Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2228 articles
Browse latest View live

Hitler - ostatni akt... - upadek Demona - Berlin maj 1945

$
0
0
"Wczoraj wieczorem Führer zdjął swoją złotą odznakę partyjną i przypiął ją mnie. Byłam dumna i szczęśliwa. Bóg da, że wystarczy mi sił na ostatnie, najtrudniejsze zadanie. Mamy już tylko jeden cel: do śmierci dochować wierność Führerowi i móc zakończyć życie razem z nim" - pisała z berlińskiego bunkru do swego syna Haralda Quandta (1921-1967) matka, Magda Goebbels (1901-1945). Przypominała mu o wierności i życiu dla Niemiec! "...to, że możemy razem z nim zakończyć życie, uważamy za łaskę losu, o jakiej nigdy nie śmieliśmy marzyć"- oto do skrajności sprowadzona wierność. Wierność komu i czemu? 


"W warunkach panicznej improwizacji ministrowie Rzeszy, z długą i chlubną tradycją służby publicznej, uciekali ze stolicy, a głowa państwa wybrała samounicestwienie" - czytamy u Iana Kershawa w jego monografii "Führer walka do ostatniej kropli krwi". Wielu, zdawało się wiernych paladynów, rozpierzchło się, uciekało lub miało ten zamiar. Najwierniejszym pozostał Joseph Goebbels? Kershaw pisząc o istniejących po 20 kwietnia 1945 r. ośrodkach władzy w sypiącej się w gruzy III Rzeszy, tak nakreślił obraz zakresu władzy tego jednego: "...Hitler zamknięty w berlińskim bunkrze, nadal sprawujący realne i niekwestionowane rządy tam, gdzie wciąż sięgał swoimi mackami". Nikt realnie nie panowała nad całym rozpadającym sie państwem! To już był koniec "tysiącletniej Rzeszy"."Ein Volk! Ein Reich! Ein Führer!" - stawało się hasłem bez pokrycia, hasłem bez sensu. Tylko dlaczego  t a k   późno? Wczorajszy sojusznik, Stalin, wdzierał się do Berlina!
Opinie o ostatnich dniach Adolfa Hitlera pozostawiają nam bardzo różny obraz politycznego bankruta! "Był całkowicie spokojny, jego głos miał zwykłe brzmienie. Powiedział: «Nie chcę, by Rosjanie wystawili moje ciało w panopticum.Günsche, zobowiązuje pana, by nie zważając na okoliczności zadbał pan, aby tak się nie stało». Odpowiedziałem: «To straszliwy rozkaz, mein Führer, ale wykonam go». Hitler wrócił do swego pokoju"- wspominał po latach sturmbannführer Otto Günsche (1917-2003). To on nakazał przygotować kanistry z benzyną, która miała posłużyć do spalenia zwłok Ewy i Adolfa Hitlerów. To on później powiedział pamiętnego 30 kwietnia m. in. do Goebbelsa:"Der Führer ist tot".
Inny świadek tamtego kwietnia, telefonista, takim zapamiętał swego wodza: "Wyglądał na człowieka załamanego, wypalonego, zagubionego. Od dawna wiedzieliśmy, że nie miał wyboru - tylko samobójstwo. Na ten strzał, stanowiący logiczne  zakończenie jego życia, oczekiwano w nerwowym napięciu, które każdy z nas usiłował ukryć pod maską spokojnie spełnianych czynności od czasu burzliwej odprawy 22 kwietnia". Był czas, kiedy uczniowie zadawali mi pytanie: czy Hitler żyje? Kiedy zaczynał zawodową drogę miałby... 95 lat. Teoretycznie mógłby żyć. Ale... Nie wydawało mi się realna, aby 56-letni mężczyzna, który widział ruiny swego życia mógłby zdobyć się na desperację ucieczki. Do tego objawy choroby Parkinsona.
"Wyglądał na człowieka skupionego i wyspanego, co oczywiście nie było prawdą. Istotnie, jego lewa ręka i lewa noga drżały [...]" - wspominał Generalmajor der Waffen-SS Wilhelm Mohnke (1911-2001). Ale dalej podał: "Hitler zaczął mówić o kwestiach politycznych. Był to zapewne ostatni z jego niezliczonych monologów. Zasadniczą myślą [...] było przekonanie, że demokracje zachodnie są dekadenckie i jako takie nie potrafią stawić czoło młodym, nie wypalonym jeszcze ludom Wschodu, dla których właściwa jest surowa wszechwładza, cechująca system komunistyczny".
"Völkischer Beobachter", nazistowski organ prasowy, podtrzymywał mit walczącego Führera i zagrzewał do walki! To na jego szpaltach pojawiały się tytuły "Niemcy się trzymają i są wierne Führerowi", "Führer - obrońca Berlina", "Führer rozpala ducha bojowego w Berlinie". Dziwić się później, że na łamach "Der Panzerbär" pisano: "Dzisiaj bolszewizm uderza na znienawidzony Berlin. Chce zadać śmiertelny cios głowie niemieckiego ładu, europejskiego ładu. Oświadczamy się za tą walką. Dlatego w Berlinie jest Führer. On razem z nami dźwiga wszystkie ciężary frontowego miasta, o które trwa zaciekła walka. On razem z nami toczy ciężką walkę. [...] Stoi na najgorętszym polu bitewnym, jakie zna historia. skupia się wokół niego najbardziej fanatyczni żołnierze, jakich znamy [...]".
Na dzień urodzin Adolfa Hitlera, 20 kwietnia, radziecka 136 Brygada Artylerii Armat 79 Korpusu rozpoczęła ostrzał Berlina. Z tego też dnia pochodzą pamiętne zdjęcia, kiedy wita się z grupą chłopców (Hitlerjugend). Nie wiem dlaczego przez lata nie pokazywano w całości kadrów filmu, jaki wtedy nagrano. Widać, jak Hitler nie potrafi utrzymać drżenia trzęsącej się ręki. Po raz ostatni wysunął nos ze swej wojennej nory! Stan euforii powracał, jak fala? Dwa dni później świadkowie usłyszeli z jego ust: "Czegoś takiego jeszcze nigdy nie było! W tych warunkach nie mogę już dowodzić! Wojna jest przegrana! Ale jeśli sądzicie, moi panowie, że opuszczę Berlin, to bardzo się mylicie! Raczej strzelę sobie w łeb!". Chaos wdarł się w dusze najwierniejszych z wiernych (lub uwięzionych, jak w potrzasku, w berlińskim bunkrze - niepotrzebne skreślić). Charakterystyczne stały się reakcje, jakie wyrazili Martin Bormann oraz Wilhelm Keitel. Pierwszy z nich powiedział: "To przecież niemożliwe, żeby Führer na serio chciał się zastrzelić!", drugi stwierdził "Musimy powstrzymać Führera!".
"Mein  Führer! Czy wyraża Pan zgodę, bym po Pańskiej decyzji pozostania w twierdzy Berlin [...] jaki Pański zastępca przejął natychmiast całe kierownictwo Rzeszy z pełną swobodą działania wewnątrz i na zewnątrz?"- tak zaczynający radiogram jaki dotarł do bunkra, a jego autorem był "wierny Hermann Göring". No, cóż nie wywołało ono entuzjazmu u adresata! "Rozporządzam jak zawsze całą władzą i absolutnie nie czuję sie ograniczony w swobodzie ruchu. Zabraniam Panu jakiejkolwiek samowoli. Adolf Hitler"- wściekły podyktował Günschemu. Marszałek Rzeszy ośmielił się m. in.stawiać ultimatum:"Jeśli do 22 nie nadejdzie odpowiedź, zakładam, że nie ma Pan swobody działania. Uznam wtedy przesłanki Pańskiego dekretu za istniejące i będę działał na rzecz narodu i ojczyzny". Bormann ocenił autora telefonogramu dosadnie: "Göring, ta świnia". Bormann w swoim dzienniku w piątek 17 kwietnia zapisał: "Będziemy walczyć i zginiemy z naszym Führerem - oddani aż do grobu. Inni myślą, że działają «z rozsądku», poświęcają swegoFührera - ha, co za sukinsyny! Stracili cały honor!"
Hitler tracił kontakt z rzeczywistością. A i otoczenie nie o wszystkim go informowało. Stąd wybuchy furii i oskarżenia miotane na podwładnych: "Proszę milczeć! Wszyscy mnie oszukujecie! Nikt nie mówi mi prawdy!". W tym chaosie jest jeszcze czas na ślub z Ewą Braun i rozstrzelanie SS-Gruppenführera Hermanna Fegeleina (szwagra Ewy Hitler). I euforia wracała? "Jeśli kiedyś wybije dla Niemiec ostatnia godzina, mam nadzieję, że wy, panowie, moi feldmarszałkowie - roił sobie - z dobytą szpadą razem ze mną będziecie walczyć na barykadach".  Wciąż tliła się pangermańska buta? Goebbels zapisał takie słowa: "Jeśli będę kontynuować walkę aż do zwycięstwa i utrzymam się w stolicy, być może serca Anglików i Amerykanów zapłoną przeświadczeniem, iz ostatecznie można by przeciwstawić się temu niebezpieczeństwu - wraz z Niemcami u boku. A wtedy okaże się, że jedynym człowiekiem, który może poprowadzić tę walkę, jestem ja". 
"Około trzeciej po południu zostałem wezwany wraz z moim zastępcą [...] do Hitlera. Podziękował nam, oskarżając jednocześnie generałów, którzy go zdradzili i sprzedali. Nic już nie może zrobić. Jutro bez wątpienia będą go przeklinać miliony, ale los tak chciał. Polecił mi zadbać o spalenie obu ciał. [...] Żegnając się podarował mi portret Fryderyka wielkiego [...]"- wspominał osobisty pilot, SS-Gruppenführer Johann Peter Baur. Jak sam dodał podobne zlecenie dostało jeszcze kilka innych osób kryjących sie w bunkrze.
"Nie chcę wpaść w ręce wrogów, którzy dla zbawienia swoich rozemocjonowanych mas, będą potrzebować spektaklu zorganizowanego przez Żydów" - jak widać chorobliwy i nienawistny antysemityzm nie opuszczał Hitlera do końca!
"...Magda Goebbels wdarła się do pokoju Hitlera - wspominał Otto Günsche - Zaczęła go zaklinać, aby opuścił Berlin, twierdząc, że to jeszcze możliwe. Kategoryczne «nie» Hitlera zakończyło rozmowę. Był tym incydentem głęboko wzburzony. Po minucie Magda Goebbels płacząc opuściła pokój". Później będzie jeszcze mimowolnym świadkiem tego, co Magda Goebbels powiedziała do swego męża: "Co teraz będzie z dziećmi i ze mną? Führer nie powinien był tego zrobić...". Zrobił to o godzinie 15,30, dnia 30 kwietnia 1945 r. Magda i Joseph Goebbelsowie, po uśmierceniu szóstki swoich dzieci, popełnili samobójstwo następnego dnia. 2 maja 1945 r. Berlin skapitulował!...

Gdzie jest Sol?... / Where are you Sol?... (2)

$
0
0
Bill Vandenberg był na siebie wściekły!
Nie, to mało powiedziane: gotowało się w nim, jak w wulkanie. A najgorsze było to, że okazał się bezsilny. Taki pech! Taki banał!...
- Co ci się stało?! - Roy Bragg wyszczerzył zęby. Najchętniej przyłożyłby w ten koński wyraz twarzy. Zawsze miał wrażenie, że w podobnych chwilach szczęka Roya przybierała kształt nadpobudliwego ogiera i tylko należało czekać, aż wyda z siebie rżenie.
- Odwal się! - burknął.
- No ja ciebie Bill nie rozumiem! Ja do ciebie, jak do chrześcijanina, a ty z mordą?!
- Mordą?! - chciał się poderwać z miejsca. Ale - nie mógł. - Jak ci wytnę w tą twoją mordę, to ci Bush nie pomoże, ani duchy Kennedych!
- Gips? - zainteresował się.
- Nie, eklerka! Ślepy jesteś?!

- Ehe. Gips! - powtórzył z miną znawcy. Bill rozejrzał się czy aby nie ma czegoś ciężkiego w zasięgu ręki, żeby machnąć w tą końska facjatę. W najgorszym wypadku mógł machnąć wentylatorem, który stał na wyciągnięcie... Powstrzymał się jednak.
- Idź już do siebie Roy, bo nie gwarantuję ci bezpieczeństwa.
Roy rozjaśnił oblicze promiennym uśmiechem. Wiedział, że nie może się na niego boczyć i obrażać. Poczciwy był z niego chłopak. Choć, jak uważał na własny użytek, niezbyt rozgarnięty.
- Widziałeś Sola?
- Wyjechali do akcji.
- Hm... - Roy podrapał się po brodzie. - Wyjechali. Aha. A ty biedaku...
- Roy nie zaczynaj, bo...
- No, Bill, ale co się stało?
- Co się stało?! Co się stało?! Dziecko rabina się zesrało!
- To ty jesteś Żydem?
- A ty Eskimosem! Zachciało mi się ze szwagrem pojechać na ryby.
- I?
- Co "i"?
- Trafiliście na Moby Dicka?
- Nie, na takiego kretyna, jak ty!
- Oj Bill!
- Co oj Bill?! - gips stanowił skuteczny balast, aby się poderwać. Był, jak wieloryb na mieliźnie? I jakoś nie było mu do żartów. - A o której pan Bragg przychodzi sobie do pracy, co?! A może jesteś lewym potomkiem generała Braxton, hę?! Wiesz, że my jankesi nie gustujemy w Dixi...
- Nic nie wiem. Czy ja tam znam choćby swego dziadka? Ojca znaleziono na schodach u św. Patryka.
- Dobra, dobra! - Bill Vandenberg machnął tylko ręką. - Idź do sekcji. Przebierz się i wracaj.
Roy dalej nie ciągnął już tej radosnej wymiany zdań. Ruszył w kierunku szatni. W tej chwili odezwał się telefon na biurku Billa.
- Już, już... - ale nie mógł tak szybko sięgnąć po słuchawkę. - Szlag by to trafił.
Burczenie telefonu, jak nigdy rozstrajało nerwy.
- Roy! Roy!
Ale Roy nie mógł już go słyszeć. Zszedł na dół do szatni.
- Niech to... - wreszcie dosięgnął słuchawki. -  Bill Vandenberg, posterunek... Co?!
Szarpnął się z miejsca. Zapomniał o balaście na nodze...
Z całej siły uderzył w przycisk alarmu. Ryk syreny wypełnił cały gmach. Zdawało się, że nastąpiła eksplozja ryku! Roy gnał w rozchełstanej koszuli. W biegu starał się zapiąć koszulę, wsunąć ją w spodnie. niczym z nieba zaczęli spadać "chłopaki Vancka", brygada Phila Greima.
- ...a miałem takie dobre rozdanie - do Billa dotarł marudny głos.
- Ty Dick nie pierdol tyle, tylko ładuj swoją dupę do wozu! - zawrzał.
- Co się ciskasz?! - Dick Mackensen oczywiście mielił między ogromnymi zębiskami gulę gumy do żucia.
- I wypluj kurwa tą gumę! - Bill podniósł się na rękach wpijając palce w oparcie. - Tylko brakowało, żeby cie później Evans reanimował.
- Co ja... co ja?  - Evans już siedział za kierownicą swego "Czerwonego Smoka".
- Gdzie się pali? - Vanck wlepił swe ciężkie spojrzenie w Billa.
- World Trade Center!
- Kurwa... żartujesz?!
Jego sapnięcie mogłoby powalić drzewo. Rozejrzał się dookoła. Brygada Greima już ruszyła. Theo Thierry bez większego pośpiechu ładował swoich do kolejnego wozu.
- Pali się WTC!
- Co to znaczy? - Vanck przełknął  ślinę.- Znowu jakiś oszołom?  Jak w '93?
- Nie wiem! Nic nie...
- Ruszamy! Gdzie jest Sol?
- Sol nie wrócił? - i Bill rozłożył tylko ręce.
- Jaja mu urwę - warknął na odjezdne Vanck.
- Wyślę go za wami!
"Czerwony Smok" Evansa wypadł na senną ulicę Nowego Jorku. Kolejne syreny uderzały w ton trwogi i ostrzeżenia. Harmider trwał kilka dobrych minut. Ostatni wyjechała sekcja Pappadimosa! "Grek zawsze zdąży!" - powtarzał z przekąsem. Tym razem jednak chyba nawet nie miał czasu, aby ubarwiać alarmu swoim krasomówstwem. Odjechali. Billowi zdawało się, że dostrzegł ten charakterystyczny grecki profil... I to ciągłe przypominanie każdemu "Jennifer Aniston też jest Greczynką. Wiesz kto był jej ojcem chrzestnym?". I wtedy niemal chór uzupełniał "Telly Savalas". Raz się wściekł nie na żarty, gdy ten nowy Hood zapytał z rozbrajająca szczerością "A kto to taki?". "Kojak! Idioto!" - i Pappa wziął go do swej ekipy. Teraz razem odjeżdżali tym samym wozem.
Bezsilność Billowi Vandenbergowi dopiero teraz udzieliła  się z koszmarną siłą. Teraz, kiedy wszystkie wozy gnały na Manhattan on musiał siedzieć w bazie? Najchętniej rozbiłby ten cholerny gips i pojechał z Evansem, Pappą lub nawet z tym przemądrzalcem Mackensenem. Ale nie - on musiał tu tkwić. Jak kołek. Jak balast, który do niczego nie jest już potrzebny. Widział swój hełm leżący na półce. Sterczał tam sam, jeden. Telefon znowu zadzwonił.
- Wysłałem... nie, nie ma... nikogo... Co?! Drugi?! Co się kurwa dzieje? Marsjanie atakują?!
Trzasnął słuchawką. nawet nie zauważył, jak przed nim wyrosła Loreena  Greenwood.
- O Loree?...
- Gdzie jest Sol?!
Dopiero teraz zauważył, że jej samochód stoi na podjeździe. W poprzek.
- Wszyscy pojechali na ratunek World Trade Center!
- Sol też?!
- Sol? - Bill na widok Loreeny zawsze tracił głowę. Nie mógł pojąć, że taka dziewczyna trafiła się Greenwoodowi. Sol miał szczęście.
- No Sol! Gdzie jest Sol?!
- Pojechał do pożaru, ale sądzę, że pojedzie na Manhattan...
- Masz z nim kontakt?
- A, co komórki nie odbiera? - zdziwił się Bill. Jak mu się zawsze marzyło, aby stała się beznadziejna sytuacja, a Loreena zjawia się u niego po pomoc. Tak, chciał odegrać rolę rycerza-wybawcy!  A teraz? Spojrzał na swój gips. Szlag by to trafił...
- Nie, nie odbiera! A...
- A...
- W jego drużynie jest... ta... Campbell?
- Nancy?
- Taka... blondyna... krótko obcięta...
- Nancy! A, co?
- Nic! - warknęła Loreena. Sama nie wierzyła o co pyta. Ta gówniara była niewiele starsza od ich Amy. To by było niemal... kazirodztwo?
- Sam bym pojechał gdyby nie to cholerstwo... - wskazał na gips. Loreena dopiero teraz zwróciła na niego uwagę. Bill uderzył ręką w gips.
- No to masz luz.
- Luz? O czym ty mówisz?! Teraz, kiedy trzeba pomóc chłopakom, ja tkwię w tej cholernej bazie!
- Dadzą sobie radę bez ciebie.
- Tak, na pewno. Pappa nie w takich opałach bywał. A Phil Greim! Niech się ogień boi.
- Wiesz, że to nie tylko o ogień chodzi?
Zadzwonił telefon...
- Halo! Bill Vandenberg! To ty... Sol?!
- Sol? - Loreena ożywiła się.
- Nie, nie ma już nikogo... jesteś... {Jest na Manhattanie} No mów... Nie... Loree tu jest...
- Daj mi go!
- Co?... {Tam jest piekło...}
- Daj mi ten cholerny telefon! Bo będziesz miał drugą nogę...
Loreena szarpnęła za telefon.
- Halo! Sol! Halo!...
- I, co?
- Nic - Loreena spojrzała na Billa. - Przerwało połączenie...
Rzuciła słuchawkę. Wybiegła.
- Loree! gdzie... lecisz...
W odpowiedzi usłyszał tylko pisk opon i ryk silnika jej samochodu.
- Szlag by to wszystko...
Bezsilność Billa była druzgocąca. Został sam. Odkąd padł "Rex" nie było nawet psa, który mógłby pomerdać ogonem i przytulić się do niego.

