Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2227 articles
Browse latest View live

Pieśni barykad -1905 - "Warszawianka 1905"

$
0
0
"Chcąc uczynić z Rosji państwo demokratyczne, zapominano, że Rosja nie jest jeszcze państwem demokratycznym, w którym zmiany polityczne zależą od zmian w opinii publicznej"- czyja to opinia, na jakich łamach prasowych do odnalezienia? Ano chodzi o "Trybunę", ale nie tą postkomunistyczną (czytaj: dawną "Trybunę Ludu"), ale o miesięcznik, który wychodził w latach 1906-1907. Jej głównym redaktorem  był Artur Śliwiński (1877-1953). Autorem artykułu "Polityka walki czynnej" towarzysz"Wiktor", czy jak kto woli Józef Piłsudski (1867-1935). Rzecz ukazała się w 1906 r. - i jak z treści (i przesłania) wynika jest cały czas aktualny. Przedrukowany dziś nic nie stracił ze swego przesłania. I to jest straszne. I to jest zastanawiające.


1905 r. , jak doskonale określił to Piotr T. Kwiatkowski w marcowym numerze "Mówią wieków", to "Wygasłe miejsce polskiej pamięci". Nie mogę milczeć, jak bardzo wygaszono ową pamięć. Nikt nie wraca do tamtej przelanej krwi? Muszę przypomnieć kilka "sztandarowych" pieśni, jakie towarzyszyły robotnikom tamtego zrywu. Bez względu czy będziemy dzielić ich na zwolenników PPS czy SDKPiL. Coraz to częściej młodsze pokolenie ma problem z wyjaśnieniem tych skrótów. 
Zaczynam od "Warszawianki 1905" Wacława Święcickiego (1848-1900). Bohatera zupełni dziś zapomnianego! Więźnia Cytadeli Warszawskiej, zesłańca, ba! współpracownika Ludwika Waryńskiego (1856-1889). Już tylko z tych kilku powodów wart przypomnienia i pamięci pokoleń.
Miało swoją "Warszawiankę" powstanie listopadowe - miały i barykady 1905. "Za komuny" uczono obu. Dziś? Zapytajcie znajomych nauczycieli. Co odpowiedzą? Mnie od zawsze ta pieśń porywała. Szczególnie fraza: "Naprzód Warszawo! / Na walkę krwawą...". 


To naprawdę wstyd, że ginie znajomość kanonu nie tylko lektur, ale i pieśni. My po prostu nie śpiewamy! Przy ognisku młodzież dziś baczy tylko czy aby kiełbas nie wpadnie w czeluść ognia, ale żeby co bądź zaśpiewać? Brrry... 110 rocznica jest doskonała okazją, aby wrócić do tych  strof i melodii (ta odnaleźć na YT - obowiązkowo!):

Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę,
Choć burza wrogich żywiołów wyje,
Choć nas dziś gnębią siły ponure,
Chociaż niepewne jutro niczyje.
O, bo to sztandar całej ludzkości,
To hasło święte, pieśń zmartwychwstania,
To tryumf pracy, sprawiedliwości,
To zorza wszystkich ludów zbratania!



Naprzód Warszawo!
Na walkę krwawą,
Świętą a prawą!
Marsz, marsz, Warszawo!



Dziś, gdy roboczy lud ginie z głodu,
Zbrodnią w rozkoszy tonąć jak w błocie,
I hańba temu, kto z nas za młodu,
Lęka się stanąć choć na szafocie!
O, nie bez śladu każdy z tych skona,
Co życie sprawie oddają w darze,
Bo nasz zwycięski śpiew ich imiona
Milionom ludzi ku czci przekaże!


Naprzód Warszawo!
Na walkę krwawą,
Świętą a prawą!
Marsz, marsz, Warszawo!



Hurra! Zerwijmy z carów korony,
Gdy ludy dotąd chodzą w cierniowej,
I w krwi zatopmy nadgniłe trony,
Spurpurowiałe we krwi ludowej!
Ha! Zemsta straszna dzisiejszym katom,
Co wysysają życie z milionów.
Ha! Zemsta carom i plutokratom,
A przyjdzie żniwo przyszłości plonów!


Nie dajmy sobie zabrać tego, w co przez stulecia obrastała nasza kultura."Pieśń ujdzie cało!" - krzyczał do Narodu Wieszcz... No to bądźmy godni tamtych pokoleń i "Naprzód Warszawo!".


PS: Co do putinowskiej Rosji, to warto przytoczyć jeszcze jedną  mądrość z "Trybuny" sprzed 109 laty: autorstwa J. Piłsudskiego:"SYSTEM TEN NIE PĘKNIE, PÓKI NIE ZOSTANIE ZŁAMANA POTĘGA LUDZI, KTÓRYCH TRADYCJĄ RODZINNĄ I POWOŁANIEM ŻYCIOWYM JEST UTRZYMANIE TEGO SYSTEMU. INACZEJ ZAŚ, JAK MIECZEM, ZŁAMAĆ SIĘ TEJ POTĘGI NIE DA". Tylko - kto to zrobi?

Po prostu - Clint Eastwood...

$
0
0
"Niektórzy ludzie uważaj, że w starszym wieku powinni zasiąść na kanapie, z puszką piwa w ręku, i oglądać powtórki w telewizji. To nie dla mnie. Ja lubię działać"- tak powiedział o sobie równe 30. lat temu, w 1985 r., Clint Eastwood. Mały drobiazg: miał wtedy 55. lat. Dziś, 31 maja, kończy ich 85. i jakoś nie słyszymy, aby kapitulował przed życiem lub kamerą filmową.
Jeśli napiszę, że to "fenomen" to wywołam uśmieszek politowania? Bo przecież Ameryki nie odkrywam. Pewnie, że każde ma    s w e g o  Clinta. Mój pierwszy film, jaki utkwił w pamięci (choć założę się, że nie miałem wtedy pojęcia kim jest ten facet o "ponurem obliczu"), to "Tylko dla orłów / Where Eagles Dare". Pamięć niezakodowała, kiedy po raz pierwszy widziałem westernową trylogię Sergio Leone (a w niej oczywiście "Dobry, zły i brzydki / Buono, il brutto, il cattivo / The Good, the Bad and the Ugly"). To włoski reżyser tak napisał o Jubilacie:"To, co mnie uderzyło najbardziej w Clincie, to jego leniwy sposób poruszania się. Wydał mi się bardzo podobny do kota". Już zdradzałem na Facebooku (i to dwukrotnie), że nad ekranem monitora wisi plakat z tego właśnie filmu. Dla wielu,wielu z nas będzie to rewelacyjne wcielenie Harrego Callahana.  "Brudny Harry / Dirty Harry"podbił serca od "pierwszego obejrzenia". I chyba nie pomylę się, że 1971 r. rozpoczął triumfalny pochód Eastwooda przez ekrany kin?
"Jest w Eastwoodzie coś, czego żadne psychoanalityk nie tylko nie byłby w stanie zgłębić... Clint Eastwood jest ciekawą postacią ekranową dlatego, że to, co nosi w sobie, jest ciekawsze niż jego życie" - napisał krytyk filmowy Andrew Sarris. Aktorka, więcej niż przyjaciółka, ba! zagrała w kilku jego filmach Sondra Locke tak oceniła Clinta: "Można go znać przez wiele lat i nigdy nie być pewnym, co myli. Jest jednym z najserdeczniejszych ludzi na świecie, ale jednoczenie zachowuje wyraźny dystans, nosi w sobie pewną tajemnicę".


"Żeby wejść do gildii reżyserów amerykańskich, trzeba było dostać od kogoś pracę - to sam Clint - Więc sam dałem sobie pracę. Powiedziałem: chłopie, masz pracę".  Nie wiem kogo bardziej cenić: Eastwooda - aktora, czy Eastwooda - reżysera. Ja w każdym bądź razie chodziłem do kina na NIEGO CAŁEGO. Wychodziłem ze "świątyń X muzy" pod wrażeniem takich rewelacyjnych obrazów, jak "Bez przebaczenia / Unforgiven", "Za wszelką cenę / Million Dollar Baby", "Sztandary chwały / Flags of Our Fathers", czy "Gran Torino". Umiał rozśmieszać, jak w "Kosmicznych kowbojach / Space Cowboys"(choć chwilami tam nam wcale nie do śmiechu), albo poruszać wzruszeniem, jak we wspomnianym "Gran Torino". Wal Kowalski w jego wykonaniu, to genialny rys człowieka, jego przemiany i wyborów. Czy jakoś wpłynął w USA na spojrzenie i ocenę o Polakach? Za takie kreacje chciałoby się napisać do Mistrza: "Thank you Mr. Eastwood". Pięknie ujęła to amerykańska pisarka, feministka Molly Haskell: "Na film z Eastwoodem idzie się z określonym oczekiwaniem. (...) Człowiek wie, co otrzyma, a także, co o wiele ważniejszego, czego nie otrzyma. Nie otrzyma wszystkiego". 
Laureat kilku Oscarów, kawaler Legii Honorowej, wyróżniony amerykańskim  Narodowym Medalem Sztuki  / National Medal of Arts - towarzyszy nam od dekad wielu! Podoba mi się taki rys: "Napięty, przygarbiony, potężnie zbudowany; subtelnie rzeźbiona, ponura twarz, głos zaskakująco cichy, płowa czupryna, sprężysty chód (najbardziej charakterystyczny od czasów Fondy), zmrożone oczy u lodowate spojrzenie pełne niewypowiedzianych melancholii". Tak zapamiętał go Robert Mazzocco "...is an American poet and critic". Rewelacyjne jest stwierdzenie Jamesa Wolcotta: "Clint Eastwood to wysoki, rzeźbiony kawałek drewna - słup totemiczny ze stopami... Wydaje się żuć łuskę po pocisku".


85. lat, to piękny, ba! szacowny Jubileusz. Jako ojciec mam satysfakcję, że wciągnąłem mego Syna w orbitę takiej wielkości! To dzięki zasobom synowskiego księgozbioru mogłem wzbogacić to rocznicowe pisanie o garść cytatów (te od Bohatera zostawiam na zakończenie) - bez których moje pisanie byłoby tylko taką sobie paplaniną. Myślę o biografiach autorstwa Douglasa Thompsona& Marca Eliota. Tym bardziej memu Jedynemu Synowi dedykuję ten post. 
Muszę przyznać, że... zazdroszczę Mistrzowi zdrowia i kondycji - mieć tyle lat i tworzyć jeszcze arcydzieła? Nawet gdyby pozostały po Nim tylko takie filmy, jak"Oszukana / Changeling" lub "Co się wydarzyło w Madison County / The Bridges of Madison County", to świat dowiedziałby się, jak ciekawą osobowością był Clint Eastwood. Na zamknięcie pozostawiłem kilka cytatów samego Clinta Eastwooda. Oto swoisty autoportret lub rys do obrazu (jak kto woli). Wybór, jak zwykle, bardzo subiektywny:
  • Życie? To improwizacja od początku do końca.
  • Wciąż jestem dzieckiem.
  • Przykre przeżycia z dzieciństwa? Dorastałem w najgorszych latach kryzysu, ale nie wiedziałem, że mogą być inne czasy; człowiek zna tylko to, co widział.
  • Ojciec nauczył mnie, że trzeba samemu zadbać o siebie, bo nikt za ciebie tego nie zrobi.
  • Zapracowałem na każdy okruch chleba, który zjadłem.
  • Uczyłem się nawet od moich scenarzystów.
  • Nie ma nic gorszego niż traktować kogo jak swoją własność.
  • Miłość nie jest na wyciągnięcie ręki, potrzebuje czasu.
  • Świat to miejsce pełne przemocy - i nie da się od tego uciec.
  • Wszędzie jestem rozpoznawalny i lubię to. To przecież oznaka sukcesu.
  • Jeśli wyrządzasz zło, wraca ono do ciebie w innej postaci - bardzo przekonuje mnie ta filozofia.
  • Istnieją dwie typowo amerykańskie formy sztuki, western i jazz. To zabawne, że Amerykanie nie kultywują żadnej z nich. 
  • ...nie  zamierzam wynajmować kogo tylko dlatego, że ma znane nazwisko. Nawet najlepiej opłacani faceci potrafią wyprodukować gówno.
  • Wszystkie błędy, które popełniłem, odłożyłem na bok, a w pamięci zachowałem tylko dobre rzeczy, których się nauczyłem, i w tej chwili wiem na tyle dużo, by mieć pełną kontrolę nad swoimi projektami i otrzymać od aktorów to, czego chcę.
  • Dla mnie miłość do drugiej osoby oznacza szacunek dla jej uczuć - szanowanie prywatności i akceptowanie jej wad.
  • Obecne pokolenie jest ciotowate, wszyscy tylko bez przerwy mówią: "Może podjedziemy do tego psychologicznie?".
  • Odradzano mi robienie prawie wszystkiego, co zrobiłem.
  • Zawsze uważałem się za zbyt dużego indywidualistę, żeby opowiadać się za prawicą lub lewicą.
  • Jest tylko jeden sposób na szczęśliwe małżeństwo i gdy tylko go odkryłem, ponownie się ożeniłem.
  • Problem z tak długim życiem jak moje polega na tym, że nie da się zapamiętać nazwisk tych wszystkich ludzi, których się spotkało.
  • Żyję własnym życiem, a skoro inni tego nie potrafią, to już ich problem.
  • Z wielkim szacunkiem podchodzę do gry aktorskiej i nie chcę, żeby odbiorca miał świadomość istnienia kamery, operatora czy innych ludzi na planie.
  • ...w przypadku mężczyzny są pewne zalety bycia starszym.
  • Moje życie przypomina dziewięć ostatnich dołków [golfa]. Czasami gra się na nich lepiej. Nie dlatego, że stałeś się lepszy, ale dlatego, że może zdążyłeś zmądrzeć.
  • Dojrzałem, mam zupełnie inne spojrzenie na niektóre sprawy, ale myślę, każdemu by się to przydało.
Ostatnie zdanie (z 2003 r.)  niech należy jednak do osoby wyjątkowej, pani Ruth Eastwood (1909-2006), matki Aktora:"Kiedy miał cztery lata, odkryliśmy, że jest uczulony na psy i koty, więc zaczęłam hodować węże. W pewnym momencie miał ich trzynaście. Myślę, że jest człowiekiem o nadprzyrodzonych zdolnościach".


PS: Przypomnę, że jutro 89. urodziny innej wielkości rodem z Hollywood - M. M.

Melchior Wańkowicz - myśli wygrzebane (45)

$
0
0
Melchior Wańkowicz (1892-1974) herbu Lis, kolejny znaczny syn Kresów. Większości z nas kojarzy się, jako autor monumentalnego opracowania "Monte Cassino". Chyba nie ma wśród nas żadnego miłośnika historii, który nie sięgnąłby po to dzieło. O ile ograniczył się do "Szkiców spod Monte Cassino", to też niezły wynik. Nie piętnowałbym kogo bądź tylko z powodu objętości tego, co czytał. Smutne byłoby co innego: gdyby dla kogoś (bez względu na wiek) nazwisko "Wańkowicz" nic nie mówiło. Zaliczyłbym ten fakt do kategorii... nieszczęść intelektualnych. Wtedy naprawdę trzeba by było bić na alarm!
 
Mam przed sobą tom "Kundlizm. Klub Trzeciego Miejsca. Polacy i Ameryka. Tworzywo", to zbiór czterech emigracyjnych utworów, który w 2001 r. ukazał się nakładem Wydawnictwa PRÓSZYŃSKI  i S-ka.  Moje "wygrzebania" (pozostanę już przy tym określeniu od jakiegoś czasu) dotyczą tylko pierwszego "dzieła". Wszystkie cytaty pochodzą bowiem z pierwszych stron eseju pt. "Kundlizm". Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że mamy przed sobą treści nieprzemijające? Jakie to w sumie wkurzające! Czas mija, epoki przetaczają się, pokolenia wymierają, nowe zjawiają się, a to, co pisał m. in. mistrz Melchior nic nie straciło na swej mocy? Chyba jednak powinniśmy wstydzić się? Oj dostaje się naszym przywarom i... szlachetczyźnie! Może zaboleć. I ja to piszę, co z Różyców się wywodzę...
  •  Stale waham się między megalomanią a kompleksem niższości.
  • Nasz naród jest tak dwoisty jak żaden inny.
  • Polakom jest źle ze sobą.
  • Wytworzyliśmy bogate słownictwo pogardliwych słów.
  • Wojna jest tu głupim pretekstem, aby rozładować tkwiącą w każdym Polaku nieuczynność i wrogość do drugiego człowieka.
  • Bezinteresowna zawiść jest równie nieoczekiwana, równie krzywdząca jak organiczna głupota.
  • Organiczna głupota - nie jest specjalnie polską cechą.
  • Jeśli jednak organiczna głupota jest chorobą międzynarodową jak rak, to zawiść bezinteresowna specjalnie prasuje w Polsce jak mucha tse-tse w jakimś Nyasa-Landzie.
  • ...są takie dziedziny, w których Polaka życie nauczyło być szczytem dyskrecji, niedosięgłym dla Anglików: to jest sprawa ewentualnego jego mianowania.
  • Tak, pieniądz w dużej mierze robi człowieka.
  • Naszą zawiść bezinteresowną między obywatelem a obywatelem sprawiła jednak nie tylko bieda materialna, ale i parciejąca kultura poszlachecka.
  • Czan z poszlacheckimi funami zżera nasz chłopski narybek.
  • W Polsce powstały niby dwa narody - szlachecki i chłopski, a między nimi ściana żydowska.
  • Polsce nie dały dzieje tych naturalnych korektywów, jakie mają inne narody, kiedy przychodzi rewolucja i automatycznie zrzuca przeżyte formy.
  • Rewolucja [...], wyrzynając dziesięć procent narodu i nie mająca resursów w mieszczaństwie, byłaby zagładą narodu jako takiego.
  • W stosunku7 do swojej ludności, choćby czysto polskiej, mieliśmy skandalicznie niskie nakłady książek i czasopism.
  • Nie ma drobnej wady w życiu społecznym. Każda drobna a powszechna wada sublimuje się w styl życia, wypiętrza w narost, pod którym żyć trudno.
  • Utarł się szablon, styl swoisty, szkoła zakorzeniona - tak urzędować, aby nie napiętrzyło się zbyt wiele pracy.
  • W Polsce - posuniętej dalej na zachód, ale przecież nie zachodniej - eurazjatycki konwenans płaszczenia się przekształca się w międzymorsko-szlachecki fason schlebiania i płaszczenia się.
  • Tak - fumy polskich półpanków to delja poszlachecka podbita półwschodem.
  • Ta dzika posobiepańska odśrodkowość tak się rozwielmożniła wśród nas, że dochodziła zupełnie do niedorzeczności.
  • ...bo przecież przywilej na tym właśnie polega, że go dla wszystkich nie wystarczy, że trzeba więc za  wszelką cenę się wydzielić, choćby w imię najbzdurniejszych linii podziału.
Na koniec myśl z innego "emigracyjnego klasyka", również syna Kresów, Jerzego Giedroycia (1906-2000), który  pisarstwo Wańkowicza porównał do"drożdży do przemyślenia dla nas". No to przemyśliwajmy... "Narodowa zawiść" - chyba tak można by nazwać ten zbiór wygrzebań. Alboż, co innego pisał Ludwik Jerzy Kern (1920-2010) w cytowanym w jednym z pierwszy "Spotkań z Pegazem" wierszu "Nowy Kossak". Przypomnę moją ulubioną strofę, często przytaczaną:

Hiszpanowi Hiszpan
Gra na tamburynie,
A Polak podkłada
Polakowi świnię.

Na "podobną nutę"śpiewał też Wojciech Młynarski (rocznik 1941). Proszę poszukać. Zgrozaaa...

Spotkanie z Pegazem... - 50 - księdza Jana Twardowskiego - setna rocznica urodzin (1 VI 1915 r.)

$
0
0
czemu w mordę dostałem
filozof zapytał
zgubiłem maskotkę od niej
drobiazg rozpacz mała
słonik
wyleciał gdy myślałem w pociągu podmiejskim.
nie ma grzechów średnich lekkich i powszednich
gdy miłość zdenerwujesz każdy grzech jest ciężki

Prawda - jakie poetyckie ujęcie obecnych norm społecznych? Autor? Ksiądz Jan Twardowski (1915-2006).Właśnie minęliśmy się z Jego setną rocznicą urodzin - 1 czerwca 1915 r. Dla wielu z nas Jego strofy, to nie tylko memento nad grobem, kiedy wypowiadamy niczym mantrę"spieszmy się kochać ludzi". Pewnie tyle w nas pozostanie po poecie niezwykłym?
 
Na czym polega niezwykłość księdza-poety Jana Twardowskiego? Ano właśnie na tym, że był księdzem. Do jakiego dorobku polskich duchownych odwołujemy się? Podejrzewam, że na abp Ignacym Krasickim skończyłoby się nasze wyliczanie.  Tym bardziej warto sięgnąć do tej czy innej strofy:

Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
biblijnego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy na wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
może widzisz jak pszczoła
dla której białe lilie są zielononiebieskie
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą


boję się Twojej miłości
tej najprawdziwszej i innej

Anna Dymna tak nakreśliła swój stosunek do poezji księdza Jana:"Ksiądz Twardowski nie wstydzi się zadawać najważniejszych pytań. Człowiek czasami się boi, bo zadać najprostsze pytanie to jest największa sztuka. A jego wiersze polegają na tym, że mówi o najważniejszych rzeczach w naszym życiu, o sensie istnienia w ogóle — w najprostszy sposób. Tę poezję nie do końca da się zrozumieć trzeba ją wyczuć.... są to wiersze, które zastanawiają się nad najważniejszymi problemami". Jeśli odnajdujemy w tych strofach odpowiedzi na życiowe pytania, to czegóż chcieć więcej?

Biedna rozpaczy
uczciwy potworze
strasznie ci tu dokuczają
moraliści podstawiają ci nogę
asceci kopią
lekarze przepisują proszki żebyś sobie poszła
nazywają cię grzechem
a przecież bez ciebie
byłbym stale uśmiechnięty jak prosię w deszcz
wpadłbym w cielęcy zachwyt
nieludzki
okropny jak sztuka bez człowieka
niedorosły przed śmiercią
sam obok siebie 


O ile Biblia jest trudna w odbiorze, papieskie encykliki niezrozumiałe, to może faktycznie chwytajmy za grzywę Pegaza i unośmy się z nim ku chmurom?

Ze złem skrada się siła
władza
urzędowe twarze
z dobrem przychodzi serce
choćby najmniejsze
jamnik
z każdą nogą
skrzywioną jak szczęście
wiejskie na wsi Godzinki
gdy zmieniają słowa
"i niezwyciężonego
płask w mordę Samsona"

"Jako poeta zachwyca mnie niesłychaną zdolnością łączenia prostoty z wyrafinowaniem. To jest poezja wysokiego lotu, a jednocześnie bezpretensjonalna, prosta. Może dlatego czytana tak chętnie także przez młodzież. Ksiądz Jan zawsze był pełen pokory i prostoty, a z wiekiem jako poeta stał się coraz bardziej subtelny i wyrafinowany" - tak wspominał Krzysztof Zanussi, wielka osobowość kina i teatru. Pięknie napisał o nim, jako o duchownym: "Prawdziwy kapłan bowiem stara się nie zakłócać dialogu z Bogiem, w którym jest tylko pośrednikiem".
Tak, można zazdrościć tym, którzy na swej drodze spotkali księdza Jana Twardowskiego. Piszący te słowa nie miał tego szczęścia. Paweł Śpiewak, którego ojciec Jan"nawet jak był ateistą, to i tak bił się z panem Bogiem", tak wspominał "robotę duszpasterską" Poety: "Jego kazania były jak jego wiersze. Dwuwersowe haiku. Miał najszybsze msze na świecie. Zaczynał o siedemnastej. Za dwadzieścia minut był koniec".  My nie mamy takich wspomnień - pozostają nam wiersze!

Milczenie podczas rozmowy
milczenie w liście
milczenie w książce telefonicznej
bo numer tylko został
milczenie w milczeniu
milczenie bo wielkie szczęście
milczenie bo miłość przyszła
a serce w klinice
milczenie bo dom rodzinny przypomniał
a spadła tylko mordka śniegu
milczenie po milczeniu
milczenie przed cenzurą
milczenie bo pies zawył jak przed wojną ile to razy
nawet nie wierząc
spotykamy się w innym świecie

Inny człowiek pióra, Krzysztof Piesiewicz, scenarzysta tak ocenił kunszt poetycki: "Dotyka podstawowych problemów człowieka, a nade wszystko cudowności świata w jego najdrobniejszych przejawach. To jest cudowność jakiegoś zapachu, jakiegoś spotkania, jakiejś tajemnicy. Tajemnicy piękna, tajemnicy zmysłowości, a nade wszystko tajemnicy istnienia".

jakże się teraz nie bać -
nie trwożyć -
z tylu ranami naraz
na krzyż Cię złożyć -
Matka Boska się śniła
płakała
jak we mszy świętej
krew Twą oddzielić od ciała
z powrotem piątek
słońce umiera
nie widać
Jeśli Jest miłość przestań się martwić
i śmierć się przyda

Jan Turnau dostrzegł: "Jest w poezji ks. Twardowskiego wszystko, co w soborowej odnowie najlepsze. I równie stare jak Ewangelia". Trudno nie podpisać się pod opinią Waldemara Smaszcza: "To, co Jan Twardowski zrobił w poezji religijnej, dotąd nie istniało, stworzył zupełnie inny język. [...] Jego serce było po stronie liryki czystej". I bez cenna, moim zdaniem, uwaga: "Gdyby nie trafił wtedy na swój czas, być może nigdy byśmy go nie zauważyli". Strach pomyśleć, że mogłoby się tak stać. Tacy nowatorzy w Kościele, a do tego poeci, to niemal trąca o... herezję?

moja dusza mi nie wierzy
moje serce ma co do mnie wątpliwości
mój rozum mnie nie słucha
moje zdrowie ucieka
moja miłość umarła
moje fotografie rodzinne nie żyją
mój kraj jest już inny
nawet piekło zmyliło bo zimne

nakryłem się cały żeby mnie nie było widać
ale łza wybiegła
i rozebrała się do naga


Czy ksiądz Jan był tylko pochłonięty weną twórczą? Chyba zaryzykuję stwierdzenie, że stąpał chwilami twardo po ziemi. Bo o czym świadczy treść tego pisma skierowanego 15 XII 1970 r. do Zarządu Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie: "Uprzejmie proszę o przydzielenie mi miejsca na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Jestem warszawianinem od urodzenia, mam na tym cmentarzu groby rodzinne [...]. Groby te jednak są już zapełnione. Ponieważ matka moja przekroczyła lat osiemdziesiąt i chciałaby spoczywać na tym cmentarzu, chciałbym zabezpieczyć miejsce dla mnie i dla niej". 

Jest miłość trudna
jak sól czy po prostu kamień do zjedzenia
jest przewidująca
taka co grób zamawia wciąż na dwie osoby
niedokładna jak uczeń co czyta po łebkach
jest cienka jak opłatek bo wewnątrz wzruszenie
Jest miłość wariatka egoistka gapa
jak jesień lekko chora z księżycem kłamczuchem
jest miłość co była ciałem a stała się duchem
i ta co nie odejdzie - bo znów niemożliwa 

Aż dziw, jak wielu i  różnych ludzi gościł u siebie ksiądz Jan Twardowski. A choćby Wojciecha Żukrowskiego, bł. Jerzego Popiełuszkę, Lecha i Jarosława Kaczyńskich? Tomasz Sławiński wspominał czas stanu wojennego:"Ksiądz, sam niepraktyczny, nie potrafił pomagać praktycznie. Ale mimo to czasem wspinał się ponad to ograniczenie. Pamiętam, siedzieliśmy w kościele, gdy przyszedł posłaniec z kurii z kopertą. I ksiądz powiedział, że załatwił komuś przez prymasa operacje w Szwecji".  Tą osoba była poetka Barbara Sadowska. Bierze za serce taka opinia Aldony Kraus: "Podziwiał sztukę prowadzenia wojny u Józefa Piłsudskiego, był fanatykiem Solidarności, całym sercem za Wałęsą. Lubił i znał osobiście obu braci Kaczyńskich".


