". Wojna domowa (bo trudno inaczej określić ówczesny stan) trwała. Bezpardonowa wymiana ciosów również. Odnajdziemy na kartach tych wspomnień m. in. nazwiska ludzi, którzy padli z ręki "Ogniowców", funkcjonariuszy PUBP, członków PPR, żołnierzy LWP. Podziwiam, że Autor cytuje np. list z 15 X 1945 r. Jego treść interpretowana przez "wrogów ludowej władzy" w 1978 r. mogła tylko umacniać mit walecznego dowódcy. Wyłuskuję jedno z ostatnich zdań (list wypełnia jedną stronę, drobnego druku): "Zaznaczam, że od dnia 16 X 45 grupa Ognia ulotniła się na inne treny, a zawitają do Was nowi nieznani goście. Zacznie się praca wesoło. Bądźcie ostrożni, abyście nie wpadli w pokusę. Żegnam Was, rodacy komuniści, zasyłając pozdrowienia dla Borowicza, Pary, Niemczyka, Jąkały, Fryźlewicza i wielu innych, którzy zamienią się w sztandary, powiewające na suchym drzewie".  Jak widać nie zbywało "Ogniowi" na poczuciu humoru. I to dość (w dosłownym tego słowa znaczeniu) wisielczym...


Pułkownik S. Wałach nie próżnował. Rosną mu skrzydła w działaniu: "Przede wszystkim należało rozpoznać w pełni zaplecze reakcyjnego oddziału, jego współpracowników, informatorów i łączników, meliniarzy - bez których było «Ogniowi» poruszać się po terenie". Chwilami ujmuje nas... "malowniczość dramaturgii"opisanych zdarzeń: "Niosła się przed nim przez ukryte wśród gór wioski sława bezwzględnego watażki, utrwalana krwawymi wyrokami na tych, którzy nie podzielali jego przekonań. Strach przed okrutną śmiercią zamykał usta ogromnej większości mieszkańców okolic. Bano się ujawnić miejsce pobytu Kurasia, bano się wskazać ukryty w lesie bunkier czy góralski szałas, służący mu za melinę". To są te fragmenty, kiedy sugeruję jakby fascynację "Ogniem". Można było pofolgować sobie na wrogu,a tu znajdujemy taki kolejny opis: "Jak upiór przebiegał teraz na czele zbrojnej watahy zalesione szczyty Gorców i rozległe kotliny Podhala; płonęły dachy góralskich chat, łzy i nieszczęścia znaczyły szlaki jego wędrówek. Ścigany, zapadał w głębokich roztokach, czaił się, aby znowu, gdy mini niebezpieczeństwo - zabijać, rabować, siać niepokój i niepewność jutra". Może nadinterepretuję "linię pisania", ale mam wrażenie, jakbym czytał opowieść o Ondraszku, Janosiku czy innym Robin Hoodzie...
Można odtworzyć szlak ruchliwości "Ogniowców", odnaleźć z imienia i nazwiska kolejne ofiary. UB i KBW wychodziło ze skóry, aby dopaść ich i ostatecznie rozbić. Czytamy np. o sylwestrowej obławie (1945/46) na wsie Waksmund, Ostrowsko i Gronków:"We wsi trwała walka. Pomoc nadeszła, jednak zbyt późno. «Ogień», znający doskonale teren, potrafił już wyprowadzić z okrążenia swych ludzi. Wojsko szło jakiś czas ich tropem, ale w okolicach Harklowej natknęło się na zasadzkę i zostało ostrzelane z broni maszynowej". Czy nie mamy tu swoistą pochwałę nad skutecznością taktyki partyzanckiej (dla S. Wałacha: bandyckiej) walki? Przykładów można mnożyć. I na tym polega moje zaskoczenie lekturą "Był w Polsce czas...".
Władzy nie ustawały w agitacji anty-"Ogniowej". Stanisław Wałach opisując kolejne rajdy swego przeciwnika wspomina choćby o organizowanych wiecach, spotkaniach z ludnością czy rozmowach indywidualnych. Jak dodaje"...nie przynosiły wiele korzyści". Rozbijane posterunki MO nadal płonęły, ginęli funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa."W Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie dojrzewał kolejny plan rozmów z «Ogniem» dający mu ostatnią już szansę uratowania życia wielu swoich podwładnych i swego oraz sprowadzenia spokoju na całe Podhale"- z troską napisano.
Powoli robi się nam historia z gatunku kryminalno-szpiegowskiego. W narracji pojawia się oficer śledczy Władysław Czyż. Ochotnik dla zadania specjalnego? Odnaleźć "Ognia". Nawiązać z nim kontakt i nakłonić do kapitulacji. Dopiero tu znajdujemy opis Józefa Kurasia: "Wysoki, barczysty, w wojskowej czapce, tak zwanej polówce, spod której wymykały się kosmyki jasnych włosów. Miał opaloną twarz, okoloną jasną, ryżawą brodą, nos orli, mundur z dystynkcjami porucznika, mocno opinający szeroki tors, za pasem granat i pistolet, na plecach pepeszę". Niech mi ktoś powie czy to nie jest ślad zaskakującej fascynacji osobą. Może powtarzam swoje wątpliwości, ale w końcu nie musiał pojawić się taki serdeczny opis. W końcu to nie fabularny monolog. Rozmowa pomiędzy Czyżem i "Ogniem". Jeszcze bardziej spotkanie ze "Śmigłym", jedynym z podwładnym tegoż, który"Spróbował [...] chleba bandyckiego, lecz nie zasmakował w nim", dopytywał się o warunki ujawnienia, do tego skarżył swój los:"«Ogień» nas terroryzuje, jesteśmy w ciągłym strachu, zawszeni, bez żadnych perspektyw". Ówczesna cenzura dopuściła w tekście fragment, w którym pojawia się dotyczący... majora Józefa Światły (1915-1994). Co ciekawe, Czyż spotkał się z... zarzutami i podejrzewano go o nawiązanie bardziej osobistych kontaktów z "Ogniem"? Pojawia się taki fragment przesłuchania go w charakterze podejrzanego właśnie przez Świtałę : "Gdy zobaczycie, towarzyszu, «Ognia», przy pierwszej okazji strzelcie mu w łeb - doradzał wtedy Czyżowi późniejszy zdrajca Polski, prawdopodobnie już wówczas związany organizacyjnie lub przynajmniej uczuciowo z między narodowym syjonizmem". Po prostu towarzyszom z bezpieczeństwa nie mieściło się w głowach, że Czyż cały i zdrowy wrócił ze spotkania. Sześć miesięcy aresztu! Mamy jaskrawy przykład, jak rewolucja"pożerała własne dzieci". Proszę się nie obawiać: przeżył, Wałach podaje o wielu upokorzeniach i dalej pracował w resorcie.  Za to dostaje się Światle, sam Wałach jawić się zaczyna jako jakiś prorok:"Spotykałem go na odprawach, rozmawiałem z nim telefonicznie i już wówczas czułem, że jest to ktoś zupełnie inny niż my, którzy przyszliśmy do urzędu z pobudek patriotycznych i ideowych, jako żołnierze AL".
A "Ogień" zuchwale natarł 20 IV 1946 r. w okolicach Nowego Targu. Znajdujemy m. in. opis mordu/egzekucji na grupie  Żydów. Mobilność oddziału jeszcze dziś robi wrażenie. Przykłady potyczek, walk, to naprawdę imponujący zapis, wspomnienia ofiar, napady na autobusy PKS:"Choć stale uciekał i bał się stawić czoła w otwartej walce, kąsał coraz dotkliwej z ukrycia, zaskakując znienacka pojedynczych żołnierzy i funkcjonariuszy". Wreszcie też dowiadujemy się, jaka była rola samego Stanisława Wałacha w walkach z "Ogniowcami": "Zwykłe, klasyczne metody walki z «Ogniem» już nie wystarczały. Gorączkowo szukano nowych form i sposobów rozprawienia się z groźnym przeciwnikiem. Jedna z licznych inicjatyw w WUBP przewidywała utworzenie niewielkich grup penetracyjnych, których zdaniem byłoby wyśledzenie kryjówek «Ognia». Na czele jednej z takich grup przyszło mi stanąć". Wreszcie, gdy nie udaje się osaczyć i zniszczyć przeciwnika, rodzi się pomysł przeniknięcia do oddziału. Starano się "zmiękczyć" upartych oporem partyzantów, stąd cytat z tego, co pisał major "Lampart"-Julian Zapała w swojej odezwie:"Żołnierze! Wzywam was wszystkich do ujawnienia się i zdania broni najbliższym oddziałom wojskowym, O słuszności tego kroku niech was przekona fakt mego ujawnienia się". Nie pominięto okazji, aby opisać, jak kruszyła się w oddziale dyscyplina, lojalności,: "Coraz częściej zdarzały się wypadki niewykonywania jego poleceń. Strzelał wtedy osobiście. [...] Codziennie schodziły z gór uzbrojone grupy i grasowały w okolicznych miejscowościach". Mimo wszystko robi wrażenie zestawienie z sierpnia 1946 r. o działaniu "Ogniowców". Cytowane są też dwa nakazy kierowane do gromady Czarna Góra i Krempachy z żądaniami albo złożenia dla oddziału pieniędzy lub oprowiantowania: "W razie niewykonania poleconych czynności - czytamy w jednym z nich - wszyscy mieszkańcy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karnej przez Komisję Szybko Wykonawczą". Proszę prześledzić ciąg dalszy walk, potyczek. To gotowy scenariusz dobrego filmu fabularnego.
Kres walki nadszedł w 1947 roku: "Siedemnastego lutego o godzinie 19 wyruszyła w góry stuosobowa grupa pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, MO i żołnierzy KBW". Rozbity oddział, a i sam "Ogień" według zapisu Wałacha nie ten sam, co rok wcześniej: "«Ogień» nie podjął jednak walki, utracił tym razem swoją brawurę. To już nie był ten groźny i pełen energii watażka, który przez tyle miesięcy potrafił gonić niezmordowanie po górach. Kulawy, zarośnięty i brudny [...]". 21 lutego 1947 r. został otoczony we wsi Ostrowsko. Jest zamieszczona relacja Anny Zagatowej, w której chałupie znalazł się Kuraś i sześć innych osób (w tym m. in. "Hanka"). Z niej czytamy m. in. "Złapałam dzieci, wybiegałam z domu i schroniłam się u sąsiadów. Słyszałam strzały i widziałam, jak zapalił się dom, obory i stodoła. Spłonęło wszystko: trzy krowy, czternaście owiec, koń, narzędzia rolnicze. Patrzyłam przez łzy, jak ogień trawił to, czego z takim trudem dorabialiśmy się z mężem przez wiele lat na dwuhektarowym gospodarstwie". Pięćdziesięciu z UB, MO i KBW otoczyło tę jedną zagrodę! Ludźmi, którzy dopadli "Ognia" dowodzili: mjr Bronisław Wróblewski (MBP), por. Adam Podstawski (PUBP), mjr Henryk Słabczyk (MO), kpt. Franciszek Dworakowski (LWP). Los Józefa Kurasia został przypieczętowany, chyba jednak nie bez zadowolenia S. Wałach dopisywał ciąg dalszy: "Tym razem przeceniono chytrość Kurasia. «Ogień»strzelił sobie w głowę, ale żył. Natychmiast przewieziono go do szpitala w Nowym Targu. [...] Dwadzieścia minut po północy 22 lutego 1947 roku «Ogień»zmarł. Za kilkanaście godzin Sejm Rzeczypospolitej uchwalił kolejną amnestię". Nie wiem czy pułkownik Stanisław Wałach naprawdę naiwnie wierzył, że dla ludzi pokroju "Ognia" krojona przez jego zbrojne ramię Rzeczpospolita naprawdę widziała drogę powrotu do normalnego życia?

