Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2229 articles
Browse latest View live

H u s a r i a

$
0
0
Jeden z moich uczniów zaszczycił mnie w czerwcu wypożyczeniem albumu "Husaria Rzeczypospolitej" Radosława Sikory i Radosława Szleszyńskiego(Instytut Wydawniczy ERICA, Warszawa 2014).  I ślad tego pożyczenia jest tutaj...
Chyba nie ma w historii polskiego oręża drugiej takiej formacji, która rozpalałaby naszą wyobraźnię, jak HUSARIA! Wielu, dałoby wiele, aby ujrzeć antenata okrytego w lamparcią skórę, z majestatycznymi skrzydłami  (nie do końca wiadomo, jak przytroczonymi i czy w ogóle używanymi). Wiem, że jeden z oszmiańskich Poźniaków stawał pod Wiedniem. Mam-że prawo utożsamiać się z nim? Pewnie jakaś niteczka pokrewieństwa gdzieś tam byłaby? Marzenie. Śmiem twierdzić, że potrafimy wymienić choć kilka bitew, w których to szarża husarii przechylała szalę zwycięstwa na stronę Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Edytorsko pięknie rzecz wydana, szkoda, że bardzo słona cena odstraszy potencjalnego miłośnika militarnych dziejów Sarmatów. Podbieram kilka cytatów źródłowych, Jest szczególna okazja! Kolejna rocznica bitwy pod KŁUSZYNEM, jednej z najważniejszym victoryi z udziałem ciężkiej jazdy Rzeczypospolitej Obojga Narodów! Nie zapominamy o dacie: 4 lipca 1610 r.! Wpiszmy ją do swych kalendarzy historycznych! Wieczna sława hetmanowi polnemu koronnemu Stanisławowi Żółkiewskiemu, tym bardziej, że to wszak pradziad "Lwa z Lechistanu", JKM Jana III Sobieskiego.
Mnogo tu cytatów obcych obserwatorów. Skoro wakacje, to nie skazuję nikogo na elaboraty. Kilka szczypt wiedzy nikomu jednak nie zaszkodzi, a jeszcze może wzmocni naszą historyczność? Tym bardziej, że bywamy tu i ówdzie, mijamy miejsca wielkich bitew (tych zwycięskich i tych klęską okrytych) - zatrzymajmy samochód, zsiądźmy z motocykla lub roweru, a jeszcze lepiej pognajmy TAM konno. Może spotkamy zbłąkaną duszę husarza ze złamaną szablą, pogiętym pancerzem? Jak ja bym chciał kogoś takiego spotkać!...


Były student Cambridge & Oksfordu, Fynes Moryson, pod koniec XVI w. znalazł się w państwie JKM Zygmunta III Wazy i tak opisał: "Polacy są wojowniczą nacją, odważną i rzutką, ale cała ich siła leży w kawalerii, której mają tak wielką liczbę, że niektórzy zapewniają, iż mogą wysłać w pole sto tysięcy koni; jedna prowincja. Litwa, może wysłać 70 tysięcy, a niedawnymi czasy król Stefan miał 40 tysięcy w swojej armii. Z tych kawalerzystów niektórych zowią husarzami, którzy są zbrojni w długą włócznię, tarczę, karabin lub krótką broń palną i dwa krótkie miecze, jeden z nich przy boku jeźdźca, drugi przymocowany pod lewą stroną jego siodła".
Z tego samego okresu pochodzi wspomnienie, którego autorem był prawdopodobnie profesor prawa rzymskiego w Akademii Zamojskiej, William Bruce: "Ich konie są tureckie, arabskie, wołoskie, neapolitańskie i najlepsze z własnych ras, które są bardzo dobre do takiej posługi. [...] Jazda jest doskonała, zarówno ze względu na jakość żołnierza, który jest dobry i strzeże honoru, jak i dowódców [...]". 


Charles Ogier był sekretarzem poselstwa francuskiego do Polski i w 1635 r., już za panowania JKM Władysława IV Wazy, takie pozostawił opisanie: "Chorągiew husarska [...] wyjechała nam z obozu naprzeciw; nie widziałem nigdy nic wdzięczniejszego od tego widoku. Szlachta polska oni wszyscy, na pięknych rumakach, w zbroi świetnej i błyszczącej, z zarzuconymi na plecy skórami panter, lwów i tygrysów [...]. Ci, którzy nie mają kosztownych skór, okrywają ramiona kobiercami, i to tak dla ozdoby jak dla zakrycia szczelin w zbroi".

Philippe le Masson du Pont, francuski inżynier w polskiej służbie za wojskowe wsparcie JKM Jana III otrzymał polskie szlachectwo tak opisał podziw dla husarii swego rodzinnego monarchy:"Król Ludwik, często słysząc, jak mówiono o pięknie husarskich oddziałów, wysłał rozkaz do markiza de Bethune, swego ambasadora przy polskim dworze, aby wracając przywiózł ze sobą jednego husarza z całym ekwipunkiem, by mógł być zaprezentowany królowi na dziedzińcu pałacu Saint-Germain".


Angielski poseł JKM Karola II, Laurence Hyde, odwiedził Rzeczpospolitą właśnie za panowania JKM Jana III: "A gdy szarżują, pędzą pełną szybkością z pochylonymi włóczniami i nic nie jest w stanie ustać przed nimi  Nigdy nie widziałem piękniejszego widoku. [...] To wojsko było najpiękniejszym widokiem, jaki zobaczyłem od czasu przybycia do Polski".
Francuski dworzanin IKM Marii i Jana III miał takie szczęście: "Widziałem Hussaryię w Potrzebie, kiedy się iuż pod czas Bataliey popsowała; a przecię zawsze widział, iak wielkiey pracy, w zażywaniu tych kopiey, przykładać musieli; y to tez, że ich impet, w samey rzeczy, impetu, trudno zastanowić, albowiem y konie y iazdę wskruś przeszyia, tak iak gdyby biegł do Pierscienia, wszystko, coby mu tylkoz było w przeszkodzie, lub się oppnowało, a nawet przenika".


Książka, a może bardziej album, zaspokoi naszą potrzebę oglądania. Autorzy nie poszli na łatwiznę. Nie znajdziemy tu znanych reprodukcji obrazów np. S. Batowskiego czy W. Kossaka i J. Brandta. Mamy za to przepiękne sztychy z epoki! Poczynając od pamiętnej bitwy pod Orszą, widzimy ryciny z XVII w., kiedy husaria towarzyszyła poselstwom polskim lub uroczystym wjazdom monarchów. Powyżej prezentuję"próbkę" tych właśnie dzieł.  Mamy niezaprzeczalną okazję spojrzeć w oczy hetmanom czasów husarii, przyjrzeć się ich nagrobkom. Naprawdę, jako oglądacz książki/albumu, jestem pod wrażeniem. Warstwa źródłowa i ikonograficzna warta jest, aby ją posiąść. Choć cena... Uff!... Wartość podobnych tytułów ma tą szczególną zaletę, że w jednym miejscu mamy taką różnorodność w formie i treści. Gdybyśmy chcieli dotrzeć choćby do części tych tekstów, to musielibyśmy posiąść niezły księgozbiór. A tak panowie Radosław Sikora i Radosław Szleszyńskiodrobili za nas ciężką robotędokumentacyjną.

Wakacyjne zwiedzanie... (3) - Toruń inaczej

$
0
0
Blogerka podpisująca się jako Izabela Łęcka, prowokacyjnie napisała, że w pewnej kwestii odpowiem długoletnią wrogością pomiędzy Bydgoszczą i Toruniem? Sama przyznała się do swoistej... przewrotności w napisaniu? Jestem daleki od podżegania miejskich antagonizmów. Jeżeli ktoś w Bydgoszczy dostaje zgrzytu zębów na widok tablicy rejestracyjnej"CT", a w Toruniu łypie lutym okiem na "CB", to już nic na to nie poradzę. Podskórnie jednak jest chyba coś na rzeczy, bo zostawiam samochód na strzeżonym parkingu.


Toruń potrafi zaskakiwać za każdym jego odwiedzaniem. Dlatego moje "Wakacyjne zwiedzanie..." AD 2015 zaczynam nietypowo. Kilka ujęć miasta trochę z "innego kąta". 




Pewnie, że można "na bazie" tych kilku kadrów zrobić znajomym mini-konkurs. Niech wysilą wzrok, ugniotą korę mózgową i odpowiedzą na pytanie: gdzie konkretnie wykonano dany detal? Załżę się, że nawet rodowity torunianin może mieć problem?...




Toruń zachwyca! Zachowaną architekturą, dbałością o dziedzictwo minionych pokoleń. Tym bardziej, że jest to nasz wspólny skarb!... Wakacje pozwalają na wyhamowanie? Niech nas nie gna. Spokojnie! Kopernik na Starym Rynku nie ucieknie, pizze można zjeść w innym miejscu, a kawę wypić w urokliwej kafejce. Żeby była jasność: poniżej dwa, różne "spotkania"...



Niech nikt nie stawia prowokacyjnych pytań: czy warto jechać? Pewnie, że znam takich znad Brdy-Wisły, którzy progu "grodu Kopernika" nie przekraczają. Argumenty które wyciągają są zupełnie rozbieżne z moim tokiem mylenia, więc ich tu nie wycytuję. Szkoda miejsca i czasu.



Że podróż zbyt krótka? Że zdjęć zbyt mało? Czy łapczywie mamy rzucać się na ten smakowity tort? Podelektujmy się jednym z kawałków. Poczujmy jego smak. Subtelnie, aby chciało się nam sięgnąć po jeszcze, a nie z niesmakiem odsuwać się od stołu...



Czy dobrze wybrałem? Nie wiem.


Starałem się, aby ukazać różnorodność Torunia. Nie powstrzymałem się, by nie zamieścić piernikowego akcentu. Nie będę robił reklamy, lokował produktów, ale jeśli już jem wafle w czekoladzie, to tylko te rodem z Torunia! Z piernikami, to chyba oczywistość....

Przeczytania... (46) - Mariusz Bechta "Pogrom czy odwet?" (Wydawnictwo ZYSK i S-KA)

$
0
0
Kiedyś, za tzw. komuny, nie wolno było nawet pisnąć, że członek rodziny "był w lesie"po 1944 r. Dla tych, którzy opanowali i sterroryzowali kraj w nowych granicach, "ci z lasu", to byli pospolici bandyci. Dziś, po latach zakłamania i opluwania, tych samych "leśnych ludzi" określamy jako "żołnierzy wyklętych". Nie, nie łudźmy się - nie dla wszystkich i nie dla każdego. Proszę przypomnieć sobie, jakie emocje towarzyszyły temu, kiedy śp. prezydent Lech A. Kaczyński odsłaniał obelisk poświęcony "Ogniowi" (Józefowi Kurasiowi). Mój kolega od lat zabiega w Tucholi o uczczeniu pamięci "Łupaszki" (Zygmunta Szyndzielarza) - opór! W końcu żyją potomkowie tych, którzy po 1944 r. "utrwalali władzę ludową"na tych ziemiach i dla nich sprawca egzekucji lub rekwizycji w tamtym okresie, to nadal pospolity bandyta. Dodam, że krewni piszącego te słowa walczyli o polskość Wileńszczyzny z sowieckim okupantem. Pozwalam sobie przeto zadedykować to pisanie braciom: Wacławowi i Rafałowi Maculewiczom z Łopoci. Pojmani i zesłani na Kołymę opuścili łagry po śmierci Stalina...
Dlaczego tyle o tym piszę? Mam przed sobą kolejną cenną monografię dotyczącą Żołnierzy Wyklętych, która odsłania nam okoliczności zdarzeń sprzed wielu laty. Mariusz Bechta napisał "Pogrom czy odwet?". Jest i podtytuł: "Akcja zbrojna zrzeszenia «Wolność i Niezawisłość» w Parczewie 5 lutego 1946 r.", które zawdzięczamy Wydawnictwu ZYSK i S-KA. Celem uzupełnienia pierwszego tu zapisanego akapitu warto chyba dodać, to co Autor napisał we Wstępie: "W Polsce «ludowej», w okresie komunistycznej cenzury badań naukowych, zideologizowana ocena akcji zbrojnej podziemia antykomunistycznego przeprowadzanej w Parczewie 5 lutego 1946 r., nie podlegała jakimkolwiek weryfikacjom przez niezależnych historyków".
Oto kolejny przykład na naszych półkach księgarskich, jak historia regionalna znajduje swe należne miejsce. To dobrze, że zainteresowanie najbliższą historią znajduje finał w takiej formie. Mało tego, liczni sponsorzy (dwanaście patronackich log na okładce) ułatwili na pewno ukazanie się tej cennej książki. Zainteresowanie nią Wydawnictwa ZYSK i S-KA pokazuje, że podobna (lokalna tematycznie) inicjatywa przestaje być skazana na jakieś niszowe drukowanie w pięciorzędnych wydawnictwach.
Powiecie mi: a co mnie obchodzi jakiś Parczew i  akacja z 5 lutego 1946 r.? To ja wtrącę: błąd! Autorowi tematyka nie jest obca. Jak dowiadujemy się z krótkiej notki biograficznej napisał m. in. monografię "Rewolucja, mit, bandytyzm. Komuniści na Podlasiu w latach 1939 - 1944" czy "...między Bolszewią a Niemcami. Konspiracja polityczna i wojskowa Polskiego Obozu Narodowego na Podlasiu w latach 1939-1952". Tematyka więc doktorowi Mariuszowi Bechcie nie jest obca. Stąpa po gruncie wnikliwie przez siebie zbadanym.
O! i w takim podejściu do tematu tkwi cenność takich książek, jak "Pogrom czy odwet?". Wspaniale zarysowany "Kontekst historyczny". Autor nie ogranicza się do roku 1946! Mamy przejrzysty ciąg zdarzeń poczynając od II Rzeczypospolitej. "Obudowa" naukowa treści wskazuje na doskonały warsztat historyczny Autora.  Bezcenne i wyczerpujące przypisy uzupełniają główną treść. Mam nadzieję, że nie odstraszą potencjalnego czytelnika.
Przerażające jest wczytywanie się w rozdział "Pretorianie reżimu. MO i MUSB w Parczewie (1944-1946)". Jest niezaprzeczalna okazja poznania tych, którzy "utrwalali" nową władzę. Pierwszy komendant MO był... półanalfabetą! Zdarzali się tacy, co mieli "pełne wykształcenie podstawowe", a i... średnie! To ostatnie raczej zaliczamy do wyjątków. Struktura narodowościowa też budziła kontrowersje - bo oprócz Polaków zarówno Ukraińcy i Żydzi.
Wątek żydowski odgrywa ogromną rolę w narracji. W końcu pada w tytule niebezpieczne słowo "pogrom". I to jest ważność, dla której warto sięgnąć m. in. po książkę Mariusza Bechty: wpisuje się w nurt dyskusji historycznej dookoła bolesnych epizodów wspólnej polsko-żydowskiej historii. Termin "żydokomuna" nie powstał wczoraj i ma często uzasadnienie historyczne (i źródłowe). Na pewno na kształt relacji w Parczewie kładła się cieniem choćby treść deklaracji Związku Partyzantów Żydów! Gloryfikowała ona poczynania komunistycznej Krajowej Rady Narodowej i związanej z nią "demokracją polską" , przypisywał heroizm m. in. "...pomagała Żydom i w najtragiczniejszych dla naszego narodu chwilach ukrywała Żydów przed Niemcami, uzbrajała [i] przychodziła z odsieczą". Bezlitośnie smaga za to Podziemie Niepodległościowe, szerząc nie prawdziwe i kłamliwe: "Wobec opinii całego świata stwierdzamy, że reakcja polska spod znaku NSZ i AK przez cały okres okupacji niemieckiej mordowała bez żadnych skrupułów ukrywających się Żydów, oddawała ich w ręce Gestapo [...]". Taki przekaz szedł w świat. Taki przekaz utrwalał (i utrwala) obraz polskiego antysemityzmu!
"Atak podziemia nastąpił we wtorek po południu 5 lutego 1946 r. Żołnierze WiN podzieleni na trzy grupy uderzeniowe wkroczyli równocześnie około 17,00-17,30 od południowych rogatek miasteczka" - czytamy w monografii. M. Bechta przedstawia nam m. in. tabele obsady personalne MO w Parczewie. Jest okazja sprawdzenia narodowego i wyznaniowego pochodzenia funkcjonariuszy. Na siedem wymienionych osób: rzymsko-katolicy (3), mojżeszowe wyznanie (3), prawosławny (1). Warto zagłębić się w stosownym przypisie (p. 50, s. 265), aby poznać morale "stróży prawa", tym bardziej, że to fragment raportu sporządzonego przez przełożonych: "Komendant Milicji Obywatelskiej w m. Parczew, Pawlik Jan w czasie napadu na posterunek w Parczewie zamiast bronić posterunku, uciekł w chwili obstrzeliwania posterunku do sąsiada Kaczyńskiego, rozbierając się i kładąc się do łóżka, pistolet oddał właścicielowi domu celem schowania". Brzmi tragikomicznie?
Bardzo bogata oprawa ikonograficzna książki sprawia, że możemy spojrzeć w oczy choćby "gieroja" Pawlika Jana (alias Iwana), poznać ofiary i uczestników akcji z 5 lutego 1946 r.  Bardzo cennym dodatkiem są moim zdaniem kolorowe mapy powiatu włodawskiego i akcji zbrojnej WiN-u. Jeśli ktoś ma wątpliwości czy akcja w Parczewie miała charakter pogromu żydowskich funkcjonariuszy MO i MUSB, to musi koniecznie sięgnąć po tą publikację. Nie twierdzę, że to jest lektura łatwa, lekka i czyta się ją jak powieść. Rzetelna, naukowo, publikacja zadowoli zapewne i profesjonalistę, i miłośnika historii powiatu włodawskiego. Czy tylko włodawskiego? NIE! Rzetelnie rozrysowane tło historyczne daje nam obraz systemu i czy dotyczyć to miałoby tylko lokalnej społeczności, województwa czy całej Polski - tym bardziej daje nam schemat działania "utrwalaczy władzy ludowej"! Zwracam też uwagę na bezcenny Aneks, to przeszło sto pięćdziesiąt stron dokumentów (np. stenogramów, sprawozdań, meldunków, wspomnienia, raporty) bez których ogarnięcie tematyki byłoby bardzo ubożuchne...
Nie wyobrażam sobie, aby badacze i miłośnicy losów Żołnierzy  Wyklętych obojętnie minął  w księgarniach książkę doktora Mariusza Bechty "Pogrom czy odwet?. Akcja zbrojna zrzeszenia «Wolność i Niezawisłość» w Parczewie 5 lutego 1946 r.".