Po prostu ksiądz Jan Twardowski - to wielorakie spojrzenia i życie szlachetne, i mądre. Teraz tylko od nas zależy, jak z tego skorzystamy. Bo inni już... pozamiatali? Magdalena Grzebałkowska w cennej biografii "Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego" (Wyd. ZNAK) napisała o spustoszeniu, huraganie, jakie przetoczył się przez mieszkanie zmarłego Poety: "...z jego mieszkania zniknęła większość książek, w tym cenne egzemplarze pierwszych wydań z autografami od zaprzyjaźnionych autorów. Nie ma też już żadnych dokumentów, listów, świadectw, dyplomów. zniknął także skarb księdza - jego sztambuch". Nie mnie wystawiać cenzurkę... Ale smutno czytać dalej: "Teraz w opróżnionych szufladach mieszkania poety można znaleźć najwyżej szpulki nici, ołówki, czekoladowe biedronki, papierowe zajączki, święte obrazki, zapałki i gipsowego baranka". Proza życia?...

Jak uprościć wszystko zapłakać
jak nie szukać innego siebie
jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo
ani trochę już i zupełnie
jak biedronkę osłonić ręką
jak patykiem rysować wzruszenie
jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim
którym dzisiaj zgłupiało sumienie 


To "Spotkanie z Pegazem..." było wyjątkowe? Nie jeden wiersz, a kilka. Taki mały galop po twórczości Poety Niezwykłego? A może dopiero teraz wielu wróci do tomików poezji, pobuszuje po Internecie, zajrzy do cytowanej biografii? Warto. To na pewno nie będzie czas stracony.

PS: Wykorzystane wiersze: "Czemu", "Boję się twojej miłości",  "Oda do rozpaczy",  "Dobro i zło",  "Ile razy",  "Jakże", "Nie tak nie tak",  "Miłość", "Pytam"

Przeczytania... (42) - "Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze" zebrał Roman Loth (Wydawnictwo ISKRY)

$
0
0
Poeta jest podobny księciu na obłoku,
Który brata się z burzą, a szydzi z łucznika;
Lecz spędzony na ziemię i szczuty co kroku –
Wiecznie się o swe skrzydła olbrzymie potyka.
 
 "Albatros" Ch. Baudelaire
                                               *      *      *
1 kwietnia pisałem na tym blogu:"Warto zaczerpnąć ducha tamtych czasów przy lekturze Andrzeja Z. Makowieckiego «Warszawskie kawiarnie literackie» . Powołuje się ona tam na wspomnienia Romana Lotha (niestety nie posiadam tegoż «Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze» )". Jest druga połowa maja i leży przede mną książka ISKIER! Jak można się do tej książki nie uśmiechać? Pewnie, jeśli ktoś nie wie kim był Franciszek [Franc] Fiszer (1860-1937), to go tyle objedzie moje zadowolenie, co mnie pogoda na Borneo... Ale to jest książka, która aż prosi: otwórz mnie, zabiorę Cię do świata minionego, poznasz rubasznego olbrzyma!... Czyż rysunek Jerzego Zaruby na okładce nie pomaga nam w tym zaproszeniu?
Nieomal wracam do myśli, jaką zamykałem primaaprilisowy post, czyli oceny kim był F. F.: "Fiszer nie pozostawił po sobie niemal żadnych dokumentów, ani urzędowych, ani prywatnych, żadnych - poza kilkoma listami - tekstów pisanych, nic, co by pozwoliło dotrzeć do niego samego". To opinia R. Lotha. Dlatego ja w swym zachwycie nad książką, którą zebrał i spisał Roman Loth pokieruję się malowaniem portretu Fiszera słowami tych, którzy otarli się o Jego osobowość, wielkość (choćby ze względów kubaturowych?).  Niech nikogo nie zwiedzie taka opinia Autora zbioru: "...w roku 1860 została otwarta biografia całkiem szczególna: biografia pusta, w którą pomiędzy daty urodzenia i zgonu niewiele więcej da się wpisać poza szyldami kawiarni, nazwiskami przyjaciół, wreszcie poza garścią anegdot i bon motów, pozostawionych w jedynym spadku". Artur Śliwiński w 1937 r. przyznał: "Franciszek Fiszer pozostawił po sobie legendę, prawdę o sobie zabrał z sobą do grobu". 

Juliusz Nagórski "Franciszek Fiszer" (Fragment)

Tak Tuwim, wierszem z 1924 r. "Do Franciszka Fiszera" wprowadza nas w krainę niemal mityczną, której "kolorowym ptakiem" był F. F.:

Franciszku! Jakiż to wicher radości
Na skrajach ziemi się pieni?
Patrz: milion płomiennych wieczności
Piramidami wyrasta z przestrzeni.

Kto jest adresatem tej wyjątkowej książki. Banałem będzie napisać: każdy! Nie jestem warszawianinem, nie mam silnych ciągot ku folklorowi tego miasta? Tylko, że wśród mych lektur jest m. in "Wiech". Czy mógłbym nazwać Stefana Wiecheckiego następcą Fiszera? Chyba nie, ale chodzi o koloryt, jaki sobą nieśli. Jeden kawiarniano-literacki, drugi  prasko-lump-proletariacki! Pan F. F. i pan "W" dopiero razem tworzą obraz Warszawy, jaki bezpowrotnie odszedł. Książka, którą zebrał R. Loth choć na kilka godzin czytania oddaje nam tego ducha. Możemy być w Ziemiańskiej, usiąść koło Leśmiana lub Tuwima, przypić z Wieniawą. Tego zazdroszczę Fiszerowi i tym, którzy Go gościli. Choćby rodzina Tatarkiewiczów! Niech ta garść wspomnień będzie godną rekomendacją:
  • Próżniacze życie Franciszka Fiszera wypełnione było w istocie ciągłą pracą myśli. (Roman Loth)
  • Franc Fiszer, większy filozof, niż myśleli ci, którzy znali go tylko z jego niebotycznych powiedzeń często mówił o sobie, że jest Bogiem, co było tylko paradoksalnym wykładem właśnie jego filozofii. (Jan Lechoń)
  • Fiszer nie był zdolny do żadnego metodycznego, zdyscyplinowanego wysiłku. Poza beletrystyką nie czytał prawie nic. Książki filozoficzne przerzucał. [...] Nauk przyrodniczych nie znał. (Eustachy Czekalski)
  • [Fiszer - przyp. K.N.] znany [był] z tego, że co dzień przynosił nową definicję metafizyki. Tak ją przerabiał i udoskonalał, aż wreszcie pozostały tylko cztery, nawet dla niego niezrozumiałe słowa. (Bolesław Leśmian)
  • Wytwarzał wokół siebie nie każdemu dostępną sferę wolności ducha, którą dzieci nasz będą znały już tylko z literatury. (Kazimierz Błeszczyński)
  • Coś wzruszającego było w bruderszaftach starca, zawieranych z ludźmi o pół wieku od niego młodszymi. (Józef Wittlin)
  • Niezniszczalność życia tak biła z Fiszera, jak światło i żar bije ze słońca. (Wacław Grubiński)
  • Sam jego głos, nawet wtedy, gdy starał się mówić szeptem, był tak donośny, a zarazem tak fascynujący swa dykcją, swym swoistym wdziękiem i kolorytem, ze gdy Fiszer zaczął przemawiać, milki zazwyczaj wszyscy. (Artur Śliwiński)
  • ...Fiszer był gadułą, nie dawał przyjść do słowa, a jego dziwaczne paradoksy denerwowały słuchaczy. (Zuzanna Rabska)
  • Falstaf z wyglądu, o dowcipie i inteligencji Woltera, a sądząc po trybie życia - można by go określić jako przedsartrowskiego egzystencjalistę. (Artur Rubinstein)
  • Był z tych, co "nie sieją i nie orzą", a jednak żyją i upiększają życie innym. (Jerzy Jabłoński)
  • Fiszer zmuszał nie tylko do szukania takiego czy innego tomu poezji, prozy literackiej czy filozoficznej,a le czytał je głośno, mówił o nich, analizował, krytykował, wynosił pod niebiosa albo mieszał z błotem... (Maria Jabłońska)
  • Byłem urzeczony jego inteligencją, wiedzą, subtelną etyką, radością życia. [...] z myślą o nim studiowałem w ciągu dwóch lat czystą filozofię na uniwersytecie w Genewie. (Jan Glinka)
  • Kochał ten świat, żył nim, podnosił jego temperaturę, wniósł weń siłę entuzjazmu, promieniował, karmił twórczym fluidem. Był artystą. (Józef Wasowski)
  • Każde spotkanie czy rozmowa z Fiszerem stawały się przygodą, wycieczką w nieznane. (Jerzy Zaruba)
  • Sam obżartuch, budzący podziw otoczenia swym niezrównanym apetytem, umiał zarażać nim najbardziej powściągliwych ascetów i głodomorów. (Edward Kozikowski)
  • Widzę Franca Fiszera jako znakomitego znawcę literatury, poezji, filozofii i genialnego humorystę, ale wydaje mi się, że w głębi był człowiekiem smutnym. (Halina Ostrowska-Grabska)
  • Pojemność żołądka i gastronomiczne upodobania Fiszera stały się już legendą i przysłoniły we wspomnieniach wiele istotniejszych i bardziej wartościowych cech jego niezwykłej osobowości. (Hanna Matkowicz-Olczakowa)
  • Franciszek Fiszer nie skalał się nigdy żadną pracą ani twórczością, a wielbiło go kilka kolejnych pokoleń literackich. (Juliusz Sakowski)
  • Fiszer nic nie pisał, ale za to od wielu lat groził, że napisze traktat, którym zapędzi w róg wszystkich filozofów. (Adam Ważyk)
  • Łatwiej jest jednakże wyrzeźbić lwią głowę Fiszera-filozofa, niźli dać pojęcie o jego filozofii komuś, kto jej nie poznał ongi z osobistego z nim zetknięcia się w jego bohaterskim okresie przedwojennym. (Kazimierz Błeszyński)
  • ...sądzę, że coraz częściej, wspominając tego miłego towarzysza, zdarzy się [...] pomieścić go nie pomiędzy osobami, które żyły życiem realnym, ale raczej między tymi, które są napisane, które się zna z powieści czy z teatru. (Tadeusz Boy Żeleński)
Jak sam określiłbym Franca Fiszera?  Rubasznym pasożytem! Podziwiam, jak udało mu się żyć na "rachunek innych"? W końcu dożył mniej więcej osiemdziesięciu lat. Ten post jest prologiem do innego, li tylko anegdotycznego spotkania z Francem F.! Jest tu ich bez mala pięćdziesiąt stron (+ te, które wpleciono do wspomnień). Warto przypomnieć, że 25 marca minęła nie-okrągła 155 rocznica urodzin tego Oryginała. Myślę, że tych kilka wydobytych opinii o Nim zachęci do wczytania się w biografię barwną, fascynującą, nietuzinkową i niepowtarzalną. Bo nie było i już chyba nie będzie drugiej tak osobliwej Persony! Nie starczyłoby sklonować świat, w jakim żył. Reanimować dorożki i "Ziemińską" czy "U Miki"? Tego się nie da. Każda, pożal się Boże, rekonstrukcja będzie tylko mierną naśladowczynią... Zresztą czy słowa autora zbioru nie odbieraj nadziei: "Żart Fiszera jest właściwie nie do powtórzenia". Człowiek, który uparcie podawał, że ma 28 lat! Oto fantazja godna naśladowania!... Mała próbka poczucia humoru i życiowej filozofii, ciętego języka i swoistej megalomanii:
  • Bolesław [Leśmian] pewnie nie przyjdzie, gdyż przejechał go jamnik.
  • Mam na panem tę przewagę, że pan czytał Prousta, a ja nie.
  • Śmierci nie ma.
  • Miałem niesłychane kombinacje myślowe. Nie mogę ich zebrać...
  • Zachód słońca nie jest zachodem słońca, lecz symbolem diabli wiedzą czego, las jest symbolem, burza jest symbolem i indyk jest symbolem, zwłaszcza nadziewany!
  • Pikanteria jest sprawą subiektywnej wrażliwości. Co do mnie, to pierwiastek pikanterii najmniej mnie pociąga w dziedzinie gramatyki.
  • Naukowy punkt widzenia na utwory literackie jest takim samym nonsensem, jakim byłyby literackie punkty widzenia na chemię.
  • Czyta! Sądzi, że w ten sposób staje się inteligentniejszy!
  • ...nigdy nie mówiłem, że geniusz nie może być kretynem.
  • Pan wpierw umrzesz, a ja stanę nad pańską trumną i powiem: widzisz, idioto, umarłeś, a więc zrobiłeś, co mogłeś zrobić najlepszego, a ja żyję i w dalszym ciągu drwię sobie z ciebie!
  • Nie mów pan niebyt, bo stwierdzasz pan byt niebytu.
  • W dzisiejszych czasach nie ma miejsca dla świętych.
  • A co sobie kolega, mylicie? Oddawać książki? A w jaki sposób powstawałyby duże biblioteki?
  • Panie Edwardzie [Słoński - przyp. KN]! gdyby jakaś celowość naprawdę istniała w obiektywnym świecie, to przecież dawno już pierwsza lepsza cegła byłaby spadła z dachu i zabiła pana, żeby mnie pan nie nudził. 
  • Bolciu, Bolciu [Leśmian - przyp. KN]!... Przestań-no skakać po mnie, jak pchła po słoniu...
  • Zmiażdżyłem tego durnia!...
  • Absurdalny bałwan!
  • Stworzyłem nową religię. Już mam pięć przykazań!
  • Książek nie pożyczam z zasady!
  • Niebywałe... Pani jest fenomenalnie głupią kobietą.
  • Drynda! drynda to jedyny środek lokomocji!
  • Wszystkie te umiarkowane, zdroworozsądkowe, trzeźwe filozofie - cóż to za piła!
  • O pozycji decyduje kaliber człowieka, a nie taki czy innym gryps pośmiertny.
  • Chrystus nigdy nie napisał ani jednego słowa, a spowodował największy przewrót w historii.
  • Tylko mędrzec potrafi chytrze wtargnąć do królestwa durniów.
Jak nie poznać człowieka, który na przyjęciu upycha do kieszeni ciastka, aby je... zanieść "dawnej gosposi czy postarzałej pannie służącej", jak wspominał A. Słonimski. Jak nie poznać człowieka, który umierając recytuje "Albatrosa" Baudelaire'a? Stąd motto tego tu opisywania! Proszę przeczytać, jak wspominał m. in. Fiszera... kelner. Ile w tym uznanie: "Ale najukochańszy był pan Fiszer!". A tak Go wspominał w "Popiele i wietrze" Antoni Słonimski:

Franc Fiszer, trochę żarłok i trochę gaduła,
Opryskliwy jest nieco, kiedy dobrze nie zje,
Lecz zawsze ten warszawski pyszny Gargantua
Cięty by i dowcipny, czuły na poezję.
Jeśli Bóg humor ceni, to w niebie Franciszek
Co dzień zupę ma dobrą i pełny kieliszek.

Bogactwo książki "Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze" dopełniają ilustracje i fotografie! Nawet okładka, która kryje pod sobą reprodukcję obrazu J. Rapackiego "W Ziemiańskiej", z rysunkiem Zaruby wyjątkowy... pomysł. to na jednym z jej skrzydełek czytamy: "Na rogu świata i nieskończoności może zamieszkiwać tylko legenda". Czyż to nie zachęta do zmierzenia się z nią? Mnie nie trzeba było namawiać. Książka R. Lotha należy do gatunku z tych, których nie wypuszcza się z rąk i niech mi będzie darowane: odmawianych, jeśli znajomy chciałby ją pożyczyć... Po prostu pewne książki chce się mieć tylko na wyłączność. 

Józef Rapacki "W Ziemiańskiej" (fragment)
Ta książka wciąga nas swoim... humorem. Tych kilka cytatów rysuje przecież oryginała nad oryginały! Takiego poczucia humoru,a nie byle-jakości byle-kabaretów byle-humoru! Na koniec ostatni opinia Romana Lotha:

"WSZYSTKO W NIM I NA NIM BYŁO BARWNE, BUJNE, KWIECISTE, PLASTYCZNE, PEŁNE BLASKU 
I ROZMACHU".

Smakowanie Bydgoszczy (18) - Lotus 7 - samochód z duszą...

$
0
0
Nietypowy smaczek?... Wiem. Takie   c u d o   gna po ulicach Bydgoszczy! Uważam się za szczęściarza, bo jechałem  N I M . Niestety - tylko jako pasażer. Znam właściciela tego samochodu od trzech dekad! Prywatnie jesteśmy zięciami tej samej teściowej! Tak, wzięliśmy sobie za żony dwie siostry. Zdradzam tylko imię - W O J C I E C H, dla najbliższych po prostu WOJTEK!...


To, co widzicie na moich zdjęciach jest tworem rąk Szwagra mej żony! Genialny samouk stworzył to motoryzacyjne cacko. Nie facet po politechnice czy nawet najzwyklejszej samochodówce! Właściwie z wykształcenia - cukiernik!
Nie pytajcie mnie o parametry techniczne! Te zapewne łatwo odnaleźć na fachowych stronach (portalach) marki LOTUS-7. Nawet nie jestem gotowy, aby napisać tu i teraz, jak Wojtek tworzył swoje dzieło. Czy życia? Jak go znam, a to niebanalne XXX lat, to na pewno nie powiedział ostatniego słowa. W końcu czy nie zbudował jachtu? Zbudował! Wcale by mnie nie zaskoczyło, gdybym się dowiedział: Wojtuś buduje rakietę. Jedno stawiam na 100%: na pewno by poleciała, a On w niej.


Tak, boję się wejść w zawiłości techniczne, bo jeszcze co pomylę, nie tak nazwę i stracę tak w oczach Czytelników blogu, ale przede wszystkim Wojtka. Pewnie, że mi raz przy urodzinowym stole swojej małżonki (a mojej Szwagierki Hanki), opowiadał o żmudnym procesie powstawania, pokazywał dokumentację fotograficzną. Sumienność historyka nakazuje: umówić się, wysłuchać, zanotować , napisać i poddać autoryzacji. To naprawdę ciekawa historia.


Nawet jako pasażer Lotusa-7 czułem się wyjątkowo. Na własnej twarzy mogłem zrozumieć dlaczego w latach 30-tych XX w. kierowcy i pasażerowie używali pilotek i gogli. Cud, że w tą podróż nie zabrałem czapki (ja bez czapki! niebywałość!) - bo bym wrócił bez! Ciekawostka: jak się wsiada do takiego "stalowego rumaka"? Nie ukrywam, że dla faceta mego wzrostu (191 cm) wymaga to pewnej karkołomności... Ale wcisnąłem swoje długie nogi. Uff!... Komfort? Co tam komfort! Jechałem w Lotusie-7! Musiałem oczywiście uważać, aby w przypływie entuzjazmu jazdy nie dotknąć rury wydechowej! Miałbym pamiątkę niczym Jędruś Kmicic po spotkaniu z Kuklinowskim... 


Pewnie, że wzbudzaliśmy zainteresowanie na drodze! Ludziska robili zdjęcia z mijających samochodów lub autobusów MZK. Taka gratka! O swej sympatii do"samochodów z duszą" pisałem w innych postach: "Świat starych gruchotów"(wtedy zawdzięczałem tamto spotkanie koleżance Katarzynie Piątkowskiej, która zorganizowała mini-zlot samochodów) oraz"Panna Fisher znowu... jedzie". Tym bardziej pewna niewygodność nie miała tu znaczenia... Bo i tak widzę po minach, że mi zazdrościcie. Wojtku - serdecznie dziękuję za przejażdżkę. Jeden smutas: nigdy nie zasiądę za kółkiem angielskiej, rajdowej kierownicy - nie zmieszczę swych nóg pod kierownicą. Musiałbym się skurczyć...


PS: Pewnie, że już kręcił się kupiec. Proponował sześciocyfrową kwotę za to dzieło sztuki. Wojtek nie wyraził chęci sprzedaży. Trudno się dziwić.

J a r o m i r

$
0
0
"Jestem Czechem i jestem dumny z tego powodu. Ale wiem, naprawdę wiem, że bez Polaków i Polski, bez naszych polskich sąsiadów, nie byłbym cały. Bardzo dziękuję, Polsko" - tak pięknie powiedział w czasie koncertu w Radiowej Trójce w październiku 2013 r. czeski bard, Jaromir Nohavica. Trzeba dodać, że... "Junior", bo Jego ojciec też nosi to samo imię. Od czasu do czasu wracam do tych słów i... odtwarzam ten fragment koncertu swoich uczniom.
Jeżeli ktoś sądzi, że czeska (a wcześniej czechosłowacka) muza, to tylko Helena Vondráčková lub Karel Gott, to oczywiście błądzi. Dzięki YT znalazłem bardzo wielu interesujących muzyków z bratniego słowiańskiego kraju. Wiele lat temu pojawił się dla mnie Jaromir! Czemu dziś postanowiłem choć na krótką chwilę zająć Jego osobą? 7 czerwca obchodzi 62. urodziny. 


Pod choinką AD 2013 znalazłem płytę "Kometa - The best of Nohavica". Do wielu tak utrwalonych utworów wracam bardzo często. W erze muzycznego chaosu, byle-jakości i "muzycznego kolonializmu" warto zatopić się w czeskim kolorycie języka, spokojnej frazie, ale też oddać się pewnej nostalgii i zadumie. Uwielbiam"Minulost":

Jako když k půlnoci na dveře zaklepe nezvaný host
Stejně tak na tebe za rohem čeká tvoje minulost
Šaty má tytéž vlasy má tytéž a boty kožené
Pomalu kulhavě za tebou pajdá až tě dožene

A řekne tak mě tu máš
Tak si mě zvaž
Pozvi mě dál
Jestli mě znáš
Jsem tvoje minulost

V kapse máš kapesník který jsi před léty zavázal na uzel
Dávno jsi zapomněl to co jsi koupit měl v samoobsluze
Všechno cos po cestě poztrácel zmizelo jak vlaky na trati
Ta holka nese to v batohu na zádech ale nevrátí

Jen říká tak mě tu máš
Tak si mě zvaž
Pozvi mě dál
Jestli mě znáš
Jsem tvoje minulost

Stromy jsou vyšší a tráva je nižší a na louce roste pýr
Červené tramvaje jedoucí do Kunčic svítí jak pionýr
Jenom ta tvá pyšná hlava ti nakonec zůstala na šíji
Průvodčí kteří tě vozili před léty dávno nežijí

Tak mě tu máš
Tak si mě zvaž
Pozvi mě dál
Jestli mě znáš
Jsem tvoje minulost

Na větvích jabloní nerostou fíky a z kopřiv nevzroste les
To co jsi nesnědl včera a předvčírem musíš dojíst dnes
Solené mandle i nasládlé hrozny máčené do medu
Ty sedíš u stolu a ona nese ti jídlo k obědu

A říká tak mě tu máš
Tak si mě zvaž
Pozvi mě dál
Jestli mě znáš
Jsem tvoje minulost

Rozestel postel a ke zdi si lehni ona se přitulí
Dneska tě navštíví ti kteří byli a kteří už minuli
Každého po jménu oslovíš neboť si vzpomeneš na jména
Ráno se probudíš a ona u tebe v klubíčku schoulená

Řekne ti tak mě tu máš
Tak si mě zvaž
Pozvals mne dál
Teď už mě znáš
Jsem tvoje minulost 

W wywiadzie dla Trójki, o tej właśnie płycie, przyznał:"...napisałem w życiu 300-350 pieśni i teraz wybierz 14! Chciałem wybrać te piosenki tak, jakbym wybierał je dla znajomych". Tak, dokonanie wyboru nie należy do spraw łatwych i... przyjemnych. Ale... "Byłem skazany sam na siebie. Ale w końcu jakoś sobie poradziłem. Uratowała mnie taka mała nadzieja, że to może nie ostatnie z Wami spotkanie i na «dwójeczkę» wybiorę następne swoje pieśni"- czytamy na opisie płyty.


Szukajmy różnych muzycznych doznań. A jeśli ktoś o dzisiejszym Jubilacie powie: to je dobre! To będzie pięknie. Nie wiem, jak Was, ale mnie męczy i dobija to ciągłe śpiewanie w jednym języku...

PS: Zdjęcia udostępniłem sobie z oficjalnego Facebooka Jaromira Nohavicy. Na koniec przypomnę,że mój post ze stycznia 2013 pt. "Szymon" kończyłem takim PS: "Oglądam koncert Jaromira Nohavicy i nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo jest do Ciebie podobny! Jakbyście byli braćmi-bliźniakami!".