Spotkanie z Pegazem - 47 - Kazimierz Grus - "Gdzie jest Hitler?"

$
0
0
"Gdzie jest Hitler?" - ten wierszy znam od wielu, wielu, wielu lat... Gdzieś na początku lat 70-tych XX wieku w moje ręce trafił zdezelowany kalendarz "Szpilek" z 1955 r. Skan strony nie pozostawia złudzeń, co do jego stanu.  Młodszemu pokoleniu przypomnę, że chodzi o jedno z najbardziej zasłużonych i poczytnych polskich pism satyrycznych. Czasopismo powstało 80. lat temu. Niestety ostatni egzemplarz opuścił drukarnie przeszło XX lat temu. Nie chodzi bym teraz pisał jego historię. Weterani czytelnictwa i dobrego humoru wiedzą o co chodzi - młodzi niech pobuszują w Internecie.

Niestety po II wojnie światowej, kiedy socrealizm i stalinizm w najlepsze zapanował nad Wisłą "Szpilki" stały się zjadliwą tubą propagandy komunistycznej. Antyamerykański jad lał się nieomal z każdej strony i ilustracji. Smutne, jak wielu wybitnych użyczyło swych piór i artystycznego talentu dla opluwania zachodnich demokracji. Kazimierza Grusa do tego grona byśmy nie zaliczyli.


Z racji rocznicy, jaka przypada 30 kwietnia tego roku, chcę przypomnieć wierszy Kazimierza Grusa (1855-1955), krajana z Kujaw. Znalazłem blog (http://gniewkowo.blox.pl/tagi_b/162892/Kazimierz-Grus.html), na którym odkryłem post pt. "Mała pamięć o wielkim ziomku". Tam zaskakujący cytat z... Arkadego Fiedlera właśnie na temat Autora dziś przypominanego wierszyka. Przytaczam fragment, który chyba tematycznie wpisuje się w moje tu pisanie: "Dla zapalczywego karykaturzysty pojawienie się Hitlera na widnokręgu Europy było niewyczerpaną kopalnią złośliwych rysunków. Gdy wybuchła wojna, Grus musiał się ukryć, przestać istnieć, więc, fantastycznie dobrze władając niemieckim językiem, zmienił się w volksdeutscha Wilhelma Schulza Zeichenlehrera aus Lemberg i jako taki zuchwale grasował w Kongresówce nawet wśród hitlerowców. Był ciągle pełen wariackiego tupetu i dzikich pomysłów. Przez pewien czas okupacji mieszkał w majątku ziemskim na Kielecczyźnie w pałacu, w którym mieścił się także sztab niewielkiego oddziału hitlerowskiego oraz mieszkało kilka uchodźczych rodzin z Wielkopolski. (…) Wystawiona przed pałacem warta niemiecka miała z Grusem krzyż i mękę. Gdy pewnego dnia zuchwalec, będący jak zwykle pod gazem, przechodził przez zakazane miejsce i wartownik groźnym okrzykiem z daleka ostrzegł, chcąc go zatrzymać. Grus wypiął na niego obnażony zad i kazał do siebie strzelać. Żołnierz zbaraniał, zapomniał strzelić i koszmarny wykpisz uszedł cało". 



Śmiem twierdzić, że dorobek artystyczny wybitnego grafika, karykaturzysty poszedł w zapomnienie. Tym bardziej warto jest tu przytoczyć wierszyk "Gdzie jest Hitler?". 

Może w Jaffie niepoznany
Słodkie hoduje banany?

Lub jak niewidomy z brodą,
Spaceruje ślepych modą?

A może w angielskim  mieście
Jako niańka dzieci pieści?

Może poszedł między turki
I tam łapie psy na sznurki?

A być może ręka boża
Strąciła go na dno morza?

I prosto z zimnej topieli
naprawdę go diabli wzięli?

Warto na koniec raz jeszcze zerknąć, jaką artystyczną cenzurkę wystawił Grusowi pisarz-podróżnik: "...jeden z naszych najlepszych karykaturzystów, zuchwały ekscentryk i najniesamowitszy z cyganów, a przecież urodził się w cichej kujawskiej wiosce pod schludnym Inowrocławiem".


PS: Skan kartki z zachowanymi... gryzmołami poprzednich właścicieli.

Przeczytania... (38) Modris Eksteins "Taniec w słońcu. Geniusz, celebra i kryzys prawdy w epoce nowoczesnej" (Wydawnictwo ZYSK I S-KA)

$
0
0
"Rozdawał obrazy, a niektórzy z obdarowanych na pewni niezbyt to sobie cenili. Powtarzalność, nieregularność, a także opowieści o pudłach pełnych zagubionych prac uczyniły van Gogha faworytem fałszerzy" -  czytamy na kartach książki Modrisa Eksteinsa "Taniec w słońcu. Geniusz, celebra i kryzys prawdy w epoce nowoczesnej" (Wydawnictwa ZYSK I S-KA). Kilka rozdziałów później dowiemy się: "...skompletowanie wykazu dzieł van Gogha rodziło ciąg niekończących się problemów. Osobiste niechlujstwo artysty - poczynając od higieny osobistej, a na beztroskim obchodzeniu się ze swymi pracami kończąc - powtarzanie tematów i różne wersje tych samych obrazów, wędrowne życie, bardzo osobiste metody gromadzenia obrazów i przez brata Thea, i przez szwagierkę Johannę - wszystko to mogło przyprawić o gigantyczny ból głowy każdego, kto chciałby stworzyć jasny i przejrzysty katalog". 
Dawno już książka mnie tak nie... zaskoczyła. Okładka sugeruje pewne pomieszanie z poplątaniem? Co widzimy? Fragment obrazu genialnego Vincenta i stalowe hełmy na głowach "germańskich Übermenschów"? Do czego ta aranżacja zmierza? Co ma nas wciągnąć? Impresjonistyczne wizje czy regularność szeregów? Oto, co nam podpowiada krótki rys na ostatniej stronie okładki: "...to opowieść o Republice Weimarskiej i narodzinach nazizmu. [...] To historia obłędu Vincenta van Gogha i szaleństwa na punkcie jego twórczości". Jeśli tak zestawimy obraz i słowo (z okładki), to niby wszystko jest dobrze.  Kto lub co jest bohaterem opowieści? Republika Weimarska, van Gogh, Otto Wacker (i jego proce) czy może Hitler und Goebbels? Kto ważniejszy? Ciekaw jestem Waszego głosu. Bo ja mam mętlich!
"Dziś bardziej niż kiedykolwiek van Gogh jest nasz, a my jesteśmy van Goghiem. Zaś Otto Wacker jest jednym z nas" - utwierdza nas Modris Eksteins. I temu tokowi rozumowania podporządkuje całą narrację swej książki. I Otto Wacker staje się osobą, którą poznajemy od podszewki? Tak naprawdę, to moim zdaniem, on jest bohaterem nr 1. Jego życie, wzloty, upadki, aferę, powojenne losy stają się wiodąca fabułą. Nie, żeby nie było van Gogha! "Historia jego życia - pisze dalej Eksteins - i jego malarstwo są kluczowym dowodem nasilającego się kryzysu egzystencjalnego, któremu uległ modernizm, owa duchowa droga świata Zachodu - od umiarkowania i postępowości do kultury coraz większej ekstrawagancji".
Bez wątpienia każdy miłośnik pędzla i palety van Gogha powinien włączyć tą pozycję do lektur uzupełniających. Nawet laik znajdzie karmę dla siebie. Bo obowiązkowo zaliczy "przyspieszony kurs" z życiorysu wspaniałego malarza. Na początek niech sobie przyswoi kilka o nim prawd, jak tą, której autorem był Louis Piérard: "Van Gogh! Na dwie sylaby natychmiast odżywają w naszych umysłach stojące w ogniu płótna, rozpalone wizje, płonące skrawki Prowansji, ogromne słońca, które stoją nad polami niczym rozgorzałe w halucynacji monstrancje". Ile w tym poezji, zachwytu, a i dla nie zdecydowanego odbiorcy zachęty. Nie wierzę, aby ktoś był obojętny wobec wizji, które tworzył Vincent. 
Przeprowadzenie nas przez życie malarza, to tak naprawdę lekcja pokory wobec geniuszu. "Jego trzej zajmujący się handlem dzieł sztuki stryjowie nigdy nie byli na tyle nimi przejęci, by zastanawiać się nad ich sprzedażą" - czytamy dalej. Pewnie, że jest Theo, pierwszych wystawach, niepowodzeniach, sukcesach. Theo pisał do brata: "Twoje obrazy odnoszą tu wielki sukces. Monet powiedział, że są najlepsze z całej wystawy. Wielu malarzy rozmawia o nich ze mną".  
Oddaje się też głos samemu Mistrzowi! Jest rzadka okazja przeczytać fragmenty listów do matki, jak choćby to zdanie: "W życiu malarza sukces jest najczęściej najgorszą z możliwych rzeczy". Poruszający jest fragment listu, jaki napisał przyjaciel Vincenta Émile Bernard zaraz po jego przedwczesnej śmierci: "Umarł w poniedziałek wieczorem, ciągle paląc fajkę, z której za nic nie chciał zrezygnować; stanowczo utrzymywał, że samobójstwo było całkowicie rozmyślne". 
Potem śledzimy pośmiertny,  triumfalny pochód dzieł Vincenta van Gogha przez galerie Europy! Sukcesu by nie było, gdyby nie zapobiegliwość szwagierki, Johanny van Gogh-Bonger. To ona "...przejęła po mężu [Theo - przyp. KN] kolekcję niemal sześciuset obrazów i rysunków". Obrazy budziły zachwyt w Amsterdamie, Rotterdamie, Hadze, Kopenhadze. W rodzinnym Groningen jeden z krytyków tak oceniał kunszt zmarłego: "Uważano go za degenerata, ale właśnie tacy degeneraci jak van Gogh są przywódcami ludzkości, to oni przygotowują przyszłość". Jak na to, że książka Eksteinsa nie jest przecież w 100 % biografią van Gogha - mamy nagromadzenie wielu faktów biograficznych, drobiazgowe cytowanie sygnatur prac na pewno pozwoli każdemu poczuć ów niepokorny żywot i otworzyć się na jego dzieła.
Kariera talentu genialnego twórcy sobie, a losy świata sobie? Nagle wpadamy w wir... Wielkiej Wojny? "Wojna miała ten sam cel - przekonuje Eksteins - co nowa sztuka: oczyścić i ożywić". Dość śmiała teza. W to wszystko wplątany zostaje duch van Gogha? Mamy wykład o sztuce i wojnie, wojnie i sztuce. Jedna z drugiej wynika? Jedna bez drugiej obyć się nie może? Nie wiem czy wymyśliłbym stawianie obok siebie van Gogha i choćby Ottona Dixa. 
Dopiero na 109 stronie pada po raz pierwszy termin "Republika Weimarska". To "Taniec w słońcu..." ma być o niej? To po prostu, z racji kariery Otto Wacker (bo przecież nie Vincenta!), kolejny polityczny epizod nad Szprewą! Nie wiem czy w podobnej książce koniecznie chcę czytać o szalejącej inflacji, kryzysie itd. Tak, mamy literacko-artystyczny ówczesnych Niemiec. Mam nadzieję, że ten wątek nie zmęczy kogoś, kto chce dowiedzieć się, co łączyło van Gogha z Wackerem. Przyznam się, że rażą mnie sformułowania "Vincent van Gogh z radością powitałby sformułowania Tilicha". Nie żył w 1926 r.! Podobna dowolność, nadinterpretacja spycha nas w otchłań "gdybologii". Bez sensu!
Zanim dojdziemy do więzienia w Moabicie przewinie się przed nami plejada wielkich i kontrowersyjnych Niemców - od Thomasa Manna do Leni Riefenstahl! Poznamy nawet pokusy ówczesnego Berlina. Nie ma przesady, że rozdział, w którym jest opisywany autor zatytułował "Sodoma", skoro odnajdujemy taki epizod: "W Berlinie mogły szukać spełnienia najróżniejsze skłonności seksualne, mogła się realizować owa siła życia i nieskończonejwielorakości. Padły wszelkie ograniczenia, wokoło wyrastały kluby dla wszystkich odmian seksu". Tak, robi się nam mała podróż socjologiczna? Wreszcie w innym rozdziale znajdziemy krótki zapis: "Berlin lat dwudziestych XX wieku był stolicą sprzeczności". Chyba powinno nas to jednak zaciekawić, bo jak się przekonamy w ten obrazek wpisuje się życiorys  Wackera, który "świetnie wyczuwał, w jakim kierunku wieja powojenne kulturowe wiatry". Jak to określił Eksteins "Wykarmił się transgresyjną treścią Weimaru". Aż do chwili, kiedy dobijemy do 30 stycznia 1933 r., kiedy na dobre wpisze się w historię przywódca NSDAP, Adolf Hitler.
Oczywiście dla historyka jest gleba. I to są te niezmienne walory tej lektury. Bo pomiędzy marszandami, schizofrenicznymi artystami dzieje się dużo. Splot sztuki i historii chyba doskonale oddały zacytowane słowa Ernsta Kantorowicza (z 1930 r.) właśnie na temat roli historii:"Dzisiaj swobodny artysta i swobodny naukowiec mają ze sobą bardzo wiele wspólnego na tej samej zasadzie, na jakiej naukowa historia i historyczna fikcja to właśnie pojęcia zamienne, niezależnie od nieufności, którą dwie te sfery do siebie żywią". Ze zatrząsało się historyczne środowisko niemieckich historyków?  Proszę zerknąć, jaką opinię (choć nie cytowaną z oryginału) wyrażono na ten temat na łamach "Berliner Börsen-Zeitung" .
Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na van Gogha. Chyba nie była u nas spopularyzowana "idea", że Niemcy uparcie przekonywali, że"...był malarzem niemieckim, samotnym nordyckim übermenschem w świecie dobrotliwego zidiocenia"?! Oto przykład zawłaszczania wielkości!... Oskar Hagen wręcz krzyczał: "Van Gogh należy do nas!". Oto dziwne sploty dziejów. Nieprzewidywalne, zaskakujące, szokujące - prawdziwe! Autor poszedł tym tropem i wciągnął nas w myślenie o takiej treści: "Mnóstwo tu świeżego nonsensu, ale jest jedna gwiazda: Vincent van Gogh. W tym otoczeniu zawsze wydaje się zduszony, ale jest najbardziej nowoczesny z nowoczesnych. [...] Życie van Gogha mówi nam więcej niż jego dzieło".  Kto tak pisał w 1923 r.? Konia z rzędem!... Tak, doktor Joseph Goebbels! Robi się brunatno wokół Mistrza? Chyba cennie Modris Eksteins określił pewien stan ducha tej epoki: "...święty jednego stawał się pogańskim bożkiem drugiego, kolejne osoby sięgały po coraz ostrzejsze argumenty".
I w takich okolicznościach rośnie kapitał, popularność i sakiewka Otto Wackera: "W Berlinie, gdzie galerie sztuki wyrastają jak grzyby po deszczu - pisał współczesny komentator kultury Bruno E. Werner - nowy salon artystyczny Ottona Wackera otworzył swe podwoje w sposób nader widowiskowy (...)". Jaki? Proszę zerknąć do książki. Eksteins podsumowując rok 1927 pisze: "...znalazł się na szycie sławy i powodzenia: podbił Berlin, a w nim wielu prominentnych krytyków sztuki i ekspertów. [...] świat był pod wrażeniem przygotowywanych przez niego spektakli".  Wkrótce cień pada i na marszanda, i na oferowane przez niego dzieła. Mimo kryzysu świat artystyczny (czytaj: czołowe galerie) staja na głowie, aby zdobyć dzieła van Gogha. Ceny gnają po nieboskłon: 100 000 marek (24 000 $) - 240 000 marek (57 000 $)!
I znów na stronie 251 jest Republika Weimarska w najczystszej postaci - politycznej: "Od wiosny roku 1930 niemiecki parlament faktycznie przestał funkcjonować: nie dawało się sklecić rządzącej większości, radykalizm narastał z każdym dniem". No i spotykamy sędziwego prezydenta Paula von Hindenburga, poznajemy wyniki wyborów, rosnące poparcie dla nazistowskiej NSDAP, a jakże jest i Hitler.
"W tej gorączkowej atmosferze, pełnej napięć - wprowadza nas   Eksteins  na salę sądową -- [...] 6 kwietnia 1932 roku, na kilka dni przed drugą turą wyborów prezydenckich w Niemczech, rozpoczął się proces Ottona Wackera". Tłumy gnały, aby na własne oczy zobaczyć fałszerza van goghów! Zabawnie skomentowała to Frau bufetowa: "Jakbym wiedziała, że przyjdzie tylu eleganckich ludzi, zrobiłabym więcej bułek z szynką". Nie będę drobiazgowo opisywał procesu, świadków, zachowania oskarżonego - zrobił to za mnie Modris Eksteins. Chwilami miałem wrażenie, jakbym naprawdę był na sądowej sali i uczestniczył w tym prawniczym spektaklu. Tak doskonale jest narracja skonstruowana. Tak, mamy namiastkę kryminału. Dzień po dniu. Relacje prasowe, wypowiedzi świadków - aż dziw gdzie to pomieszczono, zważywszy na objętość i format książki.  Ciekawi pewnie każdego jaki zapadł wyrok: dziewiętnaście miesięcy więzienia i 30 000 marek (o ile nie zostałaby uiszczona -a nie została - dodatkowe trzysta dni więzienia!), pozbawienie praw publicznych na okres trzech lat! Jak dla historyka bardzo ciekawym faktem okazało się to, iż Wacker w czasie procesu (w 1932 r.) wstąpił do... Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei! Na temat tego wyboru (niespodziewanego?) Eksteins stwierdza m. in.: "Wackera musiało niezwykle pociągać społeczne i estetyczne oblicze nazizmu, który był ruchem odrodzenia i odtworzenia, energią i niebezpieczeństwem, doświadczeniem łamania ograniczeń nakładanych przez konwencję czy bojaźliwość. Był wszystkim tym naraz". Choć z drugiej strony czytamy coś innego: "Nie obnosił się ze swoją nową przynależnością polityczną, a już z pewnością nie przy swoim żydowskim adwokacie Ivanie Goldschmidcie". Co chyba nie powinno nas dziwić?
A III Rzesza rozkwitała w duchu... sztuki? Okazuje się, że w początkowym okresie dość odmienne na jej temat mieli Hitler und Goebbels? Ten ostatni napisał cos takiego: "Znowu dumam o van Goghu, ale widzę w nim nie malarza, lecz człowieka, poszukiwacza Boga. Za połowę pensji nabyłem jego poruszające listy do brata - Thea. Jako człowiek był większy niż jako artysta". Podziw dla artysty runął w 1937 r., kiedy z woli niedoszłego, austriackiego malarza otworzono wystawę pt. "Entartete Kunst" - jednym ze "zwyrodnialców" okazał się van Gogh! Z Galerii Narodowej usuwano bezcenne dzieła! Pada liczba: 435 dzieł!
Bardzo pouczające, z naszego polskiego punktu widzenia, jest poznanie emigracyjnego, niemieckiego środowiska artystycznego, które znalazło się we francuskiej miejscowości Sanary. Kogóż tam nie było! Wymienię tylko kilka nazwisk (po resztę sięgamy do "Tańca w słońcu..."): Thomas und Heinrich Mannowie, Arnold Zweig, Emil Ludwig, Bertolt Brecht. Koterie "książąt poezji" i "koteria komunistów" zażarcie spierały się i zajadle zwalczały!"Niemcy oczywiście przywieźli ze sobą swoje podziały" - znajdujemy taką o środowisku opinię. Po 1939 r. dokładnie to samo będzie można napisać o polskiej emigracji w Paryżu (a później w Londynie) .
Kariera van goghów nie zgasła wraz z procesem i kwestionowaniem autentyczności wielu dzieł. Oto mamy na zakończenie los pośmiertnej sławy Geniusza. Bez wątpienia utrwaliła ją m. in. biografia Irvinga Stone'a "Pasja życia" (i jej filmowa adaptacja z doskonałymi kreacjami duetu aktorskiego Kirk Douglas & Anthony Quinn). Musiałbym chyba przytoczyć w 99,9 % rozdział "Mania", aby zaspokoić ciekawość, jak obecnie popularny jest Vincent. 82 500 000 $ za "Portret doktora Gacheta"! "W Holandii Van Gogh Museum jest główną w kraju atrakcją turystyczną, spychając na drugi plan Rijksmuseum z jego rembrandtami, muzeum Anny Frank, a nawet dzielnice z czerwonymi światłami i kafejkami z marihuaną".  Sami rozejrzyjmy się dookoła siebie czy nie ma gdzieś jakiegoś van gogha. Mi starczy pójść do pokoju, który przez lata był moje córki. Nie na pokaz zawiesiłem reprodukcję na ścianie. Nie powciskałem książek. Mogę się tylko cieszyć, że plastyczna dusza mojej córki odnalazła swego Vincenta... Bo każdy chyba ma   s w e g o ! Dorzucę kilka przykładów z książki, która odkładam (pomijam nawiasy): "Mnożą się biografie, powieści, sztuki i musicale - nawet jedna opera - filmy pokazują się jeden za drugim. Banki, ulice, statki, sprzęt komputerowy, nawet pola naftowe nazywane są od nazwiska van gogha. Nie inaczej jest z wódką i ginem. Identyfikują się z nim malarze i trubadurzy".
A Otto Wacker? "Taniec w słońcu..." rysuje nam obraz jego przemiany (zakłamania) w... Deutsche Demokratische Republik! Kto wie, co ciekawsze: czy okres III Rzeszy czy DDR? Pouczający żywot giętkiego kameleona. Jak były członek NSDAP zrobił karierę  w NRD?...
Jedno jest pewne: książka Modrisa Eksteinsa "Taniec w słońcu. Geniusz, celebra i kryzys prawdy w epoce nowoczesnej"nie pozwolę się nam nudzić. Wartka narracja, zaskakujące zwroty (chciałoby się napisać "akcji", a trzeba by chyba "historii"), wszechobecny van Gogh i jego van goghi! Kto powinien sięgnąć po tą opowieść? Każdy komu bliska jest wrażliwa dusza Artysty, każdy kogo zaciekawią pobocza sztuki (manowce fałszerstwa), a ten komu"po drodze" z historią Niemiec minionego stulecia. Bo od wybuchu Wielkiej Wojny, po upadek muru berlińskiego mamy co robić...