Spotkanie z Pegazem... - 51 - Maria Konoponicka "Jan Hus"

$
0
0
Maria Konopnicka (1842-1910) powraca? Tym razem nie jako pensjonarka, przyjaciółka panny Elizy, autorka "Roty"czy opowieści o krasnoludkach i sierotce Marysi. Z rzadka kojarzymy Jej poezję z... historycznym zaangażowaniem. Właściwie, to tylko "Nie rzucim ziemi..."- i koniec. Amatorzy wojen napoleońskich zacytują pewnie pieśń "A czyjeż to imię". Dziś odchodzimy od historii Polski!


6 lipca 1415 r., równe 600. lat temu, zapłonął stos! Kościół rzymski pokazywał swe pazury i kły! Czeski reformator Jan Hus uwierzył w "żelazny list"cesarza Zygmunta Luksemburczyka i zjawił się na soborze w Konstancji. Gwarantowano, że włos mu z głowy nie spadnie! Naiwność uwierzyć w słowo niedoszłego króla... Polski? Brutalnie przekonał się o tym Hus! Na kolejne dziesięciolecia duch spalonego myśliciela padał na Europę. Inny odważny mnich, kiedy w 1517 r. stanął przeciwko bezprawiu, symonii i nepotyzmowi, który drążył (i dręczył) Kościół bał się, jak ognia przyrównania siebie do Jana Husa. Nazywał się Marcin Luter.
Stąd mój wybór. Zapomniany i nie uczony "po szkołach" wiersz: "Jan Hus". 


- Stoję przed wami i milczę. O sędzie,
Wy nie jesteście dla mnie sądem Boga!
Wiem, już się stos mój dymi, a u proga
Już kipi tłum ten, co mnie wieść nań będzie ...
I żadne za mną nie stanie orędzie
I otworzona już jest wielka droga,
Przez którą lecą skrwawione łabędzie
Do swego Boga ...

Stoję i milczę. Gdzież moja obrona?
Gdzie głos, co za mną przemówi tu słowo?
Chrystus też milczy ... ach, Chrystus też kona,
A jego wielką i boską wymową
Jest krzyż i cisza, i głowa skłoniona
A pierś miłości pełną, a nad głową
Męki i hańby korona ...
Stoję i milczę. Cóż powiem, skazany
Za każde czucie, myśl każdą i tchnienie?
Triumf wam! Triumf, o rzymskie wy pany!
Obroną moją jest tylko milczenie,
A winą - duch mój, co zerwał kajdany.
Triumf wam! Oto świątyni sklepienie
Nad głową moją powtarza: Skazany!
Na stos! płomienie!

[...]

Ja już nie kapłan, nie! Już ze mnie zdarto
Szaty, przez które podobny wam byłem.
Grom Rzymu jeszcze pali się nad kartą,
Przez którą będę popiołem i pyłem ...
Ale masz duszę nie przez to rozdartą:
Biegu dobiegłem i dzień mój odbyłem,
I widział mnie Pan pod rannych zórz wartą
I wie, jak żyłem.


Lecz w piersi mojej zostało się drżenie
Tej gołębicy, co lata nad gmachem,
Kędy jej gniazdo objęły płomienie ...
Blednę przed wami nie śmierci przestrachem,
Nie tym, że padnę pod waszym zamachem,
Lecz że nad ziemię moją idą cienie,
Że widzę groźnie strzaskane sklepienie
Pod własnym dachem ...

Ojczyzno moja! Już idą momenty
I ostateczne tych dni rozwiązanie ...
Od Białej Góry gdzieś słyszę tętenty
I od Taboru bojowych surm granie ...
Lud mój okuty, zabity, przeklęty ...
Lecz Ty wyciągasz prawicę, o Panie!
Ty Bóg żyjących i wolnych ... Ty święty!
Mój lud - powstanie!

To tylko fragmenty.  Warto poznać całość. Chciałbym, abyśmy trochę szerzej patrzyli na twórczość Marii Konopnickiej. Że o tym nie uczą? To żaden argument, aby nie poznać. Znajdźmy czas, aby również wczytać się w odważne i mądre słowa samego Jana Husa: "...co się tyczy artykułów, które wyciągnęli z moich ksiąg, twierdzę, iż brzydzę się wszelką fałszywą interpretacją, jaką którykolwiek z nich niesie sobą. Lecz tak samo, jak boję się zgrzeszyć przeciwko prawdzie, albo zaprzeczyć opinii doktorów Kościoła, tak i nie mogę odwołać żadnego z nich. A gdyby było możliwe, by głos mój rozszedł się na cały świat, tak jak w Dniu Sądu każde kłamstwo i każdy grzech jaki popełniłem będą objawione, wtedy chętnie odwołałbym przed całym światem każdy fałsz i każdy błąd, który chciałem powiedzieć bądź naprawdę powiedziałem!".Kościół ogłuchł na tamte słowa. Za sto lat zapłaci kolejnym rozbiciem. Najstraszliwsze, że w imię idei polała się (i leje) krew wiernych i myślących inaczej. Bez wątpienia - trudno być Husem.
Już biorą armaty, już tną kanoniery, Już wzięli Polacy wąwóz Somosierry. Niegolewski ranny, z konika się chyli, – Napoleon z piersi orła mu przyszpili!

Czytaj więcej na: http://prawicowyinternet.pl/a-czyjez-to-imie-rozlega-sie-slawa/

Już biorą armaty, już tną kanoniery, Już wzięli Polacy wąwóz Somosierry. Niegolewski ranny, z konika się chyli, – Napoleon z piersi orła mu przyszpili!

Czytaj więcej na: http://prawicowyinternet.pl/a-czyjez-to-imie-rozlega-sie-slawa/
Niegolewski młody spiął konia ostrogą, – Może stracę życie, lecz sprzedam je drogo! Jak wicher się rzucił i jak błyskawica, A za nim, jak burza, ta polska konnica

Czytaj więcej na: http://prawicowyinternet.pl/a-czyjez-to-imie-rozlega-sie-slawa/
Niegolewski młody spiął konia ostrogą, – Może stracę życie, lecz sprzedam je drogo! Jak wicher się rzucił i jak błyskawica, A za nim, jak burza, ta polska konnica.

Czytaj więcej na: http://prawicowyinternet.pl/a-czyjez-to-imie-rozlega-sie-slawa/

Przeczytania... (47) Petra Fohrmann "Weźmiemy ze sobą dzieci. Ostatnie lata życia rodziny Goebbelsów" (Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka)

$
0
0
Wypełnia się luka dotycząca Josepha Goebbelsa? Kolejna książka "w temacie"? Tym razem spojrzenie tyle ciekawe, że będące skutkiem poznania przez Petrę Fohrmann pani Käthe Hübner. Kim jest owa Frau? Wer ist das? Może lepiej zapytajmy: kim była? Wer war? Otóż, ta urodzona w 1920 r. nauczycielka przedszkola (pełniąca, mimo młodego wieku. nawet funkcję dyrektorki) w latach 1943-1945 "...zajmowała się Helgą, Hilde i Helmutem Goebbelsami" - czytamy w "Przedmowie". Bo o tym jest książka  Petry Fohrmann "Weźmiemy ze sobą dzieci. Ostatnie lata życia rodziny Goebbelsów", którą wydało Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka. Jest wreszcie okazja odwiedzenia domu Goebbelsów. Nie zapominajmy jednak przy lekturze, że to nie jest zwykła niemiecka rodzina! Zachowajmy dystans - chodzi o jednego z głównych zbrodniarzy hitlerowskich, Niemca, który zatruł umysły milionów Niemców, którego sumienie obciąża pasmo zbrodni i okrucieństw.
Pani Käthe Hübner (Autorka właściwie trzyma się podawaniem nazwiska panieńskiego swej rozmówczyni) jest bez wątpienia cennym świadkiem tamtego ponurego i okrutnego okresu. Trudno powiedzieć czy ma świadomość, że pracowała u zbrodniarza? Chyba P. Fohrmann nie stawiała jej przed podobnymi pytaniami (dylematami)? 
Niezaprzeczalnym walorem tej książki jest jej zawartość ikonograficzna. Ilość zgromadzonych zdjęć, wiele z prywatnych zasobów Käthe Hübner, naprawdę imponuje.  Od oficjalnych zdjęć ministra propagandy III Rzeszy i jego żony Magdy, poprzez rodzinne kadry wykonane nad Bogensee, sugestywne portery Helgi, aż po te wykonane po zdobyciu Kancelarii Rzeszy. Mam mieszane uczucia, kiedy patrzę na... ciało zamordowanej Helgi. A może należało nam darować ten kadr?... Blisko pięćdziesiąt zdjęć na 143 stronach? Zwracam uwagę na sfotografowane (faksymilia) listy, na których odnajdujemy dziecięce pismo i podpisy, np. "Deine Hilde und Deine Hedda". Na mnie robi wrażenie ten list pisany do "Meine liebe Hübi", jak dzieci nazywały swoją opiekunkę, a podpisany przez Helmuta: "Dein Brüderlein" ("Twój braciszek"). W takich chwilach  widzimy tylko małych ich autorów, nie przychodzi nam do głowy: to przecież Goebbels. Pamiętacie scenę z wyśmiewanych "Czterech pancernych i psa", kiedy załoga znalazła chłopca? Wielkie zaskoczenie, kiedy ów przemówił po... niemiecku. Przypomnijmy sobie, jak Janek Kos bronił go. Podobnie myślę oglądając te fotografie. To pisało po prostu niemieckie dziecko! I szlus!...
Na dobrą sprawę można by było tą książkę zatytułować "Wspomnienia Käthe Hübner". Jeżeli kogoś odstraszają przypisy, ciągnące się strony bibliografii, to tu jest zupełnie tego pozbawiony. Nie opłacało się nawet robić skorowidzu nazwisk? Bo byłoby zbyt monotonne? Do kogo ograniczyłby się taki spis? Głównie dzieci małżonków Goebbelsów + Haralda Quandta, syn z pierwszego małżeństwa Magdy. Jeżeli ktoś spróbuje sięgnąć po książkę w celu węszenia taniej sensacji, to się rozczaruje.  Nikt nie twierdzi, że Joseph względem swej die Erfrau był nienagannie uczciwy i wierny. Wychodzi na to, że panna  Käthe rzadko widywała ministra propagandy, wręcz przypomina sobie:"W okresie gdy sytuacja zaczęłaś się robić coraz bardziej krytyczna, raczej rzadko niż często wpadał z wizytą na weekend".  Za to stosunki z panią Goebbels układały się dobrze. Wspólne wybieranie prezentów dla pracowników, Nie rozpieszczano jej finansowo, skoro w przedszkolu miała większą pensję...
Co zaskoczy wielu z nas? Zapewne opisywany skromny tryb życia "pierwszej rodziny III Rzeszy" : "Żyliśmy z kartek żywnościowych. [...] Każde dziecko miało w lodówce swoją przegródkę, do której samo wstawiało swoje rzeczy". Czy do końca szczerze opowiedziana, skoro P. Fohrmann sama na zakończenie rozdziału  "Boże Narodzenie 1943 w domu nad Bogensee" podaje:"Gdy [Magda Goebbels - przyp. KN] przekonała się, że wszystkie inne kobiet nazistowskich dygnitarzy w dalszym ciągu w pełni korzystają z uroków życia, sama też nie chciała dłużej ograniczać się tylko do tego, co najbardziej potrzebne". Tłumaczy to również kolejną ciążą? Niestety Autorka zostawia nas w pół drogi, bo nie wiemy, jak zmieniło się menu w domu, jak zapełniła się lodówka i czy dzieci dalej oszczędzały "na chlebie"?...
Ciekawe są spostrzeżenia na temat "pana domu"? Podobały się jej jego... ręce? Ponoć imponująco wyglądał siedząc, czar pryskał bezpowrotnie, kiedy dr Goebbels "..wstawał od stołu, na pierwszy plan wysuwało się jego utykanie". Dużą odwagą ze strony byłej opiekunki dzieci było pójście do kina na film "Upadek / Der Untergang" (w reżyserii Olivera Hirschbiegela). Petra Fohrmann podaje: "Ponieważ wciąż miała przed oczami dzieci Goebbelsów, odgrywających ich role aktorzy wydawali się raczej obcy. Już samo to, że w filmie wszystkie dzieci miały włosy koloru blond, zirytował ich byłą wychowawczynię". Mnie osobiście zdruzgotało powierzenie roli Goebbelsa Ulrichowi Matthesowi, który mierzy sobie... 180 cm! To więcej o całe 15 cm od historycznego pierwowzoru!... Pani Käthe Hübner tak wspominała pryncypała: "Pani nie napisałaby o nim niczego pozytywnego. A ja postrzegam go jako ojca dzieci, widzę go siedzącego przy stole z rodziną. Widzę go otoczonego bliskimi i w tych okolicznościach nieważne były sprawy państwa, polityka...".
Robi się czulej na sercu, kiedy przychodzi nam czytać listy dzieci, jakie pisały do Käthe Hübner z okazji jej za mąż pójścia. To o ich fotograficznych utrwaleniach pisałem powyżej. Wszystkie one zwracały się do niej "Liebe Hübi / Kochana  Hübi". Helga pisała m. in: "Życzę Tobie i Twojemu Herbertowi wszystkiego dobrego z okazji Waszego wesela. W dniu, w którym bierzecie ślub, będę o Was cały czas myśleć i będę sobie wyobrażać, jak pięknie wyglądasz w sukni ślubnej". Heide idzie krok dalej: "Daję Ci w prezencie wraz z innymi piękną lampę. Mama nadzieję, że się z niej ucieszysz". Nie wiem o jaką lampę chodzi, ale jest o niej wzmianka napisana ręką Holde: "Oby lampa, którą dajemy Wam w prezencie, sprawiła Wam radość i oświetlała Wam wiele szczęśliwych godzin".  Helmut kończył rozczulającym zdaniem: "Wiele tysięcy pozdrowień i całusów". Pewnie, że ciekawi mnie na ile to były listy płynące z głębi serduszek dziecięcych, a jaki w tym wkład matki? Tego się raczej już nie dowiemy. Zdaje mi się jednak, że to dość spontaniczne i samodzielne wypowiedzi. Warto zerknąć, co napisała Magda Goebbels:"Moja droga Pani Leske! Moja kochana  Hübi [...] Oby ten dzień oznaczał początek życia, które przyniesie Wam obojgu spełnienie Waszych pragnień. Krążą wokół Was dzisiaj same dobre i pozytywne myśli. [...] Niech mi będzie wolno przy tej okazji jeszcze raz Pani podziękować za całą miłość i wielką troskę oraz za wspaniałe wesołe usposobienie, jakim zawsze obdarowywała Pani mnie i moje dzieci". List napisano na papierze z nadrukiem imienia i nazwiska jego autorki. W jednym z ostatnich zdań czytamy: "Podczas zapisywania tych słów robi mi się jednak nieco ciężko na sercu, ponieważ jeśli życzę Pani spełnienia wszystkich pragnień i nadziei, to równocześnie muszę się liczyć z tym, że Panią stracę, a jest Pani nie tylko dobrą opiekunką dla moich dzieci. lecz także przypadła mi Pani do serca jako człowiek!". Warto dodać, że część tych listów jest datowana 24 i 24 sierpnia 1944 r. Tak,  powstawały dokładnie wtedy, kiedy trwało powstanie warszawskie...
Jak, w świetle co opowiada "liebe Hübi", wyglądały relacje rodziny Goebbelsów z Adolfem Hitlerem? Znajdziemy tylko wzmiankę o wizycie z 3 grudnia 1944 r. Ale, jak przyznaje Petra Fohrmann:"...nic nie mówi na temat tej wizyty, przed którą szóstka dzieci została wyjątkowo szykownie ubrana, by godnie powitać gościa". Proszę wczytać się, jak wyglądały obchody Bożego Narodzenia lub urodzin państwa Goebbels.
22 kwietnia 1945 r. "liebe Hübi"po raz ostatni widziała dzieci w mieszkaniu swoich pryncypałów przy ul. Hermann Göring 20. Chyba nie wiedziała, że zamkną się w bunkrze Hitlera. Jak słusznie zauważyła Petra Fohrmann:"...straszliwa scena pożegnania została oszczędzona Käthe Hübner".
O tym, co stało później dowiadujemy się m. in. z artykułu "Nie bójcie", który ukazał się w "Der Spiegel" (41/2009). Śmierć dzieci Goebbelsów, poruszające zdjęcia i... finał, który dokonał się 4/5 kwietnia 1970 r. Tego dnia grupa KGB spaliła szczątki całej rodziny! Ostatecznie unicestwiono również ślad po szóstce dzieci! Helga, Hildegarda, Helmut, Hedwig, Holdine und Heidrun - nie mają grobów. Zamordowane przez własnych rodziców skazane zostały na wyprucie z ludzkiej pamięci?...
Książkę Petry Fohrmann "Weźmiemy ze sobą dzieci. Ostatnie lata życia rodziny Goebbelsów" czyta się bardzo dobrze. Możemy zaliczyć ją do gatunku "ostatnich relacji z epoki". Na ile ważny to głos - oceńmy indywidualnie. Wcześniej nie mieliśmy zbyt wielu okazji, aby"wejść"do domu nazistów. . Wykorzystanie zasobów archiwalnych"liebe Hübi" - bezcenne. Śmiem twierdzić, że większość z reprodukowanych zdjęć była nam zupełnie nieznana.  Tym bardziej ktoś kogo interesuje historia III Rzeszy powinien do niej sięgnąć. A, że narracja jest bardzo przystępna,"obecność" samej P. Fohrmann bardzo "wycofana", to kolejny walor. Tak, oddała poleKäthe Hübner. Nie przesolę pisząc, że książka porusza - bo nie uwierzę, że morderstwo dokonane na szóstce dzieci pozostawia nas obojętnymi...