Przeczytania... (43) Radosław Romaniuk "Inne życie. biografia Jarosława Iwaszkiewicza" tom 1 (Wydawnictwo ISKRY)

$
0
0
Jarosław (de facto... Leon Jarosław) Iwaszkiewicz wysuwa się nieomal na czoło literatów, którzy rozgościli się na tym blogu? Kolejna książka o NIM! Tym razem ISKRY zadbały, abyśmy mogli wrócić do niesamowitej biografii wybitnego pisarza. Opublikowało tom 1 "Innego życia. Biografii Jarosława Iwaszkiewicza" pióra Radosława Romaniuka. Nie ukrywam, że odkąd wiedziałem o istnieniu tej książki chciałem wejść w jej posiadanie. Dziękuję ISKROM, że to marzenie zmaterializowało się w jej postaci i przez przeszło pół tysiąca stron mogłem znów być blisko pisarza, który budzi me zainteresowanie. Ciekawe, że moje z NIM spotkanie zaczęło się od biografii "Chopina"? "Sława i chwała" wciąż czeka. Jest wyzwaniem.  Kilka pozycji Iwaszkiewicza i "około Iwaszkiewicza" znalazło już odbicie w moich "Przeczytaniach..."!  Czeka na napisanie po przeczytaniu książki autorstwa Marka Radziwonia "Iwaszkiewicz. Pisarz po katastrofie" (Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2012). Warto dodać, że Radosław Romaniuk zerkał dotej książki, powołuje się na nią.
Bardzo dużo ostatnio Iwaszkiewicza również na półkach księgarskich. Na pewno ci z nas, którzy mają za sobą "Książkę moich wspomnień" będą w uprzywilejowanej pozycji. Zawiłości rodzinne i towarzyskie, które otaczały Jarosław stają się prostsze do zrozumienia? Może po książce Romaniuka wrócimy do wspomnień pisarza? Ci, którzy (jak nawet piszący te słowa) nie posiadają jej na własność mogą żałować. Trudno się cofnąć do cytowanych w biografii fragmentów.
"Na dzień dobry" należy się ocena celująca dla autora okładki (Andrzeja Bareckiego?). Nie wybrał na nie apoteozy"pana na Stawisku"! Fotografia z przeprowadzki na Stawisko z 1928 r. - doskonały pomysł. Co mnie urzekło i popchnęła do hymnów pochwalnych? Jej humorystyczność! Pisarz ma na głowie... dwa kapelusze! Do tego budzik - z godziną 16,10 na cyferblacie!
Dom. Rok 1863 wryty w biografie najbliższych. Dla nas już świat wartości zapomnianych. Warto tu przypomnieć okrutną (moim zdaniem) ocenę tego zrywu:"Życie mego ojca było złamane przez powstanie 1863 roku". Rozumiem. Status majątkowy moich przodków z oszmiańskiego powiatu (Poźniaków herbu własnego) zostało zrujnowane na amen restrykcjami Murawiowa-Wieszatiela! Ale jest też żal, że najmłodsza latorośl Bolesława Iwaszkiewicza-seniora przyszła na świat, jako ostatni owoc związku z Marią Piątkowską... Nie mógł wiele wiedzieć o powstańczej działalności rodzica, skoro ten obumarł go, kiedy miał 9 lat.
Źle się dzieje, kiedy do oceny wieku XIX (czy wcześniejszych stuleci) przykładamy naszą, współczesną miarę. Tak, myślę o dygresji Marii Iwaszkiewicz o swoich dziadkach, a rodzicach (Leona) Jarosława: "Oczywiście małżeństwo moich dziadków było «ułożone»". Takie były realia XIX w. Nie kierowano się "rytmem serca biciem". Jak mawiano wtedy: małżeństwo było zbyt poważnym przedsięwzięciem, aby zdawać się na przypadek lub ślepy los. "Uboga krewna" nie miała, co wysmradzać! Jak zwykle ciekawe są owe zawiłości genealogiczne, ba! zarysowanie związków z rodziną Szymanowskich. Wiele o tej familii poznamy, kiedy dojdziemy do "elizawetgradzkiego"  okresu życia Jarosława i jego bliskich. Wtedy poznamy choćby majątek ziemski Szymanowskich: Tymoszówkę! Pomyślmy o swoim pojmowaniu własnej rodowej przeszłości. Pewnie wielu z nas z zazdrością zerka na familijne zdjęcia, które jakim cudem ocalały z pożóg wojennych, jakie przewaliły się przez Kijowszczyznę (i w ogóle nasze wschodnie Kresy!). Ile jest uroku w tej wykonanej w Kalniku w 1898 r.: mały Jarosław+siostra Helena+owca. Robi wrażenie (nie tylko artystyczne) fotografia zdejmowana w Czernyszach w 1897 r.  ze zjazdu rodziny Iwaszkiewiczów.
Powiecie, że się czepiam, ale zabawny "chochlik" wdarł się w narrację na s. 37: w słowie "ustalonym" pojawił się... znak paragrafu i stoi napisane: "usta§lonym". Drobiazg. Wiem, ale wzmacnia naszą czytelniczą uwagę. 
Wciągający jest spacer po Warszawie początku XX w. Nie tylko odkrywcze dla warszawiaków, ale i takich przyjezdnych turystów, jak piszący te słowa. Nie wiedziałem, że dawna stolica była nazywana "trzecim miastem Imperium"? Na pewno przybycie nad Wisłą było szokiem dla chłopaka z prowincji, skoro po latach tak ją wspominał: "Miasto jest szare i ciasne dla małego wygnańca, którego zamknięto tu bezpośrednio po szerokich polach Kijowszczyzny". To zupełnie inny świat. A do tego możliwość zobaczenia "literackiego idola"! Tak, Henryka Sienkiewicza, jak jechał dorożką. Pierwsze wizyty w teatrze, pierwsze "spotkanie"z Moniuszką!... Ale też edukacja w zrusyfikowanej szkole! Uczenie się ze szczegółami o "rodzinie panującej" - наизусть! Młodszych odbiorców może zaskoczyć ten cytat samego Iwaszkiewicza: "Nie musiałem się «uczyć» Mickiewicza, mogłem go tylko «czytać». Chyba wygrałem na tym". Niesamowita jest fotografia z siostrami i kuzynkami: dorosłe panny i pędrak Jarosław.
Wiele uroku znajdziemy, kiedy wrócimy z Jarosławem na ukraińskie Kresy i przekroczymy próg dworu Szymanowskich w Tymoszówce. Można tylko zazdrościć Iwaszkiewiczowi. Nie tylko koneksji rodzinnych, ale wspomnień. W majątku"na stanie" było m. in. około stu koni! Uważano ów dom za "bardzo uczony". Warto przytoczyć zdanie Zofii Szymanowskiej:"Polacy mieszkający na zapadłych kresach, odsunięci od Polski, jej idei i poczynań, profesorowie gimnazjum, urzędnicy i oficerowie, w ciągłym obcowaniu z Rosjanami z bólem i wstydem zatracający nawet czystość swego języka, w domu naszym z radością odnajdywali swą polskość". Oto potęga domu polskiego! Oto istota polskości! Oto dwór polski w morzu ukraińskości, ostoja polskości! To tam Jarosław spędził"letnie miesiące w latach 1903, 1904, 1905 i 1907". Dlaczego nie w 1906 r.? Wynikało to z żałoby po nagłej śmierci Stanisław Szymanowskiego...
"Na ulicach [...] polski język słychać co chwila; we wszystkich magazynach, sklepach, hotelach, restauracjach mówią po polsku i po większej części czysto; księgarnie polskie są tu ogromne; [...] firm polskich mnóstwo, w tym warszawskich dużo; polskie biura techniczne, zwłaszcza składy maszyn spotyka się na każdym kroku"- nie, to nie Iwaszkiewicz. Szczęsny Potocki (z tych Potockich?). Jakie polskie miasto tak odmalował? Kijów!... miasto, z którym rodzina Iwaszkiewiczów związała swój los. Tu Jarosław stawiał kolejne edukacyjne kroki. Proszę zwrócić uwagę, jak oceniał trud swoich rosyjskich nauczycieli. Nie znajdziemy skargi na rusyfikację itp! To jedno zdanie cenniejsze jest od wymyślnych opinii: "Późniejsze lata, przynosząc mnóstwo praktycznych wiadomości, nie dały mi już nic ponad teorie, które oni w głowach naszych uporządkowali". 
Ale jest też uczeń, w którym oprócz głodu wiedzy rodzi się jego erotyczność. "...jak często dzieje się w tym wieku - pisze Radosław Romaniuk - skierował się jednocześnie ku przedstawicielkom płci przeciwnej i rówieśnikom, oscylując jednak w stronę tych drugich". Dalej w tej kwestii dodaje: "...sferę erotycznych pożądań zaczęły jednoznacznie wypełniać postacie kolegów i przyjaciół". Zwraca uwagę na"...że w osobie Karola Szymanowskiego Iwaszkiewicz bardzo wcześnie odnalazł w swym otoczeniu homoseksualistę akceptującego i realizującego swą seksualność". Czytamy o kim myślał w takich chwilach, jak pogłębiała się depresja, jak rodziły się myśli samobójcze... W takich chwilach zastanawiam się czy... mamy prawo wkraczać tak głęboko w świat prywatności?...
Jestem niekonsekwentny w swym odbiorze podobnej lektury? Lubię czytać listy. Trudno, aby było mi obojętne, to co do Jarosława pisał jego przyjaciel Mikołaj Niedźwiedzki:"Koniec końców, czy potrzebny jest Twórcy szmer zachwytu otaczających go ludzi? [...] To znajdowanie siebie samego, stwarzanie własnego ja, własnej osobowości jest nagrodą dla kapłanów sztuki".
Erotyczność Jarosława wraca w kolejnym rozdziale, kiedy poznajemy relacje z Józefem Świerczyńskim. Musiała ta historia głęboko zaważyć na dojrzewaniu przyszłego literata, skoro bez mała sześćdziesiąt lat później pisał: "Całe duchowe mięso tego ciała tkwi przy mnie i nie mogę się od niego oddalić". Oświadcza, że miał"...tylko nabożeństwo do tego tak pięknego ciała". Autor biografii tak podsumuje ów epizod: "Z czasem postać kijowskiego przyjaciela zyskiwała w pamięci Iwaszkiewicza rolę homoerotycznego archetypu". W życiu Jarosława pojawia się też Zofia Kurkiewiczówna... R. Romaniuk wręcz pisze o "trójkącie erotycznym" i powołuje się na opinie szwajcarskiego znawcy twórczości autora "Brzeziny": "Podstawową figurą jest trójkąt [...]. Kobieta między dwoma mężczyznami staje się medium ich erotycznego zbliżenia". Możemy bez problemu "poznakomić się" z głównymi bohaterami tego życiowego dramatu: są ich zdjęcia (s.111,121,127), a cienie tego wszystkiego odnaleźć w cytowanym w całości (tu we fragmencie) wierszu "Lilith":

Cichy o marmur sandału zgrzyt,
Kadzidła welon i ambry woń.
Drży w siny płomień świecznika dłoń
Idzie Lilith... idzie Lilith...

O serce moje zgłodniałe, cyt!
To płatków kwietnych opada rój,
To kadzidlany ściele się zwój,
Idzie Lilith... idzie Lilith...

Okres kijowskiego studiowania, unikanie armii JIM cara Mikołaja II, kiedy pod istniejący świat podkładano żagiew wojny? Uciekał w świat artystycznych odczuć. Tak wspominał spotkanie z jednym z tytanów: "...wjechał w moje życie chyba najbardziej niezwykły człowiek, jakiego spotkałem. Nie był moim bliskim przyjacielem. [...] Był jednak dla mnie zawsze symbolem tego jakiegoś wielkiego życia, które działo się poza mną czy nade mną". Czyj to rys? Artura Rubinsteina! Rodzice, którzy mają za złe swym pociechom, że co rusz zmieniają kierunki zainteresowań, to niech wczytają się uważnie w edukacyjne peregrynacje Iwaszkiewicza. Bez wątpienia powinny nas zaciekawić "pedagogiczne" doświadczenia studenta-Iwaszkiewicza. Tym bardziej, że trafiła do różnych domów, w tym m. in. administratora dóbr Branickich w Stawiszczach! To tam pozna Jadwigę Hanicką, o której w 1939 napisze: "Wielka miłość mojej młodości - prototyp mnóstwa postaci kobiecych". Że nie kochał się w niej? - też o tym pisał, ale i dodawał: "...ale coś tam było na dnie". Stąd później znajdujemy strofę wiersza "Lato 1932". Ja dorzucę inną, bo mi... pasuje:

Nic NAS z sobą nie łączy i nigdy nie złączy,
Za nic w świecie nie można kupić nam jedności,
Każde z nas własną drogą dąży do miłości,
Ja, jak leniwa rzeka — ty, jak strumień rączy.

No i wybuchła Wielka Wojna! Bez udziału w niej Jarosława. bardziej go będzie zajmował Nietzsche, Wild czy muzyka kuzyna Szymanowskiego, niż postępy na froncie. Namacalnie wojna "dotknęła go", kiedy Uniwersytet Św. Włodzimierza / Университет святого Владимира przeniesiono z Kijowa do Saratowa. Ciekawie charakteryzuje to miasto Romaniuk:"Uciekinierzy z objętych przez front ziem Imperium, podobnie jak to się stało w Kijowie, ożywili kupiecki Saratów towarzysko i kulturalnie. [...] W Saratowie Zachód spotkał się ze Wschodem". To wtedy Iwaszkiewicz pisał powieść "Ucieczka do Bagdadu".
Większym przełomem w życiu Iwaszkiewicza była abdykacja JIM cara Mikołaja II. Braniccy, Zamoyscy, Potoccy, Rzewuscy -"ocierał się"o ich domy (siedziby, pałace - do wyboru). I właśnie, kiedy edukował Adę Rzewuską, ucząc m. in. języka polskiego, dotarła do niego wieść o upadku niby-Romanowów. Wiele lat później ten czas tak scharakteryzował:"Nigdy nie przeżyłem epoki, w której by moje koncepcje nasuwały mi się wyraźniej i gwałtowniej narzucały konieczność natychmiastowego zanotowania [...]". Twórczy duch unosił się nad zgliszczami rozpadającego się Imperium. Muzy jednak nie milkną w huku dział i przelewu krwi...
Dla  każdego kto sięgnął po "Książkę moich wspomnień" [proszę wrócić do "Przeczytania... (6)"] wiele wątków, które czyta u Romaniuk będą doskonale znane. Czego więc można szukać w biografii, czego nie ma we wspomnieniach samego Iwaszkiewicza? Zawsze tego drugiego spojrzenia. Obiektywny obraz pisarza można dopiero poukładać sobie na gruncie mrówczej pracy "Innego życia...". W końcu nas, przeciętnego czytelnika, przecież nie stać na drobiazgowe badanie biograficzno-źródłowe. Tak, poddajemy się narracji odnalezionej na przeszło pięciuset stronach. Jako na historyku robią na mnie takie określenia, po które sięga Radosław Romaniuk: "Historia stawała się największą rewolucjonistką, jej przemiany dystansowały wszelkie eksperymenty artystyczne". Ciekawie wpisywały się w ten tok relacje pisarza-poety z kuzynem-muzykiem:"Tylko jeden element kształtował nieprzyjaźń obu twórców wobec historii: było to zinstrumentalizowanie jednostki, traktowanie człowieka jako paliwa jej procesów. [...] Wspólnotę, grupę widzieli w roli nieświadomej siły historii, zaś prawem i zadaniem artysty było ocalić swą duszę".
W życie młodego literata wpisywała się zupełnie mu nieznana... Warszawa. Słusznie wzbogaca naszą wiedzę Romaniuk informując nas m. in. "Warszawa przyciągała go przede wszystkim dzięki towarzystwu, jakie się w niej gromadzi". Poznał np. Kazimierza Wierzyńskiego, a to już krok do "Pikadora", a potem "Skamandra"! Sam Iwaszkiewicz o tym okresie wspominał:"Jedyne zaczepianie, jakie miałem, to była moja kuzynka Natalia Dzierżak [...], która była bardzo życzliwa, bardzo grafomanka, bardzo miła, uprzejma". Na oczach Jarosława działa się wielka historia, inaczej nie pisałby do rodziny: "Zastałem tu entuzjazm z powodu przyjazdu Piłsudskiego [10 listopada 1918 r. - przyp. KN] i zmian w rządzie kraju. W ogóle nastrój podniosły". Później będzie w jego życiu choćby 16 XII 1922 r. czy 12-14 V 1926 r.  Jedno było w XI 1918 r. był bezpieczny. Warszawa, to nie Kijów opanowany rewolucyjnym wrzeniem:"Fortepian jest - pisał do rodziny - i masa nut i książek [...]. Gram dużo i zaznajamiam się z zupełnie dotąd obcymi dla mnie rzeczami Brahmsa, Regera, Katota, Skriabina itd".
Wspaniale, że Autor pisząc o polskim listopadzie AD 1918 przypomniał przepiękną opinię Jędrzeja Moraczewskiego. Jak z tą atmosferą kontrastuje słynny manifest z Pikadora:"Rodacy! Robotnicy, żołnierze, dzieci, starcy, ludzie, kobiety, inteligenci i pisarze dramatyczni!". Koniecznie trzeba go poznać. Tym bardziej, że zamieszczono faksymile tej niesamowitej odezwy! Oczywiście, że spotykamy całą paletę polskiej poezji: Tuwima, Słonimskiego, Serafinowicza (Lechonia). Nie mogło zabraknąć Grydzewskiego [proszę zerknąć do "Przeczytania... (20)"]. Jak ten okres odcisnął się na biografii Iwaszkiewicza? "...pomijał epizod przykrych początków w grupie Pikadora"- przypomina R. Romaniuk. Proszę odnaleźć uzupełnienie tej myśli. Wystarczy dodać, że nieśmiałość młodego Iwaszkiewicza nie jednała mu uznania u bardziej"wyrobionych kolegów". Inaczej nie nazywali by Jarosława: tumanem, głupim Jarosławem najmętniejszym łbem w Polsce. Trudno, by te przykłady zaliczyć do korzystnych rysów charakterystyk... Sam pisał w jednym z listów o sobie, że czyta w Pikadorze wiersze: "...między innymi poetami wasz subtelny Jarosław Iwaszkiewicz, który zaczyna być bardzo ceniony - aczkolwiek zapewne kariery nie zrobi, bo nie umie się zastosować do wymagań hołotki zwanej publicznością".
Potem jest "Skamander", utrata posady i epizod wojenno-wojskowy. Proszę nie doszukiwać się heroicznych obrazów z walk z nadciągającą bolszewicką hordą. Najeźdźcy kałmuckiego nie ujrzy rekrut-ochotnik Jarosław Iwaszkiewicz. Był Rembertów, Ostrów Wielkopolski, ale nie okopy pod Warszawą! 21. pułk piechoty nie zrobił użytku z tak zdolnego wojaka? W listach z tego okresu pojawiały się takie spostrzeżenia:"Nie rozumiem, kiedy pójdę na front (...)" lub "Sens jest jedynie w odjeździe na front". Próbował nawet wpłynąć na kuzyna, Karola Szymanowskiego, aby ten uruchomił znajomości i wysłano go w ogień walki!... Na próżno.
Jest okazja znaleźć się w Tatrach, Zakopanem - dzięki peregrynacjom Jarosława. Proszę zwrócić uwagę, jak ważną rolę w życiu odegra ten region. Tylko przyjaciołom zawdzięczał, że po demobilizacji nie zginął marnie jako bezdomny i bez stałego zatrudnienia. Ale, skoro sam Żeromski miał kłopoty z lokum w stolicy?... Z pomocą pospieszył Jarosławowi m. in. Grydzewski oferując zamieszkanie u... własnej babki.
Jak to się stało, że panna Lilpopówna została panią Iwaszkiewiczową? Czytamy i na dobrą sprawę wprawiają nas w osłupienie wyroki (?) miłości. On hołysz - ona panienka z zamożnego domu? On ledwo utrzymujący się na powierzchni literata - ona niedoszła małżonka księcia Krzysztofa Mikołaja Radziwiłła! Trudno się dziwić, że przyszły teść, Stanisław Wilhelm Lilpop, ledwo tolerował zięcia? Moim zdaniem dość dziwnie on opisywał ją - czy dostrzegacie niekonsekwencję, bo mi tam lekko zgrzyta: "Olśniewająca uroda, w gruncie rzeczy banalna, ale z tym tryskającym życiem wewnętrznym, blaskiem niedużych ciemnych oczu i chmurą jasnych popielato blond włosów, która już weszła tak w moje życie, że potem już jej nie widziałem".  Dociekliwy czytelnik, który już natknął się na homoseksualny trop, zapyta: a co Anna (Hanna) Iwaszkiewiczowa na męża słabość? Wyjaśnia nam to Grydzewski: "Hania (...) powiedziała mi niegdyś, bardzo się zaczerwieniwszy: «Wolę, żeby Jarosław latał za chłopcami niż za dziewczynami»". Nie mnie oceniać "panią na Stawiskach", ale przyznaję, że... nie rozumiem tego. Opis dramaturgii dnia ślubu (12 IX 1922 r.) odnajdujemy w cytowanych wspomnieniach samego Jarosława. Nie wierzył w to, czego był świadkiem Karol Szymanowski, a dla Jana Lechonia miał to być związek, który przetrzyma raptem... sześć tygodni! Owocem pierwszym tego związku będzie 22 II 1924 r. córka Maria Anna.
"Zły erotyzm", jak się sam wyrażał Jarosław, wraca na kartach biografii. Nie wiem co bardziej jest wciągające czy szczęście młodych małżonków, sekretarzowanie marszałkowi Sejmu Maciejowi Ratajowi, pierwsze próby prozatorskie? A może parcelacja przez teścia-burżuja Podkowy Leśnej? "Daję Wam tylko 35 hektarów, abyście nigdy nie mieli kłopotów z reformą rolną" - oświadczył zaskoczonej parze. Lilpopowo nie powstało. Za to narodziło się Stawisko!
Ciekawym przyczynkiem do kształtowania się dojrzałego i świadomego pisarza może stać się rozdział pt. "Niemiecka przygoda". Wizyta w Warszawie Thomasa Manna, udział w kongresie heidelberskim. Zderzenie świata germańskiego ze słowiańskim bardzo wyraziście zaznaczony. Nie przypadkowo Autor zdał sobie trud, aby przypomnieć nam, że absolwentem tamtejszego uniwersytetu był dr Joseph Goebbels, ba! "żywe były idee faszystowskie, upajano się mitologią germańską". Jest i... zauroczenie nad Karlem Schefoldem i czas na pisanie "Kochanków z Werony" (dzieło powstanie między 20, a 29 X 1927 r.). W "Książkach moich wspomnień" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1957) na ten temat napisał:"W Heidelbergu ogarnął mnie szał twórczy, tak intensywny, jak rzadko kiedy w życiu". Romaniuk przypomina dedykację z tego dramatu: "Meinem Freund Karl Schefold gewidmet".  W 1957 r. doda: "Myśl [napisania dramatu - przyp. KN] do skonkretyzowania się jej przyczyniła się znajomość - przyjaźń raczej - którą zawarłem w Heidelbergu i która w specjalny sposób opromieniała dla mnie to miasto".  Już tylko ten jeden epizod ukazuje, jak skomplikowaną i ciekawą osobowością był Iwaszkiewicz - ile było w nim sprzeczności, zakamarków.

Nie pojmiecie, jak bardzo nas smaga duch Boży,
Który nas pęta w pracy i topi w idei,
Nowych uczy miłości i nowych nadziei,
Że zanim nowa praca serca nie uzdrowi...

Ten wiersz kierowany był do "przyjaciół Francuzów", ale dla mnie to wytrych do ciągu dalszego skomplikowanych dróg i wyborów, które były udziałem Jarosława Iwaszkiewicza i jego rodziny. Praca w polskim poselstwie w Kopenhadze (później Brukseli) i rozchodzenie się dróg z żoną. Decyzji Rady Rodzinnej! Choroba Anny, aborcja - umieszczanie jej w kolejnych zakładach dla chorych umysłowo, ubezwłasnowolnienie, faktycznie odsunięcie Jarosława od spraw finansowych w Stawisku. Z czasem wybuch "sprawy Lenczewskiego"! To jest niesamowite, jeżeli po tylu latach jest ona w stanie nami poruszyć."Owa fabuła - pisze Romaniuk - przypominająca powieść kryminalną pośledniej jakości, wydarzyła się naprawdę". O co chodzi? A - nie zdradzę. Dorzucę tylko jako komentarz taki wyciąg z jednego z listów:"Trzeba zlikwidować część majątku, co jest bardzo trudne ze względu na Radę Rodzinną etc. Wszystko jest na mojej głowie i jestem zajęty od rana do wieczora".
"Dziwią się w Warszawie, że nie wróciłem na pogrzeb, a ja najpierw żałowałem, że nie mogłem tam być,a le teraz jestem prawie zadowolony, że nie uczestniczyłem w tych uroczystościach, które mogły być wzruszające, ale które budzą we mnie pewien sprzeciw" - to pokłosie echa po śmierci kuzyna-kompozytora, Karola Szymanowskiego. W jednym liście wręcz zarzucał: "Uroczystości  żałobne w Warszawie i Krakowie wydają się tragiczną komedią po tym wszystkim, co ten człowiek przecierpiał za życia".
Iwaszkiewicz, mąż Lilpopówny, liczący każdy grosz? Jeśli ktoś tylko przejrzy bogactwo ikonograficzne biografii musi zajrzeć na strony 492-493. Tam faksymilia kartek kalendarza ze stycznia 1936 - rozliczenie (?): przychody i rozchody. Czytaj: komu i ile był winien, na co wydał 242 złotych.
Komu bliskie są dzieje polskiej inteligencji w burzliwym okresie 1894-1939 (dla mnie to czas dorastania części moich pradziadków) musi sięgnąć po książkę Radosława Romaniuka. Znajdziemy w tym osobliwym CV wszystko: miłość (w różnych odcieniach), wojnę (a właściwie wojny), Kresy, szlacheckie dwory, tułaczkę, kształtowanie się artystycznej duszy. Romaniuk prowadzi nas przecież również pomiędzy prozą i poezją Iwaszkiewicza. Daje liczne przykłady, jak życiowe doświadczenie odbijało się na kartach nowel, opowiadań, strof! Że nie skupiłem na tym swego pisania? Taka już moja maniera. Przyznaję, że coraz bardziej intryguje mnie Iwaszkiewicz. Zresztą sami widzicie: żadnemu rodzimemu prozaikowi nie poświęciłem tyle miejsca, co autorowi "Brzeziny". O tym, jak się kształtowała - jest, zapewniam, nawet dość drobiazgowo. Dlatego uważam, że "Inne życie..." (tytuł nie przypadkowy!), to cenny nabytek każdej szanującej się biblioteki. Już nie mogę się doczekać tomu 2. Kiedy będzie?... Zaliczcie mnie do tych, którzy już na niego czekają.

Rokitna - 100 rocznica - 13 VI 1915 r. - Gloria victis!

$
0
0
Rzucili szaleńcy na szalę swój los -
I poszli na druty, bagnety!
Z pogardą dla śmierci,
Nie wiedząc, że czas
Zatrzymał już dla nich zegary!...

Oszukałem przed laty moich kolegów-rówieśników.Zaśpiewałem im (na Wawelu) strofkę, którą otworzyłem to pisanie i wmówiłem im, że to jest legionowa pieśń o szarży 2 szwadronu II Brygady Legionów pod ROKITNĄ z 13 czerwca 1915 r. Uwierzyli? A mieli inne wyjście? W końcu sypałem tyloma innymi cytatami z czasów Wielkiej Wojny (np. J. Mączki lub E. Słońskiego), że nie mogli kwestionować. Hm... Tak, tych kilka linijek, to dla mnie małe spojrzenie na szarżę sprzed stu laty. Tylko, że te słowa, to twór... mojej, nastoletniej wyobraźni. Tą zwrotkę naprawdę udaje się wyśpiewać na melodię "Szarej piechoty". Mam nadzieję, że ta moja mistyfikacja (?) będzie mi darowana, bo w dobrej wierze... Tak, chciałem, żeby zapadła im w pamięć nazwa:  R O K I T N A .

Kasper Żelechowski "Rotmistrz Wąsowicz" - zbiory autora blogu

W styczniu 2013 r. na tym blogu pojawił się tekst pt. "Bohater spod Rokitny", poświęcony mogile Jerzego Rastawickiego w Bydgoszczy. Wykorzystałem wtedy część swoich zasobów bibliotecznych. Niemal skorzystałem z wszystkiego, co miałem pod ręką. Od tego czasu nie wzbogaciłem się o nic nowego w tej materii. Nie chcę tu robić skrótu z tamtej pracy. Bo chyba odrobiłem ją sumiennie. Przypomnę tylko kilka tekstów źródłowy - nie każdy chce szukać tam "po starociach"...

Szarża pod Rokitną - zbiory autora blogu
Jan Dunin Brzeziński "Rotmistrz Legionów Polskich. Wspomnienia z lat 1914-1919"tak napisał o skutkach szarży pod Rokitną: "Straszny był widok, kiedy zwożono trupy z całego szwadronu. Z pozostałych przy życiu najstarszy był szwagier mój wachmistrz Rostworowski". O dowódcy ataku rotmistrzu Zbigniewie Dunin Wąsowiczu czytamy tam: "...miał wówczas silną gorączkę, gdyż przed jakąś godziną dopiero przyjechał, ruszył do ataku, lecz kierunek zmienił i przez to zamiast z flanki zaatakował druty i rowy na wprost. Niech sobie różnie ludzie tłumaczą, ja tutaj podaję gołe fakty i w ogóle relację moją zupełnie bezstronnie prowadzę". 
Moje pisanie mijałoby się z celem, gdybym nie znalazł jednak czegoś nowego. Na szczęście (?) dwa lata temu pominąłem książkę Janusza Ciska i Marka Ciska "Do niepodległości", którą w 2008 r. wydał Świat Książki. Tam znalazłem cytat, który przytaczam bez skrótów. Niestety Autorzy nie podali źródła, z którego ów zaczerpnęli: "Na swym koniu Oceanie przeskoczył [porucznik Jerzy Topór-Kisielnicki - przyp. KN] jeszcze rów otaczający redutę, ciął szablą po rosyjskich bagnetach sięgających jego piersi i spadł na ziemię śmiertelnie ranionego konia. Ze złamaną szablą i rewolwerem w dłoni krzyczał do Rosjan: «Zdajsia, zdajsia». Grupka piechurów rzuciła broń, ale wtedy nadbiegł rosyjski chorąży i strzałami ze swego nagana przywrócił dyscyplinę w oddziale. Porucznik Topór-Kisielnicki, już wcześniej raniony, ponownie został trafiony kulą, odrzucił złamaną szablę i bronił się strzelając z rewolweru, w końcu, kilkakrotnie pchnięty bagnetem, padł i nie podniósł się".

W. Kossak "Szarża pod Rokitną"
I jeszcze jedno przypomnienie ze stycznia - uczestnik szarży Jerzy B. Świdziński wspominał tak 13 czerwca 1915 r.: "Błysnęła w słońcu stal. Jeszcze szliśmy kłusem, teren podnosił się z lekka w górę, kopyta koni twardo uderzały o wyschniętą, spieczoną długimi upałami ziemię. (...) Wyszliśmy w galopie na szczyt wzniesienia, przed nami były rowy strzeleckie rosyjskie i od razu dostaliśmy ogień. nic już nie mogło nas powstrzymać".
W albumie "Legiony Polskie" autorstwa Michała Klimeckiego i Władysława Klimczaka (wydanego przez Bellonę w 1990 r.) znajdziemy taką ocenę szarży: "Poległo piętnastu, ośmiu zaginęło, trzydziestu trzech odniosło ciężkie rany. Szarża nie przyniosła rezultatów, gdyż nikt nie zdecydował się pchnąć za ułanami Wąsowicza szwadronu stojącego w odwodzie i piechoty". Smutny bilans? Na otarcie łez ci sami autorzy dodają: "Szarża pod Rokitną pozostawiła po sobie legendę. do dziś uważana jest za najwybitniejszy polski epizod kawaleryjski z Wielkiej Wojny. Ze względu na straty, jakie poniósł szwadron, oraz nietypowy dla kawalerii teren walki obserwatorzy i potomni przyrównywali ją do Somosierry z 1808 roku".