Fritz Stern - myśli wygrzebane (44)

$
0
0
To nie przypadek, że właśnie dziś 6 maja publikuję ten post. Równe 70. lat skapitulowała "Festung Breslau", ostatnia niemiecka twierdza! Mimo, że Adolf Hitler nie żył od tygodnia, kilka dni wcześniej poddała się stolica III Rzeszy, Berlin. Ten post jest ukłonem w kierunku   wybitnego niemieckiego historyka Fritza Sterna. 2 lutego 1926 r. urodził się w niemieckim Breslau, od 1945 r. na powrót polskiego Wrocławia. A i mi nie obce jest miasto nad Odrą, to wszystko staje się jasne.
Leży przede mną tom pt. "Niemcy w pięciu wcieleniach / Five Germanys I have known", który wydało wydawnictwo "Rosner & Wspólnicy". Co ciekawszego współfinansowanie druku tej zaskakującej książki podjęła się m. in. firma... Mercedes-Benz Polska. Oto, jak w XXI w. pojmuje się zagadnienie mecenatu artystycznego! A może, ktoś wtrąci, to zadośćuczynienie, że firma wspierała komfort jazdy samego Adolfa Hitlera?  Nie chce ironizować. Dobrze się stało, że ta książka ukazała się w Polsce (w 2009 r.). Ciekawe, jaki miała odbiór w Niemczech. "Myśli..." nie są recenzją książki. Może w "Przeczytaniach..."? Kilka zdań, jak uniwersalne klucze do zrozumienia wspólnej historii. Jesteśmy na nią skazani. Jakby się inaczej zgięła historii sprężyna... - jak śpiewał  Jacek Kaczmarski.
Odczuwanie Wrocławia (Breslau), ocena tego, co się stało po 6 maja 1945 r. - wszystko tu będzie? Nie - tylko ułamek. Na pełna odpowiedź trzeba poddać się narracji Fritza Sterna na przeciąg 482 stron. Każdemu, komu bliski jest temat "utraconego kraju lat dziecinnych" powinien sięgnąć po tą książkę. Dla wielu może być przyczynkiem do zrozumienia kolorytu życia na pograniczu (bez względu gdzie by ono się nie znajdowało)
  • Zbyt wiele tam wycierpiałem, aby móc żałować tego, że Wrocław przekazano we władanie nowym właścicielom, czy współodczuwać z wypędzonymi Niemcami.
  • Moja pierwsza reakcja tuż po zakończeniu wojny była właśnie taka: to dobrze, że ci, którzy wypędzali, teraz samo zostali wypędzeni.
  • ...powrót do miasta, które stało się polskie, był dla mnie pod wieloma względami łatwiejszy, niż gdybym musiał wracać do miasta, które nadal byłoby niemieckie.
  • Na pewno nie uniknąłbym irytacji płynącej z faktu, ze we Wrocławiu nadal spotykałbym Niemców, którzy mieszkaliby tu nadal, tak jakby nic się tutaj nie wydarzyło.
  • ...nie odczuwałem złości, może tylko od czasu do czasu zdenerwowanie faktem, że Polacy skwapliwie usunęli ślady po niemieckiej przeszłości miasta (w tym i mojej przeszłości).
  • Życie i praca badawcza sprawiły, że nabrałem przekonania, że historia jest procesem otwartym.
  • Jeśli zatem, o czym jestem przekonany, indywidualne akty odwagi i przyzwoitości mają w historii znaczenie, to należy je zapisać i o nich pamiętać.  
  • ...przyszłość, nawet jeśli jej kształt ograniczają różne już zastane okoliczności, także jest czymś otwartym.
  • Zarówno wśród narodów, jak i u jednostek, narażona jest na wypaczenia, których funkcją jest przedstawienie pochlebnego obrazu wydarzeń.
  • ...pamięć przywołuje w naszej świadomości dramaty przeszłości i wskazuje na uczucia, do których odnoszą się fakty.
  • Wszyscy poszukujemy namacalnych śladów przeszłości, która przyciąga nas z nieodpartą mocą i którą staramy się wypełnić życiem i treścią.
  • ...żyjemy unoszeni przez strumień czasu, szybko poruszając się do przodu.
  • Jednak nigdy nie przestajemy patrzeć wstecz.
  • Perspektywa naszej obserwacji zmienia się wraz z każdą falą, wciąż się rozglądamy w poszukiwaniu pożywienia.
  • Kłopot jednak polega na tym, że nie możemy powtórzyć naszej podróży, nie możemy zacząć wszystkiego od początku.
  • Ofiarom upadku do piekielnej krain zorganizowanego bestialstwa, jakie zgotowało nam ostatnie stulecie, jesteśmy winni pamięć pełną czcią.
Nim nie wpadła w moje ręce  książka "Niemcy w pięciu wcieleniach"  nie znałem dorobku naukowego, książkowego, jak również osoby profesora Fritza Sterna.  Tym bardziej mile jestem zbudowany tą lekturą. Jak znam siebie powroty do niej będą częste i obowiązkowe. Tych kilka myśli na pewno pobudza do... myślenia. I oto w tym wszystkim  chodzi. Mogę tylko żałować jednego, że jako dziecko nie byłem świadkami wrocławskich opowieści  mego przyrodniego dziadka Leona Korzeńskiego (1905-1987), który (jako robotnik przymusowy)  przeżył sowieckie oblężenie Breslau (Wrocławia) w 1945 r. Ten post dedykuję wrocławianinowi z wyboru memu wujowi, emerytowanemu profesorowi Uniwersytetu Wrocławskiego Telesforowi Poźniakowi, który nad Odrą znalazł swój drugi skrawek ziemi pod stopami...

PS: Kiedy pisałem opowiadanie "Drzazgi (II)" nie miałem pojęcia o istnieniu profesora Fritza Sterna.  Mój bohater, profesor Johaness Heß, to całkowicie wytwór mojej wyobraźni. Pozwolę sobie przypomnieć na tym blogu to właśnie opowiadanie.  

Drzazgi (II)

$
0
0
Znowu pozwalam sobie zapożyczyć tekst z mego obumarłego blogu? Wybór, jak pisałem w ostatnich "Myślach wygrzebanych", nie jest przypadkowy. 70. lat temu niemieckie Breslau stało się ponownie Wrocławiem. Jakiś czas temu zrodził się ten tekst. Zupełny wytwór mojej fantazji. Podobieństwo do osób autentycznych zupełnie przypadkowe. Prawdziwy pozostaje Wrocław...
                                                 *       *       *
Profesor Johaness Heß postawił ostatnią kropkę. Monografia palatyna Ekkeharda został wreszcie skończona. Po tylu latach. Jej pierwszy zamysł powstał jeszcze na seminarium doktorskim w Breslau u prof. Hansa von Wierstha. Niestety sielanka skończyła się, kiedy wyroki historii wbiły młodego adepta historiografii w mundur 216. Dywizji Piechoty i pomaszerował na Ostfront. Wprawdzie hoheitsträger Peter Wolf poczynił kroki, aby wystąpić do dowódca korpusu, aby odroczyć werbunek, ale Johaness sam poprosił, żeby nie interweniowano w jego sprawie. W końcu Vaterland wzywał do czynów. Miał-że być gorszy od swoich rówieśników czy nawet studentów, których akademicka ławka paliła i rwali na front, jakby tam czekało na nich szczęście. Chyba wtedy, kiedy siedział w Sali Leopoldinum i spoglądał na majestatyczne, barokowe freski pamiętające jeszcze czasy Habsburgów postanowił, że się zaciągnie. 
Dostał przydział do 216. Dywizji Piechoty. Nie mógł wiedzieć, że już nigdy nie wróci do swego ukochanego Breslau, że ławkę koło lwów w zoo zajmować będą inni... Nie pójdzie na lody w rynku. Wprawdzie zimą 1945 r. jego dywizja otarła się o Odrę, ale do samego miasta nie weszli. Z listów od rodziców wiedział, że przezorny i praktyczny ojciec zarządził ewakuację rodziny do pewnej bawarskiej mieściny. Stary aptekarz miał racjonalny sposób myślenie. Przewidywał, że napór bolszewików prędzej czy później dotrze do Breslau, a wtedy już będzie za późno. Wolał dostać się w amerykańskie, niż sowieckie ręce. Nigdy nie ukrywał na kogo głosował w 1933 r. i witał Führera, kiedy odwiedzał miasto.
Profesor nigdy nie wracał do frontowych wspomnień. Mediewistyka była bardzo bezpieczną dziedziną ukochanej historii. Wprawdzie nie do końca zgadzał się z sensem klepanego przez wszystkich zdania „historia vitae magistra est”, ale przymykał na to oczy. Ubolewał tylko, że dla wielu adeptów historii na tym zaczynała się i kończyła znajomość języka Horacego i Cycerona. Spojrzał na rozpadające się, dziewiętnastowieczne wydanie kronika Thietmar. Nawet jego ulubieni studenci sięgali już li tylko po tłumaczenia. Na jego oczach ten szlachetny język naprawdę stawał się martwy.
Nigdy nie pojechał do Breslau. Nie wrócił. Bo niby do czego miał? Miasta, które było jego pogrzebano pod ruinami w 1945 r. Wściekły nacjonalizm odebrał mu jego świat. Dostawał zaproszenia na różne sympozja, konferencje. Środowisko bardzo krytycznie oceniło go, kiedy odmówił przyjęcia honorowego doktoratu. Tym bardziej, że senat jego dawnej uczelni wystąpił z taką propozycją, kiedy dawno już runął berliński mur. Zaczęto doszukiwać się jakiś „podskórnych przyczyn”. Bardziej zapobiegliwie zaczęli szukać dokumentów i o profesorze i na profesora. W Deutsche Dinstelle wertowano dokumenty dotyczące jego służby. Żadnej rewelacji nie odnaleziono. Ktoś odszukał grono weteranów 216. Dywizji Piechoty. Staruszkowie albo mętnie wspominali ten okres, to klucząc, to nagle zapominając, ale większości nazwisko hauptmanna Johanessa Heßa nic nie mówiło. Za to prawie każdy ożywiał się stawiając pytanie „czy to z tych Heßów?”.
To pytanie przytłaczało go przez cały powojenny okres. „Czy to pana krewny... ten... no... co siedzi... w Spandau?”. Myślałby kto, że w Rzeszy nazwisko „Heß” nosiło tylko dwóch ludzi na krzyż? Nosił się nawet z zamiarem jego zmienienia. Ale – nie. Nie zrobił tego. Nawet miał już jedno, wybrane. Nigdy się przed nikim z tego nie ujawniał, ale fascynacja do pruskiego huzara z czasów „starego Fryca” von Zietena była powszechnie znana. Mimo, że tkwił po uszy w czasach pierwszych Ottonów, to nie omieszkał powiesić w swoim gabinecie osiemnastowieczną rycinę. „Konig Prussicher General von Cavallerie” spoglądał smętnie na boki. Wielu przyczepiło do profesora etykietkę: zapiekłego Prusaka, ba! wręcz militarysty!...
Nie było w jego uniwersyteckim, ani domowym gabinecie żadnych pamiątek po Breslau. Kiedyś grono magistrantów przydźwigało mu w prezencie album ze starymi fotografiami Breslau. Jego Blücherplatz z podziwianym w dzieciństwie, wprawdzie na spółkę z Wellingtonem, feldmarszałkiem nie istniał. Nie ma tych pomników, tego zapachu. Nie chciał sprawdzać kto zajął miejsce Fryderyka Wilhelma III przed pięknym ratuszem. Ojciec prowadził go pod pomniki Wilhelma I i von Moltkego, aby przypomnieć mu chwalebne czyny z wojny z Francuzami, w której uczestniczył dziadek Hermann. Nawet ojciec nie zabrał niczego konkretnego z domu. Właściwie zachowała się jedna pamiątka: stara popielnica na cygara z wizerunkiem wielkiego kanclerza i napisem „unsere Bismarck”. Nie przywiązywał wagi do tego detalu. Nawet teraz nie wiedział, gdzie miałby jej szukać. Czy leżała wciśnięta gdzieś w kąt rupieciarni czy oddał ją jakiemuś zafascynowanemu dokonaniami „żelaznego kanclerza” doktorantowi... Nie pamiętał. A może po prostu cisnął nią do śmietnika, jako zbyteczny balast.
To było chyba jedno z nielicznych doświadczeń wojennych profesora: nie przywiązywać się do rzeczy materialnych! Bo, co w ferworze wojny, gdzie dookoła śmierć i zniszczenie znaczy filiżanka z najcenniejszej miśnieńskiej porcelany lub portret przodka, nawet takiego, co u boku Fryderyków i Wilhelmów zasługiwał na pochwałę boskiej Walkirii? Oczywiście podziękował za album, ale koniec końców... podarł go i dorzucił do stosu przeczytanych gazet. Breslau było rozdziałem zamkniętym.
Podziwiał swych sędziwych kolegów, którzy potrafili zdobyć się na odwagę i pojechać tam. Do Zoppot, Alstein, Bromberg, Posen, Breslau, Frankenstein... Dla niego to były punkty na mapie tak samo obojętne, jak Ur, Uruk czy Kartagina. „Firlefancja! Boumoty”- jak pogardliwie określał to Fryderyk II. Jakoś nikt nie zwrócił uwagi, że nigdy przy tym imieniu nie stawiał określenia: Wielki. Szukał kiedyś w nim człowieka. I znalazł zaszczutego przez ojca młodzieńca, który próbował zerwać kajdany, jakimi go krępowano. Różnie oceniano pamiętniku jego siostry, Fryderyki Wilhelminy, ale dla niego to był niezapomniana podróż. Nie zdradził jednak swej fascynacji do średniowiecza na rzecz pruskiego króla-militarysty. Z tego wszystkiego pozostała tylko rycina Zietena.
Ostatnia kropka w ostatniej książce? Spojrzał na swoje dłonie. Zniszczone nie fizycznym wysiłkiem, lecz prawie przeżytym wiekiem. Rocznik 1915 był na... wymarciu. Bo niby ilu jego rówieśników pozostało? „Żaden”- zadźwięczało mu w uszach. Jeśli nie padli do końca wojny, to systematycznie odchodzili. Widomym znakiem była kurcząca się korespondencja. Listy, kartki pocztowe. Nie miał już kto napisać z Hamburga, Berlina czy Wiednia. Jeszcze, gdy runął mur było ich wielu. Teraz pozostał sam! Ostatnią wiadomość od Erwina, a właściwie dotyczącą jego nadesłała córka: „Wujku, papa zmarł wczoraj nad ranem, pogrzeb w środę. Maks po Wujka przyjedzie przed południem”. Odmówił. Nie chciał stać nad grobem swej młodości, wszystkiego, co zbierała tamta dębowa trumna. Przesyłki ze zdjęciami z pogrzebu nawet nie otworzył. Nigdy nie mógł pojąć, dlaczego ludzie wykonywali tak makabryczne zdjęcia? Spalił całą zawartość w piecu. Miał oglądać przyjaciela na marach? Wścibiać zainteresowany wzrok na twarze żałobników? Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Erwin był ostatni- pomyślał. A reszta?
Peter utopił się na Ostrowiu Tumskim jeszcze w dwudziestym trzecim, w Breslau. Franz poległ, gdy ruszył walec Barbarossy. Komunikaty wojenne głosiły o triumfalnym pochodzi Wehrmachtu przez podbijaną Rosję, ale przecież Sowieci nie strzelali z papierowych kulek. Franz poległ dokładnie 22 VI 1941 r. chyba jednak nie nacieszył wzroku zwycięskim posuwanie się „nach Ost” . Karl umarł na jego rękach, kiedy cofali się w kierunku Drezna. A przecież to nie wszyscy... Wiele twarzy zatarł czas... Nie zachowało się żadne zdjęcie. Trudno oczekiwać, by przedzierając się przez front dźwigał pod pachą album ze zdjęciami. Jedyne zdjęcie w mundurze zachowała matka, ale i to po jej śmierci zniszczył.
Nie uciekł jednak od przeszłości. Stawiano go pod pręgierzem narodowej spowiedzi, kiedy „Frankfurter Allgemeine Zeitung” opublikował artykuł Horsta Maxa „Wiernie służyli III Rzeszy”. Wśród kilku opublikowanych zdjęć było jedno, które zachwiało jego naukową karierą. Wracający patrol, na czele którego idzie młody oficer, w tle płonąca wieś. I podpis: „Profesor Johaness Heß niósł na Wschód światło germańskiej cywilizacji”. Studenci zaczęli bojkotować jego zajęcia, niektórzy pracownicy naukowi odsuwali się od niego, jak od zadżumionego. Nie wystarczało przypominanie „nigdy nie ukrywałem swojej wojennej przeszłości”. Skwapliwi sięgali jakimś sposobem do jego akt personalnych i odnajdywali zapis o frontowych wyczynach hauptmanna Heßa.
Zgodził się na wywiad dla lokalnej telewizji. Młoda, agresywna dziennikarka rozpoczęła cynicznie od pytania „czy jest pan ,krewnym ostatniego więźnia Spandau?”. Chciał w tej chwili wyjść. Powstrzymał się. nie chciał wcisnąć argumentów w ręce swoich oponentów. Chciał rzetelnej dyskusji i wyjaśnienia. W końcu takich oficerów były dziesiątki. „Czy pamięta pan to zdjęci?”- wryło mu się w pamięć to kretyńskie, jego zdaniem, pytanie. Jak mógł pamiętać. Wojna, to wojna. Każdy dzień przynosił morze krwi i nieszczęść... „Czy chce pani zapytać czy spaliłem tą wioskę?- odparł ze spokojem.- Nie, to sami Rosjanie podłożyli ogień, nie licząc się z tym, że są tam ludzie. A potem bili w nas «Katiuszami»”. Potem pokazano jakieś migawki z frontu. Wierzył, że walcząc ratuje kraj. Jakoś nigdy nie przechodziło mu przez gardło słowo „Rzesza”. Jego kraj był nad Odrą. „Nigdy, nikogo nie rozstrzelałem”- oświadczył ze stanowczością. „Ale był pan świadkiem egzekucji?”- zaatakowała dziennikarka. Tu pogrzebała w teczce, która leżała obok niej i wyciągnęła gęsto zapisaną kartkę, do której doczepionych było kilka fotografii. Podała mu je. Raz jeszcze ujrzał opublikowaną w prasie fotografię, na kolejnej grupa mężczyzn ze skrępowanymi rękoma stoi przed szubienicą... Zaczął je nerwowo przekładać. Nie wiedzieć czemu zaczęły palić mu dłonie... Dziennikarka z niekrytą satysfakcją wbijała wzrok w jego zmieszane oblicze. Wzięła od niego zdjęcia. „Czy pamięta pan Wiaczesława Woroncowa? A Nadieżdę Myszkinę?... Jekatierinę Mechowszczinę?”. O dziwo wypowiadała te nazwiska bezbłędnie. Nie potrafił skojarzyć nazwisk... twarzy... wydarzeń?...
Otrząsnął się. Tamto wspomnienie wracało. A właściwie mieszały się oba. Front, jakieś płonące zabudowania, rozjaśnione światłem studio, wycelowana w niego kamera i spojrzenie dziennikarki... Rektor wezwał go do siebie po tym programie. Było elegancko, a jakże, butelka Stocka, kryształowe kieliszki... Pierwsze zdanie nie pozostawiało złudzeń: „Musisz odpocząć. Pojedź do Turyngii, a może do Francji. Dostałem list z tego ich Wrocławia... Wyjedź, odpocznij... Przeczekaj”. Nic złego nie zrobiłem- chciał się bronić, ale nie podjął rzuconej rękawicy. Wiedział, że rektor mógł to inaczej załatwić. Najpierw był urlop, potem pierwszy zawał, odejście Kathariny, a potem wypadek...
Wypadek? Tylko głupiec mógł uwierzyć w taką bzdurę. On, który od zawsze zapinał pas bezpieczeństwa tym razem tego nie zrobił? Równie dobrze mógłby pomylić Ottona III z Konradem II, a Bismarcka z Hitlerem. Jeden Erwin, kiedy odwiedził go w szpitalu, szepnął mu do ucha: „Stary, coś ty narobił?”. Widział w jego oczach żal i... rozczarowanie. Ktoś kto pod Równym wynosił go na plecach nie mógł chcieć zginąć tak głupio? A jednak chciał.
Pozostał sam. Bez Kathariny, która była natchnieniem jego życia. Roztrzaskane życie sklejał latami. Raz utraconej czci nie odzyskał. Zajęcia ze studentami zaocznymi nie dawała mu satysfakcji, aż do chwili, kiedy zjawił się u niego Georg Musial. Poprosił go o to by mógł się u niego doktoryzować. Nowy rektor zgodził się. Praca okazała się rewelacyjna. Opublikowanie fragmentów jej w prasie popularnej sprawiło, iż nakład „Henryka Lwa” znikał z półek księgarskich, jak największe książkowe przeboje. Zwrócono się też do niego, by w popularnej serii biograficznej wydać raz jeszcze jego „Ottona III”, „Maksymiliana Wielkiego” oraz „Fryderyka II i jego czasy”. To wtedy pomyślał o napisaniu książki o Ekkehardzie. Odkładał jednak ostateczną decyzję prze kolejne lata.
Był zmęczony. Książka wyczerpała go. Kiedy był nastolatkiem chciał napisać powieść o ulubionym palatynie. Zaczął coś nawet skrobać, ale zbytnio nie przywiązywał wagi do swoich brulionów i razu pewnego matka posprzątawszy jego pokój cisnęła zeszytem do pieca w kuchni. Eintopf, który jadł tym razem uwarzył się na jego historycznych wypocinach. Może dzięki temu nie został niemieckim Walterem Scottem? Uśmiechnął się do siebie.
 Maszynopis liczył siedemset osiemdziesiąt trzy strony. Popatrzył na opasłe dzieło. Podszedł do kominka. Zaczął wrzucać kartkę po kartce w paszcze ognia. Dlaczego nie wszystko na raz? Tak bardziej bolało. Płomyki ogarniały kartkę za kartką. Akapity bezpowrotnie ścierała brunatna spalenizna. Ta przechodziła w czerń spalenizny i szarość popiołu, który rozsypywał się wśród polan. Będzie tego żałował? Mając dziewięćdziesiąt pięć lat można tylko żałować dawnych błędów... Ręce mu drżały. Bolało. Bardzo. Serce ściskało, jak wtedy, kiedy wcisnął do samego końca pedał gazu swego garbatego Volkswagena. Ale wtedy uderzenie w drzewo nie zabiło go. A przecież wbił się prawie w kierownicę. Żył. Wbrew logice – żył. Ostatnia kartka spłonęła.
Telefon zaczął dzwonić. Spojrzał na zegar, który jeszcze w Breslau odmierzał czas. Ostatni strzęp dawnego domu. Ostatni. On i on...