Józef Kuraś-"Ogień" (1915-1947)
Nikt w 1978 r. nie mógłby nawet wymyślić, że przyjdzie taki czas, że tak się wygnie historii sprężyna (jak śpiewał klasyk), że z grobu powstaną dawne bohatery, a pomniki sławiące ich oprawców będą znikać ze skwerów i placów. Nie jest prosto oceniać tamten czas (1945-1947 i dalsze lata). Wiem, jak bardzo dzieli pamięć, historia, jak wciąż żywe są rany, wspomnienia. Nie wiem czy ktoś odważyłby się dziś publicznie uważać za bohatera pułkownika Stanisława Wałacha (prywatnie szwagra towarzysza Franciszka Szlachcica, ministra MSW). Ocena "Ognia" chyba jest jeszcze trudniejsza...
Pułkownik Stanisław Wałach zmarł 12 stycznia 1999 r., w wieku 83 lat.

Postscriptum:
Na portalu Pch 24.pl znajdujemy wywiad z Roksaną Szczypta-Szczęch, historykiem krakowskiego IPN pt. "Morderca, który nie powiedział wszystkiego...", którego bohaterem jest pułkownik Stanisław Wałach. Tam czytamy m. in. o talentach pisarsko-wspomnieniowych tegoż: "...kłamstwo pojawia się już na okładkach i stronach tytułowych, a tym samym w zapisach bibliograficznych. Otóż Stanisław Wałach nie napisał tych książek. Napisał je funkcjonariusz SB Bratko, na podstawie zgromadzonych materiałów. W przeważającej mierze były wśród nich relacje, tudzież opowieści Stanisława Wałacha, jakie Bratko następnie spisał. Przy czym Wałach ingerował w teksty i de facto kłamstwa zawarte w wymienionych książkach pochodziły od niego. Ma on ma spore zasługi w niszczeniu pamięci o żołnierzach podziemia niepodległościowego, choć nie on jeden…".

Arizona Mountain Man odcinek 2

$
0
0
Roy Wern nie poganiał konia. To byłoby nieludzkie. On też był zmęczony. A do tego oblodzone kamienie strumienia nie ułatwiały przeprawy. Dwa konie uginały się pod ciężarem ładunku. Skóry. Głównie bizonie. Rok był niby dobry. Ale nie tak, jak jeszcze kilka lat temu, kiedy brunatne morze płynęło nieprzerwanym zdawało się strumieniem przez prerię. Dziękował Bogu, że nie dał się skaptować angielskim czy holenderskim turystom na polowanie. Mieliby się z pyszna. Całe połacie prerii puste? Ani jednego byka czy krowy? Klął pod nosem. Był bezsilny. Jak wielu stawiał sobie pytanie: dlaczego?! Czy naprawdę barbarzyństwo jego białych współbraci odarło tą krainę z prawdziwego króla?! Pamiętał wyprawy, na których setkami kładli byki... Teraz też jeszcze ich skóry wiózł, ale nie w ilości, o jakiej mógł marzyć... Nikogo nie interesowało, że zapędzał się za kilkoma sztukami tak daleko, że padł mu jeden koń, wilcy zjedli dwa muły! Nikogo... To był jego interes.


Schodził z gór. Zimno dobijało go. Nie przypominał sobie równie siarczystej zimy. I tak długiej. Słońce stawało już coraz wyżej. Rzucało za nim milczący cień. Strumień był wartki. Jeden z luzaków ślizgał się niepewnie stawiając kopyta. Po chwili przeszli.

- Zrobimy postój moje panie?
Dosiadał klaczy. Oba luzaki były klaczami. Wychodziło na to, że on jedyny był samcem?
Zeskoczył z grzbietu. Jął odczepiać luzaki, kiedy usłyszał za sobą jakby charknięcie. Powoli zaczął się odwracać.
- No! No! No! Nie tak ostro - usłyszał stanowcze. Bez oporów zaczął podnosić ręce. Tego nauczyło go życie gór. Ludzie tu twardzi, często bardzo nerwowi. Najpierw strzelają, a później pytają. Trudno się im dziwić. Mają tu tak niewiele, a tu zjawia się jakiś nie wiadomo kto i może im to zabrać. Może po prostu zabić. Kto się za nimi ujmie? Szeryf? Ten jest daleko. Sprawiedliwość jest daleko. Tą tu wymierzała dubeltówka lub rewolwer. Nie wiedział, co w niego mierzy.
Nagle poczuł, że coś koło jego stóp zakotłowało się. Pies? Ale ani myślał wdzierać się kłami w jego łydkę. Wręcz przeciwnie zaczął się łasić. 
- Dragon! Co robisz gnoju! - usłyszał ni to stanowcze, ni to zmieszane za sobą. - Bierz go!
Ale pies nie myślał wykonywać poleceń. Roy odetchnął z ulgą.
- To ty Boot?
Po drugiej stronie zapadało niezręczne milczenie.
- A bo... co...
Roy zaczął opuszczać ręce.
- Łapy w górę, bo ci... ci... jaja odstrzelę!
Roy zaryzykował. Odwrócił się. Strzał nie padł.
- Nie poznajesz stary durniu? - krzyknął do mężczyzny, który cały czas nerwowo ściskał dubeltówkę. Dwie ogromne dziury lufy wycelowane pozostały na wysokości jego korpusu. - To ja!
- Jaki ja?!
- Roy!
- Hamilton?
- Nie, Lincoln! Odwaliło ci od tego mrozu?! - krzyknął, bo już sam nie wiedział czy staremu zawodził wzrok czy mieszało mu się od samotności.- Roy Wern!
- Wern? - z niedowierzaniem zapytał. - Syn Clinta?
- Co mam ci teraz całe drzewo genealogiczne wyśpiewać?
- Ty nie bądź taki mądry! - nie spuszczał z tonu.
- Mam zacząć od Adama i Ewy czy starczy  od "Mayflower"? W 1620 r. prapraprapradziad John Wern przypłynął, aby w tym dzikim kraju krzewić wiarę i zasiać niekoniecznie koniczynę. Mam ciągnąć dalej?
Mężczyzna z bronią był najwyraźniej zakłopotany.
- A jak zmarł stary Clint Wern?
- Ten dalej swoje?!
- Mów, bo odwalę z dwóch rur! Widzę, że wieziesz to i owo, to mi  się bardzo opłaci takie spotkanie!
- Będziesz się smażył w piekle Svenie Ericssonie, zwany Boot!
To już rozbroiło starego. Opuścił broń.
- Roy? - zawołał z niedowierzaniem. - Roy!
- A ty myślałeś, że wielka stopa?
Stary odrzucił karabin i rzucił się ku Royowi. Zaczął go witać, ściskać, targać prawicę.
- Nie widziałem człowieka odkąd śnieg spadł! To już będzie...
- Od października - pospieszył z wyjaśnieniem Roy.
- A nawet wcześniej, bo ja już we wrześniu...
Przerwał obściskiwanie i przyjrzał się Royowi. Klepnął go przyjaźnie po plecach.
- Ale się cieszę! Ale się cieszę!
- Chwilę temu mało mnie nie zabiłeś. Z tej rury, to może mierz w grizli. 
- Ale się cieszę!
- A Mała Ruth już nie grzeje twego starego tyłka? - zainteresował się.
- A to... szmata... Uciekła do tego golibrody Vincenta! Parszywe Włoszysko!... Niech pan Bóg mi wybaczy, ale kiedyś pojadę do Europy!
- Po co?
- Nasrać na Włochy!
- Taniej będzie kupić sobie mapę i wtedy na nią... 
Tą humorystyczną wymianę zdań przerwał... strzał. Jeden, krótki. Stary odskoczył od Roya. Jego dubeltówka leżała na tyle daleko, że dobiegnięcie do niej raczej nie miało sensu. "Stary dureń!" - myślał o sobie.
- Indianie?
- Obawiam się, że nie. Wioski też nieźle zasypało.
Na polanę wjechało czterech jeźdźców. Trzech miało wycelowane w nich swe rewolwery. Ucieczka czy podjęcie walki? Bez szans. Bez sensu!... Dragon zaczął szczekać. Strzał koło niego sprawił, że nagle zamilkł.
- Głupie bydlę! - warknął stary. Pies tylko zaskomlał.
Ten na młodym gniadoszu objechał ich dookoła. Trzej pozostali stanęli na odległość strzału. Ten bez wyciągniętej broni spojrzał na nich spod ronda swego ciemnego kapelusza:
- Jakie piękne rodzinne spotkanie?! - padło z jego ust.
- A tobie, co do tego? - Roy nie myślał pokornieć tylko dlatego, że dał się tak podejść przez kilku oprychów.
- Twardy, szefie! - parsknął ten z lewej na karym wałachu. Lufa jego winchestera nie pozostawiała złudzeń, co do intencji jej posiadacza.
- Każdy jest twardy... na początku... - z ironią rzucił ten nazywany "szefem". - Dobra. Nie mamy czasu na pogaduszki. Może innym razem. 
- Ja bym mu nie radził - zarechotał ten z lewej i poprawił karabin, który opierał na głowie konia.
- Ja też... ale widać... pyskaty... nie zna tutejszych...
- Obyczajów!
W tym czasie ten na młodym gniadoszu wyciągnął z kabury przy siodle karabin Roya. Zaczął odwiązywać luzaki.
- Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia? - Roy czuł, że to i tak nie ma sensu. Stary zaczął się trząść. Pies tylko cicho zawodził.
- Myśmy się już porozumieli! - parsknął szef. - Bierzemy towar, odbieramy broń i puszczamy wolno.
- Ale wilki... - próbował oponować stary.
- Twoje stare gnaty na nic się im nie przydadzą! - wysilił się na dowcip ten z  czwartego konia. Reszta zawyła radośnie, a ten z młodego gniadosza strzelił na wiwat.
- To my mielibyśmy do panów wszystko... - oznajmił szef. 
Bezradność Roya była dla niego straszliwą katuszą. Rzuciłby się choć na tego, co mu rozbroił konia, ale dwie lufy odbierały sens oporu. A jeszcze był ten niby szef.
- Mamy szefie skór, że ho ho... Popijemy tęgo!
- I wydupczymy to i owo... - dorzucił drugi.
- Jeszcze jedno - szef zawrócił, obrócił swego konia i wydobywszy rewolwer oddał strzał! Koń Roya ryknął i runął w śnieg.
- Oszalałeś?! - wyrwało się Royowi. 
Nad nim wyrósł szef. Mierzył z konia prosto w jego czoło.
- Jeszcze jedno słowo... a... będziesz wierzgał, jak to bydlę!
Natarł koniem na niego.
Roy odskoczył. Stary potrącony upadł.
- Żegnam panów!