Dekorowanie uczestników szarży...
29. lat później inni polscy żołnierze zdobyli (już bez użycia koni) wzgórze Monte Cassino. To po tych krwawych walkach powstała pieśńFeliksa Konarskiego (Ref-Rena)  "Czerwone maki na Monte Cassino" , w której znajdziemy taką zwrotkę:

Runęli przez ogień straceńcy!
Niejeden z nich dostał i padł...
Jak ci,  z Somosierry, szaleńcy!
Jak ci, spod Rokitny, sprzed lat!
Runęli impetem szalonym
I doszli!... I udał się szturm!...

A tak  żegnał poległych towarzyszy walki , ranny w tym boju,wachmistrzStanisław Sokołowski: "Oto nasi towarzysze – wysłani na śmierć, jechali z całą tego świadomością, lecz ani jeden nie zawrócił konia… odnowili tradycję polskiego ułana sprzed stu lat. Ponieśli śmierć bohaterską… Patrząc na nią, niech wszyscy, wszyscy wrogowie nasi wiedzą i pamiętają o tym, do czego Polak jest zdolny… Ufajmy, że przelana krew na marne nie pójdzie…".

Cmentarz Rakowicki - Kraków - grób bohaterów spod Rokitny - autor blogu (1998)
PS: Najnowsze "Mówią Wieki" położyły nacisk na inną rocznicę: 200 - bitwy pod Waterloo. Rokitnie poświęcono artykulik sygnowany inicjałami A.B. pt. "Somosierra 2.0". Cytuję za nim fragment rozkazu nr 133 Komendy Legionów Polskich, który ogłosił feldmarschalleutnant Karol Trzaska-Durski: "W dniu 13 czerwca 1915 roku pod Rokitną na polach Bukowiny nieśmiertelną chwałą okrył się 2-gi szwadron naszej kawalerii [...]. Żołnierze! Patrzcie na bohaterską śmierć rotmistrza Dunin-Wąsowicza, poruczników Topora i Włodka, wachmistrzów Nowakowskiego i Adamskiego". 

Magna Charta Libertatum - 15 czerwca 1215 r. - 800 lat prawa...

$
0
0
"Jan z Bożej łaski król Anglii, pan Irlandii, książę Normandii iAkwitanii oraz hrabia Andegawenii przekazuje pozdrowieniearcybiskupom, biskupom, opatom, hrabiom, baronom,justycjariuszom, zarządcom obszarów leśnych, szeryfom,stewardom, dworzanom, wszystkim baliwom i wszystkim swoimpoddanym. Niechaj wam będzie wiadome, że z boskiegonatchnienia i dla zbawienia duszy naszej oraz wszystkich naszychprzodków i dziedziców ku czci chwale bożej i dla wywyższeniaświętego Kościoła oraz ulepszenia naszego królestwa zaradą czcigodnych ojców naszych: Stefana arcybiskupa z Canterbury-prymasa całej Anglii, a kardynała świętego rzymskiego Kościoła;Henryka arcybiskupa Dublina oraz biskupów: Williama z Londynu,Piotra z Winchesteru, Joscelina z Bath i Glastonbury, Hugona zLincoln, Waltera z Worcester, Williama z Coventry i Benedykta zRochester, dalej magistra Pandulfa - subdiakona i dworzaninapapieskiego, brata Emeryka- mistrza krajowego zakonu  Templariuszów w Anglii oraz szlachetnych mężów: WilliamaMariscalla- hrabiego Penbroku, Williama - hrabiego Salisbury,Williama hrabiego Warenne, Williama hrabiego Arundel, AlanadeGaloway- konstabla Szkocji, W arena syna Herolda, Piotra synaHerberta, Huberta de Burgh seneszala Piotra, Hugona de Neville,Mateusza syna Herberta, Tomasza Basseta, Alana Basseta, Filipad'Albini, Roberta de Ropeslay, Jana Mariscalla, Jana syna Hugona iinnych naszych wiernych poddanych" - taką preambułą rozpoczyna się jeden z najważniejszych dokumentów w historii Anglii. Tak, Magna Charta Libertatum, czyli Wielka Karta Swobód. Jan bez Ziemi /John the Lackland / Jean sans Terre , najbardziej znienawidzony król angielski ugiął się pod ciężarem żądań swoich baronów. Skapitulował! 

"Ani my, ani też nasi baliwowie nie zagarną żadnejposiadłości lennej ani dochodów z tytułu jakiejkolwiekzaległości jak długo ruchomości dłużnika wystarcząna pokrycie tej zaległości, tak długo również poręczycielenie będą pociągnięci do pokrycia długu, dopókiwłaściwy dłużnik posiada odpowiedni środek i dopierogdy właściwego dłużnika nie będzie stać na zapłatę, poręczycielestaną się odpowiedzialni za dług i jeśli zechcąobejmą ziemię i dochody dłużnika i zatrzymają dopókinie uzyskają zadośćuczynienia za wydatki jakie za niegopokryli, chyba że właściwy dłużnik wykaże, że wywiązałsię wobec swoich poręczycieli" - czytamy w jednym z artykułów.
Często mamy pretensje do naszych monarchów (od Ludwika Węgierskiego zaczynając na Jagiellonach kończąc), że obsypywali rycerstwo przywilejami. Tym samym ograniczano władzę monarszą. Tak rodziły się zręby i jeden z filarów "złotej wolności szlacheckiej". Jakie były tego konsekwencje? Rzeczpospolita poznała je w XVIII w. Skutki cały czas ciążą na nas jeszcze w XXI w. Oto trwałość historycznych zaszłości. Dlaczego więc swobody Karty nie zniszczyły Anglii?...
"Ani podatek tarczowy ani zasiłek pieniężny nie będąnakładane w naszym królestwie jak tylko poprzez uchwałę Radyogólnej naszego kraju, chyba że chodziłoby o środki na wykupienienaszej osoby z niewoli, lub na pasowanie na rycerza naszego synapierworodnego, lub na wydanie po raz pierwszy za mąż naszej pierworodnejcórki, a i wówczas zasiłek na ten cel winien być umiarkowany, a w podobny sposób dziać się ma z zasiłkiempobieranym od miasta Londynu"- czytamy dalej. 

"Człowiek wolny nie może być ukarany za wykroczenieinaczej jak tylko stosownie do rodzaju czynu,zaś za wielkie przestępstwo według jego charakteru, zwyłączeniem odpowiedzialności całym majątkiem; równieżi kupiec w ten sposób zachowa swój towar, a podobniei wieśniak zachowa swój inwentarz jeśli dostąpią naszegomiłosierdzia i żadna z wymienionych kur nie możebyć wymieniona inaczej, aniżeli po złożeniu przysięgi przezszanowanych mężów z tej okolicy"- oto początki wyłaniających się podstawowych praw... człowieka! dla niektórych brzmi, to niemal kosmicznie, ba! jak jakaś herezja? Gdzie XIII wiek, a gdzie nasza współczesność. Na  tym polega potęga historii - jej cień pada na nas wyraziście!... Nie gódźmy się na jej nieznajomość. Bo przy tym jest taka piękna...
"Wszystkie lasy, które za naszego panowania zostały poddane prawu leśnemu, mają być natychmiast od niego uwolnione, a to samo ma dotyczyć brzegów rzek, nad którymi za naszego panowania ograniczono użytkowanie" - w pewnym momencie imię króla Jana  zaczęto wiązać z postacią niejakiego Roberta z Sherwood, czyli Robin Hooda! Ktoś tak nazywający się (zapisywane w różnych wersjach) - miał istnieć naprawdę, kilka lat po zgonie JKM. Sir Walter Scott stworzył dzielnego Ivanhoe'a. Losy tegoż (a jakże i Robin Hooda) splótł z wrednym Plantagenetem.


"Skoro zaś my, na chwalę Bogu i dla ulepszenia naszego królestwa oraz w celu skuteczniejszego uśmierzenia sporu powstałego między nami i naszymi baronami, udzieliliśmy tych wszystkich wyżej wymienionych przywilejów, pragnąc by cieszyły się one pełną i trwałą mocą po wieczne czasy, dajemy im i udzielamy następującej  gwarancji, opatrzonej naszym podpisem: mianowicie niechaj baronowie wybiorą według życzenia dwudziestu pięciu baronów z królestwa, którzy ze wszystkich sił winni przestrzegać, baczyć oraz czuwać nad przestrzeganiem pokoju i swobód, których im udzieliliśmy i tym niniejszym przywilejem naszym potwierdziliśmy, w szczególności w taki mianowicie sposób, że jeśli my albo nasz justycjariusz, albo  baliwowie nasi, albo którykolwiek z naszych dworzan w czymkolwiek względem kogoś zawinimy, lub naruszymy któryś z warunków pokoju względnie gwarancji i o naruszeniu tym dowiedzą się czterej z wymienionych wyżej dwudziestu pięciu baronów, wówczas ci czterej baronowie winni zgłosić się do nas lub naszego justycjariusza, gdybyśmy się znajdowali poza granicami kraju i przedstawić nam nadużycie, a następnie winni prosić nas, byśmy owe nadużycie kazali bezzwłocznie naprawić. A jeśli my nie naprawimy nadużycia, albo jeżeli w wypadku naszej nieobecności nasz justycjariusz nie naprawi go w ciągu czterdziestu dni licząc od czasu, kiedy to nadużycie zostało przedstawione nam, względnie w przypadku naszej nieobecności naszemu justycjariuszowi, wówczas wspomniani czterej baronowie przedłożą ową sprawę reszcie owych dwudziestu pięciu baronów i ci wraz z ogółem mieszkańców całego kraju będą nas przymuszać i cisnąć wszelkimi dostępnymi dla nich sposobami, a mianowicie przez zabór zamków, ziem, posiadłości i inne dostępne im środki, dopóki wedle ich orzeczenia nie zostanie naprawione nadużycie, przy czym winna być zachowana nietykalność naszej osoby, naszej królowej i dzieci naszych; a kiedy to zostanie naprawione, winni nam okazywać posłuszeństwo, jak to uprzednio czynili" - tak brzmi, we fragmencie, jeden z najważniejszy i najdonioślejszych (w skutkach i najdłuższy)  punktów wiekopomnego dokumentu. Tak, można było wypowiedzieć posłuszeństwo królowi! Poprzednicy przewracali się w swych grobach!


Jan bez Ziemi (1199-1216), syn Henryka II i Alienor z Akwitanii, brat Ryszarda I Lwie Serce -  zaliczany jest do grona najniekochańszych monarchów Albionu! Niechęć do niego sprawiła, że mimo upływu setek lat, wstępujących na tron nowych dynastii żaden król nie otrzymał imienia Jan / John! Wiarołomny monarcha szybko naruszył podpisane przez siebie prawa (jeden z pergaminów po prostu zniszczył!), co stało się pretekstem do wybuchu kolejnej wojny domowej!... A solennie w ostatnim punkcie deklarował: " Tak z naszej strony jak i ze strony baronów zaprzysiężone, że wszystko to, co wyżej wymieniono będzie przestrzegane w dobrej wierze i bez podstępu". 

O śmierci monarchy krążyły różne wersje -jedna z nich przekonuje nas, że winne było po prostu... łakomstwo. Władca miał świeżo zjedzone owoce (brzoskwinie?) popić skwaśniałym winem. Biedak dostał tak ostrego rozstroju żołądka, że przypłacił go życiem. Jaka by nie była przyczyna - nic nie zmienia faktu: 800 lat temu pozostawił potomnymogromnej wagi dokument: Magna Charta Libertatum!

Smakowanie Bydgoszczy (19) - krasnoludki są na świecie!...

$
0
0
Czy to bajka, czy nie bajka,
Myślcie sobie, jak tam chcecie.
A ja przecież wam powiadam:
Krasnoludki są na świecie!

Kto z nas nie wierzył w istnienie małych ludzików w czerwonych kubraczkach, spiczastych czapeczkach i koniecznie z brodami? Raczej nie używaliśmy określeń skrzat. Jedynego jakiego znam (i pewnie moi rówieśnicy, tj. 50+) i pamiętam, to  bohater bajki/teatrzyku Dzięcielinek. Krasnalkami byli ulubieńcy czechosłowackiego serialu "Bajki z mchu i paproci / Pohádky z mechu a kapradí" - Żwirek i Muchomorek (Křemílek a Vochomůrka). Mamy i my narodowe krasnale, choćby Błystka, Biedronka, Żagiewka czy uczonego kronikarza Koszałka-Opałka. Mamy ich, jak na dłoni w bajce Marii Konopnickiej "O krasnoludka i sierotce Marysie".


Całe pokolenia wychowały się na tej bajce. W końcu wyszła spod pióra naszej wielkiej pisarki, Marii Stanisławy z Wasiłowskich Konopnickiej (1842-1910). Powiecie: archaizm! zabytek! przeżytek! Zgodzę się z każdym z tych zarzutów. Sprawdźcie na stronach internetowych, które publikują cały tekst. Co zauważmy? Mnogość przypisów. Rzucę kilka przykładów słów (znaczeń), których nie tylko nie zrozumie dziecko XXI wieku, ale już i rodzic z lat 80-tych XX w. nie będzie pojmował: opończa, kornie odpowiada, zwiedziały się,  gawiedź, kokosza, pokurcie, animuszować, łątka, postrzyżyny, na gęślikach grać.
    
    Naród wielce osobliwy.
    Drobny - niby ziarnka w bani:
    Jeśli które z was nie wierzy,
    Niech zapyta starej niani.

Po, co ja tu to wszystko ględzę? Co ma tytuł cyklu wspólnego z tym tu pisaniem? A, to że pojechałem sobie moją "Ukrainą / Украи́на" na Szwederowo z chęcią utrwaleni pomnika Marii Konopnickiej. Dzieło artystki rzeźbiarza, pani Krystyny Panasik jest od lat ozdobą pewnego skweru. Tylko, że nie składało się bym uwiecznił to urokliwe dzieło plastyczne. No to wreszcie dopełniłem tą zaległość...


Ale, ale... - powiecie: gdzie pani Maria na tych zdjęciach? Będzie na końcu. Dlaczego? Bo dostrzegłem inne dzieło. Tym razem zaklęte w drzewie! Rzeźba sygnowana tylko"WYKONAŁ M. KUFEL 2012". Obok inskrypcja: "SZWEDEROWIACY MARII KONOPNICKIEJ 2012". No i odpłynąłem na kilka minut...

    Pod kominem - czy pod progiem-
    Wszędzie ich napotkać można:

    Czasem który za kucharkę
    Poobraca pieczeń z rożna…

Tak, dla tych drewnianych gęb, które mnie witały! Do tych gąsek, które pogodnie pasły się u ich stóp. Sierotka Marysia tylko jakaś taka poważna?...



Innymi słowy: to nie prawda, że krasnale są tylko we Wrocławiu (oj! muszę i o nich napisać, bo wakacje, to najlepszy czas na takie tematy!)! Czekaj na nas na bydgoskim Szwederowie! Dzielnicy w Bydgoszczy wyjątkowej, bo 100. lat temu zamieszkałej prawie wyłącznie przez Polaków. Nie zapominajmy, to był zabór pruski, a miasto nazywało się "Bromberg". Po tych samych ulicach biegał mój pierwszy, bydgoski przodek dziadek Stanisław...


Fajnie jest spotkać krasnoludka! Nawet, kiedy ma się już owo 50+. Nie wiem komu bardziej dziękować: Marii Konopnickiej czy rzeźbiarzowi panu Mirosławowi Kuflowi, który zamienił strzaskaną (i gotową do wyrębu?) topolę w cudowne dzieło sztuki. Odnalazłem na stronie  internetowej bydgoskiej mutacji "Gazety Wyborczej" wypowiedź rzeźbiarza: "Wiele razy musiałem przerywać robotę. Ale opinie były bardzo pochlebne, w dodatku rozdałem dużo numerów telefonów, bo wiele osób chciałoby mieć we własnym ogródku rzeźbę w drewnie. [...] Na początku miały być trzy krasnoludki, potem cztery, skończyło się ostatecznie na wszystkich siedmiu". 


Syćmy więc wzrok szwederowskimi krasnalami!  Jeśli wzbudzą w nas uśmiech i radość, to chyba o to chodziło mieszkańcom pobliskiego wieżowca, bo to oni wpadli na pomysł uczynienie z topoli rzeźby. A Maria Konopnicka nieopodal siedzi i czyta gromadce dzieci "O krasnoludkach i sierotce Marysi".


Zresztą myślcie, jako chcecie,
Czy kto chwali, czy kto gani,
Krasnoludki są na świecie!
Spytajcie się tylko niani!

Waterloo - ostatni dzień herosa - 18 VI 1815 r. / Waterloo - le dernier jour du héros - 18 juin 1815.

$
0
0
"Sire, wiele Ci zawdzięczam, ale największą łaską, jaką możesz uczynić dla mnie, jest pozostawienie mnie pułkownikiem mego pułku lansjerów, który mam nadzieje poprowadzić do zwycięstwa. Generał Damon właśnie powiedział mi, że zostałem mianowany generałem. Odmawiam tego stopnia. Niech wielki Napoleon mi wybaczy! Stopień pułkownika jest dla mnie wszystkim"- taki list skierował 17 VI 1815 r.  do Napoleonapułkownik Jean-Baptiste Joseph Sourd (1775-1849). Swe bohaterstwo przypłacił sześcioma ranami (trzy cięcia szablą w jedną rękę) i amputacją kończyny. Nie mógł ze zrozumiałych względów służyć swemu Cesarzowi w decydującym starciu następnego dnia - pod Waterloo. Nie dość, że armia francuska traciła doskonałego dowódcę, to jeszcze przeciwko niej sprzysięgła się pogoda! "W decydującą noc z 17 na 18, wojsko musiało biwakować w śmierdzącym i dymiącym błocie, pośród rozmytych domów, bez schronienia i żywności"- wspominał jeden ze świadków roku 1815! Cesarz miał powiedzieć: "Czemuż nie mam mocy Jozuego, by choć na trzy godziny zatrzymać ruch Słońca?". Pogoda nie po raz pierwszy miała zadecydować o losach bitwy, narodów, Europy:"Zmęczenie ludzi, wyczerpanych złą pogodą - przypomina Jean Tulard - grzęźnięciem w błocie i brakiem zaopatrzenia, nie pozwalało Napoleonowi na dokonanie jakichkolwiek manewrów, zaś nasiąknięty wodą grunt zmusił go do odłożenia ataku na następny dzień, 18 czerwca w południe. W rezultacie opóźnienie to zgubiło Napoleona, pozwoliło bowiem Prusakom [...] pojawić się znienacka na polu bitwy i spowodować klęskę wojsk francuskich".  Czyżby Cesarz zapomniał o tym, co kiedyś mówił:"Mogę stracić zwycięstwo, ale nigdy nie stracę ani minuty"?

Cesarz
"Człowiek, który był posępny pod Austerlitz, wesoły był pod Waterloo. Najwięksi wybrańcy losu popełniają takie omyłki. Nasze radości są utkane z cienia. Ostatni uśmiech należy do Boga"- tak odmalował Cesarza Victor Hugo na kartach swej wiekopomnej powieści "Nędznicy". Przypomnę ocenę pisarza, jaką już zacytowałem w "Myślach znalezionych (8)", na temat przeciwnika, z którym przyszło się zmierzyć Francuzom na belgijskiej ziemi: "Jeśli coś należy podziwiać w bitwie pod Waterloo, to Anglię, angielską stanowczość, angielską dzielność, angielską krew; niech nam Anglia pozwoli powiedzieć, że najwspanialsza w tym boju była właśnie ona sama: jej wojsko, nie jej wódz". Okazuje się, że nie jestem odosobniony w wyciąganiu cytatów z "Nędzników". Proszę zerknąć do monografii "100 dni" Dominique'a de Villepin'a!... Nie ukrywam, że jest mi teraz bardzo pomocna w moim pisaniu. Acz to nie jedyny volumen, po którego sięgam."Półka napoleońska"bogata u mnie...
Bezlitosną ocenę dowódcy-Napoleona dał w swej książce Vincent Cronin. Chyba warto przytoczyć tu dwie jego opinie: "Tego ranka Napoleon zachowywał się nie jak wielki generał, ale jak emerytowany oficer, którego nagle powołano do wojska i który od nowa musi się przystosować do wojennych warunków". Druga nie pozostawia złudzeń, Cesarz zgrzeszył najpoważniej, jak może wódz: "...nie docenił Anglików, i to nie tylko prostych żołnierzy, którzy, ku jego zaskoczeniu, nie tracili pod ogniem zimnej krwi i orientacji, ale również samego Wellingtona". Pycha i pewność siebie (w swoją gwiazdę, Opatrzność czy diabli wiedzą w co jeszcze!) srodze zemściła się na "małym kapralu" i jego wojsku! Czy nie wiedział tego, o czym po latach napisał Hugo: "Obaj dowódcy dokładnie przestudiowali równinę Mont-Saint-Jean zwaną dziś równiną Waterloo. Przed rokiem już Wellington, przewidując wnikliwie, że równina ta może stać się polem wielkiej bitwy, starannie zbadał teren". nieprawdopodobna przenikliwość i... proroczość? 

Arthur Wellesley, 1. książę Wellington - Iron Duke
Angielskie wojska miały to szczęście, że Wellingtonowi, jak podaje jego biograf Christopher Hibbert, "...udało się przynajmniej rozstawić armię na pozycjach mniej więcej takich, jakie mu odpowiadały, na wzgórzach łagodnie opadających ku pozycjom nieprzyjaciela, zapewniającym schronienie i kryjącym oddziały za granią".  Zaraz też cytuje swego bohatera: "Teraz Bonaparte zobaczy, jak generał sipajów potrafi bronić swoich pozycji". Proszę zerknąć (dla ciekawości) do opasłego tomiska Alfreda Manfreda pt. "Napoleon Bonaparte" i uświadomić sobie skażenie historiografii radzieckiej (sowieckiej). Oto, co ów napisał o Arthurze Wellesleyu, 1. księciu Wellingtonie: "Wellington nie był geniuszem wojny, jak go później przedstawiano; Marks nie bez podstaw mówił o nim jako o przeciętności". Po co tu mieszać "ojca komunizmu"? Już ciekawsze jest to zdanie, godne chyba zapamiętania: "Miał jednak spryt: wgryzł się w ziemię i trudno go było wyprzeć z zajętych pozycji".


Ośmiogodzinna batalia miała ostatecznie przekreślić los Cesarstwa i  przetrącić kark jego orłowi! Nie wiem (nie spotkałem się!) czy pruski feldmarszałek Gebhard Leberecht von Blücher doczekał się polskiej (lub w Polsce wydanej) biografii. Niestety, na całej linii zawiódł marszałek Emmanuel de Grouchy - za to stary wódz pruski spełnił obietnicę: "Przybędę nie tylko z dwoma korpusami, ale z całą moją armią". Taki list dotarł do Anglików 17 czerwca, rano 18 czerwca Blücher deklarował się: "Proszę, by przekazał pan w moim imieniu księciu Wellingtonowi [zwracał się do Karla von Müfflinga - przyp. KN], że mimo choroby stanę na czele mych wojsk by zaatakować prawe skrzydło nieprzyjaciela jak tylko Napoleon przystąpi do bitwy. Jeśli dzień minie bez ataku francuzów, sądzę że zaatakujemy razem jutro". Tego "jutro" już nie będzie. 19 czerwca będzie już po bitwie, po Napoleonie, ba! pierwszym dniem świętowanego triumfu koalicjantów... Zaskakujące, że los Europy miał zależeć od dowódcy, o którym  w książce Andrew Uffindella czytamy m. in.: "Feldmarszałek [...] bywał do tego stopnia niezrównoważony, że zdawało mu się, iż jest w ciąży ze słoniem".Karl  von Müffling zapewniał angielskiego sojusznika, Wellingtona: "Może pan być pewny jednego: jeśli książę zgodził się na wspólną operację, dotrzyma słowa, choćby nawet miał przez to doprowadzić do zagłady całej pruskiej armii". Nie pomylił się.

Feldmarszałek Gebhard Leberecht von Blücher - Marshall Vorwärts
Tylko, że 18 dnia szala zwycięstwa przechylała się na różne strony. Wellington był bliski klęski. Jak inaczej odbierać takie jego słowa, kiedy kolejne ataki Francuzów masakrowały jego szeregi: "W takim razie niech zginą wszyscy na miejscu. Nie mam już więcej posiłków. Niech zginą wszyscy co do jednego, ale musimy utrzymać się, dopóki nie nadciągnie Blücher".
Dla Anglików punktem honoru stała się heroiczna obrona Hougoumont. Wielu analityków wojskowości jest zdania, że związanie tam wojsk Hieronima Bonapartego (było nie było 13 000 żołnierzy) - stawało się zaczynem klęski wobec tego, co działo się na głównym teatrze walk. Mamy doskonałe źródło z tego miejsca: listy szeregowca Williama Wheelera, który 23 czerwca pisał do rodziny (dwa listy, albo tyle przetrwało do naszych czasów?): "Przed nami, nieco na lewo, stała farma Hougoumont, zasypywana przez Francuzów ogniem z dział, kartaczy i muszkietów. Budynki wkrótce zaczęły płonąć i bitwa stała się jeszcze bardziej zajadła. Nigdy chyba  żadna pozycja nie była tak wściekle atakowana i tak skutecznie broniona; zajmujący ją żołnierze zasłużyli na wieczną sławę".  W kolejnym bez żenady wspomina choćby o... zdzieraniu galonów z zabitych francuskich huzarów! Chciałoby się w 100% zacytować całość! Tu zostawiam tylko wyjątki : "Bitwa była teraz jeszcze bardziej zażarta. widzieliśmy większość szarż, jakie przypuszczały oddziały kawalerii obu armii. Nigdy dotąd nie oglądałem tak długotrwałych walk, toczonych przez tak potężne jednostki kawalerii.[...]  Podczas jednej z takich szarż kawalerzyści francuscy rozpędzili się nadmiernie i nie mogli zawrócić, nie narażając się na kule naszej piechoty. [...] Obserwując ich od dłuższej chwili, byliśmy przygotowani i otworzyliśmy ogień. Wszystko odbyło się w mgnieniu oka. Zanim załadowaliśmy na nowo broń, dym rozwiał się i ujrzeliśmy tylko jednego Francuza, pędzącego grzbietem wzniesienia, tuż przed linią naszych wojsk". Wcześniej wspomniał, że ten oddział stanowiło około... stu kirasjerów!


Obrona Hougoumont.
Wellington własnym przykładem dawał dowody męstwa i determinacji. widział łamiące się szyki sojuszników, realna stawała się groźba ucieczki część jego wojsk! inny angielski żołnierz tak wspominał księcia-wodza:"...pocisk padł w szeregi naszych grenadierów, wstrzymał konia, żeby zobaczyć skutki. Wybuch rozerwał niektórych na kawałki, a on tylko ściągnął cugle wierzchowca, najwyraźniej równie mało dbając o ich los, co o własne bezpieczeństwo". Przyznaje, że ufano mu bezgranicznie, ale... "go nie kochano"? Podziwiać tylko opanowanie i swoistą pewność siebie (i losu, a może opatrzności boskiej?). Umiał zagrzewać do walki, skoro kto zanotował jego bojowe okrzyki: "Trzymajcie się do ostatniego, chłopcy. Nie mogą nas pobić. Co powiedzą w Anglii... Walcie, panowie, próbujcie, kto dłużej wytrzyma...".
V. Hugo pisał o Cesarzu: "Napoleon należał do tych geniuszy, których żywiołem jest grom. Trzymał już w ręku piorun". Tylko, że Gromowładny chwilami nie panował nad swoją armią! Warto chyba zerknąć do "Pustelni parmeńskiej" Stendhala i wczuć się w entuzjazm Fabrycego: "...miał wielką ochotę puścić się za eskortą cesarza i wmieszać w nią. Cóż za szczęście jechać w trop tego bohatera, walczyć tuż za nim! Wszak na to przybył do Francji". Pewnie, że jest i obraz krwi, śmierci: "Usłyszał za sobą nagły krzyk: to dwaj huzarzy padli ugodzeni kulami; kiedy się obejrzał, byli już dwadzieścia kroków za eskortą. Ujrzał rzecz straszną: zakrwawionego konia, który siał na roli plącząc nogi we własnych wnętrznościach [...]. Krew spływała do błota".