Sprawa Kraszewskiego...

$
0
0
"Rewizja u Kraszewskiego wytropiła tylko pewną pracę o marszrucie, jakiej użyliby Niemcy w razie nowego najścia na Francję, pracę opartą na drukowanych dokumentach. To nie byłoby dostateczną do procesu podstawą, gdyby nie interwencja księcia Bismarcka, który wskazał na Kraszewskiego jako na członka jakiegoś komitetu emigrantów polskich, uprawiającego szpiegostwo antypruskie. Taki komitet nigdy nie istniał" - taki zapis odnajdziemy w "Pamiętnikach" Władysława Mickiewicza (1838-1926). I dalej dodał: "Co dało księciu Bismarckowi powód do objęcia tym oskarżeniem emigracji polskiej, to okoliczność, że pewien Polak, Ildefons Kossiłowski, rzeczywiście pracował w biurze wywiadowczym ministerstwa wojny w Paryżu i był w bliskich stosunkach z Kraszewskim". Z "Pamiętnikiem" syna Wieszcza (wydanym przez Wydawnictwo ISKRY  w 2012 r.) zerkniemy do cytowanej korespondencji, jaka stała się udziałem tegoż z wielkim pisarzem Józefem Ignacym w ty, trudnym dla niego okresie.. Cudzysłów będzie używany przy wspomnieniach Władysława i listach. Postaram się swoje dygresje ograniczać do zbędnego minimum.
Stanisław Wyspiański "Portret Władysława Mickiewicza"

"W mej obecnej niedoli [...] której końca nie widzę, jedynym lekarstwem jest zajmować się nieustannie umysłem. Ciągnę więc dalej cykl mych powieści historycznych i doszedłem do Henryka Walezjusza" - cytuje Mickiewicz list z 1 lutego 1884 r. Autor "Starej Baśni" został "...skazany na trzy i pół roku twierdzy, w maju 1884 roku przeniesiony do Magdeburga, wypuszczony został warunkowo na wolność w roku 1886". Dobre serce Prusaka-Niemca? Nie liczyłbym na to pod koniec XIX w.  Skoro nie litość, to co sprawiło poluźnienie więziennych więzów? "...dzięki wstawiennictwu księcia Antoniego Radziwiłła, spokrewnionego z Hohenzollernami, który przedstawił cesarzowi [tj. Wilhelmowi I - przyp. KN], że skazaniec jest chory i że śmierć jego w więzieniu pruskim sprawiłby w Poznańskiem fatalne wrażenie".

Reichskanzler Otto von Bismarck
"W chwili, gdy to piszę, otrzymuję właśnie z lipskiego trybunału papiery dotyczące mej sprawy, na które trzeba odpowiedzieć, i jestem tym bardzo zajęty i zakłopotany [...] Może gdy sporawa się skończy, odzyskam siły i umysł mój się ożywi".  Nie mylił się Mickiewicz, kiedy pisał: "Korespondencja Kraszewskiego odsłoni nam jednocześnie jego okrutne udręki i godny podziwu stoicyzm". Tym bardziej warto chyba wczytać się w TO.
W Wigilię  1884 r. W. Mickiewicz otrzymał list z  twierdzy magdeburskiej: "Dziękuję za pamięć. Nie mam opłatka, żebym nim z panem się przełamać, ale przesyłam najszczersze życzenia pomyślności we wszystkim dla pana i rodziny jego. Niech was Bóg błogosławi i wspiera. Życie jest ciężkim dla nas wszystkich i nadszedł czas, gdy wydaje się wskazane, ażeby czynić je przykrym i trudnym dla każdego, ktokolwiek urodził się Polkiem. Tego pochodzenie wystarczy, żeby być ściganym i prześladowanym". Pomyśleć, że za 34. lata więźniem Magdeburga będzie inny syn "umęczonej ziemi", Józef Piłsudski. Ale Kraszewski ducha nie gasi: "Ta udręka - czytamy dalej - ma i dobre strony. Przez cierpienie żelazo w stal się zamienia. Co do mnie, oto już dobiega dziewiętnaście miesięcy próby i trzeci rok już zaczynam pod kluczem".
W styczniu i lutym nadchodzą kolejne listy. Wiele w nich nostalgii, goryczy, refleksji sędziwego pisarza: "...od kilku dni jestem bardzo cierpiący; niepokoi mnie to: w 73 latach to rzecz poważna", a w kolejnym: "Siły moje słabną. Jestem znużony; trwa to już dwadzieścia miesięcy. Zresztą, niech się dzieje wola Boża, trzeba się przygotować na wszystko".
Kraszewskiego martwiły plany wystawiania... pomnika jego ojca? Ciekawy epizod: autorem projektu był bowiem sam mistrz Jan Matejko, a wykonawcami sześciu jakichś rzeźbiarzy? Stąd w liście z kwietnia 1885 taka konkluzja: "Jeden malarz robi kompozycję, a pięciu czy sześciu  rzeźbiarzy pracuje przy jej wykonaniu. To wspaniałe! Jakżeż to trąci zupełną nieznajomością dzieł sztuki, którego zasadniczym warunkiem jest, ażeby stworzone było jednym tchem, było jedno i niepodzielne".
Czy literatura może stać się podstawą oskarżenia o... szpiegostwo?  Nie znam powieści "Bez serca", aby się ustosunkować do zarzutów, jakie wywlekło prawodawstwo pruski/niemieckie. Stąd zwracał się, w lipcu 1885 r., do adresata listu o rzetelne przetłumaczenie tej powieści: "...lektura całej książki dla każdego inteligentnego i bezstronnego człowieka będzie mym usprawiedliwieniem. Obcięto, wybrano, wykoślawiono. Nic łatwiejszego, jak potępić człowieka na mocy wyciągów, umyślnie w tym celu zrobionych".

Winny (?) - Józef Ignacy Kraszewski
Listonosze XIX wieku mieli pełne ręce roboty i... kilometry do pokonania. Mistrz Karaszewski kilka dni później oburzony donosił o tłumaczeniu powieści "Resurrecturi": "Przekładu tego dokonano bez mojej zgody. Jest to nadużycie. Nic nie wymagam i pozwalam tłumaczyć, nie żądając za to zapłaty, ale należałoby przynajmniej zapytać mnie o pozwolenie". Ciekawe, co by powiedział, że po 130. latach miłośnik JEGO prozy będzie czytał i cytował JEGO prywatne wynurzenia, które adresował do Władysława Mickiewicza?
Stan zdrowia Pisarza groźnie pogarszał się. Znajdujemy odbicie tego w kolejnych listach! 21 lipca 1885 r. chora ręka pisze: "Plucie krwią się zmniejsza. Za nic w świecie nie chciałbym przez te przerwy przedłużać czasu mych cierpień. Lepiej wypić gorycz za jednym zamachem". We wrześniu: "Oto nadchodzi zima i przejmuje mnie dreszczem; oczy mam bardzo zmęczone przez nieustanną lekturę, bez której obejść się nie mogę". Na kilka dni przed opuszczeniem więzienia, w październiku: "Chociaż jestem cierpiący, zabrałem się do czytania [Mickiewicz nie wymienia o jaki artykuł Kazimierza Waliszewskiego, opublikowanego w «Le Correspondant», chodzi - przyp. KN] Skończyłem przed chwilą i dotąd jestem w kłopocie, bo nie umiem ocenić tej pracy, którą u nas zapowiadano tak uroczyście. [...] Właściwe poszukiwania historyczne sprowadzają się do minimum i nic z nich nie wynika, wszystko jest mętne i blade. Nic to nie nauczy Francuzów, a jeszcze mniej Polaków. [...] Wiele hałasu o nic". Jak widać nie skupiał swojej uwagi li tylko na zdrowiu. W miarę możliwości śledził, co się działo w "literacko-historycznym światku".
26 października 1885 r. nadeszła wiadomość z Magdeburga, na którą czekało wielu rodaków, a korespondujący z pisarzem Władysław Mickiewicz również:"Drogi przyjacielu komunikuję panu dobrą nowinę, która mnie oszołomiła. Jego królewska mość raczył udzielić mi urlopu aż do maja, za kaucję 20 tysięcy marek. Czekam tylko nadejścia pieniędzy, żeby wyjechać do Włoch... gdziekolwiek, na brzeg morza, byleby tylko zima była łagodna, bo jestem bardzo słaby. [...] Jestem tak osłabiony, że przy całej radości nie wiem, jak tę podróż przeniosę".
W połowie listopada Kraszewski "uprzejmie donosił" z Genui: "Zapewne lepiej jest oddychać wolnym powietrzem, ale trudno mi jest lepiej wdychać to powietrze. Przyjechałem tu zupełnie połamany, chociaż podróżowałem żółwim korkiem i na drogę z Magdeburga do Genui trzeba mi było tydzień czasu".

Posłowie:
Józef Ignacy Kraszewski zmarł w Genewie 19 marca 1887 r.
Władysław Mickiewicz zmarł w Paryżu 9 czerwca 1926 r.
Wilhelm I Hohenzollern zmarł w Berlinie 9 marca 1881 r.
Otto von Bismarck zmarł  w Friedrichsruh 30 lipca 1898 r.
Antoni Fryderyk Radziwiłł zmarł w Berlinie 16 grudnia 1904 r.

Spotkanie z Pegazem - 48 - Jacek Kaczmarski - "Wiosna 1905"

$
0
0
"My w dzisiejszym akcie nieskończonego dramatu, nie występujemy, jesteśmy na urlopie. Zamiast więc gwałtem wydzierać się przed kinkiety, korzystajmy z wolnego czasu i uczmy się, uczmy się, uczmy... Nie tylko z książek, ale z życia i czynów, ażebyśmy stanęli naprawdę gotowi, gdy zawoła nas dzwonek Przedwiecznego Reżysera" - tak o czasie rewolucji 1905 r. pisał Bolesław Prus (1847-1912). Kolejna dziejowa nauczka stanęła przed rozdartym zaborami Narodem?
Mija w tym roku 110 rocznica tego rewolucyjnego zrywu. Nasłuchuję! Nasłuchuję! I - nic nie słyszę?!"Mazur kajdaniarski"? "Czerwony sztandar"? Choć nutkę z "Warszawianki 1905 r."? Nic. Cisza. W jakiż to kąt zamieciono   t a k i e   wydarzenie?! "Faktem pozostaje - pisał inny świadek sprzed przeszło stu laty. -że czuliśmy powiem socjalizmu, wyciągaliśmy do niego ręce, zdobywaliśmy go po swojemu w walce strajkowej i wierzyliśmy, że samuraje nam w tym pomogą". Kto dziś pamięta o wojnie japońsko-rosyjskiej? Kto dziś pamięta o klęsce tych drugich pod Cuszimą? Zachwiał się tron niby-Romanowów! Krew wtedy przelana "przez katów" na ulicach Warszawy czy Łodzi nikogo dziś już nie obchodzi?! To po co były te wszystkie barykady, ciskane bomby, śmierć na szubienicach moskiewskich oprawców?!

Oto zbieramy żniwo postkomunistycznego zawłaszczania historii! Okrzeja! Kasprzak! ba! Piłsudski - kojarzymy ich z 1905 r.? NIE! "Miasto wzburzone radośnie huczy od rana zgiełkiem na kształt nieustannej procesji. Kto żyw wybiegł na ulicę, aby zobaczyć, jak wygląda taki pierwszy dzień wolności" - pisał Józef Weyssenhoff  (1860-1932).
Czy duch rewolucji naprawdę umarł? I znowu Bard? Tak, wiersz Jacka Kaczmarskiego (1957-2004) "Wiosna 1905" stara się temu zaprzeczać? Ale mimo wszystko, to niemal gasnący głos na puszczy...