(c.d.n.)

Przeczytania... (198) Jerzy Pietrkiewicz "Na szali losu" (Wydawnictwo Iskry)

$
0
0
To jedno z największych zaskoczeń czytelniczych, jakie przychodzi mi umieszczać w cyklu "Przeczytań...". Chodzę po tym świecie przeszło pół wieku, ale do teraz z niczym nie kojarzyło się imię i nazwisko: Jerzy Pietrkiewicz. Okładka może nas wpędzić w ślepy zaułek myślenia? Bo jakie można mieć skojarzenie, tzw. pierwsza myśl: wspomnienia wiejskiego nauczyciela? Czyli mnie, jako belfra mimo wszystko powinno zainteresować jak wyglądał warsztat pracy kolegi po fachu sprzed 80-sięciu laty? Ale to nie jest książka wspomnieniowa nauczyciela z tamtego okresu. Już notka biograficzna na skrzydle okładki wprowadzi nas w stan godnego zainteresowania Autorem. Oto fragment:"Autobiografia Jerzego Pietrkiewicza (Peterkiewicza) - poety, powieściopisarza, tłumacza i historyka literatury, profesora Uniwersytetu Londyńskiego. [...] Niedoceniany i szerzej nieznany w Polsce, Pietrkiewicz bywał porównywany przez znawców do Josepha Conrada".  No i mamy klin wbity w mózg!"Na szali losu", w tłumaczeniu Alicji Skarbińskiej-Zielińskiej,  Wydawnictwa Iskry, to niezwykła historia losów Jerzego Pietrkiewicza, ale i jego pokolenia. 
Na czym polega niezwykłość przekazu? Dla mnie przede wszystkim na... zaskoczeniach. Bo ta książka zaskakuje. Zaliczam się do tego grona, któremu  n i c   nie było wiadomo o twórczości literackiej Jerzego Pietrkiewicza. Nic a nic! Dlatego chcę w tym "Przeczytaniu..." właśnie skupić się na owych  z a s k o c z  n i a c h ! Tak historycznych, jak literackich czy życiowych, zresztą jak się sami przekonamy trudno jedno od drugich oddzielać.

Zaskoczenie 1: "Wojna roku 1920 wstrząsnęła spokojną wioską, w której urodziłem się trzy lata wcześniej w brzydkim murowanym domu. Rok ten odcisnął się w świadomości dziecka - dowiedziałem się, że należę do rodziny. [...] W gmatwaninie nie do końca zrozumiałych rzeczy zapamiętałem sierpień tamtego roku - stłoczone konie na podwórzu i wiadra wody, wyciągane ze skrzypieniem ze studni pod topolami; zapachy gotowania z kuchni, hałas i harmider. I nagły przebłysk: roześmiany kozak na koniu porwał mnie z ziemi jak lalkę i posadził przed sobą w siodle [...]". 
Zaskoczenie 2:"To nie marszałek Piłsudski wygrał wojnę z wojskami Tuchaczewskiego, ale chłopi ze wszystkich polskich wsi, którzy zajmowali miejsca w zdziesiątkowanych oddziałach i odepchnęli wroga spod Warszawy. Nawet najbardziej ambitne i utalentowane jednostki nie wygrywają wojen; wygrywają je zwykli żołnierze". 
Zaskoczenie 3:"Nie znoszę wprost tego pseudowiejskiego skakania po scenie w jaskrawych kostiumach dla uciechy zagranicznej publiczności. I Hitler i Stalin kochali takie widowiska".
Zaskoczenie 4: "Młodzi ludzie, którzy wierzyli, że znajdują w moich wierszach własne marzenia, otrzymali krwawy pocałunek z ust śmierci. Większość z nich została zamordowana w powstaniu warszawskim w roku 1944. To było przestępstwo z punktu widzenia wojny i samobójstwo z punktu widzenia narodowego przetrwania. Żaden naród, niezależnie od tego, jak płodne są jego kobiety, nie może sobie pozwolić na utratę całego pokolenia". 
Zaskoczenie 5:"Patriotyzm. Wojny - wszystkie wojny, takie, które twój kraj wygrywa i takie, które przegrywa - są źródłem fałszywego patriotyzmu. Ludzie idą i umierają za przemówienie wygłoszone  przez trzeszczące radio z bezpiecznego bunkra albo ze schronu głęboko pod ziemią. umierają za łopotanie flagi na budynku, który się za chwilę zawali, za jakiś symbol wykonany ludzką ręką, któremu powszechne napięcie - wynik powstrzymywania strachu u wściekłości - przydało nadzwyczajne znaczenie".
Zaskoczenie 6:"Moi rówieśnicy leżą pod skromnymi brzozowymi krzyżami na wojskowym cmentarzu w Warszawie, makabrycznym panteonie na cześć rozkładu".
Zaskoczenie 7:"Widzę Witolda Gombrowicza, który spaceruje ze mną w nocy. Miałem go odprowadzić do domu na przedmieściu - Warszawa w końcu nie była aż tak dużym miastem - ale jemu podobały się świeżość mojej młodości i sztuka nocnej konwersacji. [...] Różnica wieku wynosiła dwanaście lat, co wydawało się bardzo dużo, gdy dobiegało się dwudziestki. Gombrowicz miał obsesję młodości, jedynej iskry boskości danej człowiekowi, mówi, że nie znosi rodzicielskiego oszukaństwa w żadnej postaci, a jego rodzony ojciec był głównym winowajcą".
Zaskoczenie 8: "Udał nam się przygotować trzy wydania, ostatnie z datą 17 września. Tego dnia Armia Czerwona napadła na Polskę. Wydaliśmy ostatnią polską gazetę na Kresach".
Zaskoczenie 9:"Zabrzmiały syreny i w eleganckim burdelu rozpętało się pandemonium. Z różnych pokojów wysypali się klienci w koszulach, ale bez spodni albo w spodniach, lecz bez koszul i butów. Wszystko wyglądało jak marionetkowa farsa ze sznurkami pociąganymi przez panikę".
Zaskoczenie 10: "Z tej samej bitwy pochodzi piosenka o makach na monte Cassino, które wyrosły z ziemi nasączonej krwią Polaków. Ponieważ melodia była chwytliwa w sentymentalny sposób, ofiarny symbol od razu się przyjął. Czy byłbym lepszym Polakiem, gdybym oddał życie łanowi czerwonych maków?".

Tak, to dla mnie wartość "Na szali losu". Nie zdziwiłbym się, gdyby wykorzystanie tylko tych cytatów byłoby jak poruszenie stada szerszeni. Naruszanie świętości powstania roku 1944? Od lat nie słyszymy niczego innego, jak same hymny pochwalne. Jak bardzo słowa Jerzego Pietrkiewicza prowokują?  B a r d z o ! Nie wiedziałem oz związkach łączących Autora choćby z Witoldem Gombrowiczem. Ani tego, że nim we wrześniu 1939 r. znalazł się po rumuńskiej stronie, to wydawał ostatnią polską gazetę na Kresach. Trudno za takie uważać bolszewickie szmatławce wydawane choćby w e Lwowie. A kwestia uświęconego patriotyzmu? Toż to niedotykalne tabu!
Z a s k o c z e n i a, to nie wszystko, co wydobyłem z lektury wspomnień Jerzego Pietrkiewicza. Zostawię tylko wybiórcze przykłady  kilku m y ś l i , które niech stanowią przedsmak tego, co wykorzystam do "Myśli wygrzebanych". Nie wiem kiedy, może na 26 października, czyli X rocznicę śmierci Jerzego Pietrkiewicza. Może do tego czasu odnajdę jakiś zbiór Jego poezji, którego strofy były tak ważne dla"pokolenia Kolumbów"
  • U źródeł kultury ludowej leży pasja do wytwarzania przedmiotów i dźwięków dla własnej przyjemności.
  • Społeczność chłopska zmieniała się, w miarę jak zanikał opiekuńczy stosunek szlachty do ich wcześniejszych poddanych.
  • Pamięć kładzie własną pieczęć na oczach, łatwo jednak ją usunąć łzami radości lub żalu.
  • W wieku elektryczności, telefonu i telewizji trudno jest opisać przede-technologiczną cywilizację, jakiej doświadczyłem w dzieciństwie.
  • Każdy dom odzwierciedlał ekonomiczny status jego mieszkańców.
  • Mariawici byli jedyną polską sektą, która zakorzeniła się w społeczności wiejskiej.
  • Nie należy nigdy wyśmiewać pobożnego zapału tak zwanych prostych ludzi [...].
  • Na wsi nie tłumiono raczej instynktów seksualnych, ludzie uczyli się z tego, co widzieli wokół siebie, znali zwyczaje wszystkich stworzeń, szanowali stan ciężarny i narodziny.
  • Należy uwzględniać siłę zapachów, które zostają w pamięci.  
  • Nienawidziłem teraźniejszości, przeszłości i chciałem splunąć na przyszłość; co mi po przyszłości, jeśli kierowała się zasadami poza moim zrozumieniem?
Tak, dla mnie książka "Na szali losu" Jerzego Pietrkiewicza, to prawdziwe odkrycie. Pewnie, że nie świata, w którym żył, ale na pewno spojrzenia i oceny tegoż. Sam fakt, że niektóre z nich po prostu nas wkurzają są argumentem "za", aby poznać te wspomnienia. Wydawnictwo Iskry powinno pójść za ciosem i przegotować jakąś antologię. Po tym czytaniu na pewno znalazłoby się wielu chętnych. No, to porównanie do Conrada chyba nie tylko na mnie robi wrażenie. A skoro to cykl o książkach, to niech książkowa myśl je zamyka:

"Myślałem o szacunku mojego ojca dla książki jako  przedmiotu kultury - jak bardzo cenił i hołubił tomy, które trzymał na regale za małymi szybkami, przez które było widać oprawne grzbiety i tytuły".

Spotkanie z Pegazem... (92) Bułat Okudżawa "A jednak mi żal" / "А все-таки жаль"

$
0
0
Dziś ON - Булат Шалвович Окуджава (1924-1997). Zawsze uważałem, że ideologizacja nauczania języka rosyjskiego za tzw. komuny zrobiła wiele złego w odbiorze kultury rosyjskiej. Zamiast nas uczyć piękna jej dokonań, kazać na pamięć uczyć się Puszkina, Lermontowa, Jesienina, Majakowskiego, Achmatowej, ba! Wysockiego - mieliśmy jakąś sieczkę. Szkoda. Tym bardziej czarowała nas w indywidualnym poszukiwaniu innej rosyjskości twórczość Biczewskiej, Wysockiego i właśnie Okudżawy. Pierwszego utworu nigdy nie zapomnę: "Nie wierzcie piechocie". Akurat przygotowywaliśmy w 1979 r. w mojej szkole wieczornicę na  okoliczność powstania Ludowego Wojska Polskiego. Proszę mi wierzyć, to było przeżycie. Moja polonistka nie zaczęła hymnem pochwalnym o bitwie pod Lenino. Nie pamiętam, czy był Szenwald, ale na pewno Słonimski i jego "Alarm" oraz Okudżawa. Zakochałem się. I tak mi zostało.


"A jednak mi żal" / "А все-таки жаль" - znam w kilku interpretacjach. Interpretacji w polskim wykonaniu podjęli się m. in. Edmund Fetting, Piotr Machalica, w duecie Andrzej Korycki z Dominiką Żukowską. Każdy na swój sposób oddawał klimat tej moskiewskiej ballady. Za każdym razem malowali obraz spaceru po stolicy carów. I to w obecności samego Puszkina. Warto odnaleźć oryginalne, autorskie wykonanie tej pieśni. Wiem, że coraz to mniej rozumie po russkomu jazyku. Ale wtedy bliżej jesteśmy rosyjskiej duszy. Tego żaden przekłady nie... przełożą.

Co było - nie wróci, i szaty rozdzierać by próżno.
Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład...
A przecie mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin -
tak chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł.
A przecie mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin -
tak chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł.

Dziś już nie musimy piechotą się wlec na spotkanie
i tyle jest aut, i rakiety unoszą nas w dal...
A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie,
i nie ma już sań, i nie będzie już nigdy, a żal!
A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie,
i nie ma już sań, i nie będzie już nigdy, a żal!

Pozdrawiam i wielbię mój wiek, mego stwórcę i mistrza,
pojętny mój wiek, zdolny wiek mój chcę cenić i czcić...
A przecie mi żal, że jak dawniej śnią nam się bożyszcza
i jakoś tak jest, że gotowiśmy czołem im bić.
A przecie mi żal, że jak dawniej śnią nam się bożyszcza
i jakoś tak jest, że gotowiśmy czołem im bić.

No cóż, nie na darmo zwycięstwem nasz szlak się uświetnił
i wszystko już jest - cicha przystań, non-iron i wikt...
A przecie mi żal, że nad naszym zwycięstwem niejednym
górują cokoły, na których nie stoi już nikt.
A przecie mi żal, że nad naszym zwycięstwem niejednym
górują cokoły, na których nie stoi już nikt.

Co było - nie wróci... Wychodzę wieczorem na spacer
i nagle spojrzałem na Arbat i - ach, co za gość! -
Rżą konie u sań, Aleksander Siergiejewicz przechadza się,
ach, głowę bym dał, że już jutro wydarzy się coś!
Rżą konie u sań, Aleksander Siergiejewicz przechadza się,
ach, głowę bym dał, że już jutro wydarzy się coś!*


Rok 2017 wiąże Okudżawę z Puszkinem. 12 czerwca minie 20-ta rocznica śmierci Bułata Okudżawy. 10 lutego przeminęła 180-ta rocznica śmierci Aleksandra Puszkina. Moja wina, że zabyłem o rocznicy pojedynkowej śmierci Wielkiego Romantyka. Budzę coraz częściej Pegaza. Blog staje się bardzo literacki. Ale ta literackość zawsze oplata historyczność.  Powoli wypracowuje się osobista antologia. I tak ma być.

*Tłumaczenie Witold Dąbrowski

Myśli wygrzebane (73) Arystoteles - "Polityka"

$
0
0
Kto mnie zna, to wie, że nie pałam sympatią do...  antycznej Grecji. Starożytny Rzym i owszem, ale Grecja? Tym bardziej zapraszam do dzisiejszego odcinku cyklu "Myśli wygrzebanych".  Sięgnąłem po dzieło niezwykłe, niezwykłego  twórcy! Dziś "Polityka" wielkiego Arystotelesa (384 - 7 III 322 p.n.e.), w tłumaczeniu Ludwika Piotrowicza, wydana przez DeAgostini oraz Altaya, Warszawa 2002.Tak, po raz kolejny sięgnąłem do tomu, jaki ukazał się w serii "Arcydzieł Wielkich Myślicieli". Już bardziej klasycznego dzieła nad to, które teraz leży koło mnie trudno szukać. SięgaMY po pierwociny myśli politycznej europejskiej cywilizacji. O ile ktoś myśli i rozumuje inaczej depcze odwieczne prawa wolności, nie szanuje wolnego myśli lotu, to zapewne nie sięgnie po to dzieło. Bo wtedy: 1. dowie się, jak bardzo zdeprawował porządek prawny państwa; 2. dowie się jakim niegodnym indywiduum jest poprzez wiarę w swą nieomylność.

"Polityka" Arystotelesa, to bardzo... niebezpieczna lektura. Nie tylko stawia nas wobec problemu polityka i państwo, polityka i naród. Obnaża mechanizmy tych, którzy niszczą substancję demokratyczną. Proszę zwrócić uwagę na ponad czasowość tekstu z IV w. p. n. e.! Oto idea myśli uniwersalnej! 
"Polityka" Arystotelesa, to... nie jest prosta lektura. Wbrew pozorom trudno z niej wygrzebać to i owo, aby w oderwaniu od całości miało jeszcze ręce i nogi. Zmusza do pewnego wysiłku intelektualnego. To dość mozolny trud? A przekonajcie się sami - weźcie to dzieło do ręki i starannie przestudiujcie jej treść. Jeśli myślicie, że ten tu powyciągał raz dwa tych kilkanaście zdań (mądrości), to pójdźcie moim tropem i zróbcie to samo. Choćby zadajcie sobie trud: skąd on to tu zacytował. No, ale czegóż nie robi się dla geniuszu Arystotelesa. Alboż nie był nauczycielem wielkiego Aleksandra III Macedońskiego (336-323 p. n. e.)?
  • Każde państwo powstaje [...] na drodze naturalnego rozwoju, podobnie jak i pierwsze wspólnoty.
  • ...mowa służy do określania tego, co pożyteczne czy szkodliwe, jak również i tego, co sprawiedliwe czy też niesprawiedliwe.
  • Kto zaś nie potrafi żyć we wspólnocie albo jej wcale nie potrzebuje, będąc samowystarczalnym, bynajmniej nie jest członkiem państwa, a zatem jest albo zwierzęciem, albo bogiem.
  • Władanie i służenie należy [...] do rzeczy nie tylko potrzebnych, ale i pożytecznych.
  • Istota żyjąca składa się najpierw z duszy i ciała. przy czym z natury pierwsza włada, to drugie zaś słucha.
  • ...szlachta [...] uważa się za szlachtę nie tylko u siebie w domu, ale i wszędzie, podczas gdy w ich mniemaniu szlachta barbarzyńców jest  nią tylko u siebie.
  • ...sztuka wojenna z natury będzie poniekąd sztuką zdobywania własności [...].
  • Wszyscy bowiem, którzy robią interesy pieniężne, dążą do pomnożenia pieniędzy w nieskończoność.
  • ...Homer, nazywając Zeusa "ojcem ludzi i bogów", słusznie mieni go królem ich wszystkich.
  • ...władający powinien posiadać pełnię doskonałości etycznej (zadanie jego jest bowiem po prostu zadaniem budowniczego, a budowniczym jest rozum), natomiast wszyscy inni o tyle tylko, o ile tego ich zadanie wymaga.
  • Wzajemną miłość uważamy mianowicie za największe z dóbr  w państwach, bo gdzie ona panuje, tam najmniej się przejawiają rozruchy [...].
  • Niewątpliwie i rodzina, i państwo winny stanowić jedność, lecz przecież nie bezwzględną.
  • ...ludzie wszczynają zaburzenia z powodu nie tylko nierówności majątku, ale i godności, przy czym jednak w jednym i drugim wypadku bieg rzeczy bywa wręcz przeciwny.
  • Pojęcia obywatela w istotnej jego treści nic bezwzględnie trafniej nie określa niż prawo udziału w sądach i w rządzie.
  • Ustrój państwowy jest to ujęcie w pewien porządek władz w ogóle, a przede wszystkim naczelnej z nich wszystkich.
  • ...władzą naczelną jest wszędzie rząd państwa, toteż w rządzie wyraża się ustrój państwowy.
  • Celem państwa jest zatem  szczęśliwe życie, a reszta to środki do tego celu wiodące.
  • We wszystkich umiejętnościach i sztukach celem jest dobro.
    Każda jednostka z osobna w porównaniu z ogółem jest pośledniejsza, państwo przedstawia jednak wielką liczbę; stąd ma przewagę, podobnie jak lepsza jest uczta składkowa niż dana przez jednego.
Bójcie się tyrani? Tylko, że każdy z nich (czytaj: tyranów), to zadufany w sobie głupiec, który nie zniży się, aby sięgnąć po Arystotelesa, skoro ma dokoła siebie pełno profesorów i mądrych głów. Żyje taki tyran w błogiej malignie samouwielbienia. A jeśli jeszcze uwierzy, że jest zbawcą Ojczyzny? W normalnym kraju już samo takie sformułowanie kwalifikowałoby polityka do zamknięcia za murami zakładu dla obłąkanych! A my to przerabiamy na żywym organizmie państwa! Płakać się chce. Rzygać się chce!
Może pora rządzący, abyście wzięli sobie do serca taką myśl wielkiego Arystotelesa:

DOBREM W PAŃSTWIE JEST SPRAWIEDLIWOŚĆ,
SPRAWIEDLIWOŚCIĄ ZAŚ JEST TO,
CO JEST DLA NAS OGÓŁU POŻYTECZNE. 

Arizona Mountain Man odcinek 3

$
0
0
- Nikt nie wie gdzie jest Amm! - westchnął Peter Craft.
- Kto? - zdziwił się  Joseph Bell III
- Arizona Mountain Man - poprawił się barman. - My go tu nazywamy Amm.
- Krócej i szybciej - wtrącił aptekarz Gordon Fox.
Odkąd pojawił się dziennikarz z Nowego Orleanu jakby wytrzeźwiał. Mowa stała się bardziej sprawna, nie bełkotał. Mało tego zapomniał o swoich centach i wymuszanej kolejce...
Ale w tej chwili zreflektował się Bell III:
- Jakiż ja niegościnny! Przecież zapomniałem zaproponować panu kolejki! Co za gapa ze mnie.
- Nawet dwóch! - Gordon Fox mrugnął  znacząco w kierunku baru.
- Mogą być dwie. Poproszę dwa razy dla tego... pana...  Jak pana godność, bo jakoś...
Aptekarz wyprostował się, jakby miał zaraz otrzymać order:
- Gordon Maksymilian Yul Martin Roy Paul Fox I!
- Skądś tyle tych imion wynalazł? - zdziwił się za barem Peter Craft.
- Cicho bądź!


Dziennikarz z  "Echa Porannego" z Nowego Orleanu uśmiechnął się pogodnie. Tych kilka minut rozmowy natchnęło go otucha i wiarą, że po pierwsze trafił pod dobry adres, dwa - że mogło to dla niego oznaczać górę złota. Już widział nagłówki w prasie, podwajające się nakłady, wzrastające dochody. "Nowoorleański Jupiter" będzie mógł im wtedy skakać do gardła. I kogo to stanie się udziałem? Jego! Josepha Gordona III, fotografa drugiej kategorii! A, co pomyśli Katrina i jej nadąsana mamuśka?! W duchu już zacierał ręce.
- No, ale przecież ktoś coś musi wiedzieć! - upierał się. - Co to wyszedł z domu i... znikł? Nie ma żadnej rodziny?
- Jest! - Gordon Fox klepnął go w plecy, kiedy tylko stojąca przed nim szklaneczka wypełniła się  bursztynowym płynem. - Siostra... Margaret!...
- Co ty klepiesz, Gordon?! - barman obruszył się nie na żarty. Odwrócił do pana Bella III i powiedział: Pan tego opoja nie słucha! Z Margaret mógłby pan rozmawiać, jak z ta ladą! 
- A, to czemu? - Bell III delikatnie zamoczył usta w swoim trunku. Wykrzywił usta.
- Głucha, jak pień! Toż ona ma ze sto lat!
- Jakie sto, jakie sto! - Gordon Fox I zaczął się ciskać. - 93!
- Duża mi różnica - machnął ręką barman. - Nie zmienia to faktu, że jest głucha, jak ta deska!
- Aha! - na twarzy dziennikarza odmalowało się zdziwienie pomieszane z zaskoczeniem. - To ona nic... tego... Nie pomoże?
- Musi tu pan siedzieć w miasteczku, aż Amm wróci.
- Wróci?
- Jak go wilcy nie zjedli... - wtrącił Gordon. Pokonanie szklaneczki obudziło stan upojenia. - Zawsze wraca!
- No tak, ale... kiedy...
- Jak śniegi puszczą - zawyrokował Peter Craft. - No chyba, że narozrabiał gdzieś i siedzi w Forcie.
- W Forcie? W jakim Forcie?
- Fort Adams! - uzupełnił jego niewiedzę aptekarz Fox I. - Nie słyszał pan o Forcie Adams? O ile tam siedzi, to wróci za trzy lata.
- Ależ panowie! - zakrzyknął dziennikarz. I tu już dało się wyczuć nutę poważnego zagrożenia. Czekać kilka dni, to poważny problem. Miesiąc, to będzie katastrofa. Ale... trzy lata?! Biblijny potop!... W wyobraźni Josepha Bella III gasły promienie nadziei związane z nakładami, zyskami, odkuciu się na konkurencji "Nowoorleańskiego Jupitera", ba! wdzierał się rechot Katriny i jej mamuśki o nadwadze hipopotama.
- To... to by była... katastrofa!
- Równie dobrze Czerwona Rzeka mógł przerwać to piękne życie...
- Utopił się? - jęknął doprowadzany do rozpaczy reporter z Nowego Orleanu. Czuł, że nogi mu dygocą.
- To nie rzeka! - znowu pospieszył ze zbawiennym wyjaśnieniem barman. - To wódz Indian! Wyjątkowo nieuprzejmy dla nas białych gość.
- Rany boskie! Rany boskie! -  dziennikarz już kompletnie upadł na duchu. Leżał. Trup! Do tego ten Czerwona Rzeka?!
- No chyba, że pan...
- Bell III.
- No właśnie, napisze o naszym Czerwona Rzece! O!... - Gordon Fox I podstawił szklaneczkę po drugą, zaległą kolejkę.
- Chcesz, żeby wrócił bez skalpu, albo w jutowym worku? Miej litość nad gościem, Gordon!
- Masz rację. Nic to! Dasz pan po dysze, a my panu opowiemy.
- My? Opo... wiemy... ? - zaczął z drżeniem, już nie tylko łydek, Joseph Bell III.
- Tak, my dwaj! Gratis dorzucimy opowieść o naszym dzielnym Szkociku.
- O kim?! - oczy dziennikarza zrobiły się ogromne i na pół nieprzytomne.
- O Szkociku! Naszym dzielnym szeryfie okręgowym! Nie mogłeś chłopcze nie słyszeć o Johnie Mc Louisie!
Joseph Bell III tracił grunt pod nogami. Jakoś nie obiło mu się o uszy. Słysząc, z jaką wagą padało to nazwisko, to musiał to być ktoś znaczący w okolicy. Szybko kiwnął pojednawczo głową.
- Stąd nawet szczur ucieka, jeśli wie, że szeryf jest...
Drzwi baru otworzyły się. Pete Craft zastygł z kuflem piwa w dłoni. Gordon Fox nie miał już żadnych hamulców:
- O wilku mowa! Szeryfie! Może pan widział Amma?
Mc Louis podszedł powoli do baru.
- A kto i dlaczego pyta?
- Nie poznaje pan mnie?! - parsknął dobrze już podchmielony aptekarz. - To ja Gordon! Gordon Fox!
Szeryf zsunął kapelusz.
- Aaaa... Coś się stało?
- Jeszcze nic... tylko ten gentleman... - tu wskazał na dziennikarza z Nowego Orleanu.- Szanowny pan... Bell IV...
- III! - poprawił go przedstawiany. Wyciągnął przed siebie dłoń, ale szeryf ani myślał jej tknąć. - Jestem Joseph Bell III.
- Kim pan jest? I co pan tu robi? - Mc Louis spojrzał podejrzliwie na niego.
- To dziennikarz z Nowego Orleanu! - spieszył uzupełnić Pete Craft, co wywołało zdziwienie na rumianym obliczu aptekarza. Widać ten chciał przedstawić nowego kompana od kieliszka... - Szuka Arizony Mountain Mana! Książkę o nim pisze.
- No... nie... - zaczął się kręcić - Na razie tylko artykuł... Książkę może później.
- Arizona Mountain Man? Śnieg jeszcze kilka tygodni w górach poleży. Nie sądzę, by na Wielkanoc zjechał. Miesiąc, dwa?
- Tak długo? - jęknął ponownie dziennikarz.
- A... nie mówiłem? Bell III wracaj do Luizjany! Ja Fox I dobrze ci radzę!
Klepnął go w plecy.
(c.d.n.)