Francuzi atakują Hougoumont.
Trudno nie podziwiać marszałka Michaela Neya! W czasie bitwy zabito pod nim... pięć koni! Dlaczego i on zawiódł Napoleona? Okazał się gorączka! Nie przypadkowo zarzucano mu swoistą niesubordynację? To przecież Cesarz w rozmowie z marszałkiem NicolasemSoultem miał się o nierozważnej szarży "Rudzielca" wyrazić:"Ten przedwczesny ruch może się okazać zgubny w skutkach". Na co właśnie książę Dalmacji odrzekł: "Ney nas skompromitował, tak samo, jak pod Jeną". Nie starczy być odważnym! Gdzie rozwaga i umiejętność przewidywania: "Ney, oszalały - czytamy na kartach "Nędzników" - wzniosły wielkością dobrowolnej śmierci, nadstawiał pierś na wszystkie ciosy tej zawieruchy. Ubito pod nim piątego konia. A on, zlany potem, z płomieniem w źrenicy, z pianą na ustach, w rozpiętym mundurze, z epoletem przeciętym uderzeniem szabli jakiegoś horse-guard, z gwiazdą wielkiego orła wgiętą od kuli, zakrwawiony, zabłocony, wspaniały, z ułamaną szpadą w dłoni wołał: Chodźcie zobaczyć, jak ginie na placu boju marszałek Francji! Daremnie, nie zginął". Czterokrotne atakowanie angielskich czworoboków wykrwawiło, zmasakrowało jazdę dzielnego (nieobliczalnego? szalonego? - niepotrzebne skreślić) marszałka.

Atak francuskich kirasjerów na pozycje angielskie.
Jeden z angielskich żołnierzy tak wspominał te szalone szarże: "Gdy kirasjerzy pojawili się przed nami, zza naszych czworoboków wypadły grupki jeźdźców gwardii królewskiej, aby zmierzyć się z nimi. Francuzi czekali na nich, a gdy nassie byli już blisko, rozstąpiły się przed nimi szeregi wpuszczając ich do środka. Ponieważ byliśmy w pobliżu, nie mając chwilowo nic do roboty, mieliśmy sposobność zobaczyć naszych gwardzistów przy robocie".
Jakżeż celnie V. Hugo skwitował tragizm szukającego na placu boju śmierci Neya: "Nieszczęsny, tobie przeznaczone były kule francuskie!". Z wyroku JKM Ludwika XVIII Burbona  "najdzielniejszym z dzielnych" z okrzykiem "Vive la France! Camerades, visez droit au cœur!"na ustach, padł pod gradem kul plutonu egzekucyjnego! Zazdroszczę takiemu Fabrycemu, który "...pogrążony w dziecinnym podziwie, przyglądał się temu sławnemu  k s i ę c i u  M o s k w y, chwatowi nad chwaty".

Szarża marszałka M. Neya
Nie mogę się jednak powstrzymać, aby raz jeszcze nie zacytować (podbierając z innego postu), jak Victor Hugo odmalował tragiczną w skutkach szarżę francuskich kirasjerów:"Nastała chwila straszliwa. Pod kopytami koni rozwarła się ziejąca wyrwa wąwozu, niespodziewana, stroma, na dwa sążnie głęboka; drugi szereg zepchnął do parowu pierwszy, trzeci zepchnął drugi, konie wspinały się, cofały, przysiadały na zadach, przewracały i ześlizgiwały na grzbietach zrzucając i miażdżąc jeźdźców. (...) Prawie jedna trzecia brygady Dubois zwaliła się w tą przepaść".
 
"Pod kopytami koni rozwarła się ziejąca wyrwa wąwozu,..." - V. Hugo.
Decydujący cios zadał Blücher! Około trzydzieści tysięcy Prusaków odmieniło los bitwy! Oczekiwany marszałek Emmanuel de Grouchy - nie nadciągnął z odsieczą. Cesarz wierzył, że ów skutecznie rozniósł feldmarszałka? Przeliczył się. To wtedy Ney ruszył do swej śmiertelnej i... bezsensownej szarży. Tak Blücher pisał po bitwie do żony: "Wspólnie z moim przyjacielem Wellingtonem położyłem kres pląsom Napoleona. Jego armia rozgromiona, a cała artyleria, tabor, jeszcze i ekwipaże w moich rach. Właśnie mi przyniesiono znalezione w kasecie w jego powozie insygnia wszystkich orderów, które zdobył". O ile oficjalnie nie pozostawiał suchej nitki na Napoleonie, to jednak "na prywatny użytek" wyraził o nim jakże odmienną opinię:"Gdybyście przyprowadzili mi Napoleona, mógłbym go przyjąć tylko z najwyższym szacunkiem, mimo że często nazywał mnie pijanym huzarem. Jest w końcu niesamowicie dzielnym człowiekiem".  Czyż nie zaskakująca to opinia w ustach pruskiego "Marszałka Naprzód / Marshall Vorwärts"?
 
Wellington &Blücher

Los bitwy mogła odmieni Stara Gwardia? Ten poetycki rys (cytuję za D. de Villepin "100 dni", s. 406-407) pozostawił nam również V. Hugo:

Pozdrowili swego Boga stojącego wśród burzy
Usta jak jedne "Niech żyje Cesarz!" krzyknęły
I wolnym krokiem, z muzyką, bez pośpiechu
Spokojna, śmiejąc się w twarz angielskim armatom
Gwardia cesarska wkroczyła w ogień

D. de Villepin daje nam taki opis ich walki: "Ci gladiatorzy widzą jeszcze to zwycięstwo, kiedy roznoszą dwa nieprzyjacielskie bataliony przedniej straży. [...] Nagle [...] 1500 czerwonych diabłów schowanych w zbożu podnosi się i strzela z bliskiej odległości do francuskiej pierwszej linii; pada 500 żołnierzy. Ku ogólnemu zaskoczeniu Gwardia waha się". Gwardia cofa się! Gwardia ulega panice!"Ratuj się kto może!"- rozrywa karne szeregi i jedyną nadzieję na odmienienie losu tej batalii! Ney próbował zatrzymać swym przykładem pierzchnące oddziały! Krzyczy: "Chodźcie zobaczyć jak umiera marszałek Francji!". Ze zgrozą przychodzi nam czytać relację świadka tego upadku:"Oprócz Starej Gwardii, wszyscy uciekają pośpiesznie przez jaszcze, rozbite działa i wszelkiego rodzaju tabor. Niesieni przez tłum, nieczuli, depczą stosy zabitych i tratują rannych, nie słysząc ich jęków i okrzyków bólu [...]. W chaosie ucieczki żołnierze wszystkich broni są przemieszani z sobą, bez dowódców. Zrozpaczeni dowódcy uciekają bez swoich żołnierzy [...]"

Stara Gwardia...

Honoru armii broni tylko generał Pierre Cambronne! Jego "G Ó W N O !" - to najgodniejsza i najpiękniejsza demonstracja wierności na polu bitwy. "Straszliwa salwa była odpowiedzią na to słowo bez precedensu w historii. Ta garstka bohaterów została położona na ziemi gradem kul" - napisał arcybiskup Tours Georges de Barral.  Kiedy gen. Cambronne padł ranny żołnierze angielscy wiwatowali na cześć swego wodza. Wellington ostudził trochę ich zapał, wołając do nich: "Nie wiwatujcie, moje zuchy, ale idźcie naprzód i dokończcie dzieła zwycięstwa". A, co z pamiętnym "Gwardia się nie poddaj, Gwardia umiera!"? Sam Cambronne po latach dyktował:"Nie moglem powiedzieć «Gwardia umiera ale się nie poddaje!», ponieważ nie zostałem zabity i poddałem się". To chyba rozstrzyga wszelkie spekulacje na ten temat? Autorem słynnego zdania (w brzmieniu: "Gwardia nigdy się nie poddaje. Umiera!"), według arcybiskup Tours, miał być generał Claude-Étienne Michel.  Et mort à Waterloo...

"Gówno!" - generał Pierre Cambronne
Wielu historyków wskazuje na... stan zdrowia Napoleona w dniu bitwy.  Jedno nie ulegało wątpliwości, bo mógł dostrzec, to każdy obserwator: na Elbie Cesarz przytył. Małą ruchliwość przypisywano m. in. chorobie nerek, hemoroidom? Jeden z francuskich oficerów zanotował: "...podczas tej kampanii widać było wyraźnie, że znacznie mniej czasu niż dawniej spędza w siodle. Kiedy zsiadał z konia albo żeby przestudiować mapy, albo wysłać komunikaty czy odebrać raporty, członkowie jego sztabu rozstawiali przed nim mały stolik do kart i proste krzesło z tego samego drewna, na którym za każdym razem przez długi czas  siedział". Jaka by nie bała tego przyczyna okazem zdrowia Bonaparte 18 VI 1815 r. na pewno nie był. Emil Ludwig stawia kropkę nad "i", stwierdzając: "Ostatnią przyczyną, jeśli się zna wszystkie przedtem przytoczone przyczyny losu, jest starzenie się". I dalej dokłada: "Tylko jego cierpieniem hamowana dzielność nie pozwala mu w poranek bitwy pod Waterloo atakować natychmiast. [...] Ta stracona połowa dnia zgubi go". Powtarza znaną nam tezę o czasie utraconym...
"Nigdy nie zapomnę widoku, jakie przedstawiało pole bitwy około siódmej wieczorem, czułem się zmęczony  wyczerpany, nie tak wysiłkiem, co ciągłym niepokojem o życie. Nasza dywizja, która na początku bitwy stała w sile około 5000 ludzi, stopniowo zmniejszyła się do jednej linii tyralierów. Trupy żołnierzy 27 regimentu leżały w czworobokach kilka jardów za nami"- tak zapamiętał kres 18 czerwca jeden z angielskich żołnierzy i przekazał go potomnym.

Angielski czworobok
A marszałek Grouchy? Oddaję głos polskiemu znawcy epoki napoleońskiej - Marian Kukiel: "Gdy los Cesarza rozstrzygał się pod Waterloo Grouchy, wyszedłszy z Gembloux późnym rankiem skierował się na Wavre, opóźniony dzięki niepogodzie i nieudolnym zarządzeniom w czasie marszu. Słysząc działa Napoleona, [generał Étienne Maurice - przyp. KN]Gérard radzi mu zwrócić się na Mont Saint Jean, lecz Grouchy woli stosować się ściśle do rozkazów Cesarza i maszeruje na Wavre; zresztą prawdopodobnie nie zdołałby na czas nadejść na pole bitwy". Polski historyk, jak widzimy, raczej bierze w obronę marszałka. Nie przeszkadza to w tym, aby "gdybacze" wciąż odgrzewali pseudo-problem:"co by było gdyby Grouchy nadciągnął?". Stajemy wobec prostego faktu: nie nadciągnął! I szlus!... Jak lapidarnie ujął to swym piórem Victor Hugo: "Napoleon czekał na Grouchy'ego - Grouchy nie przybył. Wellington czekał na Blüchera - Blücher przybył". Zawiodła kalkulacja Cesarza, nadciągnęli Prusacy - i to jest klucz do chwały dla zwycięzców pod Waterloo.

Angielska szarża

21 czerwca Cesarz jest z powrotem w Paryżu! Nie godzi się z porażką? Nad Sekwaną wrze! Napoleona stać, aby mówić: "Nie idzie o mnie, idzie o Francję! Czy zastanawiano się nad następstwami, jeśli odejdę? [...] Ze mną Francja wydaje samą siebie! Detronizuje mnie nie wolność, ale Waterloo, strach!... Chcę być jeszcze tylko dowódcą i choćby nawet część wojska odpadła ode mnie, zastąpiłbym ją szybko robotnikami, których łatwo poruszyć do powstania!". Budził się duch spod Marengo, Austerlitz czy Wagram? Cesarz napisał do swych wiernych żołnierzy manifest, w którym czytamy m. in.:"Jeszcze jeden szturm -  i koalicja będzie rozbita! Napoleon pozna was po ciosach, które rozdzielać będziecie. Ocalcie honor i wolność Francuzów! Pozostańcie do końca tym, czym byliście przez lat dwadzieścia, a będziecie niezwyciężeni!". Rząd nie pozwoli na jego ogłoszenie!


Sięgam po raz kolejny po opinię D. de Villepin'a. W jego "100 dniach" jest cenna ocena bitwy pod Waterloo, którą warto cytować. Tym bardziej, kiedy ktoś nam zarzuci, że nie wszystko tu jest lub że przegadaliśmy "temat". Niech te słowa będą nawet usprawiedliwieniem mojej niedoskonałości narratora:"Nie ma jednego Waterloo, gdyż jest ich wiele. W zależności, w którym się znajdziemy, obraz walki nie będzie ten sam, niezależnie od bycia Francuzem czy Anglikiem, żołnierzem czy dowódca korpusu. [...] Później, historia i literatura będą mnożyć jak w odbijających się zwierciadłach różne zdania i punkty widzenia. [...] Dlatego wydaje się słuszne, jak to zresztą zasugeruje Napoleon na Świętej Helenie, ograniczyć bitwę do kilku kluczowych momentów, tak by zrozumieć jej sens, unikając przesadnego uproszczenia czy kolekcji anegdot". Na ile poszedłem tą drogą - oceńcie sami. Żałuję, że nie dysponuję opisami walk żołnierzy Blüchera. 


A jeśli kogo to nie zadowala, to poniżej podpowiadam kilka bibliograficznych przykładów. Na pewno warto zaczerpnąć oddechu bitwy i towarzyszących im okoliczności dzięki:
Cronin V., Napoleon, Warszawa 1999
Hibbert Ch., Wellington, Warszawa 2001
Hugo V., Nędznicy, tom I, Warszawa b.r.w.
Kukiel M., Wojny napoleońskie, Warszawa 1927
Ludwig E., Napoleon, Warszawa 1958
Malarski T., Waterloo 1815, Warszawa 1984
Manfred A., Napoleon Bonaparte, Warszawa 1982 
Stendhal, Pustelnia parmeńska, Warszawa 1974
Tarle E., Napoleon, Kraków 1991
Tulard J., Napoleon - mit zbawcy, Warszawa 2003
Uffindell A., Wielcy generałowie wojen napoleońskich oraz ich bitwy 1805-1815, Poznań 2007
Wheeler W., Listy szeregowca Wheelera, Warszawa 1988
Wootten G., Waterloo 1815, Poznań 2009
Villepin de D., 100 dni, Gdańsk 2004

PS: Kilkanaście lat temu była uczennica-absolwentka odwiedziła mnie i podarowała pocztówki kupione pod... WATERLOO. To najmilszy prezent, jaki może (po latach) sprawić uczeń swemu belfrowi. Coś jednak z mego gadulstwa o bitwie pozostało. Nikogo nie powinno dziwić, że od wielu lat z jednej półki zerka na mnie z popiersia Cesarz. Jak ja zazdroszczę panu Ignacemu Rzeckiemu jego... pokoju pełnego Napoleonów! Tym bardziej kładę tu dedykację panu Rafałowi ZDUŃSKIEMU  z Chełmży za zwycięstwo w mini-konkursie na moim Facebooku o bitwie pod Waterloo.

Hougoumont - 18 VI 1815 r. - Sir James Macdonell & English heroes

$
0
0
Obrona fermy Hougoumont przez Anglików pod dowództwem Jamesa Macdonella (1781-1857) wpisała się w historię batalii, jaką znamy pod nazwą  W A T E R L O O . Rok wcześniej ten, który w tym miejscu zagrodził drogę cesarzowi Napoleonowi do Brukseli,Arthur Wellesley, 1. książę Wellington (1769-1852), zwiedzał te rubieże.  Ilekroć myślę o tym epizodzie - nie tylko chcę sobie wyobrazić, jak ów przemierzał tamtejsze pola, ale zastanawiam się czy naprawdę myślał, że właśnie tu wyda ostatnią walkę francuskim orłom?
Literacki obraz obrony Hougoumont odnajdziemy w powieści Iaina Gale'a "Cztery czerwcowe dni", którą wydał Dom Wydawniczy REBIS (Poznań 2008). Postanowiłem wykorzystać prozę tego szkockiego pisarza, aby w 200 rocznicę bitwy pod Waterloo przypomnieć odwagę i determinację Anglików. Nie czarujmy się: większość z nas pewnie widziałaby się w szeregach Cesarza, a nie w czerwonych kubrakach... Swoją drogą ciekaw jestem ilu naszych rodaków, jako poddani JKM Fryderyka Wilhelma III  Hohenzollerna, służyło wtedy pod pruską komendą?


Już same płótna sławiące heroizm żołnierzy angielskich budzą respekt dla ich poświęcenia i odwagi. Kilka z nich stanowią ilustrację tego pisania. Stały się też inspiracją do tego, aby powrócić do powieści I. Gale'a. Pewnie, że obraz odmalowany w "Nędznikach" przez Victora Hugo, to wzór niedościgły. Ja tym razem sięgam tylko do rozdziałów, które opisują obronę farmy Hougoumont. Do poznanie reszty - zapraszam do powieści, która drobiazgowo oddaje czas walki, który odmienił Europę na długie dziesięciolecia. Nie, nie przepiszę całych rozdziałów. Te fragmenty mają zachęcić do wczytania się ciągu dalszego!...
"Zgodnie z nowymi rozkazami Macdonell zajął pozycję za murem na zachód od pałacu, na wąskim skrawku ogródka warzywnego wśród podeptanych grządek"- tak banalnie, między grządkami zaczyna być pisana historia? Banał miesza się z patosem. Za chwilę krew będzie mieszać się z błotem!
"Rozmiękły grunt był teraz przekleństwem dla szturmujących. W takim błocie musieli się poruszać dwa razy wolniej niż normalnie. Cały czas pod ostrzałem i bez żadnej osłony"- to skutek ulewy, która poprzedniego dnia, 17 czerwca 1815 r., zamieniła drogi w grzęzawisko. Przypomnijmy sobie śmierć angielskiego generała Williama Ponsonbygo ( 1772 -1815). Dopadli go... polscy lansjerzy. Ucieczkę przed Polakami uniemożliwiło właśnie błoto! Koń ugrzązł w czasie ucieczki. Lansjerzy zrobili śmiertelny użytek ze swoich lanc.


"Na czele szli dobosze. Ich głośne «rat-a-tat, rat-a-tat, rat-tata-tat» niemal zagłuszyło karabinowe wystrzały. Wokół uganiali się oficerowie w powalanych błotem białych spodniach, poganiający ludzi do natarcia. [...] Macdonell przyjrzał się pierwszym szeregom. Same niebieskie mundury. [...] Lekka piechota. A więc trafił swój na swego. [...] Padli skoszeni gradem kul obrońców. Zginęli wszyscy, których Macdonell mógł dojrzeć. Nie dając następnym żołnierzom czasu do namysłu, francuscy dowódcy pchnęli kolejne trzy rzędy do boju"- zżarty bój dopiero wchodził w pierwszą fazę. Dramaturgia narastała z każdym odpalonym ładunkiem. Po każdej ze stron wierzono, że tego dnia Bóg jest łaskawszy dla niego...
"Z bijącym sercem Macdonell przebiegł obok wciąż strzelających gwardzistów i zbiegł po schodach na dziedziniec. Panował tam chaos. Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, ślizgając się na pokrytym błotem, wodą i krwią bruku. Donosili amunicję, zmieniali pozycje strzeleckie, ratowali rannych. W powietrzu rozlegały się komendy po angielsku, flamandzku i niemiecku. znad platform strzeleckich unosiły się kłęby białego dymu" - czy nigdy nie macie takie natchnionego marzenia, aby znaleźć się na  t a k i m   polu wielkiej bitwy? Wiadomo, że idealizujemy takie obrazy: heroizm, poświęcenie. Tylko jedno jest niezmienne: śmierć! Nie uniesiona patosem!...

"Po drugiej stornie słychać było już  Francuzów. Wiwaty przeplatały się z okrzykami En avant i Vive l'Empéreur . [...] Skrzydła bramy runęły na boki i na dolny dziedziniec wbiegła zwarta kolumna francuskich piechurów. Po kilku sekundach znalazło się ich tam ze trzydziestu, może pięćdziesięciu. Prowadził ich potężny oficer. [...] Zamiast szablą, wywijał siekierą zabraną saperowi. [...] Beckey padł na ziemię i w tej samej chwili Macdonell zorientował się, że pod naporem Francuzów część jego ludzi została zepchnięta w stronę stodoły, zanim zdążyła oddać strzał" -  to ten dramatyczny moment widzimy na pierwszej pomieszczonej tu reprodukcji. Serce podpowiada być po stronie owego strasznego olbrzyma, pod którego ciosami odrąbywane były ręce, gasły dusze dzielnych i przerażonych Anglików. Sir Jamesowi Macdonellowi udało się opanować sytuację. Jakiej trzeba determinacji, aby wydać rozkaz: "Bagnet na broń!". Zepchnięto Francuzów poza bramę. Macdonell był w wirze walki: "...rzucił się w tłum kotłujący się pod bramą, ciął szpadą i odrąbał jednemu z napastników ucho i kawałek ręki. Uniknął pchnięcia bagnetem [...] sam zadał cios, wbijając ostrze bagnetu Francuzowi głęboko w bok".  

Sir James Macdonell (1781-1857)
Proszę przeczytać i przeżyć pojedynek Macdonella z jakimś francuskim oficerem. Nie ustępuje on literackiemu starciu Bohuna z Wołodyjowskim. Powieść Iana Gale'a w końcu oparta jest na faktach. Nie wiem z jakich źródeł czerpał. Zakładam, że przygotował się do pisania sumiennie. W końcu malował panoramę bitwy, która rozsławiała jego kraj, jego wodzów/bohaterów - dla Szkota lub Anglika "moje Waterloo"przecież nie znaczy tego samego, co dla Francuza czy ich sojusznika (np. Polaka).
"Wrota się zamykały, wypychając Francuzów na zewnątrz. Powoli. Bardzo powoli. co chwilę w szparę wsuwał się bagnet, lufa, szpada, ludzka ręka, gdyż Francuzi za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do ich zamknięcia. [...] Wreszcie z trzaskiem skrzydła bramy się zetknęły. Przytrzaśnięty francuski karabin złamał się na pół. Bagnet i lufa upadły na dziedziniec. Ludzie Macdonella złapali grubą drewnianą belkę i osadzili ją na żelaznych wspornikach, wzmacniając ją czym popadnie"- ale na tym szturm się nie zakończył. Francuzi podjęli kolejny, desperacki atak. I wtedy stało się coś zaskakującego: wzięci do niewoli Francuzi, ranni chwycili za broń! Macdonell miał przeciwnika po obu stronach muru! Wydał rozkaz: "Załatwcie ich, na litość boską. Zabijcie ich wszystkich! Co do jednego!". Nassauczycy wykonali ten "prymitywny rozkaz"ze skrupulatnym okrucieństwem: "...chodzili od jednego do drugiego i wbijali zakrwawione bagnety w ciała zarówno żywych, ja i umarłych". Aż dziw, że w chwili tej "plemiennej zemsty", angielski dowódca uratował życie dwunastoletniemu doboszowi francuskiemu... Patos miesza się z ponurym okrucieństwem? Oto oblicze wojny. Jeśli ktoś doszukuje się w tym poezji, to chyba postradał zmysły!...


Osiem godzin morderczej walki, rozkaz Wellingtona, który nie pozostawiał obrońcom złudzeń "Bronić się do końca" został wykonany. Farma Hougoumont nie dostała się w ręce Francuzów:"Ci, którzy mogli utrzymać się na nogach, stali oparci o ściany. Lżej ranni siedzieli wśród płomieni, niezdolni do ruchu. Najciężej ranni tłoczyli się w domku ogrodnika, który najmniej ucierpiał ze wszystkich budynków. Zabici leżeli na stosie w ruinach stodoły". Odsiecz nadeszła prawie w ostatnim momencie. Brunszwickie oddziały - były ostateczną deską ratunku dla Macdonella i jego żołnierzy.


"Jeśli coś należy podziwiać w bitwie pod Waterloo, to Anglię, angielską stanowczość, angielską dzielność, angielską krew; niech nam Anglia pozwoli powiedzieć, że najwspanialsza w tym boju była właśnie ona sama: jej wojsko, nie jej wódz".
- Victor Hugo "Nędznicy"

Waterloo - magia rekonstrukcji (03) - ostatnia bitwa Cesarza

$
0
0
To nie będą tak piękne fotografie, jak te, które były ozdobą postu "Appomattox - magia rekonstrukcji" (9 stycznia 2015). Nie byłem na polu pod Waterloo. Nie korzystałem z podglądania żadnego innego portalu tematycznego. Nie udostępniłem sobie z tematycznego Facebooka. Siedziałem przed telewizorem! I starałem się pstrykać... Z jakim skutkiem? Oceńcie intencję, bo jakość nie stawia mnie w rzędzie godnych naśladowania?


Widzę - efekt starań nie jest oszałamiający.  Zamieszczam jednak kilka kadrów. Niech stanowią pamiątkę po wyjątkowym dniu jakim była 200. rocznica bitwy pod Waterloo.


Na stronie TVP-Info znajdziemy taką zapowiedź tego, co miało stać się 19 czerwca:"W rekonstrukcji bitwy weźmie udział 5 tys. uczestników z 40 krajów, ale chęć udziału zgłosiło ponad 7. tys. Większość z nich wcieli się w rolę żołnierzy piechoty, ale będzie też 300 jeźdźców. Uczestnicy będą mieli do dyspozycji 100 armat i tony prochu".


I wzięło!...Salwy armatnie i karabinowe spowijały pole bitwy takim dymem, że nikli w nim żołnierze i konie. To stąd w tamtych czasach barwa mundurów! Mieliśmy okazję ujrzeć na własne oczy telewidza (!), co to znaczyła owa smuga dymu, który zasłaniał świat!...

Ten mini-reportaż mógł powstać dzięki temu, że TVP Historia przeprowadziła wczoraj transmisję. Zaskoczyło mnie, kiedy prowadzący komentarz powiedział: "śp. prof Andrzej Nieuważny"? Myślałem, że się przesłyszałem, Sprawdziłem dziś. Wybitny znawca epoki napoleońskiej, historyk średniego pokolenia (raptem rocznik 1960) - nie żyje! Zmarł  dwa tygodnie temu, 5 czerwca. W ostatnich"Mówią wiekach" znajdziemy aż dwa artykuły Jego autorstwa. Wiele ciepłych słów, uznanie dla dorobku znajdziemy na prasowych portalach informacyjnych. 55 lat, to nie jest wiek do umierania...


W artykule "Waterloo. Ostatni bój Napoleona"czytamy za prof. A. Nieuważnym (1960-2015): "Szukającego śmierci Napoleona zmuszają do odwrotu jego oficerowie. Osłaniają go niewzruszone czworoboki Starej Gwardii, które przeszły do historii, dumnie odmawiając kapitulacji. [...] Bitwa zwana przez Francuzów starciem pod Belle Alliance, wejdzie do historii pod nazwą nadaną przez zwycięzców - pod Waterloo". Kolejny rozdział polskiej historiografii bezpowrotnie zatrzaśnięty.


Przeczytania... (44) - Paul Ham "1914 rok końca świata" (Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka)

$
0
0
Setna rocznica wybuchu Wielkiej Wojny wymusiła (?) na rodzimych wydawca istny wysyp książek "na temat...". Wielka to radość, zważywszy, że pod względem tej wyjątkowej tematyki była właściwie posucha.  Cudownie w ten nurt wpisało się Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka! Z nieukrywaną radości patrzę na leżący przede mną tom. Po klasycznych już dziełach Barbary Tuchman, Theo Aronsona czy Janusza Pajewskiego, które są ozdobą mego księgozbioru - przychodzi kolej na Paula Hama i jego "1914 rok końca świata". Nie, nie będę uprawiał analizy porównawczej. Wyłączam myślenie o tamtych tytułach. Leży przede mną 707 stron najczystszej opowieści nie tylko o wojnie, która wepchnęła pokolenie moich pradziadów w okopy strasznej wojny światowej. Chciałbym tą recenzję dedykować tym wszystkim, którzy nie wrócili znad Marny czy Sommy, Tannenbergu lub Bolimowa, Kostiuchnówki czy Rarańczy, padli pod Rokitną. 100 rocznica tej ostatniej wymienionej bitwy przypadła niedawno, 13 czerwca
"1914 rok końca świata" Paula Hama zaspokoi gusta wybrednego Czytelnika. To drobiazgowo układająca się historia nie tylko jednego roku. Jeśli kogoś zwiedzie tytuł - nie powinien czuć się zawiedziony. Bo napisane językiem doskonałym. Po kartkach płynie się z zachwytem. Jeśli dla kogoś Wielka Wojna zaczęła się 28 czerwca 1914 r., kiedy padły śmiertelne strzały w Sarajewie, to będzie miał okazję rozszerzyć panoramę spojrzenia. Tym bardziej, że za kilka dni przypadnie 101 rocznica tego tragicznego w skutki wydarzenia. Czy musiało pociągnąć za sobą tyle milionów ofiar? Zapraszam swoim pisaniem do przeczytania. Chyba, że kogoś wystraszę? Na razie podszepnę: warto JĄ mieć!...