Paleta (IV) - Charles Marion Russell

$
0
0
Było już na westernową nutę? Nic to! Tym razem Charles Marion Russell (1864-1926). To niemalże rówieśnik Frederica Remingtona (1861-1909), który był bohaterem "Palety" pod koniec maja.  Obaj mają ogromny wkład w zatrzymanie na swych płótnach czasu kowbojów, rancz, dzielnych Indian - po prostu świata, o którym piszemy: Dziki Zachód / West Wild! Jeśli nawet nie "myślimy ich obrazami", to jeśli tylko ktoś z nas zapragnie znaleźć się w tym świecie, to na pewno trafi na ich wizje. Są zresztą bardzo do siebie podobne? Chwilami sam mam wątpliwości kogo oglądam.
Nie ukrywam, że podobne obrazki, scenki, albo przewracają mej pamięci kadry z ulubionych westernów (i aż dziwię się, że nie znajduję na nich znanych sylwetek Gary Coopera, Johna Wayne'a czy Lee Marvina), albo włączają mą wyobraźnię...



Naprawdę chciałoby się galopować po prerii u boku dzielnych Indian, odważnych traperów, myśliwych. Nie, żebym zaraz tam chciał strzelać do bizonów. Gdzie tam!... Ale zobaczyć takie stado w galopie? Usłyszeć, jak drży pod ich racicami ziemia? Podchodzić je? Bajka!... Stanąć nad brzegiem Red River lub ruszyć na południe od Brazos!...





Nie ukrywam, że ostatnio zapełniło się na mym pulpicie kilka folderów. Oznaczyłem je nazwiskami twórców: Howard Terpning, David Yorke, Charles Schreyvogel, Gary Lynn Roberts, Don Oelze, Paul Dykman & Andy Thomas. To nieustanny galop wierzchowców, piękno indiańskich pióropuszy! Chyba jedną "Paletę" po prostu zatytułuję "West Wild" i zamknę temat?



Pewnie wychowany na westernach facet 50+ zawsze pozostawi margines sympatii dla gatunku, który kiedyś wbijał go w fotel kinowy, kazał czytać książki o tej tematyce. Wiem - western, jako gatunek wymarł.  Próby jego reanimacji skończyły się niepowadzeniem - pacjenta na dłużej nie udało się przywrócić życiu. A ja tam sobie "na boku"i tak piszę... Poprzednio wspominana historyja jeszcze nie skończona, a kolejna błąka się po zakamarkach wyobraźni. To taka ucieczka w ten niesamowity świat... Dziecinada? A niech nawet!


Flags of the Confederate States of America / Southern Cross / Rebel Flag usunięta sprzed parlamentu Karoliny Północnej!...

$
0
0
"Kontrowersyjny symbol amerykańskiego Południa - bojowy sztandar wojsk Konfederacji zniknął sprzed parlamentu Karoliny Południowej" - można dziś przeczytać na wielu stronach, portalach internetowych. 150 lat po zakończeniu wojny secesyjnej / civil war została uroczyście usunięta? 


Symbole od zawsze łączyły lub dzieliły. Wiele wywyższono, niemniej splugawiono. Wiadomo, że nikt nie chce stać pod czymś, co symbolizuje zdradę, zaprzaństwo, rasizm, ludobójstwo. Każdy z komentatorów podkreśla, że Flaga Konfederacji "...towarzyszyła sprawcy masakry w kościele w Charleston, w której zginęło 9 czarnoskórych mieszkańców". Trzeba było zbrodni, jakiej dopuścił się  17 czerwca  tego roku  Dylann Roof (lat 21), aby przez Południe przeszła fala dyskusji nad tym, co zrobić z flagą C.S.A.?

Pod koniec grudnia na moim blogu zamieści post pt. "Flags of the Confederate States of America / Southern Cross / Rebel Flag". Dzisiejsze "głosy na temat" (podpatrzone tu i ówdzie) niech będą dowodem, jak bardzo żywa jest historia. Pytanie czy za usunięciem flagi pójdzie kolej na... pomniki? W końcu trochę ich stoi na terenie Dixi...
  • Kongresmeni z Nowego Jorku czy Kalifornii nie mogą po prostu wymazać 150 lat południowej historii  -  (Steven Pallazzo, kongresmen z Missisipi)
  • Dla tej flagi nie może być miejsca na żadnym terenie będącym własnością federalną. Ta flaga stanowi symbol podziałów i nienawiści - (John Dewis,  Demokrata , Afroamerykanin, ofiara pobicia na tle rasistowskim)
  • Tu chodzi o nasze morale, o to, kim jesteśmy jako Amerykanie -   (Nancy Pelosy, Demokratka próbowała poddać pod głosowanie ustawę o usunięciu symboli konfederacyjnych z Kapitolu, co jej się nie udało z przyczyn proceduralnych)
  • To przełomowy moment dla naszego stanu, ta flaga była symbolem podziałów i nadszedł czas, by została zdjęta" - (oświadczenie w CNN jednego z mieszkańców Karoliny Południowej). 
  • Nikt, przejeżdżając samochodem koło stanowego parlamentu, nie powinien już nigdy odczuwać bólu albo czuć się tak, jakby do nas nie należał -  (gubernator Nimrata „Nikki” Randhawa Haley)
Trudno się dziwić wypowiedziom broniącym symboliki C.S.A. W obronie falgi wystąpił m. in Ben Jones, który stoi na czele Sons of Confederates. Jest to organizacja kombatancka, która skupiaj m.in. potomków konfederatów. Próbował argumentować, że  Southern Cross symbolizuje m. in. "...odwagę i męstwo jego przodków, którzy w swoim czasie zrobili to, co ich zdaniem było słuszne". Przy okazji przypominano, że celem secesji nie było utrzymanie niewolnictwa - tylko oderwanie się stanów od U.S.A.
Ciekawym głosem, moim zdaniem, jest to, co napisał Patrick Buchanan w książce „Śmierć Zachodu”, zwracając m.in. na takie przejawy niechęci (nienawiści) wobec  Konfederacji: "Pieśni takiej jak Dixie nie można już śpiewać publicznie, Roberta Lee nie wolno już traktować jak bohatera [...]. Sztandar Konfederacji to symbol rasistowski. Repliki sztandaru należy usunąć ze wszystkich flag stanowych, albo stany owe zostaną poddane bojkotowi".
Przy takiej okazji, jak to wydarzenie w Karolinie Północnej, uzmysławia nam, jak bardzo tkwimy w historii. Nieomalże "po uszy". Kontrowersji na pewno będzie jeszcze wiele. Za kilka miesięcy przypadnie 145. rocznica śmierci generała Roberta E. Lee. Warto chyba w związku z tą rocznicą śledzić, jak przebiegną obchody? Pocieszające jest w tym wszystkim to jedynie, że nie tylko nas Polaków dzieli historia. Wielu Amerykanów uczestniczących w uroczystości usunięcia flagi miało łzy w oczach. Pewna historia dobiegła końca.

To przełomowy moment dla naszego stanu, ta flaga była symbolem podziałów i nadszedł czas, by została zdjęta - mówił w telewizji CNN jeden z przybyłych pod parlament mieszkańców Karoliny Południowej. T

Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/fakty/swiat/news-flaga-konfederacji-zdjeta-z-masztu-dla-wielu-amerykanow-to-s,nId,1850204#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

Przeczytania... (48) Christian Eisert "Tydzień w Korei Północnej" (Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka)

$
0
0
Kilka dni temu minęła rocznica śmierci Kim Ir Sena/Kim Il-songa/Kim Song-dżu. Z tej okazji podsuwam książkę z gatunku tych, o których nie wiadomo "czy się śmiać czy płakać?". Tytuł książki Christiana Eiserta jest dłuższy! Cytuję w 100 %: "Tydzień w Korei Północnej. 1500 kilometrów po najdziwniejszym kraju świata. Reportaż podróży". Książką, który wydał PRÓSZYŃSKI i S-ka, to literatura dla ludzi "świata ciekawych". Niewielu bym chyba znalazł, kogo nie skusiłaby temat państwa, w którym dyktatorsko-komunistyczną władzę od dekad dzierży ród Kimów. Tego chyba żaden ideolog komunizmu nie wymyślił, nawet w najczarniejszych majakach: w Azji wykwitła dynastia komunistyczna! Dzięki Ch. Eisertowi mamy rzadką okazję znaleźć się w tym kraju. chciałbym umieć, jak Andrzej Fidyk - tylko podać suche fakty i utrzymać na uwięzi emocje... To bardzo trudne.

Książki taka, jak ta wywołują bardzo skrajne emocje. Od niedowierzanie, poprzez pobłażliwość, współczucie do wściekłości. Powinni po nią sięgnąć ci, którzy z uporem utrzymują, że nad Wisłą"był komunizm". W takim razie - niech spróbuje (co moim zdaniem jest po prostu niemożliwe) zrozumieć Koreańczyków, których wytresował Kim Ir Sen, a potem "dzieło tworzenia" kontynuowali syn i wnuk! Starczy obejrzeć dołączone fotografie. Na początek podsuwam taki podpis pod widokiem osiedla mieszkaniowego: "Pjongjang - w pobliżu ulicy Munsu. W budynkach z wielkiej płyty [doliczyłem się kilkunastu pięter - przyp. KN]  często nie ma wind, bieżącej wody i ogrzewania". Czy nasz mózg jest w stanie to ogarnąć? Ktoś wrzuci"u nas, za komuny, tez były stopnie zasilania i wyłączano prąd". Prawda! Ale mamy XXI wiek. Wkrótce wkroczymy w lata 20-ste tego stulecia. Jak żyć w takich warunkach? Otwierając książkę Christiana Eiserta wierzymy, że na takie i inne pytania znajdziemy odpowiedzi na blisko 370 stronach. Duże uznanie dla pani Joanny Strękowskiej za okładkę i oprawę graficzną.
Nie bez znaczenia jest przeszłość Autora, który jako obywatel NRD / DDR uczęszczał do szkoły, która"...nazywała się Szkoła Przyjaźni między Niemiecką Republiką Demokratyczną i Koreańską Republiką Ludowo-Demokratyczną". Sam opowiada swej wietnamskiej przyjaciółce (z którą odwiedzi Koreę): "Moja szkoła miała najdłuższą nazwę w całej NRD - wyjaśniłem jej głośno". Oczywiście to do niej zjeżdżały delegacje KRLD, odbywały się tzw. "niezapowiedziane wizyty", de facto wyreżyserowane "przedstawienia". I on w takich również występował.  Znajdziemy opis tego paraliżującego zjawiska. Cyrk! Tylko, że zamiast zwierząt "małpy z siebie robili"uczniowie... Na jednej z niemieckojęzycznych stron znalazłem takie zdanie o Autorze książki (chyba zbyteczne byłoby tłumaczenie?):"Der Autor und Satiriker Christian Eisert hat im letzten Jahr eine Reise quer durch Nordkorea unternommen". W wywiadzie, jaki tam udzielał też pada, to co znajdziemy powyżej po polsku: "Ich war als Kind an einer Schule mit dem etwas umständlichen Namen «Schule der Freundschaft zwischen der Deutschen Demokratischen Republik und der Koreanischen Demokratischen Volksrepublik»". Zainteresowanym proponuję, aby zajrzeli na stosowną stronę  Deutschlandfunk.
Co motywowało Ch. Eiserta do podróży w tak oryginalne miejsce na ziemi? Nasłuchał się w dzieciństwie, że Kim Ir Sen dla dzieci w swoim kraju kazał zbudować wodną zjeżdżalnię w kolorach tęczy. Dziecięca fantazja zakodowało ów fakt, a dorosłość sprawiła, że wylądował pewnego dnia na lotnisku w stolicy komunistycznej Korei! Przezornie pozostawił telefon komórkowy w domu, jego wietnamska towarzyszka podróży Sandra (de facto Thanh) miała problemy, aby takowy zachować. Dla nas Europejczyków każdy mieszkaniec Azji wygląda tak samo. To nie dziwota, że jacyś turyści wzięli ją za... koreańską przewodniczkę turystyczną. "Przecież w ogóle nie wyglądam jak tamte" - skrupulatnie przytoczono nam jej słowne oburzenie. Szkoda, że nie zamieszczono zdjęcia Sandry/Thanh. Nic straconego? Starczy pójść za radą Christiana Eiserta: "Kto szuka Sandry Schäfer, znajdzie tysiące wyników". 
Czytając książki, jak tą, którą napisał Christian Eisert - zastanawiamy się: śmiać się czy płakać? To naprawdę jest dylemat. Absurdy TAM panujące nie jesteśmy w stanie pomieścić w swych europejskich mózgach. Trudno przyjąć "dobrą radę", tych którzy towarzyszyli Autorowi i Sandrze/Thanh: "Ale ten kraj na pewno państwa zachwyci, proszę mi wierzyć! Jedno jest bardzo ważne: proszę zapomnieć o wszystkim, co przeczytaliście w domu. Muszą państwo całkowicie wyczyścić płytę główną mózgu". Czy się to im udaje?
Mogą nas zaskoczyć oświadczenia Koreańczyków. Jeden warunek - trzeba doczytać cały ten akapit, bo ja go tu zostawiam w komplecie: "W wielu mieszkaniach nie ma ogrzewania. I to w sytuacji, gdy zimą temperatury spadają do trzydziestu stopni poniżej zera. To czyni północnych Koreańczyków niewyobrażalnie wytrzymałymi. Nawet w trudnościach zachowują przyjazne usposobienie.Proszę zwrócić na to uwagę!". Ale czy Ch. Eisertowi dane jest spotkać "zwykłych" północnych Koreańczyków? Proszę sprawdzić.
Przypadło mi do gustu określenie dla muzeum, w którym "...jest prezentująca przejawy międzynarodowej przyjaźni wobec Ukochanego Przywódcy Kim Dzong Ila" - Ch. Eisert określa to miejsce:"...było skrzyżowaniem gry planszowej Tajemnice labiryntu i kalendarza adwentowego". Samo wyliczenie zgromadzonych tam "cudeniek" i wymienianie ich fundatorów i ofiarodawców ułożyłoby się w długa listę lub listy, z których jedną nazwać by można"pocztem zbrodniarzy". Rewelacyjne jest podsumowanie, jakie wypowiedziała Thanh: "Nie mam ochoty oglądać tych rupieci. [...] Czy oni w ogóle nie widzą, że to wszystko jest absurdalne?". Te wypchane zwierzęta, jakieś dziwaczne meble, komplety porcelany itd, itd, itd... 
Pada straszne słowo "głód!". I poruszający skutek zagładzania Koreańczyków, którzy uciekli na Południe: "...często muszą na kursach integrujących ze społeczeństwem oduczyć się wilczego sposobu zachowania przy stole". Mogłoby być inaczej, skoro na Północy "...zimą w jadłospisie przeważaj trawa, żołędzie i kora". Ch. Eisert podaje za Amnesty International skutki niedożywienia: "...młodzież jest przeciętnie o około trzynaście centymetrów lżejsza od swoich rówieśników z Korei Południowej". 
Jeśli ktoś ma kłopoty z przypomnieniem sobie genezy konfliktu na Półwyspie Koreańskim w latach 50-tych XX wieku, to Ch. Eisert robi to za nas. Dawkuje nam tą wiedzą ze skrupulatnością (później przyznaje, że sprawdzał swoją wiedzę historyczną). Nie zamienił swego pisania w nudny wykład historyczny. Robi to "między wierszami"... Wierzę, że ci, którzy łykali propagandę stalinowską ("Ręce precz od Korei!") już dawno przejrzeli na oczy i nie zatruwają kolejnego pokolenia tą propagandową papką. Swoją drogą warto dotrzeć do publikacji z tego okresu, aby się przekonać jak deformowano fakty. Proszę się nie obawiać - dobrze zakonserwowana tamta retoryka cały czas jest wszechobecna w KRLD /조선민주주의인민공화국 ! Zupełnie nie powinny zaskoczyć określenia typu:"Samoloty bombowe amerykańskich psów...". Jad nienawiści jest tam cały czas pielęgnowany i podgrzewany. Całkiem dobrze ma się nienawiść ku Cesarstwu Japonii! "Japońscy gangsterzy" też nie znikają z ust i myślenia Koreańczyków z Północy. Stąd też próżno na ich mapach znaleźć Morze Japońskie. Ch. Eisert nie pomija tego epizodu, pisze:"Północni Koreańczycy naturalnie tak go nie nazywają, dla niuch bowiem jest to Morze Wschodnie". 
O mądrości i wielkości Kim Ir Sena / 김일성 moglibyśmy snuć androny przez kolejne miesiące. Trzeba to oddać, że Ch. Eisert nie dworuje sobie z kultu. Ani będąc Pjongjangu / 평양, ani po powrocie do siebie, tj. kiedy nadawał kształt swojej książce. Stąd nie dziwmy się niezadowoleniu jego towarzyszki podróży, która zarzucała mu:"Nie, wiesz przecież, co się tutaj wyprawia. wiesz, jak wielu ludzi gnije w więzieniach, znasz nawet pozycję w indeksie tortur, czy jak to się tam nazywa... Widziałeś ludzi, którzy tam na zewnątrz przekopują błoto gołymi rękami. A cieszysz się, bo zobaczyłeś tramwaj z Lipska!". Wiadomo, że spotykają się tylko z... wyselekcjonowanymi obywatelami. Taka komedia dla naiwnych z Europy?
Nie chcę sprowadzać mego zachwytu dla "Tygodnia w Korei Północnej" do samych cytatów.  Ale, kiedy one oddają realia tego, co tam się dzieje i są dowodem na kawałek dobrej dziennikarskiej roboty. Ch. Eisert okazał się czujnym obserwatorem. Tu nawet nie chodzi o "robione z biodra zdjęcia", ale to czym podzielił się z nami, czytelnikami. Dwa przykłady na "postęp techniczny"KRLD: "Na zewnątrz strumień robotników z szuflami i motykami wcale się nie zmniejszał. Na polach brakowało traktorów, na drodze maszyn budowlanych". Znajdziemy, jak powstała  Szosa heroicznej młodzieży: "...była budowana w 1998 roku, zatem w szczycie lat głodu, przez pięćdziesiąt tysięcy ochotników, przez siedemset dni, bez wykorzystania maszyn". To 50 km!
Bałbym się, po doświadczeniach Thanh & Christiana, odwiedzania hoteli w tej części Korei. Szczególnie tego, który jest w Sariwon /  사리원시 i nosi nazwę "Hotelu Kobiet". To tam Autor dowiedział się o kolejnym przebłysku geniuszu najstarszego z Kimów: "Wielki Przywódca Kim Ir Sen ogłosił w Korei ósmy marca Dniem Kobiet, ponieważ wnoszą one istotny wkład w zapewnianie dobrobytu w naszej ojczyźnie". Oto jak zawłaszcza się nie swoje!...
Jeśli myliliśmy, że dzięki książce Ch. Eiserta mamy gotową receptę na zrozumienie KRLD, to zapewniam: mylimy się! Nie, żeby "Tydzień w Korei Północnej" zanudził nas. Uważam, że każda kolejna przeczytana strona, poznany epizod, człowiek są oczekiwani przez czytelnika. Bo tu jest jak z zagadką "a co jest za rogiem?". Po prostu tego kraju nie da się zrozumieć. Taka wspólna cecha z naszą polskością?... Książka jest wspaniałą podróżą w gatunku tych, jakie kiedyś dostarczała nam podróżnicza proza W. Korabiewicza, A. Fiedlera, R. Kapuścińskiego czy W. Giełżyńskiego. Czy inaczej patrzę na KRLD po tych 370 stronach? Niestety - nie. Znowu wraca "Defilada" A. Fidyka? Oba te obrazy pozwalają nam zrozumieć czym jest polityczny (partyjny, komunistyczny - niepotrzebne skreślić) beton. Przerażające jest za co wykonuje się "kraju magnolii" kary śmierci! Znajdziemy poruszające przykłady - za co i... jak je się wykonuje! Brać sobie do serca, co usłyszała Thanh od jednego z"opiekunów": "Nasz Wielki Przywódca Kim Ir Sen, że tylko szczęśliwi ludzie są zadowolonymi ludźmi. Dlatego powinna pani być szczęśliwa, jak mieszkańcy naszej Korei". Niech Opatrzność strzeże nas przed podobnymi uszczęśliwiaczami. Pomyślmy sobie: przeczytamy tą książkę, odłożymy ją, ponadziwiamy nad nią i losem Koreańczyków - i pójdziemy dalej. A ONI tam cały czas są, żyją, skazani na wegetację w tym ogłupiającym amoku.