Wiosenny dzień - zapach lip
Po deszczu ulica lśni
Stuk podków i siodeł skrzyp
Koń wiosnę poczuł i rży
Bandytów złapano dwóch
Przez miasto prowadzą ich
Drży koński przy twarzy brzuch

Drży twarz przy końskim brzuchu
Długo czekali na tę wiosnę
Całe swoich piętnaście lat
W marszu w Aleje Ujazdowskie
Z twarzy uśmiech dziecięcy spadł
Idą i drogi swej nie widzą
W myślach pierwszy piszą już list
Konie wędzidła swoje gryzą
Uszy drąży kozacki gwizd

To dzieci w słów wierzą sens
To dzieci marzą i śnią
To dzieciom sen spędza z rzęs
Dobro płacone ich krwią
Dorośli umieją żyć
Dorosłym sen - mara - śmiech
To dzieci będą się bić
Za słów dorosłych prawdę

Przeszli, nie widać ich zza koni
Znika po kałużach ich ślad
Jeszcze w ostrogę szabla dzwoni
Czymże byłby bez tego świat
Pusta ulica pachnie deszczem
W drzewach jasny puszy się liść
W mokrym powietrzu ciągle jeszcze
Krąży kozacki gwizd!

Aby nie rosnąć w pychę narodowego samo wychwalania, jacy to mężni i waleczni byli Polacy w 1905 r. - no to może"głos rozsądku i dezaprobaty"? Jednemu ze swych bohaterów w powieści "Wiry"  Henryk Sienkiewicz (1846-1916) włożył w usta takie słowa (taką ocenę): "NOWY POLSKI GMACH TRZEBA BUDOWAĆ Z CEGIEŁ I KAMIENIA - NIE Z DYNAMITU I BOMB... WY JESTEŚCIE TYLKO KRZYKIEM NIENAWIŚCI [...] W RĘKU ŻAGIEW, A NA DNIE DUSZY BEZNADZIEJNOŚĆ I WIELKIE NIHIL!".

PS: Wkrótce na tych "stronach" recenzja książki Andrzeja Sieroszewskiego  "Wacława Sierakowskiego żywot niespokojny" (Wyd. ISKRY) - tam ciekawy wątek sporu, w jaki popadł był W. Sieroszewski właśnie z H. Sienkiewiczem na temat oceny rewolucji 1905 roku. Mogę tylko zdradzić, że to pouczająca lekcja historii...

Przeczytania... (39) Andrzej Sieroszewski "Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny" (Wydawnictwo ISKRY)

$
0
0
Urokliwa, sympatyczna, fascynująca. Andrzej Sieroszewski daje nam przy okazji lekcję swoistej... pokory? Wnuk pisze o Dziadku! Bez mitologizacji! Bez klękania przed przodkiem swoim. Nie znajdziemy na kartach tej książki ani zmianeczki, że to mój Dziadek... że krew z krwi... że jestem spadkobierca idei i myśli... Zatrzymać się w wyważonym obiektywizmie? Trudna sprawa. Andrzej Sieroszewski to zrobił. Napisał naprawdę wyjątkową książkę. Trzeba tu koniecznie dodać: książkę, której nie wydał. Zmarł 25 lipca 2012 r. w 79 roku życia. Rolę tego, który dokończy przerwane dzieła podjął się Andrzej Zdzisław Makowiecki. Możemy przeto przemierzać ścieżki życia pisarza wyjątkowego. "Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny" starannie edytorsko przygotowało Wydawnictwo ISKRY.  Nie pierwsze i nie ostatnie zapewne to spotkanie z książkami wydanymi przez to Szacowne i Zasłużone dla naszego Księgarstwa Wydawnictwo.
Książkę, którą mamy  przed sobą należy do gatunku tych, których nie odkłada się póki nie dotrzemy do ostatniego słowa. To nieprawda, że ma w niej zagubić się miłośnik literatury (czytaj: żywota pisarza), kolejny wielbiciel historii. Jestem zdania, że po podobnych przeczytaniach sami zerkniemy w życiorysy naszych Dziadków. Dobrze, jeżeli jeszcze są z nami. Niech Wnuczka z Wnukiem ratują resztki dziadkowej pamięci i chwycą strzępy starczych opowieści. Wiem - niewielu z nas miało to szczęście mieć przodka pisarza. Pozwalam sobie otworzyć kartę życia pisarza niemal na jej końcu. Jan Parandowski (skądinąd dziadek pani Joanny Szczepkowskiej) tak wspominał jedno z ostatnich spotkań z sędziwym Sirko, przytoczył jego słowa: "Niezliczonymi drogami naszej ziemi cwałuje zły los. Widzę usta zatkane wapnem, oczy naprężone strachem śmiertelnym, widzę ręce związane drutem, doły świeżo wykopane...". Parandowski zanotował jeszcze jedna ciekawa dygresje Pisarza: "Ach, panie Janie, panie Janie [...] kiedy to się skończy, kiedy ta krwawa hołota pójdzie do diabła?".
Jestem zdania, że twórczość Wacława Sieroszewskiego (1858-1945) popadła w kompletne zapomnienie.  Tym bardziej żywot "człowieka kilku epok" godny jest poznania. Budzi zazdrość! Starczy wymienić ten niesamowity tłum ludzi, z którymi stykał się, przyjaźnił, swarzył... Toż to dopiero tłum niespokojnych duchów. Boję się ich wymieniać, aby nie uronić choć jednego nazwiska: Władysław Mickiewicz, Stefan Żeromski, Leopold Staff, Bronisław Piłsudski, Józef Piłsudski, Stanisław Witkiewicz, Stanisław Wyspiański, ba! Ludwik Waryński.
Pamiętam fotografię tego ostatniego z kobietą i dzieckiem. Skąd mogłem wtedy (to jakiś artykuł z "Perspektyw" bodaj w 1982 r.?) wiedzieć, że ta kobietą była... Anna Sieroszewska, rodzona siostra Wacława. Dzieckiem okazał się być siostrzeniec pisarza: Tadeusz Waryński. O tym wszystkim znajdziemy na kartach tej niesamowitej biografii! Ludwik nie miał z Anna ślubu, aczkolwiek syna uznał i nazwisko swoje dał. Pozwolę sobie napisać o relacjach Ludwik - Wacław: szwagrowie. Tak po latach wspominał Ludwika brat Anny: "Waryński miał śliczny aksamitny głos, w którym dźwięczała wielka namiętność i szczerość (...). Ten człowieka miał w sobie jakiś czar, jakiś wiew porywającego wichru".  Co do poglądów natury polityczno-społeczno-niepodległościowych różnili się i to bardzo: "Choć się z nim nie zgadzałem co do natychmiastowej rewolucji i międzynarodowej sprawiedliwości - nie mogłem się oprzeć urokowi jego osoby. Byliśmy w wielkie przyjaźni".  Zawiłości dotyczące relacji rodzinnych (Waryński - Sieroszewska) znajdziemy na kolejnych stronach biografii. Warto dodać, że Anna później osiadła w Paryżu, wyszła za polskiego emigranta doktora Franciszka Rojeckiego. Zmarła (będąc wdową) w szpitalu psychiatrycznym...  Tadeusz Waryński zmarł śmiercią samobójczą "...5 stycznia 1932 w Hotelu Sejmowym przy ulicy Wiejskiej 4". Zmarły był posłem z ramienia BBWR.
Rodzina! Oto klucz do nas wszystkich. Jak to powiedział wójt z Wilkowyj: "Jaka córka, taka mać. Jaka marchew, taka nać?". Znamy wiele podobnych! Często czytamy, że ten czy ów pochodził z domu o głębokich tradycjach patriotycznych. Czytając książkę A. Sieroszewskiego odnajdywałem paralele do losów tylu wielkich z XIX w. Od czasów wielkiego Napoleona poprzez powstania, w czasie których płacono daninę krwią! Wszędzie tam znaleźlibyśmy ślady Sieroszewskich! Nie zapominajmy, że Wacław należał do "pokolenia  pogrobowców 1863 r.". Mógł z takiej gleby wyrosnąć ktoś inny, jak nie zesłaniec syberyjski, więzień moskiewskich kazamatów, piewca Ojczyzny, żołnierz Wielkiej Wojny?
Cudownie bogatą kartę zapisali Sieroszewscy, a w osobie Wacława mieli godnego następcę. Ciepło i bez patosu wspominał swego dziadka, Kajetana Sieroszewskiego:"Nie pamiętam dziadka Kajetana, ale ci, co go znali, zgodnie mówili, że był to człowiek spokojny, skromny, obowiązkowy, nieubiegający się o zaszczyty ani posady". Proszę wziąć pod uwagę kim był: żołnierzem 1 Pułku Gwardii Francuskiej! Po latach, już w XX w., w jednym z listów taki nakreślił obraz dziadka: "W ogóle z papierów wyłania się figura porządnego, dzielnego i ukształtowanego człowieka. Brał udział w trzynastu bitwach, był pod Somosierrą, w trzynastej pod Berezyną dostał się do niewoli".
"Obawa przed X Pawilonem była powszechna - wspominał po latach Wacław Sieroszewski. - Opowiadano szeroko o zadawanych tam torturach, o niemiłosiernym biciu, o drzazgach wbijanych w paznokcie, o wyrywaniu zdrowych zębów, o trzymaniu w nieprzeniknionych ciemnościach". W roku, na który przypada 110 rocznica wybuchu rewolucji 1905 r. ten cytat powinien stanowić klucz do mego dalszego (i przygotowywanego) pisania. Kogo dziś porusza tamta martyrologia? A przecież Wacław nie był jedynym Sieroszewskim więzionym w tej moskiewskiej mordowni! Być w celi, którą wcześniej zajmował ojciec, odnaleźć tam jego... podpis?
W historię naszej rozbiorowej historii (czytaj: zaboru rosyjskiego) carowie i ich urzędnicy (obciążeni ciężarem orderów) wpisali straszne słowa: kibitka, zesłanie, katorga, etap, Sybir.  Przecież to nie przypadek, że Jan Pietrzak wpisał do swej pieśni-elegii "Żeby Polska była Polską" frazę: "Od Chicago do Tobolska...". Obawiam się, że wielu słuchaczy nawet nie zastanawia się "do czego pije". Po przeczytaniu książki Andrzeja Sieroszewskiego nie powinno być już żadnych wątpliwości!  Wacław Sieroszewski był zesłańcem:"...był to bez wątpienia najbardziej rozdzierający dramat, gdyż myśmy tracili na długo, może na zawsze... Ojczyznę". Tęsknota masakrowała niemiłosiernie. Nie bez wzruszenia czyta się takie słowa: "Nie wrócę tam nigdy, nie puszczą mnie ci, co zakuli w łańcuchy moją Ojczyznę... Przecież za to tu jestem, że się ośmielił targnąć słabo ten łańcuch... Czy nie lepiej usiąść wśród tego białego pola, wsiąknąć w śniegi i pozostać tu na wieki?... Nie, nie!... Za nic. To znaczy - dobrowolnie ustąpić!...".
W tych wspomnieniach jest cała golgota pokolenia, które pędzone na śnieżne rubieże krwawego Imperium niby-Romanowów."Prócz pluskiew grasowały też wszy i pchły. Te ostatnie sięgały równie monstrualnych rozmiarów, a były może nieznośniejsze, gdyż wżerały się głęboko w ciało, tworząc swędzące, trudno gojące się rany (...)"- oto codzienność pędzonych etapami zesłańców, wrogowie chwilami bardziej dokuczliwi, niż nahajki eskortujących ich moskiewskich zwyrodnialców.
Przyznaję się do przeczytania m. in. poruszającej powieści Wacława Sieroszewskiego "Ucieczka". Dla wielu zesłańców, to magiczne słowo rodziło się w głowie i często przechodziło w czyn. Z biografii dowiadujemy się, że nie bez znaczenia była syberyjska aura. W tym wypadku sroga zima 1880/81! "Zamknięci w jurtach - czytamy cytowane wspomnienie pisarza - bezczynni, strzeżeni przez piekielne zimno i niezwykły mrok, przeżywaliśmy niesłychaną tęsknotę, która znowu nas wszystkich cokolwiek zbliżała. Już nie pamiętam, w czyjej głowie i sercu powstało namiętnie wypowiedziane pragnienie ucieczki". Co z tych planów wynikło? Nic! Sieroszewski ostał na Sybirze długie miesiące, lata, zimy! Warto poznać stan ducha, sens istnienia pośród wrogiej natury: "Po co cierpieć tak straszliwie? W jakim celu? Pytania te coraz częściej nawiedzały mnie. Broniłem się przed nimi, rozumiejąc, że niosą zgubę, lecz wymuszona bezczynność nie dawała mi żadnych środków do walki z niebezpieczeństwem rozmyślań".  Jaka poruszająca jest historia przesyłki, która po latach zesłania dotarła wreszcie do Sieroszewskiego: "Doznałem wrażenia człowieka duszącego się w letargu, do którego grobowca zastukał nagle przybysz z pożegnalnego świata". Jakuci byli zaskoczeni zachwytem, jaki wywołała skrzynia nadesłana przez Paulinę Sieroszewską do brata: "...co za czary przysłali ci w tej skrzynce, że ożył?". K s i ą ż k i ! To były książki! Konopnicka, Sienkiewicz, Prus, Kraszewski. Ibsen, "Eneida". Dla skazańca nastał czas bezwarunkowego czytania. Jakżeż pięknie określiła to Masta Slepcowa:"Dajcie mu spokój! On rozmawia z swoją ziemią".
Zesłanie, to nie tylko niewola!... Ironia polega na tym, że też... nowe życie. W Wierchojańskim Ułusie Wacław Sieroszewski poznał niejaką Annę Slepcową, Jakutkę. W 1882 r. owocem tego związku stała się córka Maria! Niestety cztery lata później trudy podróży, gruźlica zabiły ukochaną Annuszkę. Wacław Sieroszewski został sam z małą córeczkę. Los dziewczynki, dziewczyny, młodej kobiety, dorosłej pani poznamy w czasie lektury. Nie zdradzając nadto szczegółów i narracji, i biografii głównego bohatera dodam: dość skomplikowane.
Jest i inny aspekt zsyłki. Tu oddaję głos wnukowi pisarza i autorowi biografii: "...jesienią 1883 roku w dalekiej tajdze północno-wschodniej Syberii narodził się pisarz Wacław Sieroszewski". Sam Wacław tak pisał w jednym z listów do rodziny: "Drżę, gdy wspominam o tych chwilach, które przeżyłem jak we mgle... Mój Boże, może to talent?!". Nie zapominajmy, jaką ogromną rolę cywilizacyjną, kulturalną, naukową odegrali polscy zesłańcy. Trudno wręcz wyobrazić sobie rozwój Syberii bez Polaków! Wielu zasymilowało się, wynarodowiło. Wielu trwało przy polskości, jak przy ostoi - Sieroszewski również:"Co by to był dla mnie, jako Polaka, za policzek, gdyby ona [ powieść "Za kołem podbiegunowym" - przyp. KN] ukazała się pierwej po rosyjsku, a później już w mym rodzinnym języku". W innym liście, do siostry Pauliny, rozpaczał: "Chciałbym pisać po polsku! Ach siostro, jak tęsknię za polszczyzną!...".
Z tego okresu datuje się znajomość Wacława Sieroszewskiego z człowiekiem wyjątkowym, który w naszej narodowej świadomości występuję ewentualnie, jako... starszy brat Marszałka. Tak, chodzi o innego zesłańca syberyjskiego, badacza i etnografa Ajnów Bronisława Piłsudskiego.  Choć Wacław Sieroszewski nie zetknął się wtedy z Józefem, to jednak ich drogi "nakładały się", choćby w gościnnym domu Landych w Irkucku. Niestety do tekstu wkradł się... historyczny błąd. I przestraszy każdego, kto orientuje się o czym pisze Andrzej Sieroszewski (o innych "potknięciach" skreślę pod koniec tego pisania). Na s. 142 pisząc o Bronisławie autor książki podał: "...skazany w procesie uczestników zamachu na Aleksandra II w 1887 r.". JIM Aleksandr II Nikołajewicz od sześciu lat leżał już w grobie. W kolejnym wydaniu powinno być poprawione na: Aleksander III! Proszę zwrócić uwagę, jakie proceduralne kłopoty wynikły, kiedy obaj panowie (S i P) pragnęli się spotkać. Do spotkania obu doszło. Przytoczona została za Wacławem Sieroszewskim wypowiedź Bronisława, który tak sobie tłumaczył zwłokę w ich spotkaniu: "...są przekonani [Rosjanie - przyp. KN] że to jest polska intryga i że pan nie jest Sieroszewskim, lecz moim bratem Józefem, wielkim rewolucjonistą, który tu po mnie przyjechał!...". Na długie lata losy Bronisława I Wacława będą się zazębiać. Obaj do dziś uważani są za niekwestionowane autorytety w dziedzinie badań syberyjskich ludów.
Czytając o dręczącym losie zesłańców zachodzimy w głowę: czy nie było możliwości wyrwania się z tego"śnieżnego piekła"? Było. Pisano podania o łaskę. Kierowano je do gubernatorów lub nawet do najwyższego majestatu. Wacław tak kreślił do siostry Pauliny:"Wybacz, Paulino, nie zobaczą ci, którzy mię męczą i znęcają się nade mną (...) nie zobaczą oni mojej prośby, jak nie ujrzą swych własnych uszów". Co nie znaczy, że nie szukał tej formy ratunku, bo dalej stoi jak byk:."Dziś jestem człowiekiem dojrzałym z mniej lub więcej jasno wyrobionymi pojęciami: to, co było niegdyś dzieciństwem, brakiem wyrobienia i konsekwencji w charakterze, dziś byłoby hańbą".
Zesłanie kończy się. Wacław Sieroszewski był wolny. Nie zapominajmy, że wielu zesłańców nie odważy się na "powrót do kraju". Do czego mieli wracać? Do kogo? Jak wielu pozostało na Syberii lub zatrzymało się w Rosji? Najdobitniej o tym świadczą losy różnych Ciołkowskich czy Szostakowiczów! W 1895 r. Wacław Sieroszewski pisał w jednym z listów: "Kiedy po piętnastu latach znalazłem się w ojczyźnie, miałem tak dziwne doznanie, że uszła ze mnie wszelka energia, nic mi się nie chce, jedynie włóczyć się po lesie i rozmawiać z prostymi ludźmi o ich małych sprawach (...). Po Syberii moja Polska wydała mi się mała i uboga - piasek, sosny. Ale jakaś kochana".  Gorzko czyta się takie wyznanie o poznanych rodakach: "Jestem im daleki, obcy,\. Długotrwałe wygnanie jak gdyby pozbawiło mnie ojczyzny. To potwornie przykre uczucie: w Rosji nie jestem Rosjaninem, w Polsce - Polakiem".
Kolejne lata, to wyznaczniki na drodze rozwoju twórczego Wacława Sieroszewskiego. Kogóż wtedy poznaje? Przede wszystkim Stefana Żeromskiego, z którym przyjaźń różne przemierzy drogi. Dzięki niemu młody literat, eks-zesłaniec poznał Świętochowskiego, Przybyszewskiego, Berenta, Krzywickiego, później Sienkiewicza. Ogromnej wagi spotkaniem okazała się (w 1896 r.) wizyta w Grodnie u samej Elizy Orzeszkowej! To od pisarki usłyszał cierpką uwagę, że pisanie po rosyjsku uważała za "zdradę kraju". To autorka "Nad Niemnem", po przeczytaniu "W matni", taką opinię napisała o jej autorze: "Talent, o którym mówimy, wyrasta  z gruntu współczucia bardzo żywego i rozległego o którym mówimy, wyrasta z gruntu współczucia bardzo żywego i rozległego". Robi wrażenie, jeśli  t a k a  pisarka ogłaszała: "U takich autorów «z wizji ich powstają konchy piękna, które oddech ich serc zapładniają perłą dobra. Bywają to (...) mistrze pieśni i zarazem słudzy ludzkości»". Miód na serce Sirki!
W Petersburgu, jeszcze w 1895 r., Sieroszewski pozna człowieka w jego biografii wyjątkowego: Józefa Piłsudskiego! Z czasem staną się sobie bardzo bliskimi. Nie zapominajmy, że pisarz należał do wąskiego grona, które zwracało się do przywódcy PPS per "Ziuk".
No i pan Wacław - żeni się! W 1899 r. towarzyszką życia stała się Stefania Mianowska. Warto przypomnieć, że znał pannę od... urodzenia. Mieszkał u państwa Mianowskich, kiedy urodziła się Stefa! Wacław wtedy miał piętnaście lat, stawiał pierwsze kroki w "robocie rewolucyjnej" w Warszawie, która zawiodła go do... celi w X Pawilonie! W biografii znajdziemy wiele przykładów silnej więzi, która złączyła małżonków. Oto, co znajdujemy w jednym z listów Stefanii:"Czy Ty czujesz, że ja ciągle jestem z Tobą i że Cię obejmuję i głowę Twoją tulę? Pisz kochany, pisz".
Zaczęła się"robota dokoła niepodległości". Niespokojny i doświadczony duch nie mógł tylko ojcować kolejnym pojawiającym się na świecie synom. Jeden z przyjaciół tak pod koniec XIX wieku określił stan owego ducha:"...rzucał się na szyję życia, tak długo w syberyjskiej tajdze tłumionemu (...)". Proszę poszukać dlaczego miało dojść do... pojedynku między Sieroszewskim, a Władysławem Weryho. Że pisarz był gorączka (jak pewnie określiła by to panna na Wodoktach), to inna sprawa. Wnuk-autor zaznaczył: "...impulsywne usposobienie Wacława Sieroszewskiego jeszcze nieraz w przyszłości przysporzyło mu najróżniejszych kłopotów". 
W 1900 r. Sirko ponownie trafił do Cytadeli. Jego działalność nie pozostała nie zauważona! Carska policja, jak relacjonował mu później przyjaciel-Rosjanin senator Piotr Siemionow, była o pisarzu zdania:"To niebezpieczny człowiek!". Pod koniec listopada 1900 r. był już na wolności. Kaucja wyniosła 500 rubli. 31 XII tego roku urodzić miał się najstarszy syn, Władysław (1900-1996). Wkrótce przyszło mu poznać doktora Juliana Marchlewskiego...
Rewolucja 1905 roku była kolejnym niepodległościowym egzaminem zniewolonego narodu! Sieroszewski wtedy wdał się w ostra polemikę z Henrykiem Sienkiewiczem. Dla tego drugiego, to co działo się m. in. na ulicach i barykadach Warszawy było "zwykłym bandytyzmem", socjalizm postrzegał jako "barbarzyński i pozbawiony mózgu", wytykał "okrucieństwo, dzikość i bezmyślność". "Żeby bronić narodu - grzmiał autor Trylogii - trzeba być narodem i trzeba go kochać". Sieroszewski odparował ciosy: "...wskazując na źródła bandytyzmu, przemilczałeś zupełnie o swych dziełach. Wszak literatura polska nie posiada dzikszych i okrutniejszych wzorców nad te, którymi usiane są Twe, mistrzu, historyczne powieści". Ironizował: "Pan Sienkiewicz szczodrą ręką siał kult gwałtu, przemocy, grabieży... Umiejętnie podniecał i kształcił wyobraźnię przyszłych bandytów i dlatego bandyci u nas są tak niesłychanie śmiali i pewni siebie". Chyba przy innej okazji mego pisania wrócę do tej polemiki?...
"Nie doczekam... wojny, na którą liczycie i która wiem, że przyjdzie..."- smętnie przewidywała inna wielkość tamtej epoki! Nazywała się Stanisław Wyspiański. Wielka wojna wybuchła niespełna siedem lat po tegoż śmierci. I przeszło pięćdziesięcioletni Sieroszewski na nią poszedł. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Juliusz Kaden Bandrowski tak opisywał  ćwiczebno-wojskowe docieranie się sędziwego (po pięćdziesiątce) adepta na żołnierza:"Stał utytłany w piachu, w poplamionym mundurze, spocony. Nie będę mówi, że przez ten żołnierski strój przebijało świetne powołanie wielkiego pisarza. To by była nieprawda... Nic nie przebijało...". I tu wpadamy na dwa błędy, które wielokrotnie pojawiają się w tekście! Skąd to ciągłe powtarzanie, że Sieroszewski (i ułani w swej masie?) nosił "czako"? Moja pamięć utrwala dla czapek o kwadratowym denku określenie "rogatywka". Czako ma denko okrągłe. I błąd, wobec którego ja-piłsudczyk nigdy nie przechodzę obojętnie i staram się prostować. To i tu dobijam się o sumienność historyczną: nie był nigdy, żadnych... Legionów Piłsudskiego! Rozumiem, że istnieje "potoczna wiedza", ale biografia historyczna (i jaka inna praca tego charakteru), to nie bajanie babci przy kominku! Nie wolno powielać podobnych błędów! Czy Józef Piłsudski był komendantem Legionów Polskich? Nie! Czy Józef Piłsudski był twórcą Legionów Polskich? NIE! To są te krople dziegciu w pięknej tej biografii. Nie wiem, który obraz Sieroszewskiego tego czasu jest cenniejszy: czy jako żołnierza czy... agitatora wzywającego do pracy dla przyszłej Polski (jako przewodniczący Stronnictwa Niezawisłości Narodowej) pisał m. in."Inteligencja polska organizować się powinna w siłę stojącą ponad klasami i warstwami społecznymi, aby popierać sprawiedliwe żądania każdej z nich". Za miesiąc J. Piłsudski powróci z Magdeburga (z tekstu wynika, że bezpośrednio po 22 VII 1917 r. został tam osadzony - błąd! - były i inne więzienia, np. Gdańsk). 
Pozostawiam ostatnie niespełna sto stron do indywidualnego przestudiowania! Zrobiłem tu wgląd w biografię lat 1858-1918. Nie, nie da się jej odłożyć na s. 304. 60-letni pisarz wkraczał w świat kolejnej ułudy: odzyskanej, wymarzonej niepodległości. Uhonorowano jego wojenne poświęcenie krzyżem Virtuti Militari. skupił się na działalności pisarskiej, publicystycznej, dookoła literackiej. Prezesowa m. in. Związkowi Zawodowemu Literatów Polskich i Polskie Akademii Literatury. Poruszające są opisy wstrząśniętego śmiercią Marszałka sędziwego nestora literatury polskiej:"Józiu, coś ty narobił? Co teraz będzie, Józiu? Co teraz będzie, Józiu". Musiał zabierać głos w drażliwych sprawach. Oto, co napisał o: "Miejsca odosobnienia, jak Bereza Kartuska, s, przyznać musimy, najłagodniejszą formą kontr-terroru, jaka istnieje". Grzmiał tak: "Przeprowadzany systematycznie przez Watykan zamach na naszą tolerancję jest groźbą dla moralnego zdrowia naszego narodu". To pogłosie "sprawy wawelskiej", kiedy arcybiskup książę Adam Sapieha usunął z Krypty św. Leonarda trumnę z Marszałkiem!...
Andrzej Sieroszewski (1930-2012) zaprosił nas do swojej Rodziny. Bo przecież życie Dziadka nie odbywało się w próżni. To naprawdę piękna historia. Nie będę przekonywał na koniec, że warte poznania. Zrobiłem to powyżej. Cennym dopełnieniem jest oprawa ikonograficzna. Szkoda, że nie na kredowych wklejkach, ale rozumiem, że odbyłoby się to kosztem ceny. Po raz kolejny ISKRY sprawiły (patrz "Sprawa Kraszewskiego..."), że mam niedosyt... Książki Sieroszewskiego są po prostu w księgarniach nieosiągalne!"...żywot niespokojny"był udziałem całego pokolenia. Pisarz dożył wybuchu II wojny światowej i jej kresu. Zmarł 20 kwietnia 1945 r. - jak na ironię w dniu ostatnich urodzin Adolfa Hitlera! O czym nadmieniałem na moim Facebooku, tym bardziej z ogromną przyjemnością wtopiłem się w biografię niezwykłego pisarza, niezwykłego człowieka, niezwykłego Polaka. Czego i wszystkim życzę.