Przeczytania... (199) Michael Farquhar "Sekrety carów. Intrygi, skandale i zbrodnie Romanowów" (Wydawnictwo Dolnośląskie)

$
0
0
Maria Teodorówna, czyli Dagmara duńska znów na okładce wydanej w Polsce książki. Jeśli napiszę, że znam JCW od wczesnego dzieciństwa, to ktoś dopisze: ten to jest fantasta! konfabuluje! A i jeszcze jedno: mitoman! Spieszę to już wyjaśnić. Mam przed sobą modlitewnik, którego tylko fragment tytułu zacytuję: "Wielkie offcium albo codzienne nabożeństwo ku czci i chwale Boga w Trójcy Świętej Jedynego...". Wydano w Wilnie w 1901 r. "Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego". "I co ma piernik do wiatraka?" - niecierpliwi się pan w ciemnym kaszkiecie. Chwilkę. Zanim dotrzemy do pierwszej modlitwy natrafiamy na "Kalendarz całego roku" i pod dniem 22 lipca czytamy: "Imieniny J. C. M. Ces.  Wdowy MARYI TEDORÓWNY". I sprawa jasna? Mam-że prawo pisać, jak powyżej? Owszem, nie wiedziałem po kim było owo wdowieństwo, aliści sama osoba obcą mi nie była. Tu także znajdziemy wpisy o innych członkach carskiej rodziny panującej (uparcie w historiografii nazywanej: Romanowami), ba! kilka stron dalej jest stosowna modlitwa. Ale - to nie ma być pisanie o modlitewniku sprzed stu szesnastu laty, ale o książce, której autorem jest Michael Farquhar pt. "Sekrety carów. Intrygi, skandale i zbrodnie Romanowów", w tłumaczeniu Jacka Szeli, Wydawnictwa Dolnośląskiego.
"Na ulicach zupełny porządek, ale jednocześnie każdy oczekiwał, że coś się wydarzy. wojsko czekało na rozkaz, ale druga strona nie zaczynała. Miało się podobne wrażenie jak w upalny dzień przed burzą. Wszyscy byli podnieceni i na skraju nerwowego wyczerpania" - to JIM Mikołaj II do swej matki, Marii Tedorówny, wdowy po JIM Aleksandrze III. Tak, pamiętny 1905 r. Rosja kipiąca gniewem rewolucji. I ON - imperator, który dźwigał brzemię ponad swe siły i intelektualne możliwości. Niestety ten, który nie potrafił wyciągnąć z tego faktu żadnych wątpliwości. Wiem, że krwawo los obejdzie się z carem i jego familią, niemniej my Polacy najmniej powinniśmy żałować tego ostatniego (formalnie był jeszcze jeden: Michał I Aleksandrowicz) niby-Romanowa, bo bez jego upadku trudno sobie wyobrazić odbudowę Polski od 1918 r.
W dalszym moim pisani daruję sobie pisanie mego "niby-Romanow", aby nie mącić zbytnio w głowach.  Ale ja naprawdę nie rozumiem dlaczego używamy określenia ruskiej dynastii, skoro ta de facto i de iure zgasła z osobą Piotra II w 1730 r. (jak dekadę później Habsburgowie z Karolem VI), panująca od 1762 r. linia Holstein-Gottorp zawłaszczyła sobie prawo do używania nazwiska "Romanow".
"Cara jawił się jako słońce rozsiewające dookoła promienie. Siedział dostojnie na tronie, otoczony przepychem, z berłem w ręce i w koronie na głowie" - i to nie ma znaczenia, że opis dotyczy cara Aleksego Michajłowicza Romanowa (1645-1676). Blask, jaki rzucali kolejni moskiewscy władcy, a w przyszłości ich petersburscy następcy, oślepiał kolejne pokolenia. Dla nas Polaków to ten władca, któremu Bohdan Chmielnicki oddał część Ukrainy. Nie szukajmy w tej książce takich szczegółów. Zresztą podejrzewam, że nikt nie sięga po takie popularne syntezy, aby grzebać się w zawiłościach wojenno-dyplomatycznych. Szukamy... sensacji. Bo i na nią nastawia się każdy, kto przekonuje Czytelnika używając magicznego słowa"sekret".
Pewnie, że wieli interesuje inność moskiewskich samodzierżawców. Na dźwięk samego "Piotr I" (niech mi będzie darowane, ale jeśli to nie cytat, to nigdy nie używam dopisku: "Wielki"/ "Вели́кий"). Pewnie, że imponował posturą, rozmachem reform i bezprzykładnym w swoich czasach okrucieństwem. Michael Farquhar cytuje m. in. Zofię Hanowerską (potomkinią tejże będzie angielska monarchini, Wiktoria Hanowerska):"Ma dużą lotność umysłu oraz ciętą i trafną ripostę, Szkoda jednak, że obok wszystkich zalet, którymi go natura obdarzyła, jego maniery są nazbyt prostacze. [...] Ma bardzo dobre serce i nadzwyczaj szlachetne uczucia. Muszę dodać, że nie upił się w naszej obecności, ale gdy tylko wyszliśmy, jego świta szybko to sobie powetowała". I to było charakterystyczne w zachowaniach Piotra i ocenach mu współczesnych: podziw, ale i prostactwo, mieszało się to w bardzo niebezpiecznych wybuchach mściwego satrapy. M. Farquhar pisząc dalej o pijaństwie swego bohatera i jego otoczenia, cytuje jakiegoś anonimowego uczestnika carskich biesiad: "...pozorna wesołość i hulanka sterowane były żelazną wolą naczelnego pedagoga, który nie znał żadnych granic: wszyscy się weselili na rozkaz, a nawet w rytm wybijany bębnami, i na rozkaz upijali się i zabawiali". Rosja będzie znała jeszcze pewnego "politycznego rubachę", dla którego ten, co nie pił był podejrzanym. To Stalin/Сталин.
Nie szukajcie w narracji Karola XII (choć jest słowo o Połtawie, acz nie kontekście wojny) czy naszego Augusta II. Za to jesteśmy świadkami dwóch okrucieństw tego panowania (1689 -1725): rzezi strzelców i mordu na Aleksym Piotrowiczu. O tym pierwszym zdarzeniu M. Farquhar pisze m. in.: "Przykład dawał sam car: zakasał rękawy i pozbawił głowy przynajmniej pięciu ludzi (jeśli nie więcej, gdyż źródła na ten temat nie są zgodne). [...] Piotr Wielki pokazał w najbardziej plastyczny sposób, jaki los czeka tych, którzy ośmieliliby się zagrażać państwu lub stanąć na drodze reform". Co do zabicia syna: "W rozumieniu cara śmierć syna, choć tragiczna, była konieczna. Aleksy okazał się wrogiem postępu i, gdyby żył, zniszczyłby wszystko, co ojciec zbudował. By upamiętnić ocalenie przed takim nieszczęściem, Piotr kazał wybić medal". Zrozumieć tego, ani ogarnąć rozumem chyba się po prostu nie da.
Czytając rozdział poświęcony Katarzynie I, natrafiamy na zapis z dziennika samej Wilhelminy von Bayreuth de domo Hohenzollern, córki Fryderyka Wilhelma I, a siostry Fryderyka II. Tak pisała o żonie Piotra I:"Caryca jest niska i krępa, ma bardzo ciemną karnację, brak jej szyku i wdzięku. Dość spojrzeć na nią, a widać plebejskie pochodzenie". Wiem, że różnie ocenia się wartość tych wspomnień, niemniej polecam zerknąć do całości, tam m. in dowiemy się skąd w Petersburgu (później Carskim Siole/Царское Село) znalazła się Bursztynowa Komnata, jak po prostacku zajmowali się Moskale z wizytą w Prusach. Dla mnie zaskoczeniem są cytowane fragmenty listów Piotra do Katarzyny:"Nie ma o czym pisać z tego miejsca, poza tym, że dojechaliśmy bezpiecznie, oraz tym, że ponieważ na czas picia wód lekarze zabraniają mi uciech, odesłałem kochankę do Ciebie, gdyż nie byłbym  w stanie oprzeć się pokusie, gdyby ona tu pozostawała".
Sam Michael Farquhar nie pozostawia nam zbyt pochlebnego obrazu Katarzyny I: "...8 lutego 1725 roku niegdysiejsza branka, chłopka Marta Skowrońska, została cesarzową Katarzyną I, jedynowładczynią Wszechrusi. Jej władanie był stosunkowo krótkie i jednostajne, gdyż pierwsze skrzypce grał Mienszykow, a cesarzowa była na ogół pijana. [...] Dwa lata po wstąpieniu na tron czterdziestotrzyletnia była chłopka zmarła".
Piotr II został sprowadzony do kilku zdań wstępu w rozdziale o cesarzowej Annie, bratanicy nieobliczalnego Piotra I. Śmiem twierdzić, że potoczna wiedza o władczyniach w XVIII-wiecznej Rosji ogranicza się tylko do Екатерины II Алексеевны. Warto chyba o Annie i Elżbiecie przyswoić sobie choć kilka zdań. O pierwszej z nim (lata panowania 1730-1740):"W przerwach od mordowania - czytamy w za M. Farquharem. - zwierzyny kierowała Anna uwagę na poddanych, oczywiście nie po to, by im przychylić nieba, ale by tresować ich we właściwych postawach".  O drugiej (lata panowania 1741-1762): "...lubiła kreować się na Matkę Rosję, dbającą o naród jak o własne dzieci. Wizerunek ten miał pozatwierdzać akty łaski i obietnica, że nigdy nie zarządzi egzekucji żadnego z poddanych (co nie dotyczyło tortur)". Cytowane są wypowiedzi francuskich dyplomatów na temat dwóch leków carycy: starzenia się i... śmierci. Szkoda, że przypomniano słownej reakcji Fryderyka II na wieść o jej śmierci. A to byłoby tym cenniejsze, że to wtedy objawił się cud domu brandenburskiego.