Sariwon - 2008 r.

Smakowanie Bydgoszczy (22) - Triathlon - 12 lipca 2015 r.

$
0
0
Tak, ledwo zsiadłem z mojej "Ukrainy". Jeszcze koszulka lepi się na mnie, a ja tu siedzę i rozsmakowuję się kolejną bydgoskością. Nie wiedziałem, nie zwróciłem uwagi, że na 12 lipca zaplanowano w Bydgoszczy zawody TRIATHLONOWE! Zerkam na oficjalną stronę i na jej odpowiedzialność cytuję tu: zmagania 1/4 - dystans krótki (950 metrów pływania / 45 km jazdy rowerem / 10,55 km biegu); 1/8 - dystans super krótki (475 metrów pływania / 22,5 km jazdy rowerem / 5,275 km biegu). 


Już kiedy koło 9 opuszczałem Wyżyny zaskoczyła mnie na ulicy barierka oraz stojący w poprzek samochód z napisem: "policja". Nic to jadę dalej - wzdłuż Wojska Polskiego i dotarłem do Mostu Akademickiego (niedoszłego imienia Lecha i Marii Kaczyńskich) - no zjechałem zmyślnym ślimakiem w dół. 



Przy ul. Toruńskiej kolejne zaskoczenie wzdłuż niej taśma! Zjeżdżam w kierunku Babiej Wsi - taśma! I brama? Wprawdzie nie triumfalna lecz dmuchana, ale poczułem się jak R. Szurkowski w 1969 r. Nie wiedziałem tylko czy mam prawo wznieść ku górze ręce, puścić na żywioł "Ukrainę" i przejechać niewidzialną linię (tylko czego?). Poczuć się jak Majka lub Kwiatkowski, albo jaki Sagan?... Dojeżdżam do Starego Rynku - taśmy! barierki! ograniczenia ruchu! Coś się kroiło. Tylko nie wiedziałem konkretni co!



Wracając ruszyłem drugą stroną Brdy. Nawinie sądziłem, że ominę kolejne ograniczenia? Ale gdzie tam! Dotarłem pod Halę "Łuczniczki"! A tam Armagedon! Jedni na moście, drudzy pod mostem (tylko głowy nad Brdą wystają?). Jak? Chyba wskoczyli sami, bo znad brzegów niósł się radosny doping! I nikt nie krzyczał:"ratunkuuuuuu!".




Dopiero wtedy stało się pewne na 100 %: dzieje się sportowo! Wychodzi na to, że ci pływacko-kolarzowo-biegacze musieli za udział zapłacić? O! matko elektroniczna!... Wkrótce zarowerzyło się dookoła, bo ci co wypadli z Brdy dosiedli swoich rowerów. I to wszelkiej maści - od profesjonalnych, wyczynowych po te miejskie, które stały się hitem ostatnich dni miasta! Moja "Ukraina" robiła za widza. I niech tak zostanie.




Z mozołem moja "Ukraina" i ja pokonała kładkę przez Brdę, potem tłoczący się tłum.  Z a w s z e  mam ze sobą aparat! No to skutek jest. Jeszcze ciepłe! Może niektórzy już tam gnają w kierunku Starego Rynku - nie wiem, ale ja siedzę już tu, wrzucam zdjęcia i bardzo cieszę się, że w Bydgoszczy d z i e j e  s i ę   ! Oby jak najwięcej. Kolejne sportowe wykazanie się bydgoszczan (i nie tylko) czeka nas 5 sierpnia! IKEA otworzy wreszcie u nas swe podwoje! Oj! będzie się działo! ile zwichniętych rąk i nóg naliczą po otwarciu? Boję się nawet sobie to wyobrazić. Tyle lat czekania!...




PS: Wersja nr 2 - poprawiona, czyli napisana raz jeszcze.

Myśli wygrzebane (47) Denis Diderot

$
0
0
14 lipca 1789 r. Co widzimy? Opary dymu, krzyki, rwetes, huk dział, padają strzały, z chaosu wydobywa się osiem charakterystycznych wież. To Bastylia. Tylko, że wtedy to tylko... symbol tyranii. Więzienie? Właściwie puste. Kilku więźniów. W tym jakiś szaleniec umieszczony przez rodzinę, bo zagrażał sobie i innym. Garstka obrońców. Czego strzegli? Tak naprawdę: składu amunicji i broni. Bo Bastylia AD 1789, to arsenał. I to był rzeczywisty cel ataku tłumu. Reszta stała się piękną opowieścią na potrzeby chwili. Dziejowej!...
Czy słyszelibyśmy kiedy bądź o Bastylii, ba! rewolucji, gdyby nie przygotowano grunt pod jej wybuch? To encyklopedyści zasiali w umysłach niepokój, zmusili do myślenia. Na szczęście dla siebie wielu z nich nie doczekało czasu, kiedy Marianna powiodła lud na Bastylię, Wersal, przeciw znienawidzonemu królowi (de facto nieszkodliwej safandule)! Jednym z najważniejszych był Denis Diderot (1713-1784). Podejrzewam, że autor"Kubusia Fatalisty / Jacques le Fataliste et son maître" nawet dziś, w XXI w., jest niestrawny dla pewnych ortodoksyjnych wyznawców... Wczytanie się daje nam obraz tyle zaskakujący, co cały czas aktualny i niebezpieczny! Czytamy na własną odpowiedzialność. Za ewentualną ekskomunikę nie odpowiadam. Jaki byłby odbiór tych myśli choćby u nas na Wiejskiej?  Ilu stróży moralności podniosłoby rwetes?...

  • ...system, który religię naturalną poczytuje za niewystarczającą, sprawia, iż jesteśmy skłonni zwątpić w powszechną dobroć i sprawiedliwość bożą.
  • Wszystko, co się kiedyś zaczęło, będzie miało swój koniec; to, co nie miało żadnego początku, nie skończy się nigdy.
  • Religia naturalna jest albo dobra, albo zła.
  • Zarzuca się, że uległość wobec władzy prawodawczej zwalnia od myślenia.
  • Religia Jezusa Chrystusa, zwiastowana przez nieuków, wydała pierwszych chrześcijan. Ta sama religia, głoszona przez uczonych i doktorów, wydaje dziś tylko niedowiarków. 
  • Odbierzcie chrześcijanom strach przed piekłem, a odbierzecie mu jego wiarę.
  • Jeśli rozum jest darem niebios i jeśli to samo można powiedzieć o wierze, niebiosa dały nam dwa sprzeczne i wykluczające się wzajem prezenta.
  • Skoro, aby dobrze czynić, potrzebna jest jeszcze jakaś laska, na cóż się przydała śmierć Jezusa Chrystusa?
  • Czemuż śmieszy nas łabędź Ledy oraz płomyki Kastora i Polluksa, a nie śmiejemy się z gołębia i ognistych języków z ewangelii?
  • Tyle jest gatunków wiary, ile istnieje religii na ziemi.
  • Dogmat o wieczystej karze wynikł [...] z nieznajomości hebrajskiego i ze srogiego usposobienia tłumacza.
  • Na pewno żaden dobry ojciec nie chciałby przypominać naszego Ojca Niebieskiego.
  • Ta religia jest najlepsza, która godzi się ze sprawiedliwością Boga.
  • ...istnieją ludzie o tak ograniczonej wiedzy, iż powszechność przekonań jest jedynym dowodem dostępnym dla ich umysłu [...].
  • Dopóki rzeczy pozostają w naszym umyśle, są tylko naszymi poglądami; są to pojęcia, które mogą być prawdziwe lub fałszywe uznane lub zwalczane.
  • Miłość odbiera rozum tym, co go posiadają, a daje tym, co go nie mają.
  • Lepiej zużywać się niż rdzewieć.
  • Nie ma nic smutniejszego na świecie, jak być głupcem.
  • Słowo ból jest samo w sobie bez treści i zaczyna coś znaczyć dopiero wówczas, gdy przywodzi na pamięć wrażenie, któregośmy sami doznali. 
  • Biada temu, o kim mówią za wiele.
  • Prawdziwa przyjaźń istnieje wtedy, gdy człowiek nie ma nic, bo wówczas przyjaźń jest jego największym skarbem. 
  • Jesteśmy w stanie przełknąć każde kłamstwo, jakim nas karmią, ale prawdy zażywamy w małych dawkach, bo bywa gorzka. 
  • Nie lubię mówić o żyjących; zawsze się człowiek musi rumienić za to, co o nich powie dobrego czy złego: dobrego, które popsują, złego, które naprawią. 
  • Można by powiedzieć, że to, czego natura odmówiła innym ludom, to właśnie Polacy lubią do szaleństwa: nadmiar wina i silnych trunków czyni w Rzeczypospolitej wielkie spustoszenia.
  • Kiedy płaczę, często zdarza mi się myśleć, że jestem głupcem.  
  • Gdyby wszystko na tym padole było doskonałe, nic nie byłoby doskonałe. 
  • Jaka to straszna broń -  m y ś l e n i e .
    A może największa jasność wynika z tego, co napisał w następujący sposób:"Zbogacamy się każdej chwili: żyć o dzień mniej lub mieć o talar więcej – to wszystko jedno. Główną rzeczą mieć dobry stolec. Oto wielki wynik życia u wszystkich stanów".

    G r u n w a l d - 15 VII 1410 r.

    $
    0
    0
    "W tej właśnie chwili obydwa wojska, z okrzykiem jaki zwykle wznoszą wojownicy przed walką, starły się w środku doliny rozdzielającej obie armie... W miejscu starcia rosło 6 wysokich dębów, na które wspięło się i obsiadło gałęzie wielu ludzi - nie wiadomo czy królewskich, czy krzyżackich - by podziwiać pierwsze starcie oddziałów i poznać dalsze losy obu wojsk. Przy starciu zaś oddziałów z trzasku łamiących się kopii i szczęku ścierającego się [innego] oręża, powstał tak wielki łoskot i huk, tak donośny był szczęk mieczy jakby zwaliła się jakaś ogromna skała, że słyszeli go nawet ci, którzy oddaleni byli o kilka mil" - kreślił kronikarz Jan Długosz. Tak bardzo niechętny JKM Władysławowi II Jagielle, że trzeba było lat żmudnej pracy m. in. prof. dra Stefana M. Kuczyńskiego, aby przywrócić monarsze miejsce godne Jego wojennemu geniuszowi. Choć z drugiej strony to Janowi Długoszowi zawdzięczamy szczegółowy obraz charakterologiczny JKM: "Na trudy, zimna, zawieje i kurzawy dziwnie był cierpliwy... Sypiać i wczasować się lubił do południa, to też mszy świętej rzadko o właściwym czasie słuchał. [...] Do rozlewu krwi ludzkiej tak był nieskory, że często największym nawet winowajcom karę odpuszczał. [...] Lubił patrzyć na bujającą się huśtawkę. Co tydzień, w piątek, z wielką wstrzemięźliwością pościł, poprzestając na chlebie i wodzie".

     Któż prawnucze serce zmierzy
    Z wielką piersią tych rycerzy,
    Grzmiących w blasku,
    W zgiełku, w trzasku,
    Jako orłów ród?...


     "Hufce mistrza z miejsca na którym stały ruszając przeciw królowi, natknęły się na  wielką chorągiew i wzajem mężnie zderzyły się  kopiami. I w pierwszym starciu mistrz, marszałek, komturzy całego zakonu krzyżackiego zostali zabici. Pozostali zaś, którzy ocaleli, widząc że mistrz, marszałek i inni dostojnicy zakonu polegli, zwróciwszy się do odwrotu, cofnęli się w owym czasie aż do swych, uprzednio rozłożonych, taborów. W miejscu zasię obozów liczni  widząc, że ucieczką żadnym sposobem nie zdołają ujść śmierci, utworzywszy z wozów jakoby wał, tamże wszyscy zaczęli się bronić, lecz niebawem pokonani, wszyscy w paszczy miecza poginęli. W owym zaś miejscu więcej poległych stwierdzono niźli na całym pobojowisku"- za"Kroniką Konfliktu", której autorem miał być sam ówczesny sekretarz królewski Zbigniew z Oleśnicy? Nie zapominajmy o tym, że to jego niegodziwość protegowany/kronikarz (dobicie rycerza Dippolda Kikeritza) przypisał Jagielle. Chciałoby się pokiwać palcem...


    Pył, co leci w błękit żywy,
    Szum sztandarów, świst cięciwy
    W dziejów karty
    Niezatarty
    Pomnik wpiszą chrztu
    .  

    "A wtem stało się coś jeszcze okropniejszego. Oto jeden leżący na ziemi Krzyżak rozpruł nożem brzuch konia, na którym siedział Marcin z Wrocimowic trzymający wielką, świętą dla wszystkich wojsk chorągiew krakowską z orłem w koronie. Rumak i jeździec zwalili się nagle, a wraz z nimi zachwiała się i padła chorągiew.
    W jednej chwili setki żelaznych ramion wyciągnęło się po nią, a ze wszystkich piersi niemieckich wyrwał się ryk radości. Zdało im się, że to koniec, że strach i popłoch ogarną teraz Polaków, że przychodzi czas klęski, mordu i rzezi, że już uciekających tylko przyjdzie im ścigać i wycinać.
    Ale oto właśnie czekał ich straszny i krwawy zawód. Krzyknęły wprawdzie z rozpaczą jak jeden mąż wojska polskie na widok upadającej chorągwi, lecz w tym krzyku i w tej rozpaczy był nie strach, ale wściekłość. Rzekłbyś, żywy ogień spadł na pancerze. Rzucili się jak lwy rozżarte ku miejscu najstraszniejsi mężowie z obu armii i rzekłbyś, burza rozpętała się koło chorągwi. Ludzie i konie zbili się w jeden wir potworny, a w tym wirze śmigały ramiona, szczękały miecze, warczały topory, zgrzytała stal o żelazo, łomot, jęki, dziki wrzask wyrzynanych mężów zlały się w jeden przeokropny głos, taki, jakby potępieńcy odezwali się nagle z głębi piekła. Wstała kurzawa, a z niej wypadły tylko oślepłe z przerażenia konie bez jeźdźców, z krwawymi oczyma i rozwianą dziko grzywą"- jeden z najpiękniej opisanych (acz dramatycznych) epizodów bitwy na kartach powieści H. Sienkiewicza "Krzyżacy". Chciałoby się rzec: kto dziś   t a k   potrafi?! Chyba nie odstawa od średniowiecznych opisów.