PS: Na Matkę Boską Ostrobramską! Na s. 391 stoi coś takiego: "Wiadomość o tej śmierci została podana przez radio w nocy z 11 na 12 maja (niedługo po północy) 1935 roku [...]". Tak, chodzi o zgon marszałka Polski Józefa Piłsudskiego? Coś jakby!... Pierwszy Żołnierz Odrodzonej Rzeczypospolitej zmarł 12 maja 1935 r. o godzinie 20,45! Żadne radio więc nie mogło pisać o tym smutnym fakcie przed jego staniem się!...

Zbrakło Rycerza i Bohatera - słowo na 80. rocznicę śmierci Pierwszego Żołnierza Odrodzonej Rzeczypospolitej, marszałka Józefa Piłsudskiego - 12 V 1935 r.

$
0
0
"Józiu, coś ty narobił? Co teraz będzie, Józiu? Co teraz będzie, Józiu" - tak miał rozpaczać nad śmiercią przyjaciela, marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, Wacław Sieroszewski. Obecny przy tym zdarzeniu Juliusz Kaden Bandrowski tak wspominał:"Kiedyśmy stali z prezesem Akademii Literatury Wacławem Sieroszewskim w Belwederze u zwłok naszego Wodza i kiedy Sieroszewski drżący, spłakany, zawołał nagle: - Jak my to mamy przeżyć, no powiedz, jak my to mamy przeżyć?! - objąłem mego przyjaciela i mistrza, jakbym to ja był starszy, a on młodszy (...) Więc temu oto Sieroszewskiemu, temu bardowi syberyjskiemu najciemniejszych, najmroczniejszych czasów niewoli naszej, powiedziałem tak:
- Ależ Sireczku, nie płacz, nie płacz.
Wtedy jednak on przerwał mi i powiada: nigdy w życiu nie płaczę, choć tyle już widziałem, tyle, tyle przeżyłem, a teraz płaczę, bo mam pęknięte serce. Ach, lepiej żebyśmy to my poumierali". 

Marszałek J. Piłsudski na Kasztance - zbiory autora blogu

Wiele na tym blogu jest Marszałka i o Marszałku. Trudno przewidzieć ile jeszcze... Zbliża się wyjątkowy dzień: 12 maja! 80. lat temu, 12 maja 1935 r., w Belwederze, o godzinie 20,45 stało się najgorsze - zmarł Pierwszy Żołnierz Odrodzonej Rzeczypospolitej! Wielki poeta Leopold Staff napisał krótki wiersz pt. "J. P.":

Dom opustoszał... Pustka naga.
Z okien oślepły żal wyziera.
Z dachu powiewa czarna flaga.
Zbrakło Rycerza. Bohatera.

Olbrzym, co sam niósł straszne brzemię,
W milczeniu uporczywem, głuchem,
Z okrutną troską zszedł pod ziemię,
By los nasz dalej dźwigać duchem.

To mistrze Leopold indagowany przez dziennikarza dlaczego pisze o kwiatkach, miłości nie pisze o polityce, miał powiedzieć: "Od polityki, to ja mam Piłsudskiego". Tym razem zbrakło Rycerza...
Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej profesor  Ignacy Mościcki wydał tego smutnego dnia Orędzie do Narodu. Na ulicznych słupach, w prasie można było przeczytać:

"Do Obywateli Rzeczypospolitej!
Marszałek Polski Józef Piłsudski życie zakończył. 
Wielkim trudem swego życia budował siłę w Narodzie, geniuszem umysłu, twardym wysiłkiem woli Państwo wskrzesił... Prowadził je ku odrodzeniu mocy własnej, ku wyzwoleniu sił, na których przyszłe losy Polski się oprą. Za ogrom jego pracy danym mu było oglądać Państwo nasze jako twór żywy, do życia zdolny, do życia przygotowany, a armię naszą - sławą zwycięskich sztandarów okrytą...
Ten największy na przestrzeni całej naszej historii człowiek, z głębi dziejów minionych moc swego ducha czerpał i nadludzkim wytężeniem myśli drogi przyszłe odgadywał. 
Nie siebie już tam widział, bo dawno odczuwał, że siły Jego fizyczne ostatnie posunięcia znaczą. Szukał i do samodzielnej pracy zaprawiał ludzi, na których ciężar odpowiedzialności z kolei miałby spocząć. 
Przekazał Narodowi dziedzictwo myśli, o honor i potęgę Państwa dbałej. 
Ten Jego testament nam żyjącym przekazany, przyjąć i udźwignąć mamy.
Niech żałoba i ból pogłębia w nas zrozumienie naszej - całego Narodu - odpowiedzialności przed Jego Duchem i przed przyszłymi pokoleniami"

Ferdynand Goetel, ten sam który za osiem lat będzie pochylał się nad katyńskimi dołami śmierci, wspominał: "Śmierć Marszałka Piłsudskiego nastąpiła niespodziewanie. Był chory i nie wiedzieliśmy o tym. [...] Wielu z nas czuje żal, że ich nie uprzedzono o ciosie, który miał w duszę uderzyć. [...] Nie byliśmy przy łożu chorego Marszałka z naszym żalem, poczciwym zapewne i szczerym, ale niepotrzebnym. Potrzeba nas dopiero po śmierci, gdy wyzwolona już z niemocy i wyprostowana wielkość uniosła się nad zwłokami przypominając nam czym była". 

Marszałek na łożu śmierci...
Zaskoczenie Narodu! Żal przebija w wielu wspomnieniach tamtego majowe dnia. Józef Wittlin nie był osamotniony oceniając Zmarłego: "Czcili go wszyscy, bardzo wielu Go kochało i dla tej miłości z rozkoszą poszło na śmierć. Jak każdy wielki bojownik, miał również nieprzyjaciół, ale i ci, o ile byli pokarani ślepotą, - widzieli Jego wielkość. Życie Jego było  systematyczną lekcją wielkości". Jak wiele zrobiono po 1944 r., aby Wielkiego Nieobecnego zohydzić, zamknąć w niepamięci, zagłuszyć.  Mali, podli ludzie - przegrali! Bo prawdziwego Ducha nie starczy zamknąć, należało go zabić. A tego ta podła zgraja zrobić nie umiała!....
Miał rację ten, który po swym powrocie z emigracji zaprzedał duszę diabłu, Julian Tuwim, kiedy prawdziwa dusza poety dyktowała strofy wiersza "Aere perennius":

Pomnik trwalszy nad spiż własnym żywotem wzniósł,
Górą trudów się wzbił ponad Giewontu szczyt,
I nie skruszy go czas ani go przeżre rdza,
Ani stokrotny wiek skazy nie znajdzie w nim.

Nie pomogła mu śmierć, nie wyzwolił go zgon,
Ale skazał na straż sumień naszych i serc,
I gdy drgniemy - to on gniewnie spojrzał spod brwi,
Głośniej bijąc we krwi, niźli Zygmunta dzwon.

Prawdę wskrzesił ze słów: cnota, honor i czyn,
Ciałem stały się znów, laur na gruzach ich wzrósł.
Stary mógłby mu Rzym na Capitolium
Wznieść kolumnę na grób, pisząc: virtutibus.

Muzo! Wieczny to rytm, w którym ku trumnie tej
Scandet cum tacita virgine pontifex!
Milcząc, módlmy się tak: wieczny, wieczny jest duch,
Jedna droga na szczyt - przez samotność i trud. 

Maria Kuncewiczowa była w Belwederze następnego dnia, 13 maja: "Kolana gną się. Zatrzymać upływ czasu. Móc długo patrzeć na powieki, za którymi schowana jest tajemnica narodu. Słuchać milczenia tych ust, które zastygły w zwycięstwie. [...] Twarz Tego, który przez cały swój wiek był Polską za wszystkich Polaków, strawiona jest męczarniami na żużel!... Ta śmierć - wygląda jak zgaśniecie planety".
Dziś nikt nie porwie się na dobre imię Marszałka. Nawet te same, podłe czerwone gnidy, które pluły na Jego imię - dziś składają kwity pod Jego pomnikami, czerpią z Jego dorobku, ba! cytuję Jego wypowiedzi. W takich chwilach chciałoby się przemówić "dosadnym językiem" Marszałka. Nie uchodzi? Ksiądz biskup Józef Gawlina, tak żegnał tego niepokornego syna Kościoła: "Marszałku Polski! Duszę Twoją nieśmiertelną niechaj chorąży Boży św. Michał, zaniesie przed tron Najwyższego Pana sił zbrojnych, a Bóg niech światłością swoją wiekuistą i pokojem bez granic wynagrodzi Cię za wszystko, cokolwiek dobregoś uczynił, cokolwiek przecierpiałeś złego, coś tu na ziemi uczynił na Jego chwałę i dla dobra narodu naszego". 

Pogrzeb Marszałka - Wawel - zbiory autora blogu

Inny ze Skamandrytów, Jan Lechoń, takie wystawił ukochanemu Marszałkowi epitafium: "Żegnaj wielki, piękny, szlachetny duchu. Żegnaj nasza młodości. Żegnaj najpiękniejsze, cośmy widzieli w życiu. Nie zobacz Cię już nasze oczy, ale nigdy nie przestaną iść za Tobą serca, zakochane w Twej wielkości". Autor tego blogu nie tylko podpisuje się pod słowami wielkiego poety, ale jak mniemam, całym sobą udowadniał, ba! ośmieszał siebie (?), bo jak zwykłem powtarzać: jestem chory na Piłsudskiego! I nigdy się z tej choroby nie wyleczyłem. Wiedzą to wszyscy moi uczniowie, których edukowałem od 1984 r.!...

PS: 12 maja 1998 r. spełniło się moje wielkie marzenie: być u grobu Marszałka w rocznicę Jego śmierci. Wtedy, 17. lat temu, też był wtorek. A ze mną w Krypcie św. Leonarda na Wawelu moi wychowankowie z klasy VII c SP 22 w Bydgoszczy (rocz. 1984). Jeśli mnie czytacie - serdecznie pozdrawiam!

Ostatnia droga Marszałka... - 13-18 maja 1935 r. - Warszawa i Kraków

$
0
0
„Nie wiem czy zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech!"- tak zaczynał się testament, ostatnia wola, zmarłego 12 maja 1935 r. w Belwederze,  marszałka Polski Józefa Piłsudskiego.
Wola Zmarłego została spełniona.

13 i 14 maja 1935 r. trumna z ciałem Marszałka wystawiona została na widok publiczny w Belwederze, w którym zmarł 12 maja, kwadrans na dziewiątą wieczorem.

i było trzyminutowe milczenie:
znaczy: rozpacz, znaczy: historyczne mijanie -
niejeden pomyślał: może usłyszy
101 strzałów - może wstanie,

może krzyknie, może smagnie słowami
przez pysk jak rozpalonym żalem -
- no i strach ludzi zdjął, psi strach -
ostatni, ostatni tym rzem -

nie lękajcie się już! nie spojrzy w wasze czerepy - 
skrytki ich brudne umiał zawsze, drwiąco, otworzyć --
rozdrapcie schedę długiego cierpienia -
odziedziczyliście - korzyści!

wspaniały program pogrzebu - teatralny: -
stroje z rekwizytorni historii - ambasadorowie, biskupi, popi -
 na początku wojsko i księża,
 a na końcu chłopi!