Zaproszono nas na salony panujących domów, uczestniczymy w kuluarowych rozmowach. Mamy okazję przeanalizować poglądy wielkich decydentów europejskiej polityki! "Tyrania przeszłości od 1870 roku..." przypomina naszej zawodnej pamięci, że korzeni konfliktu musimy szukać pod Sedanem, po zajęciu Alzacji i Lotaryngii. Mam takie wrażenie, że patrząc obiektywnym historycznym okiem, że trzeba oddać sprawiedliwość... Bismarckowi! Na nieszczęście dla siebie II Rzesza odrzuciła mądrość polityczną starego kanclerza - i doszło do odwrócenia sojuszy w Europie. Znajdziemy obiektywną ocenę kanclerskich posunięć w słowach angielskiego historyka Jonathana Steinberga:"Był i do końca pozostał mistrzem subtelnej dyplomatycznej gry (...). Umiał ograć i przechytrzyć najsprytniejszych przedstawicieli innych państw...".  Proszę zwrócić uwagę na pewien fakt, o którym przypomina P. Ham: "...Niemcy pod rządami Bismarcka jako jedyny kraj europejski wprowadziły wyraźne mechanizmy państwa opiekuńczego i powszechne prawa wyborcze dla mężczyzn". Czy jest to fakt ogólne wiedzy? Warto ten tom czytać bardzo uważnie. Warto chyba dodać coś od samego "żelaznego kanclerza": "Znajdujemy się [...] w sercu Europy, wystawieni na atak co najmniej z trzech stron. [...] Bóg umieścił nas w miejscu, w którym nasi sąsiedzi chronią nas przed popadnięciem w lenistwo i zastój". Tylko cytowana ta mowa mogłaby wypełnić ten post. I dać nam wiele do myślenia (tym bardziej, że to prawie dwie strony cytatu).
Poznajmy świat belle époque czy jak kto woli fin de siècle - tego symbolicznego przełomu XIX i XX w. Można tylko dziękować Autorowi, że zacytował nam, to jak ocenił lata swego dzieciństwa George Orwell: "Z całego tego dziesięciolecia przed rokiem 1914 zdaje się emanować zapach wulgarnego, szczeniackiego luksusu, zapach brylantyny, likieru miętowego i nadziewanych czekoladek - jakby atmosfera wiecznego jedzenia truskawkowych lodów na zielonym trawniku przy dźwięku hymnu zwodów wioślarskich w Eton". Dalej konkluduje: "Przed wojną wielbiono pieniądze beztrosko i bez wyrzutów sumienia". Oczywiście możemy skonfrontować ten punkt widzenia z innymi. Paul Ham podsumowuje ten wątek, pisząc: "...w latach 1870-1914 demokratyczne ideały bardziej humanitarnego i tolerancyjnego świata, wyraźne w sztuce i literaturze, były dławione, ignorowane lub odkładane na później". Pokrótce nawiązywał do dławienia sił postępu, restrykcyjnego walczenia z odmiennościami (np. homoseksualizm). Podoba mi się tez taka uwaga: "Patriarchalne siły dawnego świata miały roztrzaskać belle époque - przypadkową ofiarę wojny toczonej w obronie Boga, Króla i Ojczyzny".
Zrozumieć Austro-Węgry z perspektywy minionego stulecia? Pewnie nasz obraz ukształtowała proza Jaroslava Haška i... film Janusz Majewskiego (bo raczej nie proza Kazimierza Sejdy). Habsburgowie gdzieś tam pozostają w naszej świadomości (rzadziej pamiętamy o ścisłych związków panujących w Polsce z "domem rakuskim"). Doskonałym wstępem do każdego rozdziału są motta! Mało tego, potem odnajdujemy je w tekście. To dotyczące niby-Habsburgów zaczerpnięto od angielskiego historyka Alana J.P. Taylora: "...Habsburgowie byli najwspanialszą dynastią nowoczesnej Europy, a historia środkowej części kontynentu obraca się wokół nich, nie oni wokół niej". Dobrze, że w tak popularnym i dostępnym wydaniu zamieszcza się fragmenty traktatów, jak choćby ten który ukształtował Trójprzymierze.
Może napiszę coś dziwnego, ale samego mnie to zaskakuje: nabrałem pewnej... sympatii (?) do Wilhelma II? Niezrównoważony, nieobliczalny, bufoniarz swoich czasów, ukochany wnuczek JKM Wiktorii. Pod jego rządami rodzili się moi ojcierzyści pradziadkowie i dziadkowie. Właściwie Ham nie odkrywa Ameryki. Dobrze, że przy rysie charakteru kaisera odwołano się raz jeszcze do autorytetu Bismarcka: "...znałem stan umysłowy panującego, więc mogłem sobie wyobrazić perspektywy najbardziej opłakanych komplikacji". Ta opinia wyrażona w 1892 r. niestety znalazła swe koszmarne odbicie za dwie dekady. Rozrost ambicji butnego władcy wpędziło (dodajmy: ku Polaków szczęściu) w poważne kłopoty! Kiedy zrodził się, jak nigdy (!), promyk sympatii u mnie do Wilhelma II? Żałość bierze, kiedy widzimy, jak sytuacja przerasta go! Mało tego wychodzi, że był najsłabiej poinformowany w całym Berlinie, jak funkcjonuje państwo i co planują sojusznicy. Mimo wszystko dziwnie robi się na sercu, kiedy czytamy samego P. Hama: "...był człowiekiem nieprzewidywalnym, wybuchowym, nie w pełni władz umysłowych. Najbliżsi dworzanie uważali go za infantylnego lub szalonego [...]. Wątpliwe, czy człowiek tak ograniczony jak nowy cesarz, mógł tak wiele ucieleśniać; gwałtowny rozwój kraju dokonałby się bez niego".
Kiedy myślimy Wielka Wojna na pewno wraca do nas"wyścig zbrojeń"! jeden z jej elementów, to: planowanie! "...wojnę planowano - w rozmaity sposób, mniej lub bardziej szczegółowo - w Niemczech, we Francji, w Anglii i Rosji"- pisze dalej Ham. Jak na dłoni widzimy te wszystkie mechanizmy. Chęć odwetu za Alzację i Lotaryngię (szczególnie, kiedy prezydentem Francji zostanie Raymond Poincaré), choć jak pisze Ham wbrew pozorom problem obu utraconych prowincji tracił na ostrości w konfliktowaniu relacji na linii Paryż-Berlin. Wstrząsające są stwierdzenia typu:"Życie milionów ludzi stało się igraszką garstki starzejących się dostojników, którzy nie ponosili żadnej odpowiedzialności [...] przed parlamentami swoich krajów".
Kiedy myślimy Wielka Wojna widzimy, jak pełną czerpano z postępu techniki. Jeszcze nie padł ani jeden strzał, a już można było uchwycić przewagę? P. Ham tego nie porusza, ale moim zdaniem, to też jeden ze skutków... wojny secesyjnej / civil war. Co dało Jankesom przewagę w walce z Konfederatami? Kolej! P. Ham pisze: "...system kolei wyznaczał warunki logistycznego wyścigu w całej Europie. Wygrywał go kraj zdolny do przywiezienia na front maksymalnej liczby żołnierzy w jak najkrótszym czasie". Ciekawie później porusza kwestię choćby, jak przeciwnicy obliczali (i mylili się), co do szybkości mobilizacji strony przeciwnej. I to był jeden z elementów, budowa linii kolejowych, wyścigu między mocarstwami. Kilka liczb, jakie znajdziemy w tekście: "W latach 1870-1914 długość torów w Europie uległa potrojeniu, ze 105 tysięcy do 290 tysięcy kilometrów. [...] do 1914 roku w Rosji było tylko 27% linii dwutorowych w porównaniu z 38% w Niemczech, 43% we Francji i 56% w Anglii". Największy boom w kolejnictwie następował w Rosji. 2,5 miliarda franków zaciągnięte we Francji miało doprowadzić do budowy "...w czteroletnim okresie 1914-1918 dalszych 5330 kilometrów strategicznych linii sięgających w głąb kraju". Jeśli myślimy, że wojna, to tylko armaty i miliony zmobilizowanych żołnierzy, to teraz widzimy, że były inne "warianty" rozwoju.
Kiedy myślimy Wielka Wojna widzimy ciągnące się linie okopów! Wojna pozycyjna! Hrabia Alfred von Schlieffen nie tylko bał się okrążenia Niemiec i sojuszników Trójprzymierza (kiedy spojrzymy na mapę Europy, wiemy że tego nie dało się uniknąć), ale też wyniszczających walko, które stały się zmorą frontu zachodniego w latach 1914-1918: "Strategia wyniszczenia nie sprawdzi się, skoro utrzymanie milionów kosztuje miliardy". Miał proroczą rację. Dlatego był zdania: "...zasadnicze znaczenie ma jak najszybsze natarcie na prawym skrzydle wojsk niemieckich". Jesteśmy mądrzejsi patrząc na to z perspektywy lat. Belgia miała stać się "korytarzem do najazdu na Francję".
Książka P. Hama należy do gatunku tych, które nie pozwalają się nudzić. Dla wielu pewnie będzie to spotkanie z oczywistościami, jak "kocioł bałkański", ekspansjonizm niemiecki,  zamach w Sarajewie - ale jak to jest podane! jak to się czyta! - palce lizać! Chciałoby się, aby tak konstruowane były podręczniki do historii. Z jakąż finezją opisany został admirał Tirpitz: "...posiadacz długiej, rozwidlonej brody nadającej mu wygląd króla mórz Neptuna, był nie tylko najwyższym rangą oficerem marynarki, lecz także przebiegłym, obdarzonym niezależnym umysłem graczem politycznym". Jest rzadka okazja poznać "wyboistą drogę do kariery w admiralicji" jedno z architektów przygotowań do wojny!... 
Kiedy myślimy Wielka Wojna widzimy stocznie po obu stronach Kanału, które pełną parą zapełniaj doki kolejnymi kadłubami okrętów! Zająć miejsce "morskiego hegemona" Anglii? Marzenie, które zmywało sen z powiek Wilhelma II i jego admirała. Tylko, że ten drugi zdawał jednak sobie sprawę, że cel da się ewentualnie osiągnąć około 1921 roku. Trudno się dziwić potem wypowiedzi admirała sir Johna Fishera (1841-1920):"Niemiecka flota jest stale skoncentrowana o kilka godzin żeglugi od Anglii. Wobec tego musimy mieć flotę dwukrotnie silniejszą (...) stale skoncentrowaną o kilka godzin żeglugi od Niemiec". Za to Wilhelm II rzucał takie "kwiatuszki": "Nie pragnę dobrych stosunków z Anglii za cenę poświęcenia rozbudowy niemieckiej marynarki (...). Jeśli chcą wojny, mogą ją rozpocząć, nie obawiam się jej!". Chyba rozumiemy skąd powyżej tych kilka krytycznych uwag pod adresem Hohenzollerna...
Czytając "1914 rok końca świata" mamy możność sprawdzenie, jak bardzo mylono się w ocenie przygotowań do wojny, potencjału wrogiej strony. Przyszły bohater znad Marny, wkrótce marszałek Francji Joseph Joffre jak przypomina Ham planował: "...przeprowadzone w szybkim tempie natarcie rozstrzygnie wojnę. [...] Aż do przedednia wojny [...] wierzył w szybkie i pewne zwycięstwo Francji mimo wielokrotnych, mrożących krew w żyłach sygnałów przypominających o niedostatecznym uzbrojeniu francuskiej armii". Plan XVII, który ów zatwierdził, przewidywał"...szarżę kawalerii i atak na bagnety wprost na paszcze niemieckich dział oraz wyzwolenie nagłym wypadam - tyleż dziarskim, ile skazanym na zagładę - straconych prowincji: Alzacji i Lotaryngii".
Kiedy myślimy Wielka Wojna widzimy scenę zamachu w Sarajewie! 28 czerwca 1914 r. następca tronu Franciszek Ferdynand wraz z małżonka Zofią wizytuje miasto, o którym tylko dureń w Austro-Węgrzech nie wiedział, że to beczka prochu! Mamy rys charakterologiczny niedoszłego władcy, poznajemy konsekwencje jego małżeństwa z Zofią Chotek. Zawsze zwracam na... rodzinny aspekt tej zbrodni. ginie nie tylko tych DWOJE: spójrzmy na NICH, jako na męża i żonę, a przede wszystkim rodziców trojga dzieci (pozbawionych prawa do dziedziczenia tronu w Wiedniu). Zwykłem przypominać ostatnie słowa, jakie padały z ust Franciszka Ferdynanda, tu cytowane w takiej formie: "Soferl, Soferl! Nie umieraj. Żyj dla moich dzieci!". Wiem, jak bardzo zaskakuje niektórych fakt, że Gawriło Princip (1894-1918) nie zawisł na szubienicy, bo uratował go młody wiek. Niemniej poruszające są cytowane przez Hama jego słowa: "Proponuję przybić mnie do krzyża i spalić mnie żywcem. Moje płonące ciało stanie się pochodnią oświetlającą rodakom drogę ku wolności". Padają pamiętne słowa starego cesarza "o Wszechmogącym" i naprawdę skrajne wypowiedzi, co do oceny tego czym stał się 28 VI 1914 r. Proszę zestawić tylko te dwie: "Zbrodnia w Sarajewie budzi najgłębszą urazę w austriackich kręgach wojskowych i wśród tych wszystkich, którzy nie chcą pozwolić Serbii utrzymać na Bałkanach takiej pozycji, jaką zdobywała" - to głos z zewnątrz, ale jeden z wiedeńskich dziennikarzy odważył się napisać:"Śmierć arcyksięcia [...] poza grupą jego szczególnych popleczników przyjęto z ulgą w szerokich kręgach politycznych aż do najwyższych dostojników włącznie". Nie bez przyczyny rozdziału "Pożytki ze śmierci Franciszka Ferdynanda" Paul Ham zaczął od wyliczanki: "Lekkomyślność, duma lub ośli upór mogły tłumaczyć, dlaczego austriacki arcyksiążę Franciszek Ferdynand obstawał przy złożeniu wizyty w Sarajewie [...] w dniu [...] kiedy bośniaccy Serbowie obchodzili rocznicę świętej bitwy na Kosowym Polu". 
Machina wojenna ruszyła. Stary cesarz, Austro-Węgry pragnące ukarać Serbię, wahający się Wilhelm II. Ham zastanawia się czy ówcześni politycy naprawdę byli tak ślepi lub głupi, że nie wietrzyli nadciągającej wywołaniem wojny katastrofy? Nie zdziwiłbym się, gdyby dla kogoś dopiero teraz zaczęła się główna część "1914 rok końca świata". Tło rozmalowane na przeszło trzystu stronach, to prz4estrzeń nie do odgarnięcia? Widzimy niefrasobliwość Niemiec? Dyplomacja miotająca się między kolejną notą, a okrzykiem: "Vorwärts!". "Wielka Brytania, Rosja oraz Francja - pisze P. Ham. - obserwowały przebieg wypadków i czekały". Jerzego V bardziej intrygowała sytuacja w Ulsterze? Bałkany zdawały się światem na krańcu świata? Uważny czytelnik na pewno odnotuje kroki, jakie w tym okresie, były udziałem młodego Winstona Churchilla (wtedy blisko 40-latka), spotka się z Lordem Admiralicji i później. Sumienności Autora zawdzięczamy możliwość przeczytania, bez sięgania po jakieś zbiory źródeł "do epoki", najważniejszych punktów "Ultimatum Austro-Węgier pod adresem Serbii...". Dla każdej strony (myślę o Trójprzymierza i Trójporozumienia) pozostawała otwarta (i niepewna) kwestia stanowiska rządu JKM Jerzego V. Doskonale oddają to słowa ministra spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa, Edwarda Greya: "Jeśli dojdzie do wojny rozwój wypadków może nas w nią wciągnąć, wobec tego zależy mi na uniknięciu wojny". Dlatego też publicznie w Izbie Gmin powiedział:"...dopóki spór rozgrywa się tylko między Austro-Węgrami a Serbią dopóty będę miał poczucie, że nie mam prawa weń ingerować [...]". Wilhelm II miał swój punkt widzenia: "Serbia jest niczym więcej niż bandą rabusiów, których należy wyłapać za ich zbrodnie!". Jak dalej znajdziemy w narracji P. Hama: "Mała Serbia okazała się twardym uczestnikiem wielkiej gry o władzę w Europie". A  jednak Serbia pokazała pazur? "Serbia nie dała Austrii - szukamy w tekście  - jednoznacznego argumentu za wszczęciem wojny. [...] Odpowiedź Serbii utrudniła wypowiedzenie wojny". Przypada mi do gustu taka forma zapisu: "Austriackie żądania były jedynie pokrętnymi machinacjami zgrzybiałego cesarstwa...". Nic dziwnego, że kolejny rozdział otwiera m. in. takie zdanie Wilhelma II:"Po czymś takim w ogóle nie powinienem był wydawać rozkazu mobilizacji".
Ale machina mobilizacyjna ruszyła! Oto, jaki strofy publikowała niemiecka prasa. Oto mobilizacja ducha, pobudka, okrzyk bitewny:

Niemcy ściśnijcie z mocą pięść,
By z lewa i z prawa wrogów zdjął strach,
Powstańcie i rozpalcie płomień gniewu!
Dość już zadziornych drwin,
Obraźliwych głosów ze wschodu i z zachodu

Korci mnie, aby w tym momencie urwać moje opisywanie? Widzę Wilhelma II, jak ciska się na wieść, że kuzyn Jerzy V zachowa neutralności i drze się (to na Greya, to na swego ciotecznego brat): "Grey dowodzi, że król jest kłamcą (...). Pospolity kundel! Anglia sama ponosi odpowiedzialność za pokój lub wojnę, bo my już nie!". Warto poznać, co wtedy pisał rozwścieczony kaiser! Bardzo pouczająca lektura, jak zauważa P. Ham "cesarz nieświadomie przepowiedział los Rzeszy". Mikołaj II wahając się oświadczył: "Nie wezmę odpowiedzialności za potworną rzeź". Nie mogli wiedzieć, że czas ich panowania dobiegał końca, w przypadku cara nawet życia... Mamy kilka stron mobilizacji w 1914 r. Dzień po dniu, od 25 do 31 lipca! Pouczająca lektura.
"Skoro nikt nie chciał wojny i skoro miała ona wybuchnąć (...) to dlaczego nie starano się jej uniknąć za wszelką cenę [...]?" - zapytywał Luigi Albertini. P. Ham też kilkakrotnie stawia te same pytania. Dlatego tak cenne jest pokazanie dyplomatycznych zabiegów ówczesnych stolic, które pchnęły Europę w odmęt Wielkiej Wojny! I to doskonale widać na kartach tej cennej publikacji - wszyscy czekali tylko chwili, by rzucić się do gardła przeciwnikowi!... Sazanow - Grey -von Bethmann Hollweg - mieli swój udział w tym, kiedy spuszczono psy ze smyczy... Dziwić się, że stary Georges Clemenceau, który doskonale pamiętał klęskę 1870 r. (miał wtedy 30 lat!), perorował we francuskim parlamencie: "A więc wszyscy do broni! [...] Nie będzie w naszym kraju ani jednego dziecka, które nie weźmie udziału w tych gigantycznych zmaganiach. Śmierć się nie liczy". Tak, całe roczniki zostaną wybite nad Marną, Sommą pod Verdun czy Gallipoli! Francuzów, Anglików, Niemców...
Porwie nas rozentuzjazmowany tłum na ulicach choćby Paryża czy Berlina! Amerykańska pisarka Edith Wharton zapisała m. in.: "...robotnicy i próżniacy, złodzieje, żebracy, święci, poeci, dziwki i kanciarze. ludzie szczerzy i pretensjonalni oszuści, wszyscy w tłumie obijali się o siebie w instynktownej wspólnocie emocji". Z cytowanych innych wypowiedzi bije nadzieja rychłej victorii - każdej ze stron! I każdy sądził, że (znów pojawia się Joffre) starczy jednego, mocnego uderzenia i wróg pokornie odda szablę i poprosi o pokój?
Kiedy myślimy Wielka Wojna widzimy w pierwszych dniach tego krwawego konfliktu heroizm niewielkiej Belgii! Jeśli kto miał jeszcze wątpliwości dlaczego nazywano Niemców Hunami, to musi koniecznie poznać pasmo zbrodni, jakich dopuścili się żołnierze kaisera po naruszeniu  niepodległości tego kraju! Jeden z niemieckich żołnierzy zostawił opis tego, co wyprawiano pod Liège: "Setki osób aresztowano, zaprowadzono na dziedziniec muzeum, gdzie odbył się doraźny sąd wojenny. widziało się wśród nich młodych chłopaków, starców, nawet duchownych. W rezultacie po południu 30 osób stanęło przed plutonem egzekucyjnym. To były rozdzierające sceny".  W Andenne zamordowano 300 osób! "W Dinant - wylicza P. Ham - wśród ofiar dwóch plutonów egzekucyjnych zidentyfikowano setki osób, w tym trzytygodniowego noworodka". Nie chcę tej recenzji zamienić w listę pomordowanych belgijskich cywili. Kiedy czytamy zapisy samych Niemców (np. Waltera Deliusa: "Sporo tej jezuickiej hołoty postawiono pod murem i rozstrzelano"), to chyba przestajemy wierzyć, że zbrodnie kolejnej wojny, to tylko skutek nazistowskiego prania mózgów. P. Ham kreśli barbarzyństwo, o jakim miano się przekonać po 1 IX 1939 r.! W Louvain Niemcy, oprócz kolejnych bestialstw na cywilach, dokonali spustoszenia: "...zniszczyli jeden z najwspanialszych na świecie ośrodków kultury: niezrównaną bibliotekę, cenne skarbiec mieszczący 230 tysięcy dawnych woluminów, w tym 750 średniowiecznych rękopisów".Trudno się dziwić, że po czymś takim czytelnicy "Le Figaro" czytali: "Śmierć barbarzyńcom. Spalili bibliotekę w Louvain! Wczoraj ostrzelali katedrę w Reims! [...] Musimy uśmiercić bestię". Naruszenie niepodległości Belgii  pchnęło Wielką Brytanię w ramiona Marianny! Choć było z tym wiele zamieszania w samym Londynie! Rzadko się o tym wspomina. Odezwa marszałka polnego Horatio Kitchenera do żołnierzy brytyjskich kończyła się słowami: "Bój się boga. Czcij króla". To z jego obliczem spotkamy się na sławetnym plakacie rekrutacyjnym, na którym wskazuje na widza, kiedy ten czyta "YOU ARE THE MAN I WANT".
Nie odkrywam nowych lądów, powtarzam się - wiem. Ciekawym uzupełnieniem treści są cytowane listy żołnierzy obu walczących stron. Robi się niemal rodzinnie, kiedy czytamy "Drodzy tato, mamo i Eileen"? Zaglądamy do żołnierskiej menażki, wiemy co jedli, co przeżywali, bez okrasy mamy obraz brudnej i bezwzględnej walki, śmierci kolegów i... koni. Że cenzura puszczała coś podobnego: "W czasie tej okropnej masakry wśród straszliwego huku dział słyszało się jęki umierających ludzi i rżenie koni; większość tych scen nie da się opisać". Ciężko ranni, polegli, rozczłonkowane ciała kolegów... Inny z żołnierzy opisywał jednego z zabitych oficerów:"...leżał na ziemi bez jednego drgnienia, nadal w swoim szykownym, czarno-czerwonym mundurze. Jedna z jego okrytych rękawicami dłoń wciąż ściskała gwizdek zwisający mu z szyi. Ale w czaszce ział otwór". Nie chcę epatować okrucieństwem Wielkiej Wojny - ona po prostu taka była. Idylla skończyła się rychło. Paul Ham nie oszczędza nam. Chwilami mamy okazję poznać losy tych samych żołnierzy i robi się jakoś gorzko na duszy, kiedy czytamy, że zginął - zupełnie inaczej, kiedy dociera do nas, że zmarł w 1971 r.
Huk dział słyszymy długo po odłożeniu książki. Nie da się jej tylko zamknąć i dać sobie z nią spokój. To tom, który wryje się w nasze szare komórki. Każda kolejna strona, to otwieranie nowej tragedii. Zwykliśmy operować hasłami - np."Marna"! Gallieni, Joffre, von Kluck, French, von Moltke - tych panów znamy, a może lepiej poznać Maurice'a Leroi'a, który znad Marny pisał: "Droga mamo, (...) stale się cofamy, mówi się nawet o wycofaniu się do Paryża, ale nie bój się, za tą decyzją muszą kryć się jakieś powody (...). Napisz mi, jak sobie radzisz. Twój kochający syn". Na dalszych stronach odnajdziecie pismo z 19 IX 1914 r. skierowane do "burmistrza 17. Dzielnicy, rue de Batignolles 18"informujące, że Maurice Leroi"...poniósł chwalebną śmierć z rąk nieprzyjaciela". Proszono w nim, aby zawiadomiono o tym fakcie panią Leroi"...w możliwie najdelikatniejszy i najwłaściwszy sposób". Bo, kiedy pani Leroi pisała swój list do syna (mamy możność przeczytania go) - jej syn już nie żył!...  Trzeba być z plasteliny, żeby nie poruszył nas list "kochającej Marie Dubois" do "André". I za taki "1914 rok końca świata" cenię tą (i jej podobne) książkę. Paul Ham nie skupił się na błysku orderów i epoletów generałów i marszałków polnych! Bernardine Dazin opisała odwrót Niemców znad Marny:"Jeden z Niemców wszedł i poprosił o trochę wina i jaj (...). Wyglądał na smutnego i przygnębionego. Różniło się to amaterialnie od ich ożywienia w sierpniu!".
Pojawia się opis bitwy pod Tannenbergiem! Kiedy ogląda się bogatą zawartość ikonograficzną mam wrażenie, że nie istniała żadna generalicja na wschód od Berlina? Jest pierwszy ślad, że istniała Polska? My Polacy wiemy, że formalnie - nie. Nie wiem czy to skutek niefortunnego tłumaczenia, ale ja bym poprawił to na "na ziemiach polskich", a nie jak stoi: "W tym samym czasie niemieccy i rosyjscy protektorzy Austrii i Serbii spotkali się na równinach Prus Wschodnich i Polski". Jest okazja poznać, jako powstało "najpomyślniejsze partnerstwo w tej wojnie", jak to określił P. Ham. Chodzi o duet: Hindenburg-Ludendorff. Ham ujmuje to jasno: "...spryt Hindenburga, który kazał mu zdawać się z kluczowymi problemami na bezwzględną intuicję  Ludendorffa". Druzgocąca klęska armii generała Aleksandra Samsonowa / Алекса́ндрa Васи́льевичa Самсо́новa znalazła swoiste zwieńczenie w słowach pokonanego: "Car mi zaufał. Jak mam stanąć przed nim po takiej klęsce?". Ofensywa armii Mikołaja II rozsypała się! Z XV korpusu Mikołaja Martosa powrócił do Rosji jeden oficer. Samsonow - popełnił samobójstwo!...
Może nas przerazić opinia Lorda Admiralicji, sir W. Churchilla:"Myślę, że powinno się mnie przekląć gdyż kocham tę wojnę. Wiem, że w każdej chwili miażdży ona i rujnuje życie tysięcznych rzesz, mimo to jednak - nic na to nie poradzę - cieszę się jej każdą sekundą"? To taki głos otrzeźwienie dla każdego, komu Wielka Wojna jawi się tylko, jako indywidualna tragedia żołnierza, bez miłosierdzia rozstrzeliwanych cywilów... Nie było przesadą, kiedy angielski pisarz John Buchan po bitwie pod Ypres / first battle of Ypres (20 X-18 XI 1914 r.), kiedy czytał listę poległych,  dokonał takiego wstrząsającego porównania z ważnymi bitwami w historii Anglii:"To przypomina przeglądanie listy poległych pod Agincourt lub Flodden". Po bitwie nad Marną front zastygł? Wkopujemy się we flandryjską ziemię. Obie strony okopują się. Henri Michel pisze do swej Marie: "Przez trzy dni i dwie noce chowamy się w okopie głębokim na 1,5 m [...]. O 600 metrów od nas ostrzeliwani są jacyś ułani. Na [...] małą wioskę [wieś Amy - przyp. KN] w ciągu ostatnich trzech dni spadło ponad tysiąc pocisków, toteż jest prawie zniszczona". Jest i fragment innego listu jego do niej, kilka tygodni później Marie czytała: "Żyjemy tu niczym krety, nie masz pojęcia, kochanie. Kiedy padają pociski, rozrzucają wszystko na odległość 10 metrów i robią takie dziury, w których schowałby się jeździec razem z koniem". Pod koniec 1914 r. Henri napisał: "...znów zobaczyć Ciebie, znaleźć się daleko od tych okropności ognia i krwi, od trupów gnijących na tej równinie". Paul Ham zwraca naszą uwagę na pewien aspekt relacji:"Powstawały wówczas nadzwyczaj bliskie relacje, a podział na oficerów i szeregowców uległ zrównaniu". Na poparcie tej tezy podał nawet przykład z "niemieckiej strony":"...wspólne życie w okopach w największej bliskości pozbawiała pychy i głupiego zarozumialstwa".
Zastanawiałem się czy znajdzie się w "1914 rok końca świata"ślad po... Adolfie Hitlerze? No, skoro był Röhm,. No to mamy żołnierza 6 Bawarskiej Rezerwowej Dywizji Piechoty (XIV Korpus Rezerwowy) właśnie pod Ypres! Trafiamy na cytat z "Mein Kampf" (po co tu przetłumaczony tytuł?): "Z  oddali do naszych uszu docierały dźwięki pieśni, napływające coraz bliżej [...] i tak ja Śmierć, zagłębiając w nasze szeregi swoją pracowitą dłoń, tak samo docierała do nas pieśń, my zaś przekazywaliśmy ją dalej: Niemcy, Niemcy ponad wszystko". Jak podaje dalej skrupulatnie P. Ham: "...w masowym grobie w Langemarck spoczywają ciała 24 917 niemieckich żołnierzy poległych w pierwszej bitwie pod Ypres".
Straszna jest liczba, którą wpisał P. Ham w "Epilog": "Do końca wojny na listy zaginionych wpisano 3 miliony żołnierzy, których zwłok nie zdołano zidentyfikować. Zniknęli na ziemi niczyjej, w błocie Flandrii, nad Sommą, Aisne i Sambrą. [...] Zostali rozerwani na strzępy, wgnieceni w glebę, rozbici nieomal na atomy" - powinna ona stanowić swoiste memento. Te liczby krzyczą do nas: nigdy więcej! Jak bardzo przygniatają żałobne epitafia i dopiski: "Matka". Wiersze dyktowane tragedią i powagą chwili... Po ich przeczytaniu robi się dookoła pustka. trzeba je odłożyć i odczekać:

Gaz! Gaz! Chrońcie się! - Ktoś rozkaz wydaje!
Więc wkładamy hełmy, już w ostatniej chwili
Ale ktoś nie nadążył, przewraca się, wstaje
I jak konające dziecko w ogniu kwili.