    Precz z drużyną stąd służalczą!
    Nieśmiertelni tutaj walczą;
    "W szczęku, w pyle,
    Na tę chwilę
    Kładą pieczęć lwią! 

    A współcześni nam historycy? Znawca epoki, prof. Marian Biskup tak ocenił 15 lipca 1410 r.:"Ogromny sukces grunwaldzki wojsk Jagiełły spowodował wstrząs w całym państwie zakonnym, w którym nikt nie spodziewał się podobnego wyniku walki. Ujawniły się od razu z całą ostrością nastroje opozycyjne istniejące wśród poddanych krzyżackich i brak ściślejszej więzi z władzą Zakonu". Wiem, że w takich chwilach odzywają się głosy: Jagiełło zmarnował zwycięstwo!... szli opieszale pod Malbork (Marienburg)!... nie wykorzystano zwycięstwa!... Oddaję głos innemu wielkiemu autorytetowi polskiej historiografii prof. Henrykowi Łowmiańskiemu: "Wrażenie Grunwaldu w Prusach i na Pomorzu było olbrzymie. Społeczeństwo zwątpiło w potęgę Krzyżaków. Zaczęło się masowe poddawanie królowi. Poddawały się zamki i miasta, zachwiało się w wierności Zakonowi rycerstwo. [...] W roku 1410 Polacy nie zebrali plonów odpowiadających rozmiarom zwycięstwa nie wskutek swej nieudolności, chociaż w niejednym mogli zawieść, ale dlatego że ta sprawa nie dojrzała, że Zakon posiadał jeszcze zbyt potężne środki obrony, a społeczeństwo pruskie czuło się z nim zbyt silnie związane, ażeby opuścić jego sprawę. Toteż nie było możliwe, by za jednym zamachem państwo krzyżackie runęło. Dopóki Zakon miał oparcie w społeczeństwie, skruszenie państwa pruskiego przedstawiało dla Polski zbyt trudne zadanie". Wobec takiej argumentacje wszelka dyskusja "dookoła problemu" uważam jest bez przedmiotowa.
    Jako historyka zajmuje mnie pytanie: czy daleki krewniak (a może przodek?) Bolko z Grzybowa stawał pod chorągwią swego  kuzyna wojewody sandomierskiego Mikołaja z Michałowa czy jako Wielkopolanin (Grzybowo koło Wrześni) pod wojewodą poznańskim Sędziwojem z Ostroroga? Nie wiem. Zaryzykowałbym postawić hipotezę, że Różycowie (Porajowie) stali pod swoją "Alba Rosą" i "w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego" rzucili się na teutońskie zastępy.



    PS: Wykorzystano  fragmenty wiersza Marii Konopnickiej pt. "Grunwald. Przed obrazem Matejki". Ilustracje stanowią rysunki (szkice) mistrza i ucznia: Jana Matejki oraz Stanisław Wyspiańskiego.

    Ostatni Ikar...

    $
    0
    0
    Ostatni Ikar wczoraj spadł
    Tam za przylądkiem opadł na dno
    Spokojnie słońce grzeje świat
    Nie ma już takich, którzy pragną

    XXX lat temu - 16 lipca 1975 r. o godzinie 15,56 runął samolot An-2 SP-WKW pilotowany przez Dionizego BIELAŃSKIEGO. Co w tym wyjątkowego? Los tego heroicznego pilota jest zaprzeczeniem upartego udowadniania, szczególnie młodszemu pokoleniu, jak to za komuny było dobrze!... Nie mogło być dobrze, skoro ludzie, jak nasz Bohater porywali się na desperackie kroki. Niektórzy ocierali się nieomal o... terroryzm lotniczy chcąc tylko godnie żyć, oddychać prawdziwym wolnym powietrzem, nie być ofiarą inwigilacji Służby Bezpieczeństwa!...

    Dionizy Bielański (1939-1975)


    Były przełożony tak skreślił charakterystykę D. Bielańskiego: "Koleżeński [...] Znakomity instruktor, młodzież się do niego garnęła. Zero polityki. Cicho siedział, na ustrój nie narzekał, nic nie gadał o ucieczce z kraju". Trudno oczekiwać, aby stanął na środku drogi i wykrzyczał, co naprawdę myli o PRL-u!
    Czy jednak do końca D. Bielański pozostawał "na uboczu" wszystkiego?  Oto jedna z Jego wypowiedzi: "Ja sobie sam pracę załatwię. Wy mnie nie pomagajcie, tylko wy mnie nie przeszkadzajcie. Dajcie mi opinię taką, jak mi się należy, jakim ja jestem człowiekiem i niech prawdą będzie to, co Gierek mówi, wasz sekretarz, że w Polsce jest miejsce dla partyjnych i bezpartyjnych, dla wierzących i niewierzących. A ja sobie już sam dam radę, tylko aby mnie nie szkodzić...".

    Szalony, innym spokój kradł
    Nie wierzył w szczęście płowych zwierząt
    Pod okiem słońca zastygł kwiat
    Nastała błogość - martwy sezon

    W 1971 r. Służba Bezpieczeństwa zaczęła interesować się Dionizym Bielańskim. Nie wiadomo kto nadał mu kryptonim:" I K A R ". Z ujawnionych przez IPN dokumentów wynika, że nie chciał współpracować z resortem i dość jednoznacznie określono jego stosunek do "władzy ludowej":"Gdy zapytano go, dlaczego nie należy do partii oraz unika pracy społecznej, oświadczył, że na te sprawy ma swój osobisty pogląd i z tego nie będzie się tłumaczył. Z zachowania i postawy wymienionego należy stwierdzić, że jego stosunek do naszej rzeczywistości był negatywny”. Daleko mi do porównań z tak niezwykłym człowiekiem, ale chcę przypomnieć, że jeszcze w 1984 r. wielokrotnie byłem zaczepiany, aby wstąpić do jedynie słusznej Partii. Trudno zarzucić D. Bielańskiemu tylko bierny opór, skoro w innej esbeckiej notatce skrupulatnie odnotowano taki epizod: "Na jednym z takich szkoleń prowadzonych przez aktywistę partyjnego Bielański oficjalnie wystąpił z prowokacyjnymi pytaniami i podważał wywody prelegenta. Podkreślić należy, że na owym szkoleniu omawiane były zagadnienia związane z walką o utrwalenie władzy ludowej w PRL i sytuacją polityczną w Chinach. Jednomyślną decyzją obecnych na szkoleniu członków Aeroklubu wyproszono Bielańskiego ze szkolenia, a następnie zmuszono do przeproszenia prelegenta". 
    Na czeskiej stronie internetowej tamtejszego IPN-u , czyli Instytutu Badania Reżimów TotalitarnychÚstav pro studium totalitních režimů odnajdujemt tekst autorstwa Ľubomíra Morbachera i  Jana Synka. Chyba nie powinniśmy mieć problemów ze zrozumieniem oryginalnego tekstu, którego pierwszy akapit tu przytaczam: "Ve středu 16. července 1975 byl kolem třetí hodiny odpolední poblíž Žiliny zpozorován malý civilní letoun Antonov An-2. Pracovník tamějšího aeroklubu Svazarmu upozornil na cizí letadlo protivzdušnou obranu, která se s pilotem snažila navázat kontakt. Ten však nereagoval a pokračoval v kurzu směrem k rakouské hranici. Osm kilometrů před ní bylo jeho letadlo sestřeleno cvičným proudovým letounem L-29".

    An-2 SP-WKW
    IPN ogłosił:„Samolot zestrzelony został na terenie Czechosłowacji w miejscowości Trnawa k/Brna w dniu dzisiejszym o godz. 15.56 na polecenie Ministra Obrony gen. W. Jaruzelskiego”.  Generał z uporem powtarzał, że nie pamięta   t e g o   wydarzenia?  Trudno w to uwierzyć. "Nawet gdyby nie udało się znaleźć dowodów w postaci wydanych przez niego rozkazów - dochodzi prof. Ryszard Terlecki - za zestrzelenie odpowiada Jaruzelski jako ówczesny szef MON". Prokurator IPN Marcin Gołębiewicz oświadczył kilka la temu: "Wydano postanowienie o przedstawieniu Wojciechowi J. zarzutu popełnienia zbrodni komunistycznej. Z uwagi na stan zdrowia podejrzanego postanowienia o przedstawieniu zarzutu do tej pory nie ogłoszono".Śmierć eks-ministra obrony narodowej AD 1975 uczyniła podobny pozew bezprzedmiotowym? Ależ to jeszcze za życia generała Wojciecha Jaruzelskiego usłyszeliśmy  wypowiedźrzecznika IPN, Andrzeja Arseniuka: "Prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie umorzył z powodu śmierci śledztwo przeciwko Wojciechowi J. podejrzanemu o to, że w dniu 16 lipca 1975 r. w Warszawie pełniąc funkcję ministra obrony narodowej, działając w zamiarze zestrzelenia przez samoloty wojskowe sił obrony przeciwlotniczej Czechosłowacji polskiego samolotu cywilnego An-2 pilotowanego przez Dionizego B. nakłaniał do tego dowodzących na Centralnym Stanowisku Dowodzenia 7. Armii Obrony Przeciwlotniczej Czechosłowacji, w konsekwencji czego dowódca Obrony Przeciwlotniczej Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej generał major Josef Marusak wydał rozkaz zestrzelenia polskiego samolotu". Co na to sam Generał:"Nie mogłem jako polski minister obrony wydawać jakiegokolwiek rozkazu lotnictwu czy przedstawicielom innego państwa, to wie i rozumie nawet zwykły żołnierz".   Jest  jeszcze jeden głos - szefa sztabu Wojsk Obrony Powietrznej Kraju pułkownika pilota Zygmunta Czajki: "Generał Paszkowski i Jaruzelski byli przeciwni zestrzelaniu samolotu. W pewnej chwili Jaroszewicz [Piotr, Prezes Rady Ministrów - przyp. KN] podał jednoznaczną decyzję: zestrzelić. Jaroszewicz, podkreślam". Inne dokumenty ujawnione przez IPN powinny przerwać wszelkie w tej materii spekulacje: "...po uzyskani zgody na otwarcie ognia od ministra obrony narodowej PRL i przekazaniu jej na CSD Praga o godz. 15.56 samolot-dezerter został zestrzelony w rejonie Kuty. Pilot nie żyje, samolot spłonął".
    Jest jeszcze jedna kontrowersja wokół zestrzelonego "Antka". Jeden ze świadków upiera się przy takiej wersji zdarzenia: "Pilot zdążył wyjść z kabiny samolotu [...]. Wybuchu polskiego samolotu nie było. Wylądował normalnie na łące, pilot wysiadł z samolotu [...]"? Wspominany wyżej płk Z. Czajka opisywał: "Pilot był na siedzeniu, miał przestrzeloną pierś"? Osoby zainteresowane jeszcze innymi szczegółami (jak choćby zdjęcia wraku) odsyłam do książki"Ucieczki z PRL" Jarosław Molendy (Wyd. Bellona 2015).

     
    Jest jeszcze jedna ofiara 16 lipca 1975 r.! To czeski pilot Vlastimil Navrátil otrzymał rozkaz zestrzelenia polskiego "Antka"  z Dionizym Bielańskim na pokładzie.  Trudno oczekiwać, aby czeski pilot (szczególnie po 1968 r.) nie wykonał rozkazu! Miał strzelać do cywilnego samolotu? Zestrzelona maszyna runęła w okolice miejscowości Kúty.Do wolności zabrakło niespełna 10 kilometrów! 

    Ostatnia plaża, wieczny sezon
    Wszyscy istnieją, wszyscy leżą
    Już nic nie grozi z nieba
    Na ziemi nic nie trzeba
    Najmniejszej skazy na błękicie
    Wieczna pogoda
    Wieczna błogość
    Wieczna zabawa
    Wieczne życie

    Ostatni Ikar spadł 

    Do postu wplotłem fragmenty "Songu o życiu wiecznym" Jonasza Kofty, który na jednej ze swych płyt wyśpiewał (do muzyki Macieja Małeckiego ) Jerzy Połomski ("Nie zapomnisz nigdy" - 1972).


    PS: Dopiero po latach rodzina dowiedziała się o inwigilacji Dionizego!  "Dla mnie lektura tej teczki była porażająca -  przyznawała córka Dionizego Bielańskiego. - Po raz pierwszy nasza rodzina dowiedziała się, że byliśmy na widelcu bezpieki na długo przed zestrzeleniem ojca. Bo że mamę inwigilowano potem, to nie ulega wątpliwości. Mnie najbardziej uderza to, jak wiele energii służby wkładały w to, żeby zaszkodzić tacie. I jak głęboko weszły potajemnie w nasze życie. Podsłuchem, czytaniem listów, kolegami ojca, którzy okazywali się tajniakami. Każdy, kto przeczyta teczkę, przekona się o niezłomności ojca. I o tym, że życie w PRL stawało się dla niego coraz bardziej nieznośne."

    Przeczytania... (49) - Magdalena Kicińska "Pani Stefa" (Wydawnictwo CZARNE)