15 maja przewieziono trumnę do katedry św. Jana. Następnego dnia, 16 maja, na Polu Mokotowskim odbyła się ostatnia przed Marszałkiem defilada. Poprowadził ją generał Gustaw Orlicz Dreszer, ten sam, który 12 maja 1926 r. stał na czele wojsk wiernych Marszałkowi... Zginie rok później w katastrofie lotniczej w wieku 47 lat.

Trumno, trumno wysoka! Jakie wieziesz gruzy,
Ile ruin w mrok twego zapadło się wieka?
W nieruchomej szkatule, cichej i niedużej,
Chcesz zamknąć bożą chmurę? Ty myślisz - człowieka!

On wyszedł z parnej ziemi jak obłok znad wody
I niósł się ponad krajem jak chmura ognista.
- Dokąd odpływasz teraz, do jakiej pogody,
W jakie niebo się śpieszy roztopić do czysta?




18 maja 1935 r. rano specjalny pociąg dotarł do Krakowa. Rozpoczął się ostatni akt pożegnania...

Budzą się w krypcie prochy, królowie uśpieni:
Kto ich spokój narusza, kto w ciemność tę wkracza,
Skąd podnosi się hałas w podziemnej tej sieni,
W całym zamku drżą mury i dzwon jak rozpacza!

Ogłuszona dzwonami zbudziła ich wieża,
Truchła ciężko dźwignęli, w sarkofag się wparli
I patrzą z oczodołów: prosto ku nim zmierza...
- Poznali go, poznali, wodzowie umarli!

Niech tu wejdzie, w kamienie wyroków, i spocznie,
Nie, by królom był równy, lecz aby przedłużył
Te losy, które nosił był sam podobłocznie:
By Polskę równał w wieczność. Po śmierci by służył.

Niech wejdzie. Nie, by stanął nad szczyt wywyższony,
Lecz aby w głąb zapadał, zapełnił tam przepaść
I królował, gdzie nawet nie sięgały korony -
wolność wiązał z wolnością. By nigdy już nie paść.




Przed katedrą wawelską pan prezydent profesor Ignacy Mościcki  tak podniośle żegnał zmarłego Pierwszego Żołnierza Odrodzonej Rzeczypospolitej:

"Cieniom królewskim przybył Towarzysz wiecznego snu. Skroni jego nie okala korona, a dłoń nie dzierży berła. A królem był serc i władcą woli naszej. Półwiekowym trudem swego życia brał we władanie serce po sercu, duszę po duszy, aż pod purpurę królestwa swego ducha, zagarnął niepodzielnie całą Polskę.
[...]
Skażonych niewolą nauczył honoru bronić, wiarę we własne siły wskrzeszać, dumne marzenia z orlich szlaków na ziemię sprowadzać i w twardą rzeczywistość zmieniać.
Dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek.
[...]
Niech hołd dziś prochom Wielkiego Polaka składane, zamienią się w śluby dochowania wierności dla Jego myśli, w daleką przyszłość przenikających".
 

Na XX urodziny i "pomyślnego zdania matury" Brat ofiarował mi wyjątkową książkę: "Idea i czyn Józefa Piłsudskiego". Co w tym wyjątkowego? W 1983 r. dostać w prezencie książkę z 1936 r. (i to poświęconą Takiemu Bohaterowi!), to już było przeżycie. Ale w tym tomie jest następujące "Dopełnienie": "Kończąc druk tej książki w marcu roku ubiegłego, na imieniny Marszałka, nie myśleliśmy, że przyjdzie nam tak niedługo dodać do niej ten ostatni, zamykający rozdział... że ta siostrzyca żołnierska, która szczędziła Pierwszego Żołnierza Polski w  czasie tajnych walk z caratem i w otwartym boju na czele legjonów, że śmierć jest jednakże tak już blisko... [...] Wydaną w roku ubiegłym książkę dopełniamy dziś streszczeniem ostatnich dzieł i opisem ostatnich dni Józefa Piłsudskiego". Dziś ten materiał (czytaj: ikonografia) jest dostępny po kliknięciu myszką komputera, ale 32. lata temu? To była bezcenność. Na lata jedyne dla mnie źródło na ów temat... Dziękuję w tym miejscu Bratu.

PS: W pisaniu wykorzystano utwory: Emila Zegadłowicza ("Patrząc na pogrzeb Marszałka") i Kazimierza Wierzyńskiego ("Trumna" i "Wawel"). Zdjęcia pobrano ze strony Narodowego Archiwum Cyfrowego (N.A.C.), oprócz jednego z moich prywatnych zbiorów.

Spotkanie z Pegazem... - 49 - Józef Relidzyński "Rota Piłsudczyków"

$
0
0
Miałem ogromną satysfakcję, kiedy na wieczornicy z okazji Święta Niepodległości (w 2013 r.) uczniowie Zespołu Szkół nr 23 w Bydgoszczy (przy ul. Nakielskiej 273), pod kierunkiem nauczycielki historii pani Ewy Jędrzęjczak-Taranek, wykonali "Rotę Piłsudczyków". To było pierwsze, publiczne wykonanie tego zapominanego utworu, jakie usłyszałem. "Jam to nie chwaląc się sprawił"- rzeknę za klasykiem, bo przesłałem koleżance Ewie tekst. Można się było ograniczyć do wypisania go"na prezentacji", jaką wyświetlono. Ale - nie. Nagle gmachy wypełniła podniosła pieśń. Uczniowskie głosy dźwignęły tony pieśni Józefa Relidzyńskiego (1886–1964)! Nieprawdopodobne!... Satysfakcja - ogromna.


Tekst dyktowało zniewolone serce leguna w Beniaminowie w 1917 r.  Upadek caratu, zmiana koniunktury politycznej w czasie Wielkiej Wojny doprowadził do kolejnego zwrotu, jaki wykonał niefrasobliwy i chwilami nieprzewidywalny w swych decyzjach i czynach brygadier Józef Piłsudski. Po latach Marszałek tak wspominał o swych rozterkach w wywiadzie, jaki udzielił w 1924 r.: "Powiedziałem sobie «Tu okres się kończy, jadę do Rosji» - i przygotowałem swój wyjazd. Lecz miałem w sercu drzazgę - moich chłopców. Zdecydowałem napisać list do Beselera oświadczając, że chcę podzielić ich los, przeczekać tydzień i następnie wyjechać. Listu tego zdążyłem wysłać. Znaleziono go u mnie w dniu 22 lipca [1917 r., w chwili aresztowania przez Niemców - przyp. KN]".  

Jeńcy Beniaminowa (1917 r.)
Z J. Relidzyńskim do niewoli trafił jego legionowy kompan Roman Starzyński (1890-1938), brat Stefana (w przyszłości legendarnego prezydenta Warszawy). Wspominał w książce "Cztery lata wojny w służbie Komendanta. Przeżycia wojenne 1914-1918" (Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica): "Zanosiło się widocznie na rozgrywkę decydującą, w której mogliśmy wygrać lub przegrać. Wszystko jednak świadczyło o tym, że na razie przegrywamy". To za tymi więziennymi drutami powstały poruszające pieśni z "Pierwszą brygadą..." i właśnie "Rotą Piłsudczyków".

Nie rzucim Ciebie, Wodzu nasz,
nie damy pogrześć sprawy!
Sztandar, przy którym wiernie trwasz,
oddamy Bogu krwawy!
Nie wyrwie nam go swój, ni wróg —
Tak nam dopomóż Bóg!

Nie spoczniem, póki w proch i pył
nie legnie przemoc wraża!
Zaczerpniem z ducha Twego sił;
z wiarą, co cuda stwarza,
śmiało po złoty siegniem róg —
Tak nam dopomóż Bóg!

Pójdziemy, gdy zapalisz wić,
na kule i na druty!
Choćby w katordze przyszło zgnić,
nie złożym szabli póty,
póki zhańbiony Polski próg —
Tak nam dopomóż Bóg!

Nie straszne dla nas gromy burz,
ani więzienia mury,
bo cóż dla ducha kraty, cóż
wiezienia mrok ponury?
Nie zlękniem się podziemnych dróg —
Tak nam dopomóż Bóg!

Wszak na sumieniach polskich my
ołowiem dzisiaj legli — — —
Podłym zmącili słodkie sny,
jak grom z tatrzańskich regli — — —
Wolność, by tęczy błyśnie łuk —
Tak nam dopomóż Bóg!

O, niedaremny był Twój trud
i niedaremne znoje!
O, cześć Ci, sława, coś nas wiódł
na pierwsze z Moskwą boje!
Przeorze Polskę dziś Twój pług —
Tak nam dopomóż Bóg.

Na "nutę Roty" (a i "Mazurka Dąbrowskiego") w czasie Wielkiej Wojny powstawały inne, zapomniane pieśni. Warto tu wspomnieć choć dwie zwrotki"Roty 4 pułku piechoty WP na dzień 9 lipca 1917 r.". Doskonale wpisują się w klimat, jaki doprowadził do "kryzysu przysięgowego":

Nie będzie dłużej hufiec nasz
Habsburskim kondotierem
Ani przed Kukiem pełnić straż
Ani przed Beselerem.
Pójdziem, gdy zabrzmi złoty róg!
          Tak nam dopomóż Bóg!
Nie zdołał żaden gwałt nas zmóc
Manuta, San Domingo,
Na czele Naszym stanie wódz,
Cel wskaże złotą klingą.
Z nim przejdziem Wartę, San i Bug.
          Tak nam dopomóż Bóg!

Postanowiłem przypomnieć te strofy w 80. rocznicę śmierci Komendanta. Świadczą one nie tylko o silnym przywiązaniu do swego "Dziadka" (kiedy tworzono I Brygadę Legionów Józef Piłsudski miał 47 lat!), ale wierze, że "zabrzmi złoty róg"Wernyhory! Trzeba było wielkiej wiary i determinacji, aby nie zwątpić. Żołnierze I i prawie całej III Brygady - mieli ją. "Czym jest wolność - czytamy na dalszych stronach wspomnień R. Starzyńskiego - poznałem dopiero teraz, po jej odzyskaniu ["po 7 miesiącach odosobnienia" - przyp. KN] Ale była to tylko wolność indywidualna, jakaż będzie radość nasza, gdy wreszcie po 4 niemal latach walki odzyskamy wolność zbiorową, narodową!". Ta, teoretycznie przyjdzie 11 listopada 1918 r. 

Komendant w otoczeniu oficerów I Brygady, pierwszy z lewej K.Sosnkowski

Przeczytania... (40) - Jewgienij Wodołazkin "Laur" (Wydawnictwo ZYSK i S-KA)

$
0
0
Rzadko w moich"Przeczytaniach..." pojawia się powieść. Jak zauważyliście skupiam się na biografiach, monografiach. Szukam zaspokojenia głodu wiedzy i pozbycia się niewiedzy w tego typu książkach. Czy to znaczy, że powieści, jako formę literacką, odrzucam? Skądże znowu! Prędzej jednak sięgnę po wspomnienia, pamiętniki, zbiory listów - niż po fabułę literacką, choć jak wiadomo od niej zaczyna się nasza książkowa podróż. Kto mi był sterem? Na początku Bahdaj, Niziurski, Nienacki, kiedy dorastałem Wernic, May, Dumas-ojciec, później Hugo, Sienkiewicz, Prus, Bunsch, Kraszewski, Graves, Parnicki, Dankowski - lista ciągnie się! Inie wymieniam tu wszystkich. A Steinbeck, Green i tylu innych...
Co mnie przyciągnęło do książki, która leży przy mnie: Jewgienij Wodołazkin "Laur" (Wydawnictwa ZYSK i S-KA)? Okładka. Autor. Nie, że znam twórczość, ale że ROSJANIN! Nie ukrywam, że skupiałem się na wielkich klasykach: Gogolu, Czechowie, obu Tołstojach, rzadziej Dostojewskim. Nazwisko Jewgienij Wodołazkin nic mi nie mówi! Nie zrobiło na mnie wrażenia, że otrzymał prestiżową nagrodę literacką "Wielka Księga". Po prostu nie znam jej wagi. Zbyt mało (nic!) wiem o współczesnej prozie rosyjskiej. Tym bardziej wziąłem się do czytania.
Na swoim Facebooku napisałem m. in.: "Mroczna, tajemnicza Ruś, jakiej nie znamy. Nie wiem czy nazwanie Jewgienija Wodołazkina «rosyjskim Umberto Eco» nie jest trochę na wyrost, ale książkę «LAUR» czyta się dobrze". Wciąga. Nie pozwala na dłuższy z nią rozbrat. Po prostu chcemy towarzyszyć życiowej drodze głównego bohatera, Arsenija. Znaleźć się w drugiej połowie XV wieku na Rusi.
Tak, każdy komu bliższa jest historia Rusi, jej klimat powinien znaleźć czas, aby odwiedzić monastyry, być na pogrzebie Christofora, poznawać bukwy-cyrylicę, dać się uwieść temu klimatowi, który jest jakby zawieszony między jawą, baśniami Kryłowa, mistycyzmem cerkwi prawosławnej.  Chyba nie przesadzę, że ograbimy się z pewnych doznań, o ile nie poznamy Ustiny...
Tak, tropię zdania-klucze, które mnie adepta historii zatrzymują i każą przyswoić. Czy takie nie jest godne naszego zapamiętania: "Ludzie są wolni, odrzekł Ambrogio, lecz historia nie jest. Jest w niej tyle, jak sam mówisz, czynów i zamiarów, że nie można połączyć ich w całość i ogarnia je tylko Bóg".  A może to: "Każda historia to w jakimś stopniu zwój w rękach Najwyższego". Pod ciężarem tych liter zaczyna nam marszczyć się czoło?"Człowiek nie rodzi się gotowy. Uczy się, zdobywa doświadczenie i buduje swoją własną historię. Do tego potrzebny jest mu czas".
Proszę się nie obawiać - nie będziecie skazani na siedzenie w okolicach tylko Pskowa (jakżeż inaczej kojarzonym nam z czasami XVI w.), bo powiedzie was do Wenecji i... Ziemi Świętej. Czy zachętą nie będzie to oto lekkie odsłonięcie szlaku wędrówki: "Dalej zaczyna się Królestwo Polskie. Powiedział to tak głośno i dobitnie, że otaczający ich ludzie się odwrócili. Po Królestwie Polskim spodziewano się czegoś szczególnego, było nie było, na drodze  karawany pojawiło się pierwsze królestwo. Nastrój był uroczysty". Uwaga na chorobę morską!... Czy i jak dotarł do Grobu Pańskiego?
Każdy kto próbuje zbadać tzw. ruską duszę powinien znaleźć się w świeci stworzonym przez Wodołazkina. Pewnie zastanawialiście się, jak to możliwe, że w XX w. jakiś niegramotny chłop Griszka Rasputin mógł otumanić rodzinę carską? Nie palne głupoty, kiedy napiszę: tu są opisane tego korzenie. Starczy, że poznamy jurodiwych mężów. Ci "boży szaleńcy" odgrywali ogromną rolę w życiu biedoty i elity ruskiej! Alboż Arsenij nie jest takim nawiedzeńcem?
To chwilami bardzo natchniona i uduchowiona powieść. Jest okazja poznać cerkiewne zwyczaje, obrzędy, nazwy. O ile nie jesteśmy obrządku wschodniego, to raczej nie mamy na ten temat bladego pojęcia! Proszę sprawdzić siebie i bez szukania "pomocy z zewnątrz" odpowiedzieć, co to są: schima, prosfora, mytarstwa, ciwun, archiepiskop, uspienski post, ryza, kafizma, ihumen, tytło, kukoł czy nawet ikonostas? Który to rok 7028? Dla ułatwienia podpowiem, że w tym czasie JKM Zygmunt I Jagiellończyk (Starym później zwanym) był na ostatniej wojnie z Zakonem.
Intryguje główny bohater z Rukinej Słobodki. Szczególnie, kiedy potrafi pokonać biesy! Choć nie wiem czy mnie zadowalały wtrącenia wizji przyszłości, dygresje choćby o zburzeniu pewnej cerkwi przez Polaków w 1609 r.? Ubawiło mnie wizjonerstwo Ambrogia, który nie dość, że wieszczy odkrycie Troi, to sugeruje... niemieckie pochodzenie odkrywcy? Czemu autorowi była potrzebna wizja Petersburga lub helikoptera Mi-8?
A Laura? Kim jest Laura? A tytułowy LAUR? Musicie poznać przemiany, jakich doznał w swym życiu. Tak, chciałbym zobaczyć film w oparciu o tą książkę. Koloryt, mrok, świece, las, skaleczeni życiem ludzie, jaskinia - i śmierć. Dużo śmierci! Różnych śmierci!
Czytanie trochę utrudnia... forma zapisu. Gubi się nam wzrok, kiedy zaczyna się dialog, a kiedy już mamy przed sobą opis?
Skromnie podchodzę do powieści Jewgienija Wodołazkina? Odpowiedź znajdziecie na kartach tej niesamowitej powieści: "Przecież całego życia ze wszystkimi szczegółami nie da się opowiedzieć, rozumiesz?"

PS: Z chęcią bym przeczytał kolejną powieść Jewgienija Wodołazkina. Sprawdził, w jakim kierunku "idzie" jego pisanie. Czy potrzebna jest mu etykietka «rosyjskiego Umberto Eco»? Przeczytajcie "Laura" i oceńcie sami!

Ostatnia wola Marszałka...

$
0
0
„Nie wiem czy zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech! Niech tylko moje serce wtedy zamknięte schowają w Wilnie, gdzie leżą moi żołnierze, co w kwietniu 1919 roku mnie jako wodzowi Wilno jako prezent pod nogi rzucili. Na kamieniu czy nagrobku wyryć motto wybrane przeze mnie dla życia
„Gdy mogąc wybrać, wybrał zamiast domu
Gniazdo na skałach orła, niechaj umie
Spać, gdy źrenice czerwone od gromu
I słychać jęk szatanów w sosen szumie
Tak żyłem.”

A zaklinam wszystkich, co mnie kochali sprowadzić zwłoki mojej matki z Sugint Wiłkomirskiego powiatu do Wilna i pochować matkę największego rycerza Polski nade mną. Niech dumne serce u stóp dumnej matki spoczywa. Matkę pochować z wojskowymi honorami ciało na lawecie i niech wszystkie armaty zagrzmią salwą pożegnalną i powitalną tak, aby szyby w Wilnie się trzęsły. Matka mnie do tej roli, jaka mnie wypadła chowała. Na kamieniu czy nagrobku mamy wyryć wiersz z "Wacława" Słowackiego zaczynający się od słów:
Dumni nieszczęściem nie mogą

Przed śmiercią Mama kazała to po kilka razy dla niej czytać”.
Wola Zmarłego została spełniona.

Saga rodzinna - cz. VII - babcia Jadwiga - 100 rocznica urodzin (19 maja 1915 r.)