Szukam w takich książkach perełek. Autorom ich udaje się wydobyć z morza korespondencji, raportów, diariuszy wydobyć je i przekazać nam. Wiele mówi jedno zdanie o opisywanej osobie. Oto jedno z nich: "Księżniczka Zerbst łączy radość i żywiołowość, tak charakterystyczną dla jej wieku, z rzadko spotykanym intelektem i rozumem". To opinia króla Prus Fryderyka II (1740-1786) o młodziutkiej Zofii Auguście Fryderyce zu Anhalt-Zerbst, czyli przyszłej Katarzynie II. A jakże mamy cytaty z jej pamiętnika. Te, które nas powinny szczególnie interesować, to te o Karolu Piotrze Ulrichu von Holstein-Gottorp, czyli Piotrze III. Opinia jej o nim: "...przestał mnie w ogóle adorować. Doskonale rozumiałam, że chce mnie widzieć jak najrzadziej i że nie żywi do mnie zbyt wiele uczucia". Trudno, aby cytować każdą wypowiedź ówczesnej (przed 1762 r.) wielkiej księżny. To może tym razem coś o starzejącej się cesarzowej Elżbiecie (owa nie dożyła nawet wieku piszącego to tu teraz): "Mój podziw i wdzięczność dla cesarzowej były bezgraniczne. Lubiła powtarzać, że kocha mnie bardziej niż wielkiego księcia". Choć z drugiej strony jest też rys o okrucieństwie córki Piotra I: "Wyrządzała krzywdę bez powodu i wedle swojego widzimisię, nie starając się o żadne uzasadnienie".
Nikogo, kto choć pobieżnie zna biografię Katarzyny II, nie powinny dziwić sercowe podboje wielkiej księżnej. Jest jeden romans godny uwagi. Kochanek pisał:"Całe moje życie złożyłem u jej stóp, z oddaniem głębszym, niż to się dzieje w podobnych sytuacjach".  Trochę chaosu wprowadza sam Autor książki, kiedy podaje:"Romans [...] zaowocował ciążą. Trudno i w tym wypadku dociec ojcostwa dziecka, które nosiła". To był ów ojcem czy też nie? Czemu nas ten wątek tak zajmuje? Bo sprawcą tej ciąży (?) miał być... Stanisław Poniatowski. Ze swej strony dorzucam: stolnik litewski i ambasador Augusta III Sasa przy petersburskim dworze, a w przyszłość JKM Stanisław August, przez niektórych nazywany również "królem Stasiem".
W "Sekretach carów..." znajdziemy wszystko: namiętną miłość, zdrady, tragiczne śmierci, zabójstwa! Niemal, jak w tandetnej powieści romansowej. Z tą jedną różnicą, że to prawda, to fakty historyczne. Nie wiem czy można wierzyć w słowa Katarzyny II na wieść o śmierci jej męża: "Nie umiem wręcz wyrazić, jak bardzo wstrząsnęła mną ta śmierć. Ten cios zwalił mnie z nóg!". A wcześniej nie miała czasu, aby odpowiedzieć na jego listy?...
Zabawnie konkluduje Michael Farquhar rozbiory Polski. Wciska te fakty pomiędzy jej zdobycze łóżkowe: "Wprawdzie Poniatowski musiał w końcu wyjechać z Rosji, gdy wyszły na jaw polityczne intrygi Katarzyny, to jednak gdy kochanka została cesarzową, zrobiła z niego króla Polski po czym wchłonęła spory kawałek jego królestwa". Ten spory kawałek, to: 462 000 km² z 733 000 całości! Bardzo spory kawałek. Czepiam się? Wiem, że to nie książka pisana dla Polaków i przez Polaka. Dlatego zwyczajnie się nie czepiam. Zapewne poszukujący rodak treści bliskich sercu może poczuć się rozczarowany. Dla uspokojenia mogę powtórzyć za "Publishers Weekly": "Porywający styl Farquhara to prawdziwa przyjemność czytania". Ani myślę tego kwestionować. Bo czyta się "Sekrety czarów..." bardzo dobrze.
Na pewno ci wszyscy, którzy szukają podglądania, jak to bywało w carskiej alkowie nie odejdą od czytania, ba! nie będą rozczarowani. Bojąc się, że Katarzyna II zawłaszcza sobie zbyt wiele miejsca w tym "Przeczytaniu...", oddaję raz jeszcze głos Autorowi (co nie znaczy, że żegnamy się z imperatorowa  rodem z pruskiego Szczecina/Stettina) :"Katarzyna płonęła nieugaszonym ogniem namiętności, podsycanym przez nieokiełznaną, władczą seksualność Potiomkina. Znajdowało to swój wyraz w lawinie miłosnych listów, którymi go zasypywała". I sypią się obficie cytaty... Nie wiem czy pora pozwala na ich powielenie. Jeden ognistszy od drugiego:"Czuję się jak kotka w rui". Starczy!... Большойне нужно!...
"Należy się obawiać, że jeśli zostaną mu podcięte skrzydła, stanowczość jego charteru może się przerodzić w tępy upór, mogą pojawić się dwulicowość, tłumiona nienawiść, a nawet małoduszność, a szlachetność, którą można było w nim wykształcić, zostanie stłumiona przez strach, którym od zawsze napawa go własna matka" - to opinia od dorastającym Pawle I Piotrowiczu, synu Piotra III i Katarzyny II. Relacje z matką układały się według najczarniejszego życiowego scenariusza. Michael Farquhar podaje: "Katarzyna była w myślach Pawła jak upiór, który chce go unicestwić, tak jak zrobiła to z człowiekiem, którego uważał za swego ojca. Podobna niechęć oddalała matkę od syna. Im bardziej przekonywała się ona, że syn nie nadaje się na jej następcę, tym większe nadzieje pokładała w kolejnym pokoleniu". Stąd przywiązanie i bezgraniczna miłość do wnuków: Aleksandra i Konstantego (wybór imiona nie przypadkowy). Dwie opinie i Pawle. Pierwsza jego synowej, wielkiej księżnej Elżbiety:"Słyszano, jak mówił pod nosem, że nie zależy mu na tym, by być lubianym, lecz na tym, by się go bano. Jego życzenie zostało w zasadzie spełnione: jest znienawidzony i wszyscy się go boją". Druga ocena pochodzi od ambasadora Wielkiej Brytanii: "Od kiedy [...] wstąpił na tron, jego niepoczytalność pogłębiła się i obecnie objawia się w taki sposób, że zdejmuje każdego zrozumiałą trwogą". To wszystko nie usprawiedliwia mordu, jakiego na carze dokonano 23 marca 1801 r.
Zawsze mnie śmieszy, kiedy czytam o Aleksandrze I jako... zwycięzcy (czy nawet pogromcy) Napoleona Wielkiego / Napoléon le Grand! "Na jego twarzy można było wyczytać dogłębną rozpacz. Ze łzami w oczach patrzył na resztki pułków, które go mijały" - wspominał świadek rosyjskiego  Imperatora świadek spod Austerlitz. Grzebię w pamięci, w jakiej to bitwie dowodząc osobiście carobójca (na pewno nie było to ... królobójstwo, gdyż nad Newą nigdy nie panowali królowie) zwyciężył Wielkiego Korsykanina? Cenny jest cytat, którego autorem był (po klęsce pod Frydlandem w 1806 r.) jakżeż znany w naszej historii wlk. ks. Konstanty Pawłowicz: "Jeśli nie chcesz zawrzeć pokoju z Francji, to daj każdemu z żołnierzy naładowany pistolet i każ im strzelić sobie w łeb! Osiągniesz dokładnie taki sam skutek, jaki uzyskasz, tocząc kolejną i ostateczną bitwę [...]". Śmieszy stwierdzenie, przy opisie spotkania obu cesarzy w Tylży (w 1807 r.): "Naprzeciw malutki Bonaparte, monarcha od lat niewielu, o pospolitym wyglądzie, ziemistej cerze, z wydętym brzuchem, ale o stalowych oczach". Aż chce się rzucać sarmackie "veto! veto! veto!". 
Dzięki  Michaelowi Farquharowi możemy zajrzeć za kulisy ówczesnej dyplomacji. Tak, cytując prywatną korespondencję Pawłowicza ukazuje jego zmysł polityczny, chytrość (geniusz militarny? mam co do tego wątpliwości): z listu do matki"Na szczęście, przy całym swoim geniuszu, Bonaparte ma słaby punkt. Jest nim  próżność. Postanowiłem więc poświęcić własną dumę dla ocalenia cesarstwa"; z listu do Fryderyka Willema III: "Uzbrój się w cierpliwość. Odzyskamy, co straciliśmy. Złamiemy mu kark. Na zewnątrz w słowie i czynie okazuję mu przyjaźń, ale w głębi serca pozostaję Twoim sojusznikiem". Nie zapominajmy, że obaj monarchowie byli spokrewnieni ze sobą poprzez osobę króla Prus, Fryderyka Wilhelma I (1713-1740), który był ich pradziadkiem. To dodatki skutek lektury. Nie, nie ma w książce drzewa genealogicznego (zbyt raziłoby germańskie pochodzenie panujących w Rosji?), ale samo czytanie (w każdym bądź razie na mnie) wymusza poszukiwania, grzebanie, rysowanie gałęzi. Niewiedza nie dałaby mi spokoju. I za TO właśnie cenię podobne publikacje. Uaktywniają się szare komórki. Nie jesteśmy tylko biernym odbiorcą, ale i odkrywcą! A, co było dalej, cytując klasyka, każdy dobrze wie! 
Na klęsce 1812 Wielkiej Armii gaśnie opowieść o carze? Bo ja wyczekiwałem triumfalnego pochodu tegoż aż nad Sekwanę. Jak czytelnik ma uwierzyć, że Aleksander I to nowe wcielenie Macedończyka czy innego Zdobywcy (może być z Normandii).  Tak, czuję głód wiedzy. Szczególnie w imieniu Czytelnika, który nie ma rozległej wiedzy i nie śledzi uważnie każdego odcinka "Przeczytań..." (patrz 126 i 131 odcinki cyklu). Tyle wątpliwości krąży dookoła ostatnich lat życia "zwycięzcy nad Napoleonem". A tu zaczyna się kolejny rozdział od zdania:"Po bezdzietnym Aleksandrze I na tron wstąpił nie starszy brat Konstanty, prawowity następca, bo ten zrzekł się korony [żeniąc się z polską szlachcianką Joanną Grudzińską, herbu Grzymała - przyp. KN; proszę zerknąć co się kryje pod przypisem 56], ale młodszy brat - Mikołaj". Dość drobiazgowo poznajemy okoliczności wstąpienia na tron wielkiego księcia, który nie był de facto przewidziany do jego dziedziczenia. 