    $
    0
    0
    "...trzeba sobie mieć odwagę powiedzieć, że 44 lata to już początek starości, spracowana też jestem i nerwy nigdy nie były od czasu wojny w najlepszym gatunku. [...] Teraz do równej pracy muszę się zabrać, bo ciężko i samotnie, jak tak raz po raz bliskich ludzi się traci" - to jeden z fragmentów listu, jaki 18 listopada 1929 r. pisała do swej wychowanicy Fejgi Liszyc panna/pani Stefania Wilczyńska. Ci, którzy oglądali film A. Wajdy "Korczak" pewnie zapamiętali wyrazistą kreację Ewy Dałkowskiej. Bo to właśnie było kinowe wcielenie Stefanii Wilczyńskiej. Dzięki pani Magdalenie Kicińskiej i jej książce "Pani Stefa", którą zawdzięczamy Wydawnictwu Czarne - możemy poznać kobietę niezwykłą. Najbliższą współpracownicę doktora Janusza Korczaka (Henryka Goldszmita). Poznajemy świat, który został pogrzebany wraz z rozpętaniem przez hitlerowskich Niemców antysemickiej zagłady! Jest okazja obcowania z osobą wyjątkową. Pozostawała w cieniu "Starego Doktora". Pani Magdalena Kicińska nadrabia zaległość minionego czasu i kreśli żywot osoby niezwykłej. Daje nam kolejną książkę, która nie tylko zmusza do myślenia, wartościowania własnych dokonań, stawiania sobie pytań. Z wieloma nie możemy się zmierzyć. Dlaczego? Nie żyliśmy (dziękować Panu) w czasach Stefanii Wilczyńskiej. Nikt nie piętnował nas określeniem "Żyd!", "Żydówka!", "Żydziol!". Nie poznamy okrucieństwa czasów "represji ławkowych"! Oby nikt nie stawiał nam pytań: ile jest w nas Polaka w Polaku? I właśnie, aby tamto plugastwo nigdy nie wróciło trzeba, aby powstawały takie książki, jak "Pani Stefa". Autorzy, którzy podejmują podobne tematy powinni dostawać granty, wsparcie, a szacowne wydawnictwa powinny zabiegać o ich wydanie. Brawo Czarne, że wydało tą poruszającą książkę.
    "Nie mogę porównywać Pani nastawienia z moim teraz, bo siła doświadczenia na tyle przeszkadza, ile pomaga w samokrytyce. Dlatego taka ostrożna jestem w dawaniu rad" - taki wpis pozostawiła "pani Stefa" u jednej z bursistek, która odbywała praktykę w Domu Sierot. W podobnej chwili odzywa się we mnie belfer. Trzeba dużej pokory, aby coś podobnego napisać. Dziś już nie spotykamy się z podobną klasą. Można, jak śmiecia traktować nauczyciela z XXX-letnim stażem na równi z tym "gołowąsem", który dopiero stawia pierwsze kroki w zawodzie. I dlatego rozdział, w którym M. Kicińska cytuje wiele z podobnych opinii należałoby dedykować współczesnemu nadzorowi pedagogicznemu. Młody nauczyciel też powinien nabrać pokory. Nie starczy naczytać się książek i dostać dyplom z wyróżnieniem. Sam chwilami boję się polemizowania z wysokości wypracowanych lat. W końcu to ja mogę się mylić. Gdybym miał jeszcze możliwość chętnie poprowadziłbym warsztat, którego mottem mogłoby być takie zdanie: "Często chcą wydusić ode mnie radę, gdzie nie chcą sami decydować (nawet dorośli). a ja chce ich zmusić do samodzielnej decyzji. Tak lepiej". 
    Pewnie, że ocena Stefanii Wilczyńskiej nie jest jednoznaczna. Książka nie jest laurką! Bo po prostu życie takim nie było. Źle by się stało, gdybyśmy dostali wymodelowaną heroinę! Pomnik! Nie. M. Kicińska cytuje m. in. wypowiedzi, jakie w anonimowej ankiecie zebrano trzy dekady pośród żyjących jeszcze wtedy wychowanków "pani Stefy". No to przytoczę kilka:"Była jak matka, ale taka, co trzyma mocno", "Doktor był bardzo wrażliwy, czuły. Ona musiała być twarda", "Były dzieci, których nie lubiła. Mnie wyrzuciła z domu za nic", "Nie lubiłem jej", "Korczak był jak matka, ojcem była Stefa". Jeden z wychowanków, Samuel Gogol, tak wspominał: "Sądzę, że zastępowała nam i matkę, i ojca, przecież ktoś musiał nas prowadzić silną ręką. W moich wspomnieniach Dom sierot to pani Stefa, a pani Stefa - to Dom Sierot [...]". Skrajnie, z anonimowej ankiety, muszę zacytować i takie wspomnienie: "Kiedyś dostałem od niej policzek, nie pamiętam, za co. Byliśmy sami. Powiedziałem: Też mam ręce i mogę oddać. spojrzała zdumiona i - objęła mnie. Nie przeprosiła, ale przytuliła mnie, wiedząc, że popełniła błąd".
    Kiedy powyżej wspomina się "wojnę", to miano na myśli Wielką Wojnę, tą z lat 1914-1918, kiedy doktor Henryk Goldszmit, jako poddany JIM cara Mikołaja II, został zmobilizowany do rosyjskiego wojska. I to na barki panny Wilczyńskiej spadła odpowiedzialność za utrzymanie Domu Sierot przy ul. Krochmalnej 92 w Warszawie! W ówczesnej prasie znaleźlibyśmy taką notatkę:"Dom Sierot ma już ustaloną opinię wzorowej instytucji wychowawczej. Cały system zajęć, podział pracy, plan dnia - oparte są na zasadach nowoczesnej pedagogiki i dają doskonałe wyniki". Zachował się niesamowity dokument w postaci pamiętnika. Nie znamy Autorki! To wstrząsające zapisy o życiu w Domu Sierot, głodzie, chłodzie, pannie Stefie, opinie o nieobecnym doktorze Goldszmicie, śmierci Esterki! Już po wojnie, w 1919 r. w "Tygodniku Nowym" pojawił się artykuł, w którym czytelnicy znaleźli zdanie:"Naczelna kierowniczka Domu Sierot p. Stefania Wilczyńska, która tyle miała do zwalczania przeszkód natury materialnej przez lata wojenne, nie traci nadziei, że społeczeństwo odczuje niedolę dziecięcą i nie dopuści do zagłady instytucji o tak poważnym znaczeniu społecznym". Nikt nie mógł przewidzieć, że za dwadzieścia lat rozpętana zostanie kolejna wojna światowa, która wymorduje ludzi pokroju Goldszmitów/Korczaków i Wilczyńskich!...
    Książkę Magdaleny Kicińskiej powinien przeczytać każdy groźny oszołom, który uważa się za 100 % Polaka. Z historycznego punktu widzenia takich ludzi powinno zakwalifikować się do idiotów, niedouków lub faszystów! Nie istnieje "100 % Polak". To po prostu niemożliwe! Jesteśmy spadkobiercami Rzeczypospolitej Obojga Narodów - bardzo wielu Narodów! Tych, którzy upierają się przy swoim rasowym fanatyzmie odsyłam do cytowanych listów, jakie zamieścił "Mały Przegląd". Garść ku przemyśleniom, rozsądnym: "czy za to, że jestem żydem, trzeba mnie bić?", "Stefcia pyta, czy słusznie, że żydowskie dzieci nie mają szkoły, bo do jedynej chrześcijańskiej nie przyjmują żydów", "Dzieci chrześcijańskie się mnie brzydzą, a przecież mamusia mnie codziennie myje", "Czy są osobno polscy i żydowscy aniołowie?". Dziwić się, że pani Stefa w pewnym momencie nie wytrzymuje i oświadcza do komunizujących podopiecznych: "A róbcie już tę swoją rewolucję". Zaskakujące może być, że rozważała nawet wyjazd do Z.S.R.R.?
    Z listu do Fejgi Lifszyc z 18 lutego 1930 r.:"Na ogół dzieciom i młodzieży źle, smutno, krzywda! Ja stara już [miała wtedy 44 lata - przyp. KN], zahartowana, i to dreszcz mnie przechodzi, jak tych opowiadań słucham. Najgorsze, że rady nie widać. A ludzie dobrej woli mordują się. Warunki dla uczciwego pracownika straszne". Waha się. Walczy ze sobą. I podejmuje decyzję! Jedzie w 1931 r. do Fejgi. Do dzieciaków przysyła list, dzieli się swym zachwytem nad Palestyną: "...dziwny, dziwny świat. Żydzi-policjanci, Żydzi-konduktorzy na kolejach, urzędnicy na poczcie, Żydzi-murarze budują domy i Żydzi w polu. Wszędzie szyldy hebrajskie". Są cytowane listy, które docierały do Palestyny. Była tam dwa miesiące. Wróci tam jeszcze później, ba! będzie zastanawiała się nad stałym tam osiedleniem się. Stąd nauka języka. Nie zdecyduje się na pozostanie. Wiele szczegółów na temat wahań i wątpliwości odnajdziemy w cytowanych listach do Fejgi Lifszyc.  Mogła zostać w kibucu. Wybrała powrót do Warszawy. Ostatnie pożegnanie z "Ziemią Obiecaną" nastąpiło 2 maja 1939 r. Kiedy będzie wracać, w sejmie minister Józef Beck będzie odrzucał żądania Hitlera wobec wojny. Wojna wybuchnie 1 września...
    W listopadzie 1939 r. Dom Sierot z ul. Krochmalnej 92 przenosi się na Chłodną 33 - do getta. Trzeba być wyjątkowo obojętnym, aby nie poruszył nas dzieci i ludzi tam skazanych na zagładę. Janusz Korczak i Stefania Wilczyńska nigdy nie opuszczą swoich dzieci! Ich zapiski, wspomnienia nie pozostawiają złudzeń... Śmierć! Dookoła! Bliskich! Rozstania z rodzinami! Magdalena Kicińska uświadamia nam: "Dzieci przynoszą ze sobą: koszmary senne, krzyk i nocne moczenie, sieroctwo, głód, strach, tyfus, dur brzuszny, czerwonkę, jaglicę, bose stopy, dziurawe swetry, wszy". Obraz dopełniają fragmenty, cudem ocalonego, pamiętnika J. Korczaka. Wyżywić i utrzymać należało sto pięćdziesiąt ludzkich istnień! Na ile wiedziano, co kryje się za rzekomymi deportacjami "na Wschód"? Wstrząsające jest to, co pani Stefa powiedziała: "Dzieci nic nie wiedzą, robimy wszystko, żeby nie było paniki. Ufają nam. Cokolwiek się stanie, do końca będziemy wszyscy razem". Zdobyła... cyjanek."Wzięła go dla siebie? - stawia pytania M. Kicińska - Dla Korczaka? Dla dzieci - których, jak wybrać? Zdążyła zażyć?". Bała się, aby nie ewakuowano Domu Sierot pod jej nieobecność. Zapędzono ich na Umschlagplatz 5 lub 6 sierpnia 1942 r.
    M. Kicińska odnalazła i rozmawiała ze Szlomem Nadelem. To jego wypowiedź: "...mnie tam nie było, to skąd mam wiedzieć? Słyszałem, że Korczak mógł się uratować, wybrać wyjście na aryjską stronę, ukrycie, ucieczkę. Ona może też. A ja sobie myślę: jeśli on, tak jak i Stefa, mieli cały życie takie, nie inne, z nami, to jak mogli inaczej?! Tam nie było żadnego wybierania!". Cenne jest spostrzeżenie Emanuela Ringelbluma: "Przez cały czas, przed wojną i podczas wojny, Korczak pracował razem z panią Stefanią Wilczyńską. Współpracowali ze sobą przez całe życie. Nawet śmierć ich nie rozłączyła.  Poszli razem na śmierć. Wszystko, co związane jest z osobą Korczaka - internat, propagowanie miłości do dzieci - wszystko jest wspólnym dorobkiem obojga. Trudno określić, gdzie zaczyna się Korczak, a gdzie kończy Wilczyńska". I to chyba najpiękniejsze epitafium, jakie pozostaje po tych dwojgu niezwykłych ludzi.
    Książka Magdaleny Kicińskiej, to ważna wkład w zrozumienie i poznanie tych czasów, kiedy jeszcze nie było Polski, jak się wykuwała, jak ginęła po raz kolejny... W ten wir rzucona kobieta niezwykła. Polka, Żydówka - trudno chwilami stawiać te określenia. Niesamowita osobowość - o! Nie wiem czy Autorka pisząc "Panię Stefę" zdawała sobie sprawę, że napisała pieśń pochwalną na temat niepospolitego pedagoga. Przywróciła Stefanię Wilczyńską! Tak, wskrzesiła! Proszę zerknąć do biografii"Korczak. Próba biografii" Joanny Olczak-Ronikier. Jak ona ocenia relacje panny Stefy z doktorem Korczakiem. Czytamy tam: "Ona go pokochała. To nie jest tajemnica. Pisali o tym, mniej lub bardziej oględnie, ci, którzy ich znali". Magdalena Kicińska też nie omija tego wątku. Nie dopatrujmy się taniej sensacji. Życie Stefanii Wilczyńskiej takim nie było. Wzruszająca, piękna, mądra, wstrząsająca - i postać, i książka. Trudno o Nich nie pisać z zachwytem.

    Paleta (V) - Halina Kaźmierczak - królowa Jadwiga...

    $
    0
    0
    Kolejne zaskoczenie z Internetu? Chcąc pisać o niezwykłej polskiej monarchini, królu Polski świętej Jadwidze Andegaweńskiej (1384-1399) chciałem cały post wypełnić... fragmentami z "Krzyżaków". Tak, Henryka Sienkiewicza. Dla tych, którzy znajomość z dzielnymi rycerzami z Bogdańca czy Jurandem ze Spychowa ograniczają do filmu A. Forda może być zaskoczeniem, że znajdziemy w książce  w i e l e   o pierwszej żonie Olgierdowicza, czyli Władysława II Jagiełły (1386-1434): "Szczególniej od kilku lat surowe, pokutnicze życie Jadwigi sprawiło, że obok czci, winnej królowej, oddawano jej cześć niemal religijną. Z ust do ust między panami i ludem chodziły głosy o cudach spełnianych przez królowę. Mówiono, iż dotknięcie jej dłoni leczyło chorych: ludzie pozbawieni władzy w rękach i nogach odzyskiwali ją po włożeniu starych szat królowej. Wiarogodni świadkowie zapewniali, iż słyszeli na własne uszy. jak raz Chrystus przemówił do niej z ołtarza".

    Halina Kaźmierczak
    Zacząłem szukać ilustracji do postu i tak natrafiłem na zaskakujące formą i treścią malarstwo pani Haliny KAŹMIERCZAK. Na Jej Facebooku znalazłem link do blogu, a tam taką charakterystykę: "Halina Kaźmierczak, malarka krakowska. W czasie swojej 35-letniej pracy artystycznej brała udział w licznych wystawach i plenerach malarskich. Uprawia malarstwo olejne, sztalugowe, figuratywne. W swoich pracach łączy realizm z metaforą i wieloznaczną symboliką. Obrazy jej charakteryzuje nastrojowość i refleksyjność, zaś ich tematem przewodnim jest postać kobieca, łącząca w sobie to, co ziemskie, z nieziemskim i uduchowionym. Przez ostatnie lata pracuje nad dużym cyklem obrazów o królowej Jadwidze Andegaweńskiej. Nieustającym źródłem inspiracji jest dla niej Kraków, którego atmosferę chętnie oddaje w swoich obrazach". 



    "Posypały się wota za zdrowie królowej i królewny. Widziano ze wzruszeniem ubogich wieśniaków ofiarujących ćwiartki zboża, jagnięta, kury, wianuszki suszonych grzybów lub krobie orzechów. Płynęły znaczne ofiary od rycerstwa, od kupców, od rzemieślników. Rozesłano gońców do cudownych miejsc. Astrologowie badali gwiazdy. W samym Krakowie nakazano uroczyste procesje. Wystąpiły wszystkie cechy i wszystkie bractwa. Całe miasto zakwitło chorągwiami. Odbyła się i procesja dzieci, sądzono bowiem, że niewinne istoty najłatwiej ubłagają Boga o łaskę. Przez bramy miejskie zjeżdżały coraz nowe tłumy z okolicy.
    I tak płynął dzień za dniem wśród ustawicznego bicia w dzwony, wśród gwaru po kościołach, procesyj i nabożeństw. Lecz gdy upłynął tydzień, a i dostojna chora, i dziecię żyły jeszcze, poczęła otucha wstępować w serca. Zdawało się ludziom rzeczą niepodobną, aby Bóg zabrał przedwcześnie władczynię państwa, która tyle dla
    niego uczyniwszy, musiałaby pozostawić niedokończone ogromne dzieło i apostołkę, która ofiarą własnego szczęścia przywiodła do chrześcijaństwa ostatni pogański naród w Europie".
     




    Nie jestem krytykiem sztuki. Zaskakujące jest ujęcie tematu. Jest takie... nowoczesne? Mam wrażenie, że TO dzieje się dziś, za rogiem. Dziewczyny o takiej urodzie mijamy na ulicach... Ktoś powie kicz? Jego prawo. Ale - można dorzucić: rzadki, bo o tematyce historycznej. Swoją drogą czy widzieliśmy obraz polskiej monarchini (monarchy) w stanie błogosławionym?...




    "Nagle na wieży ukazała się czarna chorągiew z wielką trupią głową pośrodku, pod którą bielały dwa złożone na krzyż piszczele ludzkie. Wówczas ustała wszelka wątpliwość. Królowa oddała ducha Bogu.
    Pod zamkiem rozległ się ryk i płacz stu tysięcy ludzi - i pomieszał się z ponurymi odgłosami dzwonów. Niektórzy rzucali się na ziemię, inni darli na sobie szaty lub rozdrapywali twarze, inni spoglądali na mury w niemym osłupieniu, niektórzy jęczeli głucho, niektórzy, wyciągając ręce ku kościołowi i komnacie królowej, wzywali cudu i Bożego miłosierdzia
    ".


    Tyle Sienkiewicz. 17 lipca AD 1399 r. zakończyła swój żywot władczyni niezwykła (cztery dni wcześniej zmarła królewska córeczka, Elżbieta Bonifacja). Wiele cór"domu Jagiełłowego" będzie nosiło imię Jadwiga. Jak też wiele z naszych Mam, Babć, Prababć...Włącznie z moją własną, której setna rocznica urodzin minęła 19 maja tego roku.

    Smakowanie Bydgoszczy... (23) - wszystko w życiu ma swój kres

    $
    0
    0
    ...przed laty śpiewała tak niezapomniana Anna German (1936-1982). Dziś jeden uliczno-kamieniczny epizod? No właśnie czy tylko epizod. Bo cóż to za... straszydło? Opuszczona kamienica. I to ma być temat? Uważam, że to świetny przerzynek do kolejnej opowieści.
    Odkąd samodzielnie wypuszczałem się "w miasto"z aparatem "Smiena 8"  z upodobaniem fotografowałem dziwne miejsca. Urzekały mnie sypiące się domy, kamienice. Fotografowałem (na przełomie lat 1978-79), jak wyburzano ulice Kujawską i Ujejskiego. Czarno-białe fotografie nigdy nie były przeze mnie upubliczniane. Kiedy ciekawsze zeskanuję postaram się nimi podzielić na tym blogu.


    Co jest ciekawego w tym "straszącym domu. Pewnie, że chciałbym, aby był jak Zaklęty Dwór, nawiedzony, opanowany przez szalone duchy. Może i tak jest. Muszę się przyznać, że nie sprawdzałem tego. Warto? Ale to już na własną odpowiedzialność. Nie chcę brać nikogo na swoje sumienie.


    Kiedy patrzę na te puste okna, rozsypujące się schody myślę sobie:  ś m i e r ć ! Tak, zagłada. Nie wiem, kiedyś ostanie się pusty plac. Zawłaszczą je chaszcze? Zbudują w tym miejscu jakąś budę? Po prostu zostanie - NIC.
    A przecież kiedyś to było   ż y c i e ! Ktoś się tu rodził, brał śluby, przeżywał radości i rozłąki, umierał? Ilu uczniów wychodziło tymi drzwiami i gnało do szkoły, szło na egzamin maturalny, może kogoś skutego wyprowadzało Gestapo? Proszę zobaczyć - ile historii mogłoby ożyć, gdyby przed nami stanęli byli mieszkańcy. Zachowane są księgi mieszkańców naszego miasta (poczynając od końca XIX w.) - jakie to byłoby odkrywcze: znaleźć ludzi tego domu. Wiem, bo robiłem tak w odniesieniu do innych adresów. (np. sprawdziłem kto przed 1939 r. mieszkał przy ul. Śniadeckich 25/9, gdzie w latach 1965-72 sam pomieszkiwałem jako dziecko).


    Dziś - pustka. Hula wiatr? Jedynymi mieszkańcami są gołębie? Może jakieś zdziczałe koty? Tych ostatnich nie widziałem. Od nich to ja już nic się nie dowiem. Pozostanie usiąść na sypiących się schodach i zadumać nad przemijaniem? Kolejny niemy świadek historii naszego miasta znika. Dosłownie rozsypuje na naszych oczach. A przecież, to architektonicznie ciekawa bryła. Jeszcze niedawno stał tu dom, niczym z piernika. Wiek i budowa Trasy Akademickiej wydały nań wyrok. To się nazywa postęp?


    Powiecie mi powtarzam się, ale ja naprawdę wołam: ratujcie fotograficznie nasze i swoje miasta. Co z tego, że pamiętamy studnie, uliczne pompy, ba! chaty kryte strzechą - gdzie są teraz? Nic to - jadę dalej. Szukam i smakuję. Czego i każdemu z osobna i grupowo życzę!



    Oklahoma Land Rush - 22 kwietnia 1889 r.