Nie odważyłbym się po tym sięgnąć po grafiki Otto Dixa... P. Ham uświadamia nas: "Rok 1914 niszczył umysły tak samo  jak ciała. Jeśli do końca roku żołnierz nie poległ lub nie został ranny, to jego umysł prawdopodobnie był zgubiony". Tyle jest przykładów w jego książce. Strach pomyśleć do czego byśmy zabrnęli, gdybyśmy wpadli na pomysł wypunktowania ich tutaj. Zamykam dramat roku 1914 r. zapisem z dziennika naukowca i poety Arthura Bensona (1862-1925), którego dokonał 6 sierpnia (tego samego, kiedy Pierwsza Kadrowa wkraczała do Królestwa): "Umysł ma ciekawą moc przystosowania się do warunków, ja zaś straciłem poczucie oszołomienia [...]".

*     *      *

Na koniec kilka kropelek uwag? Od zawsze moją ciekawość budzi okładka, oprawa graficzna, zawartość ikonograficzna, bibliografia, przypisy. Wybredny czytelnik powinien być kontent! Czy czterdzieści jeden fotografii zadawała nasze gusta? Na nich główni bohaterowie dramatu od koronowanych głów po zwykłych żołnierzy, propagandowy plakat i karykatury z epoki. Uwaga jednak na podpis pod zdjęciem brytyjskiej (?) rodziny królewskiej. Cytuję fragment tego niechlujstwa:"Królowa Wiktoria z dynastii sasko-koburskiej (Sachsen-Coburg-Gotha) z księciem Walii Edwardem [...], księciem Jerzym [...] oraz księciem Edwardem (późniejszym Edwardem VIII)". Bardzo znana fotografia, ale widać zawiłości "domu panującego", to już... kosmos? Nawet dla Australijczyka? Ówczesny książę Walii, najstarszy syn JKM Wiktorii, nosił na imię ALBERT. Po swoim zmarłym ojcu. Zmienił je na Edward wstępując na tron. Prawnuk JKM przyszły Edward VIII nie miał wcale na imię Edward! Jemu było DAVID! I takie imiona, zgodnie ze stanem, kiedy robioną rodzinną fotkę powinno być podpisane. Mam jeszcze jeden genealogiczny błąd dotyczący cara Rosji i cesarza Niemiec, przeczytajmy: "Mikołaj posunął się o krok dalej niż jego cioteczny brat Wilhelm...". Po której cioci byli braćmi? Grzebię w drzewach obu władców i wspólnego przodka znajduję w osobie... Fryderyka Wilhelma III (1797-1840)! Dla Wilhelma był ów pradziadkiem, a dla Mikołaja aż prapradziadkiem. Nie było takiego pokrewieństwa między Petersburgiem, a Berlinem! Co innego z Londynem - obaj cesarze byli braćmi ciotecznymi z Jerzym V. Powiecie: czepia się! Nie, ja tylko od książki historycznej wymagam rzetelności historycznej. Nie wystarczy podać źródło, trzeba je również dobrze opisać. Całej trójce poświęcono rozdział 32 "Willy, Nicky i Georgie". Polecam zerknąć do książki "Król, cesarz, car", autorstwa Catrine Clay (Wydawnictwo Amber 2007).
Pozbądźmy się złudzeń: nie znajdziemy śladu po "sprawie polskiej". Australijski historyk nie zauważył nawet Polaków, którzy mieszkali pod pruskim panowaniem! Kurcze, to może moi wielkopolscy przodkowie nie kwalifikują się do Słowian? Pisząc o Niemcach i Wielkiej Brytanii Autor posunął się do dwóch rażących błędów historycznych! Pierwszy absurd: "Oba kraje wspólnie walczyły z Napoleonem...". Czytam i przecieram ze zdziwienia oczy. Jakie "oba"? Czy w za czasów Cesarza było państwo, które nazywało się Niemcy? Bo ja uczę, że powstało w 1871 r. Drugi idiotyzm: "Wykazywały też podobieństwa etniczne, przynajmniej o tyle, że żadnego nie zamieszkiwał naród ani romański, ani słowiański". Z chęcią posłałbym Autorowi atlas historii Polski. O! jest Niżyński / Vaslav Nijinsky. I fraza z niemieckiego propagandowego wierszyka:

Marsz, bracia, marsz! Nad Wisłę, nad Ren!
Droga ojczyzno, lęk porzuć swój!

Nie mogę zrozumieć niechlujstwa względem języka... niemieckiego. O ile ktoś ma kłopoty z angielskim, to nagle staje się niemal językowym troglodytą. A w przypadku języka Goethego stosowana jest inna miara? Nagle pojawia się porucznik... Ernst von Rohm? Nie badałem nigdy drzewa późniejszego szefa SA, więc nie pamiętam czy miał prawo do "von" przed nazwiskiem, ale już sama jego pisownia pozostawia wiele do życzenia: Ernst Röhm! Biję na alarm: piszmy poprawnie nazwiska swoich bohaterów! Żaden problem sprawdzić. A może wrócić do dawnego zwyczaju i opatrywania książek erratą?
Ironizuję? Nie godzę się podobne "potknięcia". Czyli mamy-że omijać tą księgę? A broń Panie od takiej herezji! Mamy do czynienia z kunsztownie skrojoną narracją. Autor nie skazuje nas na dwanaście miesięcy jednego roku - 1914. Rok 1914 jest argumentem do "rozkopania" tematu, jak Europa wpędziła się w koszmar i horror Wielkiej Wojny? Każdy rozdział jest ukazaniem jednego z żywotnych problemów, jakie drążyło organizmy, którym było na imię np. Austro-Węgry, Rosja, Wielka Brytania, Niemcy czy Serbia. Mamy krok po kroku nakreślone nawarstwianie się konfliktów, wątpliwości, rozczarowań, groźnego pomrukiwania i wzajemnego na siebie pohukiwania. Wartością dodaną tej pozycji jest ilość map oraz dołączone teksty źródłowe.

Smakowanie Bydgoszczy (20) - Z Wyczółkowskim po drodze...

$
0
0
...nie to nie mój oryginalny tytuł kolejnego bydgoskiego smaczku. Ktoś w Urzędzie Miasta wpadł na rewelacyjny, moi zdaniem, pomysł: w kilku miejscach ścisłego centrum Bydgoszczy ustawił reprodukcje mistrza Leona Wyczółkowskiego (1852-1936). Bo miasto nad Brdą Mistrzem stoi! Zaliczamy Go do grona tzw. Galileuszy, który osiedli w mieście lub jego okolicach po 20 stycznia 1920 r. Jakoś trzeba było ratować narodową substancję po 148 latach pruskiej niewoli. A, że Bydgoszcz była niemal w 90 % zgermanizowanym miastem, ba! śmietanę intelektualną, oświatową, kulturalną i urzędniczą stanowili Niemcy, to i nie dziwota, że potrzebne było wsparcie. I to mogło nadciągnąć z dawnej Galicji, która jak wiemy po 1967 r. cieszyła się nieskrępowaną wolnością narodową (tzw. autonomią). W gronie tych, którzy pojawili się w dawnym zaborze pruskim byli m. in. Adam Grzymała Siedlecki czy właśnie Leon Wyczółkowski.


Obrazy umieszczono w szklanych  gablotach. Interesującym dodatkiem są sentencje autorstwa samego Leona Wyczółkowskiego. Część z nich zamieszczam poniżej. Doskonałe urozmaicenie szarzyzny naszych ulic. I nie nachalna edukacja artystyczna. W czasach, kiedy kolejne reformy praktycznie zarżnęły wychowanie przez sztukę (czytaj: malarstwo) - doskonały pomysł!




Staje się to, o czym marzył Wyczółkowski:"MARZENIEM MOIM JEST, ŻEBY TE MALOWIDŁA ZNIKŁY Z SAL WYSTAWOWYCH". Proszę się nie obawiać - nikt nie umieścił oryginałów na chodnikach? Szkoda, że za tym nie poszła szersza fala popularyzacji dzieł Mistrza: sprzedaż plakatów, reprodukcji itp. Cieszy mnie, że w okolicach dawnego PDT "Jedynak" (obecnie m. in. "okrojona" siedziba znanego centrum handlowo-muzyczno-księgarskiego) pojawił się jeden z moich ulubionych obrazów: "Wiosna w Gościeradzu". Szkoda, że zabrakło naj-ulubionego "Stańczyka (lub Szopka)". No, ale mieć wszystko, to nie sztuka...




Mamy przeto w Bydgoszczy (między Wyspą Młyńską, Operą Novą, Starym Rynkiem, placem Teatralnym i ulicą Gdańską) ciekawy szlak artystyczno-turystyczny. Obejrzeć można, poczytać też, na chwilę zatrzymać się i przyznać się przed samym sobą: jakie to piękne. Bo obcowania z Wielką Sztuką - nigdy za wielu. co z tego, że na Wyspie Młyńskiej  jest Muzeum L. Wyczółkowskiego. Odwiedzałem je. Tłumów nie spotkałem. A miejsce z pomysłem zaaranżowane. Ale sądzę, że przyjdzie czas na jego opisanie przy innej okazji. Teraz trzeba wrócić na szlak i przeżyć go.

Do przeczytania polecam m. in. te słowa / zdania Malarza. Oczywiście podpatrzone pod reprodukcjami. Do poznania wszystkich proszę zaliczyć spacer. Byłbym złym zapraszaczem, gdybym wszystko tu wyłoży:
  • Dzisiejsza epoka inaczej jak przeszłość wysila się w kierunku barwności; dziś malarstwo samo dla siebie istnieje bez strony anegdotycznej, literackie.
  • Kwiaty, coś nowego dać. Osiągnięta rzecz jak idea. Jakby dusze kwiatów.
  • Akwarela silny materiał. Kwiaty i portrety utrzymują się. Kwity mogą nawet zaatakować portrety. 
  • Ja jestem dyletantem, bo to, co zrobiłem, to mało w porównaniu z tym, co chcę.
  • Astry, chodzi o światło.
  • Jestem dzieckiem lasu.
Zapraszam.

Przeczytania... (45) Iwona Kienzler "Słynni playboye PRL" (Wydawnictwo BELLONA)

$
0
0
Ostatnimi czasy na rynku księgarskim pojawiają się książki, które pozwalają nam zerknąć przez codzienność w zakamarki wielkiej historii?  No i sypią się tytuły o pięknych i zakochanych, wspaniałych i dumnych, śmieją się do nas oczy wielkich gwiazd i polityków? Takie popularne bajdurzenie, do którego już rasowy student historii nie powinien przyznawać się, że czytał. Tak za mego studiowania było choćby z popularną twórczością prof. A. Krawczuka, a wcześniej nawet z P. Jasienicą.
Oto mam przed sobą książkę pani Iwony Kienzler pt.  "Słynni playboye PRL". Szacowne Wydawnictwo  BELLONA włączyło się w ten bardzo popularny nurt? I dobrze! To chyba dobra droga ku popularyzacji historii.
Jeśli chcemy utrzymać na jakimś poziomie naszą kondycję historycznego zainteresowania, to od czasu do czasu musimy sięgać po coś... bardziej lekkiego i strawnego. A taką książką jest ta, której okładka zdobi to pisanie. Uważam nawet, że jeśli ktoś zacznie poznawanie PRL "z tej mańki", to nie skrzywi ani wyobrażenia o epoce, ani tym bardziej nie zniechęci do szerszego penetrowania tego okresu.
Oglądanie świata poprzez alkowę od dawien dawna intrygowało ludzi. Przeciętny czytelnik nie jest od tego wolny. Trochę swawoli, pikanterii, ba! erotyki - tylko ożywia nasze zmysły. Nie udawajmy, że jest inaczej. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, aby w edukacji historycznej pojawi się moduł: "Sex i historia". Ożywienie byłoby - gwarantuję! Najbardziej znudzony osobnik pod oknem przerwie drzemkę i wytrzeszczy oczy i nadstawi uszu... Oczywiście ciekawie zapowiadający się wątek przerywamy w najgorętszym momencie i odsyłamy do źródła...
Wybór onych playboyów systemu komunistycznego może wielu zaskoczyć (na równi  z tym, że innych zabrakło). Nie wiem jakim kluczem kierowała się pani Iwona Kienzler. Wspólny "mianownik" dla tow. Bolesława BIERUTA i Tadeusza PLUCIŃSKIEGO? Stalinowski satrapa i zbrodniarz razem z aktorem-amantem? Kogo tam jeszcze mamy? No to wymieńmy jeszcze: Józefa CYRANKIEWICZA, Leopolda TYRMANDA, Włodzimierza SOKORSKIEGO, Adama HANUSZKIEWICZA, Andrzeja JAROSZEWICZA, Mieczysława RAKOWSKIEGO oraz Macieja SZCZEPAŃSKIEGO.
Uważam, że powinniśmy zaliczyć "Słynnych playboyów..." do "podkasanej literatury". Pewnie nikt od takiego dzieła nie wymaga głębokich przemyśleń i wniosków. Wiele faktów zostało przypomniane, niektóre odsłonięte. Czyta się to bardzo dobrze, tym bardziej że Autorka daje nam (często to pierwsze spotkanie z osobami!) okazję przyjrzeniu się drodze życiowej swoich bohaterów. Nie wiem czy czasami nie wydłuża tą część swoich opowieści. Bo w końcu po to sięgamy po tą książkę, aby dojrzeć do wystrzałowych dam, kokietek, nobliwych pań czy nawet dziwek! A tu - drobiazgowe CV partyjnych bonzów? Nie wiem czy naprawdę potrzebne są te wszystkie biograficzne szczegóły. Rozwadniają fabułę.  
Dobra, jest ciekawe pouczenie, bo wreszcie mamy świadomość "kto z chamów", a "kto z panów", jakich dokonywali wyborów, jak włazili na drabiny swych karier artystycznych czy politycznych. Chciałbym jednak wierzyć, że młodszy czytelnik mimo wszystko zacznie dociekliwie szukać kim był S. Dygat, a kim K. Jędrusik? Nie czarujmy się: premierzy PRL-u Cyrankiewicz czy Jaroszewicz (oczywista, że Piotr) są na równie dla nich nierozpoznawalni, co dla nas przedwojenni prezesi Rady Ministrów jak Julian Nowak czy Aleksander Skrzyński... Pan z tyłu oburza się, że to skandal... że tak być nie może... Ale niech się pan pocieszy, że kim była Grace Kelly lub Gary Cooper - też nie wiedzą. Pogódźmy się: pamięć pokoleń jest zawodna. Jest szansa, że dzięki takim książkom (a nie naukowym tomiskom) wracają do nas pewni ludzie. 
Trudno o sympatię do człowieka formatu (czy taki termin w ogóle można stawiać przy nim?) Bolesława Bieruta czy kogo takiego jak Józef Cyrankiewicz, który w 1956 r. odgrażał się odrąbywaniem rąk, jeśli kto odważy się ją podnieść na władzę ludową. Śmiem twierdzić, że żadnych emocji już nie wywołują nazwiska W. Sokorskiego i M. Szczepańskiego.  
Dobrze, że pani Iwona Kienzler odkrywa te ponurej sławy persony.  Niemal z zapomnianych zaświatów wracają demony naszego dorastania: Małgorzata Fornalska czy Paweł Finder (ich portrety wisiały w wielu salach "od historii"!). Musi zaskoczyć życie"legalnej" żony obywatela B. B. w dziwnym trójkącie z Fornalską?... Wolno było?
Dobrze, że pani I. Kienzler wspomina okres miński (ten białoruski) w życiu towarzysza Tomasza.  Warto tu zacytować wypowiedź Władysława Gomułki, którą przytoczono na s. 29: "...w oczach mieszkańców [Mińska, kiedyś nazywanego litewskim -  przyp. KN] rzeczywiście uchodził za osobnika współpracującego z okupantem [jako pracownik Wydziału aprowizacji Zarządu Miasta - przyp. KN], wysługującego się Niemcom". Wręcz tow. Wiesław przypominał o rozpoznawaniu Bieruta w gazetach sowieckich:"...mieszkańcy Mińska zgłaszali się do władz radzieckich i składali oświadczenia, że w fotografii [...] rozpoznaj osobnika, który wcześniej współpracował z Niemcami".  W życiu B.B (jakież zaskakujące inicjały wyszły) pojawiła się niejaka Anastazja Kolesnikowa. W takich chwilach Autorka wspiera się "autorytetem"Jana Chylińskiego (1925-2013), czyli Jana Bieruta (jest wyjaśnienie  jak i kiedy zmienił nazwisko):"Nie wykluczam, że łączyły ich równie intymne stosunki". Stąd Autorka pisze: "jak należy przypuszczać, użyczenie mu swych wdzięków" - czyli przez A. względem B.? Wchodzimy w taki plotkarki nurt? Później będzie jeszcze eks-kochanka Findera - Wanda Górska.
Wieczny premier PRL-u Józef Cyrankiewicz (1911-1989) też jest szeroko rozpisany biograficznie. Iwona Kienzler  odcina się zdecydowanie od różnych plotek, które okleiły jego postać (np. epizod oświęcimski). Nie wiedziałem, że młody Cyrankiewicz przed wojną bliski był oświadczeniu się pewnej Krysi. Co w tym ciekawego? Jej bratem był Andrzej Munk! Nic, to jednak - w 1940 r. widzimy go na kobiercu katolickiego kościoła u boku... Joanny Haliny, rodzonej siostry Krystyny! Oto pierwsza pani Cyrankiewiczowa! I pozostanie ją do 1946 r. Idylla skończyła się w chwili aresztowania (nieomal w dniu trzydziestych urodzin) i osadzenia w Auschwitz. Zastanawia mnie dlaczego Autorka pisze "Ostatnio na łamach parsy pojawiły się sugestie, jakoby Cyrankiewicz w obozie splamił się współpracą z gestapo...". Takie sugestie krążyły lata temu! Po prostu sprawy "umarły śmiercią naturalną". Chyba nikogo już to nie interesowało. Jak sama postać Józefa C. Nie będę tu omawiał, co Autorka pisze na ten temat. Proszę samemu sprawdzić. Uważam, że zbytnia drobiazgowość przedstawianych biografii zaciera sens czytanej książki.
Głodny seksu Cyrankiewicz rozbija swe małżeństwo, bo chce być z teatralną diwą Niną Andrycz (1912-2014).  Proszę prześledzić, jakie "naciski" stosowano wokół damy teatru, aby chciała zająć miejsce żony. Wychodzi na to, że to ON naciskał na ślub!  Jak bardzo ON był zakochany w NIEJ? Proszę sprawdzić na jakie warunki stawiane przez Ninę zgodził się. świadkowali młodym Arnold Szyfman i Władysław Gomułka! A jednak Ona czuła, że dyskomfort tego związku?"Mój brat - czytamy fragment wypowiedzi - zginął w sowieckim łagrze, a ja niejako firmowałam ustrój". Swoją drogą ciekaw jestem, kiedy pani Nina nabrała tej refleksji. Pozazdrościć, jakich sąsiadów mieli państwo Cyrankiewiczowie w alei Róż 8! Gałczyński, Broniewski, Słonimski, Kruczkowski. Jest okazja poznania okoliczności (dość poruszających moim zdaniem), które doprowadziły do rozpadu tego związku.
Iwona Kienzler okazuje chyba dużo sympatii i wyrozumiałości dla pani premierowej. Kreśli jej niezależny obraz? Kobiety, która uparcie obstaje przy swoich postanowieniach (np. kwestia nazwiska). Jakoś nie przeszkadzało pani Ninie jeżdżenie z J. Bermanem do Moskwy. Podkreślono, jaką to odwagą wykazała się nagle opuszczając Moskwę, kiedy delegacja czekała na widzenie"z wielkim chorążym pokoju", Józefem Stalinem. I te futrzane prezenty od Stalina i Chruszczowa, których demonstracyjnie nie nosiła? Jakoś nie przekonuje mnie kreacja..."Wallenroda w spódnicy". Autorka dodaje: "Znacznie większe uznanie wzbudziła u niej etola podarowana przez Mao Tse-tunga, którą chętnie nosiła". Taka wybiórcza selekcja modowa? O kreacjach pani premierowej czytajcie dalej. Jakoś nie widać w tym dyskomfortu...
Nie rozumiem sformułowań: "wieść gminna niosła", "miejsce w łóżku premiera miała zająć", "liczne romanse". Padają nazwiska takich osobowości, jak Irena Dziedzic (rocznik 1925) czy Danuta Szaflarska (rocznik 1915). Jest i kwiaciarka? Ale żadnych konkretów. Widać Autorkę wciągnęła praca detektywa poród plotek?.. A jakże - dostaje się również pani Ninie? W końcu jaka kobieta zdzierżyłaby takie łajdaczenie się "swego ślubnego"? Marszałek K. Rokossowski, jako kochanek Niny Andrycz?... Pikantnie się robi.
Związek rozpadł się. "Andrycz - podaje skrupulatnie I. Kienzler - dwukrotnie była w ciąży i dwukrotnie dokonała aborcji". Nie posłuchała przestrogi matki. "...drugie małżeństwo Cyrankiewicza rozpadło się właśnie po drugiej aborcji Niny. Premier, choć faktycznie był kobieciarzem, tęsknił do ciepła rodzinnego, do pełnej rodziny z dziećmi, a tego jego zona dać mu nie chciała". Premier ożenił się po raz trzeci - z panią doktor reumatologii Krystyną Tempską (1919-2008). Przeżyli blisko dwie dekady. Nie wiem dlaczego  Iwona Kienzler pisząc o śmierci w odniesieniu drugiej pani C. podaje, że zmarła:"...przeżywszy niemal sto lat". Jedne źródła podają rok 1912, na nagrobku stoi wykute: "11.11. 1910". Jakby nie liczyć, to w 2014 r. skończone było stulecie!
Rozdziałem o Leopoldzie Tyrmandzie (1920-1985)  Iwona Kienzler na chwilę odrywa nas od "ludzi władzy". Przytacza taką opinię"...twierdził, że jest bokserem, pijakiem i dziwkarzem, przy czym jego znajomi i przyjaciele uważali, że tylko to ostatnie określenie pasuje do pisarza. Ja nazwałabym go raczej playboyem, gdyż w życiu Leopolda Tyrmanda nigdy nie brakowało pięknych  i interesujących kobiet". No to rzucam się do ich szukania. Kogo my tu mamy? Janinę Balukiewicz, tancerkę, którą poznał w okupowanym przez Sowietów Wilnie. Pierwsza wielka miłość! Pierwsze małżeństwo z Małgorzatą Rubel-Żurowską, drugie z Barbarą Hoff, trzecie Mary Ellen Fox. Przyznam szczerze, że większe wrażenie robią na mnie ludzie "z otoczenia"Tyrmanda! K. Komeda, E. Lipiński, T. Konwicki, A. Łapicki, Sz. Kobyliński, niż nawet opiewana Bogan-Krystyna. Bo życie, kariera, literackie osiągnięcia - to dominuje w narracji I. Kienzler. Więcej w tym rozważań na temat "bikiniarstwa", niż walki z pruderią... Pewnie, że jest"o niejakiej niunie, która seksem oralnym płaciła mu za wypożyczenie maszyny do pisania, oraz Rysi, właścicielce świetlistych oczu i cudownych nóg". Wzmianka o romansie z Marią Włodek de domo Iwaszkiewiczówną. 
Niestety bardziej, niż kolejna kobieta w życiu pana Leopolda zaczęły mnie intrygować... błędy historyczne w tekście. A pierwszy znalazłem w biogramie Tyrmanda. Na s. 81 znajdujemy:"Już jesienią 1940 roku nawiązał kontakt z Armią Krajową...". Zgrzytnęło w mym historycznym umyśle? A.K. w 1940 r.?!... Nagle mniej mnie interesowało z kim spala Irena Dziedzic czy Hanna Banaszak wyszła z "tego" Rakowskiego,  czy Sokorski między wprowadzeniem socrealizmu zdobywała wdzięki kolejnej brunetki, Hanuszkiewicz uwodził młodą Kucównę!...  Nawet Wanda Wasilewska straciła swój bolszewicko-sowiecki powab! W książce takiego wydawnictwa, jak Bellona nie mają prawa znajdować się błędy rzeczowe! Tak od s. 81 stałem się bezlitosnym poszukiwaczem takowych. I ku swemu zaskoczeniu wpadałem na nie, jak Indiana Jones...
Gnamy ku s.125, jesteśmy w biografii"sybaryty partyjnego" Włodzimierza Sokorskiego i taki tam mieni się diament: "W maju 1944 roku w Sielcach nad Oką sformowano 1 Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, której dowódcą został Zygmunt Berling, awansowany przez Stalina do stopnia generała brygady". Maj 1944 r.? To kto wykrwawiał się na polach pod Lenino już 12 października 1943 r.? Krasnoludki?! Szkoda, że nie dodano o Berlingu, że zdegradował go do stopnia szeregowca gen. Wł. Anders."Z poza gór i rzek" wyszli na brzeg zdecydowanie w 1943 r. Strach pomyśleć, jak ktoś przyswoi sobie taką wiedzę.
Kroczmy dalej - jesteśmy przy Adamie Hanuszkiewiczu i jego wiekopomnej adaptacji "Balladyny", kiedy to ryk motorów i wdzięki Bożeny Dykiel miały ożywić "teatralne nudziarstwo". Chciałbym w tym miejscu przyczepić się do zdania ze strony 161:"Na widowni zasiadł komplet nawet wówczas, gdy nasza drużyna piłkarska grała mecz na Mundialu". Nie wiem czy pani Iwona Kienzler należy do mego pokolenia (obecne 50+), ale gdyby tak, to... nigdy by tak nie napisała. Nikt bowiem w 1974 r. nie napisałby o Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej (pamiętne WM '74) -"mundial". Bo nikt takiego, hiszpańsko-języcznego zwrotu po prostu nie znał! I nie używał! Powiecie: czepia się. A ja odbiję: nie domagam się rzetelności historycznej. Nawet u tak "podkasanej muzy", bo historii trąca!
No to wczytujemy się w biogram innego amanta (de facto prostaka i chama, który pewnie pasałby krowy do końca swoich dni, gdyby nie dobrodziejstwo przemian po 22 lipca 1944 r.), czyli Mieczysław Rakowskiego (1926-2008). O kolejnej towarzyszce życia, Elżbiecie Kępińskiej, "Oczywiście aktorka obwiniała za ten stan rzeczy swego męża, choć sama też zrobiła wiele, by zasłużyć na takie traktowanie". Spieszę wyjaśnić: pani Elżbieta była aktorką jednego z warszawskich teatrów i ani myślała po 13 grudnia 1981 r. bojkotować system zaprowadzony przez tow. gen. W. Jaruzelskiego. Do czego piję? Do Autorki, która wcześniej wyjaśnia nam zawiłości towarzysza Rakowskiego ze związkiem z panią Kępińską! I przypomina, że legalizacja (tj. ślub) tegoż nastąpiła w... 1986 r.! To jakoś z tą arytmetyką kolejne potknięcie? To niby z jakiej to parady pani K. miała w 1981 lub 1982 czy nawet 1983 (trwania stanu wojennego) stawać w obronie "swego męża", skoro Mieczysław Franciszek R. - jej mężem jeszcze nie był! Zamykając burzliwą drogę życia swego bohatera pani Iwona Kienzler przypomniała nam: "On też był jednym z architektów porozumień Okrągłego Stołu, które doprowadziły do wolnych wyborów w czerwcu 1989 roku [...]". Veto! Porozumienie i Okrągły Stół - tak. Ale czy w 1989 r. były "wolne wybory"? Bo mi się zdaje (i tak uczę), że raczej  k o n t r a k t o w e ! Prawdziwie wolne były pod koniec 1990 r., kiedy Naród wybierał Głowę Państwa! Pudło! Swoją drogą ciekawe dlaczego Autorka zrezygnowała ze... skrótu imienia Franciszek (po prostu: F), które widnieje na wielu publikacjach śp. amanta-redaktora "Polityki"-wicepremiera-ostatniego I sekr. KC PZPR?
W rozdziale poświęconemu Maciejowi Szczepańskiemu, osławionemu szefowi "gierkowskiej telewizji"wpadłem na kolejny klejnot! A może gniot? Oceńcie sami. Pisząc o locie w kosmos majora Mirosława Hermaszewskiego pani Iwona Kienzler na s. 247-248 wypaliła: "Na antenie poświęcono mu więcej uwagi niż pierwszemu papieżowi Polakowi, jako że polski kosmonauta lepiej nadawał się na symbol cywilizacyjnego awansu Polski Ludowej". Bez ironii zadam proste pytanie:"Jak mogło być inaczej, skoro lot w kosmos był na przełomie czerwca i lipca 1978 r., a wybór abpa K. Wojtyły na papieża 16 października tego roku?". Latem 1978 r. tylko moja ciocia Ingrid Głębocka, po śmierci Pawła VI, prorokowała o szansach "Wojtyły... tego z Krakowa...". Z wyrozumiałością 15-latka słuchałem i nie wierzyłem własnym uszom. Tym bardziej później... 
Chciałbym wyróżnić odwagę (?) piszącej? Normą "za komuny"były pewne określenia. Pluto na wiadomego Marszałka, A.K. czy "tych spod Monte Cassino", pisało się też o "banderowcach" lub "bandach UPA". Poprawność polityczna nakazuje nam obecnie przy skrócie UPA / УПА stawiać "oddziały"? Otóż zaskoczenie spotkało mnie na s. 15, kiedy czytałem o Bierucie, a dokładniej o okolicznościach śmierci gen. Karola Świerczewskiego: "Nawisem mówiąc, to właśnie owa wiedza [chodzi o powiązania B.B. z NKWD /НКВД - przyp. KN], a nie akcja bandy UPA, miała być przyczyną śmierci «człowieka, który się kulom nie kłaniał»". Bandy? Pani Iwono - niech się Pani nie naraża!...
Powiecie "przejechał się"? Nie prawda. Wskazałem tylko błędy. Książkę pani Iwony Kienzler czyta się doskonale. Biografie poszczególnych playboyów stanowią przyczynek do wycinkowej historii Polski. Tym bardziej, że tych dziewięciu panów (niektórych określmy partyjnie: towarzyszy) czyniło ją, pisało, zniekształcało, niszczyło! Mogę tylko współczuć, że ludzie kultury (Hanuszkiewicz & Pluciński) zostali "wrobieni" w takie szemrane politycznie towarzystwo. Chyba należało zrobić dwie osłony tego tematu: "po linii partyjnej" i tej artystycznej. Mam wrażenie, jakby Autorka sama pogubiła się w swojej narracji. Szkoda, że publikacji nie wzbogacono o skorowidz nazwisk - ułatwiłoby to kontakt z treścią, odnalezienie gdzie jest pikantny akcent: mordobicie Jaroszewicz (tym razem Andrzej) contra Olbrychski? Wątki występujące nawet w biografii"księciunia-rajdowcy"warte są rozbudowania, ba! na oddzielną książkę. Tym bardziej, że Autorka nie ogranicza się do tegoż biografii, przedstawia kim był ojciec-premier i dotyka kwestii morderstwa z 1992 r. Jestem zdania, że to świetna lektura "pod namiot", "na plażę" lub "do pociągu". Jeśli Bellona myśli o kontynuowaniu takiego wątku (serii?), to wskazane by było ściślejsze sito, aby "różności" nie przenikły do wydania.