To panowanie można chyba zamknąć w jednym zdaniu, jakie sam monarcha wyraził: "Nie potrzebuję mądrych, potrzebuję wiernych". Sprawa polska pojawia się przy okazji druku projektu konstytucji, który powstał jeszcze za Aleksandra I? Nie rozumiem tego zdania. Konstytucji Królestwa Polskiego - rozumiem, ale kolejny projekt? Nie dowiemy się, że było powstanie listopadowe lub wojskowa interwencja wobec Węgrów w 1849 r. Ważniejszy (i pouczający) jest los fregaty "Rafael". Dobrze, że nie zapomniano wspomnieć o dekabrystach czy wojnie krymskiej, choć o tym drugim zdarzeniu też bez przesadnej rozrzutności faktograficznej. Za to mamy pełną podziwu laurkę dla swej żony, Aleksandry (Fryderyki Luisy Charlotty Wilhelminy von Hohenzollern, córki wspominanego wyżej Fryderyka Wilhelma III), oto fragment listu: "Bóg obdarzył Cię tak cudowną osobowością, że ni ma człowiek żadnej zasługi w tym, że Ci kocha. Istnieję dla Ciebie, tak, Ty jesteś mną, nie wiem, jak wyrazić inaczej, ale ja nie jestem Twoim zbawieniem, jak mówisz. [...] Zawsze starałem się, na ile to było w mojej mocy, uczynić Cię jak najszczęśliwszą, jeśli tylko wiedziałem, jak tego dokonać". Podsumowaniemtrzech dekad"żandarma Europy" (Autor tego określenie nie używa) panowania jest opinia jednego ze współczesnych:"Główną wadą panowania mikołaja Pawłowicza było, że całe ono było jedną wielką pomyłką".
Michael Farquhar pisząc o carze Aleksandrze II (1855-1881) skoncentrował się li tylko na okolicznościach zamachów na jego osobę. "A zbryzganym krwią śniegu widać było strzępy ubrań, epolety, szable, kawałki ludzkich ciał" - wspominał pułkownik Adrian Dworżycki. Nie poznamy z lektury "Sekretów carów...", że śmiertelny ładunek cisnął Polak, Ignacy Hryniewiecki. Za to mamy przyjmujący opis ostatnich chwil cara-reformatora pióra bratanka, Aleksandra Michajłowicza.
"Noszę się z zamiarem niewyrażenia zgody na ślub z Dagmarą, gdyż jej nie kocham i nie pragnę. Może byłoby lepiej, gdybym zrzekł się sukcesji. Nie czuję się na siłach panować. Mam za mało szacunku dla ludzi i nie cierpię tego wszystkiego. co wiąże się z tą funkcją"- nie podejrzewałbym, że takie słowa rodziły się w umyślę wilk. księcia Aleksandra Aleksandrowicza,  przyszłego cara Aleksandra III (1881-1894). Chciałbym widzieć jak to zwaliste monstrum płakało w obecności Dagmary Duńskiej. Nie spodziewałem się, że w książce M. Farguhara znajdę zapis z... Hansa Christiana Andersena. Bajkopisarz nie dość, że znał córkę Chrystiana IX od dziecka, to jeszcze był świadkiem, kiedy odpływała do swej nowej ojczyzny, Rosji: "Wczoraj na nabrzeżu, gdy przechodziła koło mnie, zatrzymała się i wzięła mnie za rękę. Łzy napłynęły mi do oczu. Biedne dziecko! Boże, wesprzyj ją na jej drodze! Podobno w Petersburgu dwór jest okazały, a carska rodzina życzliwa, ale zawszeć to nieznany kraj, inni ludzie i odmienne wyznanie. I nie będzie tam miała u boku starych znajomych". Ślub Saszy (śmieszy mnie, kiedy słyszę to imię w wersji... żeńskiej; to samo spotkało Nikitę) z Dagmarą odbył się w kaplicy Pałacu Zimowego. Szkoda, że dla Autora oczywiste jest używanie kalendarza... gregoriańskiego. Ale tu powinien czujność tłumacz (?), żeby zaznaczyć, że w Rosji jednak obowiązywała jego juliańska odmiana i 9 XI w 1866 r. był 24 X nad Newą.
Pewnie, że pikanterii dodają prywatne zapiski wielkiego księcia dotyczące nocy poślubnej:"Leżała już w łóżku. Nie da się opisać uczuć, które mnie ogarnęły, gdy przyciągnąłem ją do siebie. Obejmowaliśmy się i całowaliśmy bardzo długo. [...] Zsunąłem pantofle i podomkę i poczułem ciało ukochanej tuż przy moim". Skoro cytujący ten fragment M. Farquhar ucina to pisanie i ja dalej nie pójdę. Jeśli tą scenę zaliczyć do "carskich sekretów", to dla mnie wielkie zaskoczenie tej lektury. Dagmara Duńska (1847-1928), która stała się Marią Teodorówną (Fiodorówną), bez wątpienia należała do najpiękniejszy kobiet (głów koronowanych) swoich czasów. Moim skromnym (męskim) zdaniem ustępowała tylko pola cesarzowej Elżbiecie z Wiednia, słynnej Sissi (Elisabeth Amalie Eugenie von Wittelsbach). Warto przypomnieć, że w ten sposób Rosja zyskiwała jedyną nie-Niemkę jako cesarzową od czasów Katarzyny II! Warto tu też wyłuskać i taką ocenę przyszłej cesarzowej: "Gdziekolwiek się pojawiła, jej czarujący uśmiech podobijał ludzkie serca. [...] Była w Rosji nadzwyczaj lubiana i każdy obdarzał ją zaufaniem [...]".
Gdybyśmy śledzili tylko uczuciowo-rodzinne sceny z życia Aleksandra III, to otrzymalibyśmy obraz dobrego ojca, zakochanego męża. Autor cytuje chociażby jego list do żony z 1888 r. Mogę odesłać do "Sekretów carów...". Poruszający jest z kolei list Dagmary, jaki wysłała do swej matki królowej Luizy do Danii, po zamachu na teścia:"Nikt, kto na własne oczy nie widział tego potwornego widoku, nie jest w stanie nawet w przybliżeniu sobie tego wyobrazić! Biedny, niewinny cesarz; myślałam, że pęknie mi serce, gdy zobaczyłam go w takim stanie! [...] W życiu nie widziałam czegoś podobnego; nie, to było przerażające". To są te smaczki, dla których warto czytać. Trudno te zdarzenia zakwalifikować do kategorii sekretów, intryg czy skandali. Bez wątpienia mamy szansę podejrzeć rodzinę carską w bardzo dramatycznych i smutnych okolicznościach (bez względu na moje antypatie do JCM).
Michael Farquhar nazywa swego bohatera "reakcyjnym Goliatem", "rosyjskim niedźwiedziem". Podkreśla jego rosyjski patriotyzm. Choć też przypomina: "...genetycznie był niemal stuprocentowym Niemcem, uważał się za Rosjanina i wyglądał jak Rosjanin; także dlatego, że nosił tradycyjny ubiór: bufiaste spodnie, kolorowe koszule czy buty z wysokimi cholewami". Niewiele jest rysu satrapy Aleksandra III. Na szczęście jest wzmianka o planowanym zamachu na życie imperatora w 1887 r. Zerkamy do przypisów i szukamy "62", tam dopełnienie dotyczące Bronisława i Józefa Piłsudskich.
Opis śmierci cara porusza. Wzrusza, to co napisała Maria Teodorówna:"...chwila ściskająca za gardło, w której otworzyła się cała cudowna i pobożna dusza mojego anielskiego Saszy".
Żadnemu carowi nie poświęcono tyle miejsca, co Mikołajowi II (1894-1917). Przeszło pięćdziesiąt stron i aż trzy rozdziały. Dlaczego świat Romanowów runął w czasach rządów kogoś tak nijakiego? Zostawiam w ciekawości Czytelników. Mikołaj Aleksandrowicz i jego żona Aleksandra Fiodorowna (Wiktoria Alicja Helena Ludwika Beatrycze Hessen-Darmstadt) i ich dzieci: Olga, Tatiana, Maria, Anastazja oraz Aleksy - zebrali śmiertelne dla siebie żniwo zasiane m. in. przez poprzednika. 
Michael Farquhar napisał książkę "Sekrety carów. Intrygi, skandale i zbrodnie Romanowów" z myślą o swoim/rodzinnym odbiorcy. Czytelnicy, którzy wyedukowali się na książkach polskich czy rosyjskich (radzieckich?) historyków mogą poczuć niedosyt. Szczególnie nasz ego-historyzm polski poczuje braki. Ale to nie miała być książka pt. "Carowie, a sprawa polska". Inna kwestia czy życie rosyjskiej (niemieckiej) dynastii naprawdę skrywała aura wielu sekretów, intryg, skandali czy zbrodni? Chyba oszczędnie (czy wręcz znikomo) odnajdujemy ślady fascynacji panujących innymi kobietami, niż ślubne małżonki. Jeśli w przypisach znajdujemy dopełnienia od tłumacza pana Jacka Szeli, to może przy podobnych publikacjach pomyśleć o jakimś dopełnieniu "ze strony polskiej", ze strony wydawcy? Warto chyba byłoby dorzuć kilka złotych, aby wybitny historyk epoki uzupełnił to, czego z oczywistych względów nie ujął Autor. Polecałbym książkę M. Farquharowi każdemu, kto chce zainteresować się dynastią Romanowów (i ich potomków). To świetna gawęda, która daje pewne podstawy dla rozumienia Rosji od XVII do XX w. Minusem pozostanie dla mnie brak ikonografii czy bibliografii. Jedyną rekompensatą pozostaje na okładce reprodukcja urokliwego portretu Marii Tedorówny pędzla Władimira Makowskiego/Влади́мирa Его́ровичa Мако́вскoвo (1846-1920), ale to trochę zbyt mało.


PS: Prywatnie zabrakło mi choćby znamiennej wypowiedzi cara/króla Polski, Aleksandra II z 1856 r.: "Nie zamierzam niczego zmieniać. To, co uczynił mój ojciec, było słuszne (…). Szczęście Polski zależy od jej całkowitego złączenia się z ludem mojego cesarstwa. Żadnych złudzeń, panowie, żadnych złudzeń!".  
Viewing all 2227 articles
Browse latest View live