    $
    0
    0
    Poniedziałek 22 kwietnia 1889 r. przeszedł w historii Stanów Zjednoczonych jako Oklahoma Land Rush! Oto prezydent Benjamin Harrison, idąc śladem swego poprzednika Grovera Clevelanda,  potwierdził zgodę na zasiedlanie kolejnych akrów ziemi, która "po wieczne czasy" miała pozostawać w ręku rdzennych mieszkańców Ameryki, m. in. Indian z plemion Cherokee, Creek, Apache czy Commanche. Nie po raz pierwszy dla białego człowieka składane przysięgi i deklaracje nie warte były funta kłaków.

    Dlaczego czekano aż do 1889 r.? Przez lata uważano, że ziemie pozostawione Indianom są bezużytecznymi dla kolejnej fali osadników. Na nieszczęście dla Indian biały człowiek oprócz technik mordowania ich współplemieńców ruszał swoim mózgiem, aby rozwijać metody uprawy roli, hodowli itp. Po raz kolejny technika przyszła w sukurs zachłannym białym osadnikom!


    Decyzja zapadła w Waszyngtonie 3 marca 1889 r. Blisko dwa miliony akrów (1akr =0.40468564224 hektara)  oklahomskiej ziemi została otwarta przed osadnikami. Trudno sobie nawet wyobrazić tych wszystkich zniecierpliwiony, dyszących chęcią zajęcia, wypatrujących kiedy cholerne wskazówki zegarów zejdą się na samej górze! Tak, aż wybije samo południe! A konie, które przebierały nogami, kopyta, które ryły w ziemi. Już widzę, jak siedzą na kozłach swych bryczek, powozów, w siodłach wierzchowców - przełykają ślinę. Takiego napięcia chyba nigdy więcej Stany Zjednoczone nie przeżyły.


    Wreszcie wybiła 12;00! Odezwały się armaty, m. in. w Forcie Reno! Nikt chyba dokładnie nie oszacował ilu ludzi stanęło na umownych "liniach startu"! Na odgłos wystrzałów, bicia zegarów, unoszących się dudnięć dzwonów ruszyło jakieś 60 000śmiałków! Natura ludzka potrafi zaskoczyć? Pewnie, że znaleźli się tacy, którzy wtargnęli na ten obszar  (tzw. Sooners od słowa "prędzej") jeszcze nim 3 marca 1889 r. Grover Cleveland  ogłosił "otwarcie"!...


    Czerwone chorągiewki, które wbijano, jakieś kołki, pewnie ci na wozach z drutami kolczastymi grodzili zajętą w pędzie ziemie! Zupełnie sobie nie mogą wyobrazić tych śmiałków, którzy ruszyli pieszo lub na welocypedach. Głód ziemi, emigracja z Europy - pchała te tysiące ku nowemu. Swoją drogą ciekawe ilu wśród nich było Polaków?...


    Za ekspansjonizm białego człowieka zapłacili Indianie. Zepchnięci do rezerwatów wegetują tam po dziś dzień. Plemienna duma musiała zawisnąć na przysłowiowym kołku? Smutne. Dwa światy zderzyły się brutalnie - na śmierć i życie. Aż dziw, że po latach ciemiężyciele zaczęli być dumni z rdzennych Amerykanów (za takowych wielu Amerykanów, tak wskazują pewne badania socjologiczne, uważa... tzw. Afroamerykanów!)? Na markach samochodów czy sprzętu wojskowego pojawiły się nazwy: Pontiac lub Apache? Z jednej strony brzmi to, jak ponury żart i wyjątkowo złośliwy rechot historii. 


    Ale, ale... - dlaczego ja w wakacje piszę o Oklahoma Land Rush? Duch Dzikiego Zachodu mnie nie opuszcza? Zaskoczyło mnie (będzie kolejna "Paleta"?) malarstwo Xiang Zhanga! Tak, bo obrazy, które stanowią inspirację (a nie na odwrót) wyszły spod ręki rodowitego Chińczyka! Ale, jeśli chodzi o samego artystę, to już materiał do całkiem innej opowieści.



    Przeczytania... (50) Jarosław Molenda "Ucieczki z PRL" (Wydawnictwo BELLONA)

    $
    0
    0
    To nie przypadek, czekałem prawie do  22 lipca, żeby podzielić się z moimi spostrzeżeniami po przeczytaniu książki, którą mamy dzięki Wydawnictwu BELLONA. Oto Jarosław Molenda w sposób klarowny snuje opowieść o "Ucieczkach z PRL"! Trafnie stawia, jako motto, postanowienie art. 13, pkt. 2 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka O. N. Z.  (z 10 XII 1948 r.). Piszący te słowa, przez lata, uczył swoich uczniów"na tym"dokumencie, którego tekst ktoś odbił na kiepskiej jakości powielaczu. Przed 1989 r., zdobycie "normalnego wydania" było nie osiągalne! Dlatego jestem zdania, że J. Molenda powinien dedykować swoją książkę tym wszystkim decydentom Polskie Rzeczypospolitej Ludowej, którzy robili wszystko, aby utrzymać w ryzach  społeczeństwo! Uważam, że  książka ta powinna być przypisywana "na receptę" tym wszystkim, którzy po dziś bełkoczą, jak to dobrze było "za komuny". Ja swoim uczniom stawiam w podobnym momencie (zetknięcia się z tematem ucieczek na Zachód) proste pytanie: skoro było tak dobrze, to dlaczego ludzie uciekali? I pokazuję im dramatyczne sceny z filmu "Ostatni prom" w reżyserii Waldemara Krzystka (rewelacyjne role m. in. E. Wencel, D. Segdy, K. Kolbergera, A. Barcisia czy A. Bednarza). To na kanwie tej książki powstał post "Ostatni Ikar...".

    Jarosław Molenda swoją książką przywraca pamięć o tych heroicznych uciekinierach, bohaterach, którzy podjęli ryzyko przedarcia się za "żelazną kurtynę"! Trudno, aby wymieniał tu wszystkich, których losy pomieścił na przeszło trzystu stronach. Wymienię kilku z nich: Leszek CIBOROWSKI, Stanisław BAUER, Julian SADOWSKI, Jan ĆWIKLIŃSKI, Franciszek JARECKI, Paweł MONAT czy Eugeniusz PIENIĄŻEK. Wybory, których dokonywali nie były ani proste, ani łatwe. Tym bardziej, że przychodziło IM płacić życiem za chęć bycia wolnymi. Nie powinniśmy zapomnieć o dramacie Dionizego BIELAŃSKIEGO.
    Możemy śledzić, jak rodziła się w poszczególnych umysłach myśl i chęć ucieczki. Autor sam przyznaje, że nie dysponujemy źródłami, które ujawniłyby ilu cywili, wojskowych (głównie lotników lub marynarzy) próbowało bez powodzenia. Nikt w stosownych uczelniach (WSW lub MSW) nie analizował"tych przypadków"
    Na pewno łatwiej będzie odbierać "Ucieczki z PRL", tym którzy ten okres pamiętają. Rośnie podziw dla tych desperatów, którzy się odważyli się być  WOLNYMI! Za jaką cenę? Dlatego musimy wracać do heroizmu tych desperatów, którzy morzem, powietrzem, drogą lądową próbowali znaleźć się w lepszym świecie, gdzie nie byli skazani na inwigilację służb bezpieczeństwa i różnej powiązanej z nią agentury (T.W.)! Sam jakiś czas temu dowiedziałem się o znanym mi osobiście"świadku wydarzeń", że był Tajnym Współpracownikiem SB. To jest wstrząs! A jeśli chodzi o kogoś bliskiego, przyjaciela, współpracownika? Taki przypadek tez J. Molenda opisuje.
    Jachty, kutry, statki, tratwy, samoloty - każdy środek lokomocji był dobry. Niektóre liczby robią wrażenie! J. Molenda podaje:"Tylko od stycznia 1948 roku do marca 1949 roku zbiegły do Szwecji 22 jednostki rybackie, na których pokładach znajdowało się 88 osób". W 1968 r. na pokładzie kutra ŚWI-31 kapitan L. Ciborowski czmychnął na Bornholm! Na czym polegała wyjątkowość tej ucieczki? Przemycił na pokład m. in. całą swoją rodzinę (żona + pięcioro dzieci, w sumie było ich sześcioro, bo najstarszy syn płynął"oficjalnie") . Zdjęcie całej "szczęśliwej załogi" można obejrzeć w książce.
    Niech młodsze pokolenie, ci którzy zapominają, ba! piewcy "dobrego PRL-u" zwrócą uwagę na ówczesny język prasy! Oto jad, jaki sączył się ze szpalt różnych gazet: "Nie po raz pierwszy [...] antykomunistyczne zalepienie odciąga od realiów, pcha w stronę mitów, grozi bardzo poważnymi komplikacjami międzynarodowymi, z konfrontacją zbrojną włącznie".
    "Moje pragnienie lepszej Polski nie umarło, ale warunki, w jakich przyszło mi żyć i pracować, uniemożliwiały mi zrobienie czegokolwiek" - wspominał kapitan z "Batorego" Jan Ćwikliński.  Czy raj czekał na emigracji? Jeśli tam szukał "szklanych domów", to chyba poczuł bolesną gorycz zawodu, bo jak wspominał jego syn: "Nie mogąc znaleźć zrozumienia w emigracyjnym, polskim środowisku w Anglii, a także doświadczając problemów ze znalezieniem pracy, ojciec zdecydował się na wyjazd do USA". Tak, nie chciano wymazać z pamięci m. in. faktu, że kapitan J. Ćwikliński w 1948 na pokładzie MS "Batory" wrócił do kraju - tego rządzonego przez Bierutów, Cyrankiewiczów, Bermanów! Janusz Ćwikliński sam podaje: "Wielu miało żal do niego, że po wojnie wrócił do komunistycznej Polski, a tym samym wspierał sowiecką okupację". Dlaczego o tym "kwasie" wspominam, abyśmy nie zapominali, że ucieczka z komunistycznego bagna (raju?) nie musiała automatycznie znaczyć euforii z odzyskanej wolności. Chleb na emigracji chwilami miał kwaśny smak...
    Proszę znaleźć na czym polegał fenomen ucieczki porucznika Franciszka Jareckiego! Czym zasłużył sobie na wyróżnienie, o którym wspomina J. Molenda:"...osiadł na stałe w Stanach Zjednoczonych, gdzie w uroczystości jego powitania brał udział prezydent Dwight Eisenhower. [...] Specjalnym aktem przyznano mu obywatelstwo amerykańskie bez wymaganych siedmiu lat pobytu (usynowił go jeden z kongresmanów polskiego pochodzenia)". Kombinezon lotniczy polskiego pilota dziś jest eksponowany w National Air and Space Museum w Waszyngtonie. Można kliknąć myszką i znajdziemy stosowną fotografię. A tam zapis w takiej językowej formie:"Rankiem z dnia 5 marca 1953, porucznik Franciszek Jarecki zdezerterował z Polskich Sił Powietrznych prowadząc patrol czterech MiG-15S z jego bazy w Słupsk, Polska. Miał na sobie ten garnitur lotu podczas jego śmiałym lotem do wolności".
    Śladami Jareckiego poszli inni (m. in. porucznik Zygmunt Gościniak). Polskie MIG-i sunęły nad Bornholm! Na tyle skutecznie, że Jan Markowski napisał "Polkę MIG-ową". Choć kilka linijek:

    O Bornholmie Bierut w nocy marzy
    może tak się zdarzy, siądę tam na plaży
    do Bornholmu Cyrankiewicz wzdycha
    Ochab szepcze z cicha...

    Ta książka, jak jej rozdział V uświadamia nam, że "Jack Strong nie był jedyny". Nie, nie znajdziemy tu historii pułkownik Ryszarda Kuklińskiego. To nawet zrozumiałe, bo chyba ostatnimi czasy pojawiło się wiele na temat książek (o jednej jest w moich "Przeczytaniach..."), ale zabrakło mi przypadków, kiedy najbardziej polskim z nie-polskich lotnisk był berliński port lotniczy Berlin-Tempelhof! To przecież na nim lądowało wiele uprowadzonych w latach 80-tych (po 13 XII '81) polskich samolotów.
    Kiedy dziś spotkałem się z mym przyjacielem Sławkiem (S.S) i opowiadałem mu, jaka książka Bellony skupia moją czytelniczą uwagę - on od razu zagadnął o "Kukułkę". Można się tylko dziwić, ze nikogo z filmowców do dziś nie zainteresował los konstruktora Eugeniusza Pieniążka? Przecież to gotowy scenariusz! Autor - życie! "Nie obawiałem się Migów-19 [...]. Ale gdyby poderwali Migi-17, to gorzej - wspominał po latach pilot "Kukułki". - one miały karabiny maszynowe. Wówczas strzelałyby do mnie jak do kaczki". Wspaniałe, że J. Molenda dzieli się z nami losami bohaterów "po fakcie".
    Zaskoczyć może los Edmunda Bałuki? Bo na tle opisywanych losów innych bohaterów książki - ten nie był wojskowym (marynarzem czy lotnikiem). Szczeciński stoczniowiec, uczestnik strajków 1970/71. "...był dokładnie - wspominał jeden z kolegów - podobny do Lecha Wałęsy. Nie fizycznie, ale z charakteru, z temperamentu". Jest możliwość, jak za "dobrej komuny" (?) gnojono i niszczono ludzi, jak starano się wysyłać ich w świat. Tak, paszporty w jedną stronę! Po raz pierwszy padnie tu nazwisko generała Wojciecha Jaruzelskiego! Biografia E. Bałuki godna poznania. Kolejny pogmatwany życiorys? Bez wątpienia. Zejście z MS "Siekierki" i szukanie azylu w Hiszpanii generała Franco? Brzmi, jak ponury żart? J. Molenda przypomina:"Fakt ucieczki Bałuki z kraju stoczniowcy przyjęli z mieszanymi uczuciami. Dla części z nich była to zdrada wspólnych ideałów o jakie przecież walczyli".  Ale Bałuka wróci! W sierpniu 1980 r.! Będzie później internowanie w czasie "nocy generała", później więzienie - i smutne rozczarowanie, i rozgoryczenie po 1989 r.? Nic nie jest proste.
    Jarosław Molenda przypomina nam o dramacie Dionizego BIELAŃSKIEGO. Polski "Ikar" zamordowany (bo jak nazwać zestrzelenie jego samolotu?) na rozkaz generała Wojciecha Jaruzelskiego. Śmierć pilota i zagłada jego maszyny, to naprawdę zagadka, która czeka na wyjaśnienie. Po takich poznaniu takich historii opuszczamy rozdział jeszcze głupsi, niż byliśmy przed czytaniem. Autor wykazuje wielu niejasności i niestety natrafiamy na mur? Pozostajemy bez wielu odpowiedzi?... Jedno jest pewne: czyn Dionizego Bielańskiego nie powinien iść w zapomnienie. 16 lipca minęła 40. rocznica mordu na tym odważnym synu tej ziemi! Nikt do dziś nie odpowiedział za strącenie "Ikara"!...
    No i łyżka dziegciu na koniec? Niestety znajdziemy w tekście kilka błędów lub nieścisłości. Pisząc na kapitanie J. Ćwiklińskim na s. 111 znajdziemy taki fragment dotyczący honorów, jakie spłynęły na eks-dowódcy MS "Batorego":"...także papież Paweł VI, który w 1956 roku odznaczył go Krzyżem Maltańskim". W 1956 r. Ojcem Świętym był papież Pius XII, a pontyfikat Pawła VI nastąpił w 1963 r., po śmierci Jana XXIII. Kreśląc sylwetkę Pawła Monata na s. 152 czytamy:"Po wybuchy wojny i wkroczeniu Armii Czerwonej wstąpił do Komsomołu". Jako wnuka Kresów (tych wileńskich) doprowadza mnie do furii pisanie "wkroczenie" - zamiast "agresja 17 IX 1939 r.". Jakie "wkroczenie"?! Może jeszcze Katyń, to zbrodnia niemiecka?... Obruszamy się na "polskie obozy koncentracyjne"?  Nie pozwalajmy nazywać agresji "wkroczeniem"!  Dalej, na s. 157 znajdujemy ślad o doktorze Henryku Monacie: "Jak widać po nazwisku - podaje J. Molenda - był prawdopodobnie powinowatym [Pawła Monata - przyp. KN]"? Jak ktoś kto nosi "moje nazwisko" może być "powinowatym", to jest "krewny"! I drobiazg (?), który powraca na kilku stronach? Od kiedy w PRL-u była... p o l i c j a ? Milicja, Milicja Obywatelska, ale nigdy policja! Nie przypisujmy tej formacji zbrodni, jakich na Narodzie dopuściła się MO i jej pokrewne formacje! Nie ma na to zgody! Tym bardziej, kiedy czytamy to w książce historycznej.
    "Ucieczki z PRL", to lektura godna uwagi, przeczytania i przemyślenia. Chciałbym wierzyć, że zmieni wypaczone, idealizowane patrzenie na PRL! Warto by poruszyć inny wątek: jak wielu Polaków (w tym mieszkańców Bydgoszczy) w latach minionych szukało "dziadka z Wehrmachtu", aby znaleźć się w RFN/BRD na tzw. pochodzenie. Czy to nie była też ucieczka? Może mi ktoś podpowie: czy jest jakaś publikacja na ten temat? Dobrze by się stało, aby książka Jarosław Molendy trafia do młodego odbiorcy - szkolnych bibliotek. Ze swej strony będę zabiegał w mojej szkole o zakup tej książki. Niech kolejne pokolenie nie daj Boże nie wzdycha za PRL-em. Jednego czego naprawdę możemy żałować z tamtego okresu, że byliśmy piękni i młodzi! Tylko, że świat nie stał przed nami otworem, jak choćby dla pokolenia moich dzieci. Zrozumieć PRL na pewno nie jest łatwo, tym bardziej potrzebne są takie książki, jak "Ucieczki z PRL" Jarosława Molendy.

    Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina - 60. rocznica gwałtu na architekturze Warszawy

    $
    0
    0
    „Rząd Związku Radzieckiego zobowiązuje się zbudować w Warszawie siłami i środkami Związku Radzieckiego 28-30 piętrowy gmach Pałacu Kultury i Nauki… Koszty, związane z budową bierze na siebie rząd Związku Radzieckiego…” - jak postanowiono, 5 kwietnia 1952 r., tak zaczęto realizację. Budowa ruszyła już 2 maja tego roku, a równe 60. lat temu na tzw. święto ludowe (22 lipca 1955 r.) Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina stał w całej okazałości! I stoi! Co jakiś czas odżywają pomysły, co z tą bryłą zrobić...

    Bije godzina niezapomniana
    Zakręt historii - druga zmiana
    trzeba zwycięstwu drogę torować,
    Marsz rozpoczęty, Partio prowadź!



    W takim duchu pisał przed laty... Jan Brzechwa! W takim duchu pięły się ku chmurom mury "daru sowieckiego narodu"! Kraj robotników i chłopów oraz inteligencji pracującej potrzebował nowych symboli! Każda władza totalitarna gustowała w monumentalizmie wznoszonych przez siebie choćby budowli! Tak było w starożytności, przez kolejne stulecia i w swoistym spadku spadło na Warszawę. Pokolenie Bierutów zachciało godnie uczcić pamięć gruzińskiego kata, Józefa Stalina. Literaci deklarowali w duchu: "Nowe motywy życia, twórczy zapał robotnika i chłopa wymagają od literatów gruntownego przemyślenia środków pisarskich". Skoro literaci przemyśliwali, to i murarze, a wcześniej architekci, nie mogli być gorsi. I oszpecili nasze miasta bryłami socrealizmu budowlanego!



    Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina  jest takim klasycznym przykładem. No, ale skoro do planów projektowych swoje "trzy grosze"dorzucali tacy "znawcy architektury", co towarzysze Bolesław Bierut i Hilary Minc? Ma Warszawa po tych panach (hrabia Poniemirski wykrzyczałby: "Jakich panach?! Chamach, nie panach!") m. in. jeszcze "pamiątkę"w postaci Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej! Oczywiście towarzysze uważali zupełnie inaczej: "Gdy zbrodniczy faszyzm hitlerowski i wojna zadały Warszawie straszne rany, Związek Radziecki, ostoja pokoju pomaga nam zatrzeć bolesne skutki tych straszliwych zniszczeń". To zatracie wielu do dziś wychodzi bokiem...


    Ale to nie MDM obchodzi swoje urodziny, ale P.K. i N. im. J. Stalina! Ten architektoniczny gwałt na centrum Warszawy raczej z niego nie zniknie. Powstają różne komitety żądające od kolejnych władz Stolicy rozebrania tego piku! To się chyba nie uda. Prosta przyczyna: zbyt wiele instytucji korzysta z "dobrodziejstwa" tego gmaszyska! Jak nie instytucje kultury (np. tetry), to obwieszono to to antenami satelitarnymi różnych nadawców - zbyt wielu jest zainteresowanych tym, aby kolos stał "po wsze czasy".


    Porównuje się często P.K. i N. im. J. Stalina z cerkwią pod wezwaniem Aleksandra Newskiego, którą zburzono w latach 20-tych XX. Oba symbolizowały wasalstwo Warszawy od Moskala (bez względu czy był to Petersburg czy Moskwa). Ale zburzyć jedną cerkiew, a takiego kolosa? - chyba jednak jest różnica. Swoją drogą ciekaw jestem jaki byłby koszt: 1. wyburzenia; 2. utraty miejsc pracy dla rzeszy pracujących tam ludzi.



    Szkoda gubić te "perły" oratorskie, jakie wtedy wygłaszano. Z ust jednego z mówców padło takie piękne zdanie za zdaniem: "Gdy naśladowcy Hitlera, imperialiści amerykańscy prześcigają jego zbrodnie  i na ziemię koreańską rzucają zarazem dżumy i cholery, i prąc do nowej wojny, chcieliby zgotować zagładę kulturze i cywilizacji, Związek Radziecki w mieście naszym, które tyle ucierpiało od zbrodni faszyzmu i wojny, wznosi Pałac Kultury i Nauki, który służyć będzie sprawie pokoju".


    Nie ujrzymy już ani na fasadzie, ani na księdze trzymanej przez jedną z postaci nazwiska Wielkiego Chorążego Pokoju: STALIN! Wyparto się tego bożyszcza? Inni cały czas straszą dźwiękiem swych znienawidzonych nazwisk: MARKS, ENGELS, LENIN. Swoją drogą czy nie ciekawym pomysłem byłoby: utworzyć właśnie w tym koszmarze muzeum socrealizmu? Pokazać tych, którzy w chwili zniewalania Narodu (kiedy w kazamatach UB ginęli Nil, Łupaszaka, Inka) oddali się ciałem i duszą temu bandyckiemu systemowi. Zrobić taki Skansen im. J. Stalina? Mnie, jako bydgoszczanina obraża co innego, i to w mym własnym mieście: że muszę jeździć ulicą planu 6-letniego!...


    Trudno zapomnieć też o tamtej tragicznej sobocie: 10 kwietnia 2010 r.


    PS: Wszystkie zdjęcia ze zbiorów autora blogu. Wykonane w latach 2006-2010. Nawiasem mówiąc piszący te słowa raz jeden był na szczycie Pałacu - w sierpniu 1970 r. To była moja pierwsza wizyta w Warszawie. Gdzieś nawet zachowała się fotografia wykonana z samej góry: ludzie jak mrówki, samochody jak pudełeczka?

    Generał Ulysses Simpson Grant w anegdocie...

    $
    0
    0
    Generał Ulysses Simpson Grant naczelny dowódca Armii Stanów Zjednoczonych w czasie wojny secesyjnej / civil war, 18. prezydent Stanów Zjednoczonych zmarł równe 130. lat temu - 23 lipca 1885 r. w Wilton. Należy do grona tych najbardziej rozpoznawalnych mieszkańców Białego Domu. Był jego gospodarzem w latach 1869-1877. Choć różnie oceniano tą prezydenturę, to jednak uwieczniono wizerunek prezydenta na banknocie 50 dolarowym. 

    Ulysses Simpson Grant był doskonałym "tworzywem" do powstawania wielu, nierzadko niewybrednych, anegdot. Wytykano mu jego słabość do alkoholu, wręcz pisano o notorycznym stanie "upojenia alkoholowego". Zarzucano, że nie liczy się z ofiarą własnych żołnierzy, jak to się kiedyś mówiło: szafował ludzką krwi - wręcz nazywano go "rzeźnikiem". Ale to jego determinacja i konsekwencja sprawiła, że złamany został opór konfederackiego Południa i doszło do pamiętnej kapitulacji generała Roberta E. Lee pod Appomattox. Z okresu wojny pochodzi ta krótka wymiana zdań. Rozmówcą Granta  był bohater spod Gettysburga gen. G. Meade:
    "...w czasie narady sztabowej zapytał Granta: «Co powinienem zrobić, jeśli nieprzyjaciel wyprze mnie stąd?» - tu wskazał miejsce na mapie. «Powinien pan wyprzeć wówczas nieprzyjaciela tam», odpowiedział Grant, pokazując palcem miejsce na mapie oddalone o półtorej kilometra".


    O Appomattox, spotkaniu Granta z Lee, wiemy bardzo dużo. Zachowały się relacje świadków tego podniosłego wydarzenia. Po latach zapytano jankeskiego naczelnego wodza: "Generale, o czym pan myślał w tak podniosłym momencie, kiedy dowiedział się pan, że generał Lee zamierza skapitulować i otworzyć panu drogę do chwały?". Odpowiedź Granta chyba nie była zaskoczeniem:"Myślałem o moich zabłoconych butach i że nie mam szpady". Grant nigdy nie przywiązywał wagi do swego stroju. Nie wiem czy można nazwać go "abnegatem", ale niestaranność stroju 9 kwietnia 1865 r. jest obecna nie tylko w relacjach, ale utrwalona na obrazach, jak i rekonstrukcjach tego wydarzenia. 


    Z czasów zakończonej wtedy wojny pochodzi opinia samego prezydenta Abrahama Lincolna:"Kiedy generał Grant zajmie jakieś miasto, utrzymuje je  tak długo, jakby je odziedziczył". I tylko stanowczości właśnie prezydenta Grant zawdzięczał, że mógł zachować dowództwo. Kiedy bowiem donoszono do Białego Domu o pewnych odstępstwach w zachowaniu generała Lincoln używał argumentu nie do podważenia:"Ale on zwycięża". 
    Dla wielu może być zaskoczeniem, że ten zaprawiony w boju żołnierzy "nigdy nie przeklinał ani nie używał mocnych słów". Razu pewnego wykroiła się taka sytuacja:"Pewnego razu Grant popijał w towarzystwie, kiedy jeden z biesiadników, znany ze słonych kawałów, włączył się do rozmowy: «Mam nadzieję, że wśród nas nie ma pań...». W tym momencie wtrącił się Grant: «Pań rzeczywiście nie ma, ale są dżentelmeni»".


    Wybranką serca generała/prezydenta była panna Julia Boggs Dent. Wzięli ślub w 1848 r. wbrew woli rodziców panny młodej. Rzadko można odnaleźć zdjęcia pani Grant nie z profilu. Powód? Wada wzroku - zez! W pewnym okresie Julia chciała zdobyć się na desperacki krok i poddać się operacji oczu. Panowie, weźmy przyklap z generała Granta: "Nie chcę, by ktokolwiek eksperymentował sobie z twoimi oczami. Wyglądają one tak, jak wyglądały, kiedy pierwszy raz w nie zajrzałem. Są to te same oczy, w których się zakochałem. Są to te same oczy, które spojrzały na mnie i powiedziały mi, że miłość moja została odwzajemniona...". Prawda, że piękne?

    Julia Grant ze swym ojcem i dziećmi
    Godne odnotowania jest też samoocenienie się  Granta po opuszczeniu Białego Domu: "Nie chciałem być prezydentem i nigdy nie wybaczyłem sobie, że zrezygnowałem z dowodzenia armią, by przyjąć nominację prezydencką". 
    Śmiertelnie chory Grant przyjął propozycję samego Marka Twaina, aby napisać wspomnienia z swego życia. "Początkowo dyktował swoje wspomnienia, później, kiedy nie mógł mówić, pisał sam". Pracę ukończono na tydzień przed śmiercią - 16 lipca 1885 r. Chorobą, która zabiła generała Ulyssesa Simpsona Granta był rak gardła. 



    PS: Wszystkie cytaty i wtrącenia w oparciu o książkę Longina Pastusiaka "Polityka i humor" (Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011) 

    Czytamy "Potop" - cz. I - Ujście - 24-25 lipca 1655 r

    $
    0
    0
    "...wiosna 1655 roku nie przyniosła zwykłej pociechy dla strapionych w Rzeczypospolitej ludzi. Cała jej wschodnia granica, od północy aż po Dzikie Pola na południu, była opasana jakby wstęgą ognistą i wiosenne ulewy nie mogły pogasić pożaru, owszem, wstęga owa stawała się coraz szerszą i coraz rozleglejsze zajmowała kraje. A oprócz tego na niebie pojawiły się znaki złej wróżby zwiastujące większe jeszcze klęski i nieszczęścia. Raz wraz z chmur przelatujących niebiosa tworzyły się jakoby wieże wysokie, jakoby flanki forteczne, które następnie zawalały się z łoskotem. Pioruny biły w ziemię, jeszcze śniegiem pokrytą, lasy sosnowe żółkły, a gałęzie drzew skręcały się w dziwne, chorobliwe kształty; zwierzęta i ptaki padały od jakiejś nieznanej choroby. Na koniec dostrzeżono i na słońcu plamy niezwyczajne, mające kształt ręki jabłko trzymającej, serca przebitego i krzyża. Umysły trwożyły się coraz bardziej, a zakonnicy gubili się w dociekaniach, co by owe znaki mogły znaczyć. Dziwna jakaś niespokojność ogarniała wszystkie serca" - jak nie lubić tych "meteorologicznych wstępów" Henryka Sienkiewicza?

    Krzysztof Opaliński (1611-1655) - domena publiczna Wikipedia

    "Narodowe Czytanie stanowi wspaniałą okazję, by raz jeszcze przeżyć zapierające dech w piersiach przygody Sienkiewiczowskich bohaterów. Bo choć doskonale znamy treść jego książek, to przecież podczas każdej kolejnej lektury na nowo trzymamy kciuki za Kmicica, Wołodyjowskiego czy Skrzetuskiego. Wspólna lektura to również doskonały moment, by odczytać ten tekst na nowo, by zadać mu współczesne pytania, zastanowić się nad tym, co mówi nam dziś o Polsce i Polakach"- polemizowałbym z prezydentem Najjaśniejszej, panem Bronisławem Komorowskim. Najlepiej pójść za ciosem antagonistów twórczości Sienkiewicza i rzucać kolejnym pokoleniom kłody typu: nudziarstwo! mitologia! No i zwalnia to od wczytania się w kolejne części Trylogii i własne wyrobienie sobie zdania. Postawię śmiałą tezę: twórczość H. Sienkiewicza już  n i k o g o   nie wychowuje. Czy w to zarastające perzem miejsce wpisuje się Jacek Komuda? Nie wiem. Może.
    "...szlachty ściągało się coraz więcej, a przedtem jeszcze poczęli się zjeżdżać dygnitarze wielkopolscy i innych prowincji, z pocztami przybocznych wojsk i sług. Wkrótce po panu Grudzińskim zjechał do Piły potężny wojewoda poznański, pan Krzysztof Opaliński. Trzystu hajduków przybranych w żółte z czerwonym barwy i uzbrojonych w muszkiety szło przed wojewodzińską karetą; tłum dworzan, szlachty otaczał jego dostojną osobę; za nimi w szyku bojowym ciągnął oddział rajtarów w takież barwy jak i hajducki przybranych; a sam wojewoda jechał w karecie mając przy sobie błazna, Stacha Ostrożkę, którego obowiązkiem było posępnego pana przez drogę rozweselać" - oto obraz pospolitego ruszenia krainy tak bardzo bliskiej memu sercu: Wielkopolski. Nie wiem czy któryś z antenatów stał tam pod swym herbem. Ale wstyd się robi na myśl, że krajanie nie poczuli w sobie marsowego tchnienia? Co mogę na ich usprawiedliwienie napisać? A kiedy wróg ostatnio wszedł w wielkopolskie gumna, pustoszył, palił, gwałcił? Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to za... Łoktka, w XIV w.? Szlachta wielkopolska od stuleci prochu nie wąchała. Gdzie za tem tępiła swój oręż? A choćby na... Dzikich Polak! Przypomnijmy sobie szlachcica spod Obornik - nazywał się Mikołaj (nie Jan!) Skrzetuski herbu Jastrzębiec. Z jakimiś Skrzetuskimi skoligacony jest też ród, z którego jam ci wywodzę się!...
    "Szlachta stłoczyła się przed domem tak ciasno, że po głowach można by było przejechać, bo czuła to i rozumiała, że tam, w tym domu, toczy się sprawa nie tylko o nią, ale o całą ojczyznę. Wyszli słudzy wojewodzińscy w szkarłatnych barwach i poczęli zapraszać poważniejszych «personatów» do środka.
    [...]

    Nagle drzwi wchodowe otworzyły się z trzaskiem i wypadł z nich pan Władysław Skoraszewski.
    Obecni cofnęli się w przerażeniu.

    Ten człowiek, zwykle tak spokojny i łagodny, o którym mówiono, że rany mogły się goić pod jego ręką, wyglądał teraz strasznie. Oczy miał czerwone, wzrok obłąkany, odzież rozchełstaną na piersiach; obu rękoma trzymał się za czuprynę i tak wpadłszy jak piorun między szlachtę krzyczał przeraźliwym głosem:

    - Zdrada! morderstwo! hańba! Jesteśmy Szwecją już, nie Polską! Matkę tam mordują w tym domu!

    I począł ryczeć okropnym, spazmatycznym płaczem i rwać włosy jak człowiek, który rozum traci"- uwielbiam ten fragment. Zdrada pod Ujściem (24-25 lipca 1655 r.) otworzyła Szwedowi (wojsku JKM Karolowi X Gustawowi) drogę w głąb Rzeczypospolitej. Czas"potopu" (1655-1660) miał zrujnować Rzeczpospolitą Obojga Narodów - kraj, który uniknął europejskiej rzezi wojny trzydziestoletniej oddany został na żer północnych rabusiów. Wiele miast zrujnowano do takiego poziomu, że nigdy nie podniosły się już z upadku.  Bydgoszcz ma ciekawą pamiątkę w postaci nazwy jednej z dzielnic miasta: Szwederowo! To, że wielu nosi w Polsce nazwisko Szwed, Szwede, Szweda, Szwedzińska, Szwedek - to chyba nie przypadek i taki sobie kaprys nazewniczy.

    Józef Brandt "U brodu" - pospolite ruszenie
    Będziemy wracać do "Potopu". Rocznica chyba do czegoś zobowiązuje. Tu będą tylko wyjątki (bogactwa) z tekstu. Oczywiście zamiarem tego pisania jest, aby wrócić lub odkryć literacki obraz Sienkiewicza. Naiwność? "Gombrowicz powiedział - powiedział w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" kilka la temu Eustachy Rylski - że Sienkiewicz to pierwszorzędny pisarz drugorzędny. Dałby Bóg, żeby drugorzędni pisarze byli tacy". Oponencie czytają dalej: "Sienkiewicza cenię za język i za umiejętność opowiadania. A, że to jest czasem załgane? Kogo to obchodzi! To nie jest właściwie kryterium w odniesieniu do literatury". I tego będziemy się trzymać. 
    Viewing all 2229 articles
    Browse latest View live