Ksiądz Józef Tischner - myśli wygrzebane (46)

$
0
0
Zaskoczyło mnie. Co? Że to już XV lat przeszło od śmierci wyjątkowego (i chwilami niewygodnego) syna Kościoła, księdza Józefa Tischnera (1931-2000). Autor pamiętnej "Historii filozofii po góralsku" przegrał walkę z rakiem. Tym bardziej okrutnym, że zaatakował krtań. Człowiek, który swym niezwykłym głosem niósł dobrą nowinę - zamilkł? Z całego morza mądrości, którymi się z nami dzielił (trudno napisać, że pouczał) zapamiętałem szczególnie jedno (cytuje z pamięci): "Ludzi nie wolno straszyć piekłem, ale przybliżać im niebo". Sensu chyba nie skaleczyłem.

Ks. Józef Tischner (1931-2000) - foto E. Lempp

Chciałbym wierzyć, że Kościół (katolicki) pełen jest takich Tischnerów (pouczająca jest... historia nazwiska księdza-filozofa, bo jeszcze dziadek pisał się jako Stolarski!). Choć trudno mi wydobyć spośród kapłanów tak wyrazistą osobowość, jaką był ks. Józef Tischner. Po prostu nie potrafię znaleźć kogoś kto choć zbliżyłby się do osobowości, jaką był...
Tych kilka cytatów zapożyczam z "Myśli wyszukanych", które w 2000 r. opublikowało krakowskie wydawnictwo "Znak". To oczywiście wybór z bogatego dorobku literackiego ks. J. Tischnera. Dokonał go Wojciech Bonowicz.
  • Najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień.
  • Pobożność jest niezwykle ważna, ale rozumu nie zastąpi.
  • Niewątpliwie religia nadaje sens cierpieniu. Ale nie cierpiętnictwu.
  • Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic.
  • Kiedyś uprawiałem taternictwo i miałem zwyczaj chodzić po drogach, którymi inni nie chodzą, i utrzymywać równowagę w miejscach, w których inni spadają.
  •  Jeżeli jestem dla innych problemem, to dlatego, że nie mówię tylko za siebie. Gdybym był sam jeden, gdybym mówił tylko za siebie, uznano by mnie za wariata. A ja jestem z nich. Także z tych, którzy mają ze mną ten problem. Bo jestem z Kościoła, jestem ich własnym głosem.
  • Z dusóm, jak z babóm: jak mos babe, a nie wiys, ze jóm mos, to baby ni mos podwójnie. Po pirse ni mos, bo nie wiys, ze mos, po drugie ni mos, bo inksi jóm majom za ciebie.
  • Powtarzałem moim kolegom, że jak mnie dziś z Kościoła wyrzucą, to jutro będą mnie zapraszali na nabożeństwa ekumeniczne.
  • Lęk przed śmiercią wcale nie jest największym lękiem. (...) Większym lękiem napawa człowieka możliwość utraty honoru, zdrady, niesprostania powierzonemu zadaniu...
  • Gdybym ze wszystkich wartości, jakie są w Polsce, miał dać którąś na pierwsze miejsce, dałbym wolność.
  • Zawsze uważałem, że pierwszym zadaniem szkoły jest uczyć, nie wychowywać, i spierałem się na ten temat z wieloma nauczycielami. Byłem zdania, że wychowuje się poprzez uczenie. Gdybym miał wybierać między dobrym nauczycielem a dobrym wychowawcą, wybrałbym nauczyciela.
  • Krytyka rozumu nie jest dziś aktem rozpaczy nad rozumem, lecz mniej lub bardziej ostrożnej wiary w rozum.
  • Wiara w fatum sprowadza na ziemię fatum. A wiara w wolność sprowadza na ziemię wolność.
  • Losem człowieka jest: dać się pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać.
  • Sensowna krytyka Kościoła to taka krytyka, która wcześniej czy później musi stać się afirmacją Kościoła – musi przerodzić się w jego obronę.
  • Są rzeczy, które przerastają możliwości ludzkiego rozumu.
  • Nie jest wolny człowiek, który nie potrafi przyznać się do winy. 
  • Nie jest wolny naród, który nie potrafi wysłuchać wyznania win i uczynić takiego wyznania.  
  • Nic tak nie krępuje wolności, jak wina nienazwana i niewyznana.
  • Komunizm, walcząc z chrześcijaństwem, zarazem parodiuje chrześcijaństwo.
  • Polska jest dziś jak książka szyfrem pisana: kto potrafi postawić jej rozumne pytanie, temu także rozumnie odpowie.
  • Jedną z najbardziej bolesnych form zdrady jest skazanie człowieka pracy na pracę bez sensu.
  • Chrześcijaństwu w Polsce nie grozi dziś ani laicyzm, ani ateizm (przynajmniej na razie), ale  parodia  religii.
  • Kościół schorowanej wyobraźni nie lubi rozumu. Rozum jest dla niego źródłem nieustannego zagrożenia. Rozum to cynizm, sceptycyzm, relatywizm. 
  •  Dla wiary istotne nie jest to, jakim koniecznościom tego świata służy, lecz to, jaką wolność wyraża.
  • Do świata wiary wkracza się tylko poprzez bramę wolności.
  • Ktokolwiek mi mówi, że jego wiara jest skończona i skończona jest jego niewiara, podejrzewam, że nie mówi o wierze, lecz o złudzeniu wiary.
  • Człowiek broni siebie swą nadzieją i swą nadzieją walczy o swą ludzką twarz.
  • Głosy filozofów są jak termometr w ludzkim organizmie.
  • Niekiedy stawia się pytanie, co ważniejsze: rozum wychowawcy czy jego świętość. Nie sądzę, by taka alternatywa miała sens, ponieważ nie sądzę, by istniała świętość nierozumna.
  • Zwieńczeniem wolności jest My.
  • Nasze czasy nie są – niestety – czasami rozumienia miłości. Miłość jest raczej tym, co najmniej rozumiemy.
  • Świat mi się zbyt podoba, abym usiłował go zmieniać.
  • Chłopi przi gorzołce medetowali, co by to miało być, to „nic”. Leon im pedzioł: „to jest pół litra na dwók”.
  • Kiedy myślę nad swoim losem, dochodzę do wniosku, że powinienem być Mikołajem Rejem polskiego katolicyzmu. On pierwszy zaczął dla Polaków pisać po polsku. I ja w polskim katolicyzmie powinienem stawiać polskie problemy, budzić katolików z poobiedniej drzemki, krytykować, kiedy z katolicyzmu robią sobie poduszki pod siedzenie.

Wierzę, że wracamy do tego, co pisał ks. Józef Tischner. chciałbym wierzyć, że duchowni też zaliczają Jego książki do kanonu swych lektur. Wierzę, że w Jego osobowości było coś z Mikołaja Reja i... Marcina Lutra. Nie wolno nam zapomnieć człowieka tak światłego, mądrego, odważnego. To ogromny wkład w duchowy dorobek Narodu. Ksiądz Józef Tischner wpisał się w poczet wybitnych synów Kościoła, którzy odegrali wspaniałą i ważną rolę! 
Tym, którzy mienią się "reformatorami" (życia publicznego, politycznego czy religijnego), uważają się za "zbawców Ojczyzny" proponuję przyswoić sobie taką myśl księdza Józefa Tischnera:

 Nie wystarczy zburzyć stodołę, aby na jej miejscu powstał dom.

Zapomniana victoria (4) - Beresteczko 1651 r.

$
0
0
JKM Jan II Kazimierz Waza
"Jeżelibyście też ich [tj. Kozaków - przyp. KN] dostać nie mogli, abyście waszmościowie onych na żonach, dzieciach karali i domy w niwecz obrócili, gdyż lepsza jest rzecz żeby pokrzywa na tem miejscu rosła, aniżeli żeby się zdrajcy Jego Królewskiej Mości i Rzeczypospolitej tam mnożyli" - takimi słowy kończył się uniwersał, jaki w Barze 3 septembra 1637 r. wydał hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski. Ta  brutalna wykładnia, której mieli się trzymać hetmańscy podkomendni nie pozostawiał złudzeń. Nikt na południowych rubieżach Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie bawił się w konwenanse! Rachunek został wystawiony dość rychło, bo AD 1648 r.: "Na całej Ukrainie i Zadnieprzu poczęły zrywać się jakieś szumy, jakoby zwiastuny burzy bliskiej; jakieś dziwne wieści przelatywały od sioła do sioła, od futoru do futoru, na kształt owych roślin, które jesienią wiatr po stepach żenie, a które lud perekotypolem zowie. W miastach szeptano sobie o jakiejś wielkiej wojnie, lubo nikt nie wiedział, kto i przeciwko komu ma wojować. Coś zapowiadało się wszelako. Twarze ludzkie stały się niespokojne"- czytamy w "Ogniem i mieczem". War, jaki w tej kadzi uwarzono rozlał się straszliwym okrucieństwem bratobójczej wojny! 
Rok ów, 1648, wpisał do historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów straszne słowa: Żółte Wody, Korsuń, Piławce. To nie były klęski! To był pogrom! Sprawcę poznano z imienia i nazwiska - zwał się Bohdan Chmielnicki / Богдан Зиновій Хмельницький! Trudno się też i dziwić butnym, zwycięskim Kozakom, że w Perejasławiu rzucali w twarz Lachom: "Już minęły te czasy, kiedy nas siodłali Lachy. [...] Teper się ich nie boimy. Doznaliśmy my pod Piławcami: nie oni to Lachowie, co przedtem bywali i bijali Turki, Moskwę, Tatary, Niemce. Nie Zamojscy, Żółkiewscy, Chodkiewiczowie, Chmieleccy, Koniecpolscy; ale Tchórzowscy, Zajączkowscy, detynie w żelazu poubierane. Pomerli od strachu, skoro nas ujrzeli [...]". Jakby pasma nieszczęść mało było w Mereczu 20 maja 1648 r. zmarł JKM Władysław IV Waza. Elekcja wyniosła na tron jego przyrodniego brata (a zarazem kuzyna, brata ciotecznego) Jana II Kazimierza Wazę (1648–1668).

Богдан Зиновій Хмельницький
I w tym momencie zaczyna się... zapomnienie? Beresteczko zostało zasypane milczeniem pokoleń? Ma w tym swój udział ktoś tak znaczący dla polskiej historiografii, jak prof. Zbigniew Wójcik (1922-2014)? Oto w biografii JKM największy triumf militarny tego panowania sprowadzono do... dwóch zdań? Nie zdziwiłbym się, gdyby czytelnik ich w ogóle nie dostrzegł: "...w czerwcu 1651 r., a więc wtedy gdy miała nastąpić interwencja rosyjska, powstańcy ukraińscy i ich sojusznicy tatarscy ponieśli wielką klęską pod Beresteczkiem. Zwycięstwo polskie w tej bitwie powstrzymało więc na kilka lat agresję rosyjską na Rzeczpospolitą". Jedno z najbardziej doniosłych zwycięstw oręża polskiego  t a k   wpisane w biografię? 
"Na polach Beresteczka spotkały się wreszcie owe krociowe zastępy i tam to stoczono jedną z największych bitew w dziejach świata, której odgłosem brzmiała cała ówczesna Europa"- przypominał potomnym w XIX w. Henryk Sienkiewicz. Wiem, zaraz odezwą się głosy: "Veto! veto! tylko nie Sienkiewicz!..". To ja inaczej odparuję: a gdzie w kinowej adaptacji"Ogniem i mieczem"Jerzego Hoffmana ta batalia? Odjeżdżający w mrok Bohun? Dopisana kwestia? Opuszczałem kino lekko zniesmaczony.
"Obwieszczamy tedy trzeciemi i ostatniemi wiciami, według konstytucji sejmu - czytano w królewskim uniwersale wydanym przez JKM Jana II Kazimierza w Warszawie 1 marca 1651 r. -  wszystkich Rpltej obywatelów, iż na pościąganie swawolnych rebelizantów naszych, którzy złączywszy się z pogaństwem, zasadzili się na wykorzenienie nie tylko krwie szlacheckiej i swobód, wolności, imienia polskiego, ale i wiary Ś. katolickiej w tem Królestwie zawsze kwitnącej, z podeptaniem i rozwaleniem kościołów imieniowi boskiemu poświęconych, osobą naszą ruszamy się. Do ściągnienia zaś się wszystkim, którzy do pospolitego ruszenia z prawa są obowiązani, miejsce i dzień V miesiąca następującego czerwca pod Konstantynów stacyę naznaczamy i tam osobą Naszą na dzień pomieniony Uprzejmości i wierności Was oczekiwać będziemy". Smutne to jedynie, że w  XVII w. Rzeczpospolita cały czas wspierała się na takim militarnym przeżytku, jak pospolite ruszenie. 

Kniaź Jarema Wiśniowiecki wg. J. Kossaka
"...Rzeczpospolita przebudziła się już z odrętwienia, zerwała z dawną polityką kanclerza, z układami, z paktowaniem. Już było wiadomo, że tylko miecz dłuższy spokój zapewnić może, więc gdy król ruszył przeciw nieprzyjacielskiej powodzi, szło z nim sto tysięcy wojska i szlachty prócz mrowia ciurów i czeladzi" - plastycznie kreśli Sienkiewicz. Co do liczby wojsk, które starły się z potencją kozacko-tatarską sięgamy po dwóch Radziwiłłów: Albrychta i Bogusława (tak tego znanego niecnotę z czasów "potopu", kiedy to swe usługi oddał Karolowi X Gustawowi). Pierwszy z nich podaje: "...razem siły całego wojska nieprzyjaciela dochodziły do 300 tysięcy ludzi, naszych zaś było prawie 100 000", drugi"...naszego wojska było doborueffective osiemdziesiąt tysięcy". Znajdziemy też u innych autorów wielokrotności tych liczb, ba! sięgających do pół miliona Kozaków i Ordy?
"Środkowym szykiem - pisał Albrycht Radziwiłł - który składał się z żołnierza niemieckiego autoramentu i z husarii dowodził sam król, umieściwszy szlachtę zebraną z województw w rezerwie, częściowo na lewym i częściowo na prawym skrzydle. Pobliski prawemu skrzydłu las, skąd mógłby nieprzyjaciel przyczaić się na naszych, wzmocni król wojskiem a obóz piechotą". Tego faktu z życia JKM nie wolno nam pomijać - tym bardziej, że Jan II Kazimierz nigdy nie miał "dobrej prasy". Pamiętamy monarsze klęski czasu "potopu", pierwsze liberum veto, czy nawet uleganie królewskiej małżonce (kiedyś wiele miejsca poświęciłem JKM Marii Ludwice Gonzadze!). Tu mamy JKM jako wodza. I to nie malowaną kukiełkę, nie siedzącego na tyłach w piernatach! ON - planuje! ON - dowodzi! ON - zwycięża!

Spotkanie B. Chmielnickiego z Tuhaj-bejem, wg. J. Kossaka

Jednym z bohaterów tej bitwy był osławiony, krwawy kniaź Jarema Wiśniowiecki! Tak, jedno z kresowych królewiąt! Fortuna rodu bardzo została nadszarpnięta skutkami kozackiego powstania! Nie on jeden sięgał po pal rozstrzygając swoje sądy. Zwykłem mówić, że gdyby wyciśnięto "Ogniem i miecze", to powinna się lać krew, wypadać odrąbane głowy i kończyny, a jęk mordowanych zatrwożyłby nasze serca! W biografii Jaremy, autorstwa Jana Widackiego, taki znajdziemy opis: "...jazda Wiśniowieckiego klinem wbiła się w masę kozacką. W ślad za jazdą książęcą ruszyły chorągwie pospolitego ruszenia sandomierskiego i krakowskiego. Kopyta końskie wzbiły taką kurzawę, że tuman pokrył walczących. Król próbował obserwować bitwę przez lunetę, ale nie mógł nic dojrzeć". 

Bitwa pod Beresteczkiem (28-30 VI 1651 r.)
"Ruszyły wszystkie wojska, huknęły wszystkie działa, roznosząc śmierć i zamieszanie; wnet brat chanowy, wspaniały Amurat, padł uderzony kulą w piersi. Zawrzasły boleśnie ordy. Przerażony i ranny z samego początku bitwy chan spojrzał na pole. Z dala, wśród dział i ognia, szedł pan Przyjemski i sam król z rajtarią, a z boków huczała ziemia pod ciężarem biegnącej do boju jazdy.

Wówczas zadrżał Islam-Girej - i nie dotrzymał pola, i pierzchnął, a za nim pierzchnęły bezładnie wszystkie ordy i Wołosza, i Urumbałowie, i konni mołojcy zaporoscy, i Turcy sylistryjscy, i poturczeńcy, jak chmura pierzcha przed wichrem" - wspieram się Sienkiewiczem. Niestety nie dowiemy się o udziale księcia Bogusława Radziwiłła. A to przecież jego cudzoziemskie roty muszkieterów dały ognia widząc uchodzącego z pola chana. Widząc to B. Chmielnicki pospieszył do swego sprzymierzeńca. Dojść miało do twardej wymiany zdań, skoro Islam-Girej kazał brać w łyka butnego hetmana kozackiego i... pognał z nim (jako jeńcem) ku Wiśniowcu.
Pięknie podsumował victoryję prof. Władysław Konopczyński (1880-1952), takie bowiem znajdziemy w "Dziejach Polsko nowożytnej" zdania: "W trzydniowym boju pod Beresteczkiem (28-30 czerwca) szwedzki szyk szwadronowy zastosowany pod koniec przez Jana Kazimierza i sprawność artylerii koronnej rozstrzygnęły sprawę na naszą korzyść, a zarazem na korzyść cywilizacji europejskiej, której szańcem w tej chwili raz jeszcze okazała się Polska".  Gorzko przełyka się taką "pigułkę", powtarzając za Profesorem: "Zwycięstwo beresteckie, jak niegdyś grunwaldzkie, pozostało niewykorzystane". 

JKM Jan II Kazimierz Waza na polu bitwy pod Beresteczkiem
Nic nie zmienia faktu, że bitwa pod Beresteczkiem, to jedno z największych zwycięstw oręża polskiego. Mamy-że o NIM nie pamiętać? Proszę nie zapominać o pewnym fakcie: w pobliżu pola bitwy były bagna, na których ginęły dziesiątki (setki?) Kozaków! Jest i o tym wzmianka u Sienkiewicza:"Toczyły się bitwy na błotach, w kniejach, na polu. Wojewoda bracławski przeciął odwrót uciekającym. Próżno król rozkazywał powstrzymywać żołnierzy. Litość zgasła i rzeź trwała aż do nocy; rzeź taka, jakiej najstarsi nie pamiętali wojownicy i na której wspomnienie włosy stawały im później na głowach". Po dziś dzień wydobywa się z tamtego miejsca nieme świadectwa bitwy: świetnie zakonserwowane elementy uzbrojenia lub ubioru (nie wiem czy też ludzkich szczątków?).  "Gdy wreszcie ciemności okryły ziemię, sami zwycięzcy byli przerażeni swym dziełem. Nie śpiewano Te Deum i nie łzy radości, lecz łzy żalu i smutku płynęły z dostojnych oczu królewskich"- ale częściowo myli się Autor "Ognie i mieczem"."Te Deum laudamus" odśpiewano na polach 10 lipca 1651 r. Tyle, że dzisiaj wokół tej doniosłej rocznicy cisza, jak po śmierci organisty...

Smakowanie Bydgoszczy (21) - Wyspa Młyńska - krótka historia...

$
0
0
...ale nie Wyspy Młyńskiej, jako wyspy. Tylko? Tylko - Kanału Bydgoskiego! Jako, po mieczu trzeci z pokolenia urodzony nad Brdą (1910 - 1936 - 1963), przyklasnę każdej inicjatywie, która przybliża historię mego rodzinnego miasta. Dodajmy: tak bardzo oddartego z zabytków. 



Tym bardziej cieszy oko, że na Wyspie Młyńskiej, tak cudownie przywróconej miastu, pojawiła się kolejna wystawa. Tym razem obrazująca historię Kanału Bydgoskiego! Pisałem na blogu o samym Kanale. Zwalnia mnie więc to chyba od szczegółowego rysu historycznego. Zrobili to za mnie inni. Na kilkunastu planszach mamy zapewniony historyczny spacer od zarania dziejów (tj. XVIII w.) do czasów nam współczesnych.



Na szczęście dla rzetelności historycznej ładnie przedstawiono wątek... fryderycjański. Tak, możemy podziwiać reprodukcję obrazu Chrystiana Bernharda Rode "Fryderyk II Wielki zatwierdzający plan Kanału Bydgoskiego" z 1796 r.



Łza się w oku kręci na widok fotografii z czasów cesarskich (1871-1918). Chciałbym wierzyć, że gdzieś na takim zdjęciu (z lat 1907-1915) mignie mi facjata pradziada Stanisława. Na razie tylko wysilam wzrok. Bez efektu.




 


Reprodukcje zdjęć, obrazów - łezka w oku się kręci? Gdzie są nasze   b e r l i n k i ? Czujny czytelnik wyczyta, jaki to szlak komunikacyjny nasz Kanał.  Jakoś przemilczano wątek... antygdański. No, to zerkamy do stosownego postu na tym blogu. Piszący te słowa jeszcze pamięta  b e r l i n k i   cumujące do nabrzeży Brdy. Dziś? Tylko w formie... pubu?


Pewnie, że Wyspa Młyńska żyje swoim rytmem. Dlatego zawsze w moje rowerowe peregrynacja zabieram aparat. Pstrykam. Trafiają się unikalności, chwile ulotne. O! taka koparka! Okazało się, że dzień wcześniej podziwiał ją mój dwuletni ludzik, czyli wnuk Jerzyk. Nie można go było oderwać. kolejne życiowe doświadczenie małego człowieka. Dziadka, czyli mnie, też urzekło.






Smakować swoje miasto można na wiele okazji. Wakacyjne wypady dają nam wiele możliwości. Wsiadajmy na swoje rowery i jazda! Szkoda dnia! I pstrykamy!...

Viewing all 2227 articles
Browse latest View live