$
0
0
Jadwisia z ciotką Teodorą
Babcia Jadwiga de domo Maliszewska przyszła na świat sto lat temu: 19 maja 1915 r. w dalekimMülheim Ruhr Styrum. Europa od kilku miesięcy pogrążała się w odmętach Wielkiej Wojny. Jej rodzicami byli Franciszek i Anna z Kujawów małżonkowie Maliszewscy. Matka (rocznik 1892) urodzona w Mąkowarsku. Ojciec (rocznik 1889) urodzony w Klonowie. Nic innego - tylko bieda pchnęła ich w to przemysłowe centrum II Rzeszy Niemieckiej. Praca w hucie (?) ratowała Franciszka przed mobilizacją do armii kaisera? Jedno jest pewne: nie znalazł się na froncie. Rosłe chłopisko, blisko dwumetrowe, mogło przecież dźwigać ciężar walki w imieniu Wilhelma II. Nie poszedł na front. Dzięki temu przeżył (i umarł we własnym łóżku w Bydgoszczy w 1958 r.). W Mülheim przyszedł też na świat jedyny syn i dziedzic nazwiska: Franciszek-junior. Nie przedłuży rodu...
Kiedy wybuchła Polska, a ziemie rodowe rodziców powróciły do Macierzy, Maliszewscy rzucili stabilne życie w Westfalii! Już w 1922 r. odnajdziecie ich w spisach mieszkańców Bydgoszczy. Na krótko zamieszkali przy ul. Grunwaldzkiej, później będzie ul. Graniczna (z przerwą na okres wcielenia Bydgoszczy  do III Rzeszy!). To na tej ulicy piszący te słowa w 1968 mało nie postradał życia. Byłoby, jak z Frankiem, moim ciotecznym dziadkiem? Tam Jadwiga umrze w 1987 r.


I Komunia Jadwigi Maliszewskiej
100 lat urodzin własnej Babci? Łączy nas krew, wspólna historia, ten sam miesiąc urodzenia - maj! Ciekawe, co by powiedziała, gdyby dożyła 98 lat i swego prawnuka Jerzego. Jej ojciec też był majowy! Podzieliła nas zagmatwana historia...
Była moją Matką Chrzestną. Trzymała mnie do chrztu, kiedy konklawe wybierało papieżem Pawła VI! Miała wtedy zaledwie 48. lat. A ja byłem Jej... piątym wnukiem. Będzie ich miała jeszcze trzech! Nigdy nie doczekała się wnuczki. To była wyjątkowo męska rodzina. Z tego, co wiem, to jestem jedynym Jej potomkiem, który ma szczęście bycia ojcem syna i córki... 

Babcia Jadwiga - ok. 1933 r. (?)
Tych kilka wybranych zdjęć pokazuje babcię Jadwigę w różnych okresach Jej niełatwego życia. Czego nigdy nie zapomnę? Wypieków! Wspaniałych jabłeczników i serników... Twardego "r", jakie wymawiały nasze babki "z zaboru pruskiego". Ale i popielniczki pełnej nieopalonych petów. Kiedy pozyskiwałem część z reprodukowanych tu fotografii obiecałem po ich skopiowaniu odnieść z powrotem. Usłyszałem: "Zatrzymaj je. Tutaj nikogo to nie obchodzi". Nigdy więcej nie spotkaliśmy się...

Po lewej szwagier Maks, po prawej mąż Stanisław (II)
Kiedy myślę "Jadwiga"widzę Je  dwie: moją Babcię i... Jadwigę Smosarską. Widzę pokój i nad łóżkiem potężny święty obraz... Dwukrotnie wychodziła za mego dziadka, Stanisława (II): w 1933 i bodaj w 1952. Po raz pierwszy w kościele polsko-narodowym, po raz drugi w rzymsko-katolickim. Takie to pokręcenia losów - zwykła rzecz w historii naszych rodzin.

Gwiazdka, okupacja, z Danusią i Januszkiem
Skoro Jadwiga Smosarska, to musi wrócić tu film "Jadzia" i piosenka, którą w nim wyśpiewał Aleksander Żabczyński. Cytowane tu strofy rzecz jasna dedykuję Mojej Jubilatce: 

Wszystko takie dziwne proszę pani ,
Tysiące imion przecież znam
I nagle jedno z nich chwyciło mnie,
Wbiło się w mym.
I teraz stale proszę pani,
To imię w dźwięku każdy ma,
I gdzie się ruszę wszędzie ściga mnie,
Chroni mnie dziś.

 

To imię: Jadzia
Po prostu Jadzia, ale jak to brzmi ?!
Jadzia-w jasnych oczach jasne niebo lśni ,
A uśmiech ma jak złoty maj, jak słońce w lecie
Jadzia - Ach! Takiej drugiej chyba nie ma już ?!
Nie ma! Nie było nigdy i nie będzie !
Jadzia - Ten będzie żył, jak w najpiękniejszym śnie,
Któremu ty, serce dasz swe.


PS: Kiedy moja córka przystępowała do I Komunii Świętej zeskanowane zdjęcie prababci Jadwisi zdobiło zaproszenia/zawiadomienia. Chciałbym wierzyć, że w 2063 r. mój wnuk Jerzy (lub ten/ta, którego/której jeszcze nie ma) skreśli i o mnie choć dwa zdania...

Gdzie jest Sol?... / Where are you Sol?... (3)

$
0
0
...chmura pyłu spowiła jej samochód. Loreena  Greenwood oniemiała z wrażenia. W ostatniej chwili, z piskiem opon, zatrzymała się przed... Przez chwilę myślała, że jest znowu w Pompejach. Postać, która wyrosła przed nią wyglądał, jakby ulepiono ją z szaro-brunatnej masy. Padła na maskę jej wozu. Loreena wyrwała kluczyki ze stacyjki. Wyskoczyła z wozu.
- Tam... tam...
Doszły do niej słowa tej pokrytej warstwą pyłu kobiety. Loree spojrzała we wskazanym kierunku. To była niemal nieprzenikniona głębia, którą opuszczały coraz to inne dziwne, niemal mroczne figury. To byli ludzie. Trudno powiedzieć, że szli. Przesuwali się. Jakby pchani bezwładną siłą ku przodowi. W twarzach była pustak.
- Chryste!...

Nie zastanawiała się nad tym, co robi. Pobiegła przed siebie. Mijani ją ludzie zatrzymywali się. Jakby zerkali w jej stronę.
- Gdzie bieg... niesz... Hej!
Usłyszała za sobą. Ale nie zatrzymała się. Biegła dalej. Musiała uważać pod nogi. Coraz to napotykała na jakąś przeszkodę... Wydawało się jej, że z mrocznej poświaty przebijają blaski migoczących świateł...
- Wo... dy... wo... dy... Zatrzymała się. Sylwetka próbowała się podnieść. oparła ręka o coś, co mogło być słupem i nagle zgięła się, i runęła na wznak...
Loree podbiegła do niej. Osoba miała na sobie kurtkę strażacką? Nie potrafiłaby powiedzieć, jakiego koloru ma włosy. Krótko ostrzyżone, całe szaro-siwe... Delikatnie odwróciła ją...
- Rany boskie! - zamarła z zaskoczenia. To niemożliwe... - Nancy!
- Cze... do... co... - dziewczyna w mundurze patrzyła na nią półprzytomnymi oczyma.
- Nancy  Campbell!
- Nancy...
- To ja! Słyszysz mnie?
- Ja?
- Loreena  Greenwood!
- Wo... dy...
- Wody! Niech ktoś mi ktoś pomoże!...
Głos Loreeny wniósł się w mrok świata, który je osaczał. Nancy Campbell miała rozciętą twarz. Po policzku krew nawet nie płynęła, bo już zdążyła wymieszać się z pyłem, który pokrył jej twarz.
- Wody! Jest ta... kto? Ludzie?
- Pani prosiła o pomoc?
Loreena spojrzała w kierunku głosu, który usłyszała za sobą. Za nią stał jakiś mężczyzna w poszarpanej chyba marynarce, spodnie wyglądały, jakby dopiero stoczył bezwzględną walkę z nieznanym przeciwnikiem.
- Proszę...
- Co to jest? - Loreena zmrużyła oczy.
- Moja wizytówka!
- Jaka wizytówka?! - warknęła na niego. - Pomocy!
- Potrzebuje pani pomocy!
- Ja nie - wskazała wzrokiem na leżącą - ONA!
- Zaraz będzie taksówka, albo...
- Co  ty pieprzysz?! Odbiło ci?
- Uważaj złociutka... - położył palec na spękanych ustach - tu ludzie spadają, jak ptaki... O!
Loreena nie widziała sensu ciągnięcia tej rozmowy. Poczuła ciężar dłoni na ramieniu
- Ja do pani mówię!
- A ja mam... to... gdzieś... - warknęła i czuła, że jeżeli ten tu nie oddali się od niej, to rzuci się na niego z pazurami. Jej myśli próbowały skupić się na Nancy!Nic innego teraz nie liczyło się.
- Ty...
- Co ja?! - uniosła się. Patrzyła teraz w oczy mężczyzny. Ten cofnął się o krok. Na twarzy Loreeny na pewno nie malowało się miłosierdzie dla niego.
- Proszę...
Cały czas trzymał wizytówkę w ręku. Zaczęła w niej drżeć...
- Proszę zadzwonić...
- Po taksówkę?
- Nie pogotowie!
W tej chwili poczuła szarpnięcie za nogę. To Nancy Campbell. Spojrzała w jej kierunku. Usta młodej dziewczyny w strażackim mundurze zaczęły gwałtownie drżeć...
- Rusz się pan do cholery!
I nie patrząc już na niego uklękła przed Nancy...
- Po...
- Co mówisz?
- Pochyl się... - i wskazała na kieszeń swej strażackiej kurtki. Próbowała się do niej dostać. Loree odpięła ją. Nancy miała w niej niewielki notes. Zaczęła go nerwowo wertować. Dostrzegła w nim zdjęcie.
- To twój syn?
Nancy uśmiechnęła się, przymknęła oczy:
- Bra... t... Toby...
Zamknęła oczy.
- Do cholery! Nie! Nancy! Nancy!
Ledwo można było wyczuć jej oddech.
- Niech mi ktoś pomoże!
Rozpaczliwie rozejrzała się dookoła siebie. Z mgły wybiegły trzy sylwetki. Wyglądały niczym kosmici z innej planety. Mieli na sobie pancerze jak średniowieczni rycerze. Widziała takich... Właśnie, gdzie ona takich widział? - nie miała sił, aby skupić się. Wydawali dziwne, sapiące dźwięki. Potężne hełmy nie były ozdobą, ale... Zmrużyła oczy. Przekręciła głowę na bok...
- Evans?! Evans?! To ty?
Za tymi zdawało się monstrami szedł Evans - bez hełmu. Miał zdartą z twarzy maskę. Wygląda, jakby wyszedł z piekła... Na widok Loreeny stanął. Też nie wierzył.
- Co ty tu robisz?!
- Pomóżcie mi... Pomóżcie! To Nancy!
- Nasz Nancy? - odezwał się jeden ze stworów, którym okazał się sam Pappadimos.
Loreena zaczęła płakać.
- Pappa, to ty?!
- Nie, Thomas Jefferson! - i parsknął śmiechem. 
Ten, który szedł przed nim miał cały czas hełm na głowie. Ukląkł przed Nancy.
- Jak ja... jak ja... się kurcze cieszę. Nawet nie wiecie.
- Nie rycz mała! - Pappa uchwycił jej dłoń. Cała drżała.
- To, że szczęścia.
- Skąd się tu wzięłaś? - Evans otarł czoło. - Byłaś tu w chwili wybuchu?
- Nie... nie... A Sol?
- Co Sol? - Pappa spojrzał wymownie na Loreenę.
- Gdzie jest Sol?!
- Sola z nami nie było... - dorzucił Evans.
- Ja go widziałem - odezwał się trzeci. Zdjął hełm. Był nim Max Hood.
- Sola?! - Evans aż zadarł głowę.
- Gdzie?! - Loreena czuła, że dreszcz przechodzi jej po karku. - Mów!
- Na XXXII piętrze.
- Na XXXII... - głucho powtórzyła Loreena. Rozejrzała się po tak dobrze jej znanych twarzach. Widziała w nich zmęczenie, ból i... Strach? - Pomóżcie Nancy.
Pappa kucnął przy niej. Ale nie podjął reanimacji. Starczyło, że uniósł delikatnie jej głowę. Roztrzaskana podstawa czaszki... Loreena nie zauważyła tego.
- Ona nie żyje - sucho oświadczył Pappa.
- Zrób coś do cholery! Pappa! - w tym krzyku był nakaz i prośba, żal i wyzwanie. Ale Pappa bezradnie rozłożył ręce. - Odejdź! - odepchnęła go. Rozpoczęła próbę przywróceniu jej życia...
- Ona nie żyje - powtórzył Pappa.
Ale Loreena nie chciała go słuchać. Nie docierało to do niej. Nie zwracała uwagi na to, co działo się dookoła. Coraz to inni ludzie wychodzili nie wiadomo skąd.
- Loree!
- Daj mi spokój! - warknęła w ich kierunku. - Ona...
- Ona nie żyje! - Evans był bezsilny.
- Co ty wiesz?! Co ty wiesz?! - kolejny wdech w rozwarte usta Nancy nawet o drgnięcie nie poruszyło martwej klatki piersiowej. - Nie rób tego! Nancy! Dla Tobiego! Nancy!
Ale Nancy jej nie słuchała. Nie wykonywała błagalnej komendy. Oczy patrzyły we wrześniowe niebo, jakby tam szukały ukojenia.
- Nancy!
W tej chwili Loree usłyszała za sobą dziwne sapnięcie. Kątem oka dostrzegła... Psi pysk?
- Co?
- "Cooper"! - ten głos na pewno nie należał do nikogo kogo znała.
"Cooper" zaczął lizać twarz leżącej...

130 rocznica śmierci Victora Hugo - 22 maja 1885 r. / 130 d'anniversaire de la mort de Victor Hugo - 22 mai 1885

$
0
0
22 maja 1885 r. zmarł człowiek, którego pióro budziło sumienie Francuzów, którego wiersze i proza podbijały ówczesną Europę - Victor Hugo. Jego  "Nędznicy / Les Misérables" rozgościli się na tym blogu na dobre dwa lata temu, że można było mieć wrażenie, że nic innego nie napisano - tylko tą monumentalną powieść. Gdybym miał zabrać ze sobą na bezludną wyspę kuferek z książkami, to bez wątpienia byłaby ta, której bohaterami byli Jean Valejan, Fantyna, Kozeta, Eponina, Gavroche, Mariusz czyJavert i Thénardier. Zachwyt nad tą powieścią nie gaśnie we mnie od 1980 r., kiedy po raz pierwszy poznałem losy ich wszystkich, ba! nie były mi (i nie pozostały) obojętne. 

Victor Hugo (1802 - 1885)
Na "Nędznikach" nie skończyła się moja znajomość prozy wielkiego Victora! "Bug-Jargal", "Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu", "Człowiek śmiechu", "Rok dziewięćdziesiąty trzeci" czy "Hernani"- wszystko to wygrzebałem w mojej szkolnej bibliotece. Tą ostatni rozcinałem, bo nikt przez bez mała trzydzieści lat nie zdążył tego uczynić. Gro tych książek weszło później do mego prywatnego księgozbioru.
  • Zmniejszyć liczę ludzi ciemnych, powiększyć liczbę ludzi światłych - oto cel! I dlatego nawołujemy: Oświaty! Nauki! Nauczyć czytać - to rozpalić ogień; każde przesylabizowane słowo - to iskra.
  • Każde przeklęte pokolenie zostawiło po sobie swoje złoża, każde cierpienie dorzuciło swój głaz, każde serce dodało swój kamyk. Kłębowisko dusz złych, podłych lub gniewnych, które przeszły przez życie i rozwiały się w wieczności, jest tu prawie nie tknięte i jakby widziane pod postacią potwornych słów.
  • rozwój intelektualny i moralny jest równie nieodzowny jak poprawa bytu materialnego. Wiedza - to wiatyk; myśl jest pierwszą koniecznością; prawda jest pokarmem jak ziarno.
  • Nie chcemy żadnej śmierci; śmierć ciała oby przyszła najpóźniej, śmierć myśli oby nie przyszła nigdy.
  • Rozum nie karmiony nauką i mądrością słabnie.
  • Miłość jest życiem, jeśli nie jest śmiercią; kolebką, ale także i trumną.
  • Nie wystarczy posługiwać się rylcem historii; trzeba wlać w nacięcia zwięzłą prozę, taką, która gryzie.
  • Nie każdy dzwon na trwogę dźwięczy szlachetnym spiżem.
  • Tyrania zmusza pisarza do ścisłości, co jego dziełu dodaje mocy.
  • Gdy tyran narzuca ludowi milczenie, pisarz podwaja i potraja siłę swego pióra.
  • Istniej materia, istnieje bieżąca chwila, istnieją interesy, istnieje żołądek; ale żołądek nie może stać się jedyna mądrością.
  • Sztuka, która jest urodzonym zdobywcą, musi mieć punkt oparcia w nauce, która jest stworzona do marszu; ogromnie wiele zależy od mocy i konstrukcji zaprzęgu.
  • Rozpacz bywa straszna, nawet wtedy, gdy krew jest gorąca, a włosy czarne, gdy głowa trzyma się prosto nad tułowiem jak płomień nad pochodni, gdy zwój przeznaczenia dopiero zaczął się rozwijać, gdy na uderzenie serca przepełnionego miłością odpowiedzieć może inne serce, gdy jeszcze czas naprawić wszystko, gdy ma się dla siebie wszystkie kobiety, wszystkie uśmiechy, całą przyszłość i cały horyzont, gdy nie dotknięte są siły życiowe.
  • Dziwna rzecz - sumienie.
  • Dziwne są sprzeczności ludzkiego serca w chwilach jego najwyższych wzlotów.
  • Młodość biegnie tam, gdzie jest radość, zabawa, gdzie jest pełnia blasku, miłość! Starość zmierza do kresu. Nie traci się z oczu, ale już nie są splecione uściskiem. Młodych owiewa czasem chłodne tchnienie życia, starych - chłodne tchnienie grobu.
  • Do szczęścia trzeba dodać czar rzeczy nieużytecznych! Szczęście - to zaledwie to, co konieczne. Przyprawcie mi je suto zbytkiem.
  • W chaosie uczuć i namiętności, które bronią barykady, znajdziesz wszystko: brawurę, młodość, ambicję, entuzjazm, idealizm, przekonania, zaciekłość gracza, a nade wszystko przypływ nadziei.
  • Cóż cudniejszego nad zieleń obmytą deszczem i osuszoną promieniami słońca?
  • Hałas nie budzi pijaka, budzi go cisza.
  • Nauka, po długim poszukiwaniu po omacku, wie dzisiaj, że najżyźniejszym i najskuteczniejszym nawozem jest kał ludzki.
  • W każdej myśli tkwi pewna doza wewnętrznego buntu...
  • Być z granitu i zwątpić! Być posągiem z jednej bryły odlanym w formie prawa i uczuć nagle, że w piersi z brązu kryje się coś głupiego i nieposłusznego, coś, co jest podobne do serca!
  • Ładna dziewczyna nie uśmierza gorączki.
  • W pobliżu ohydy nieskalana postać może na zawsze zostać napiętnowana jej odblaskiem.
  • Wielu ludzi nosi w sobie ukrytego potwora, chorobę, która wysysa im krew, smoka, który ich pożera, rozpacz, która gnieździ się w ich nocy.
  • Straszna to rzecz być szczęśliwym!
  • Jak łatwo, osiągnąwszy fałszywy cel życia - szczęście, zapomina się o jego celu prawdziwym - obowiązku!
Poszedłem na łatwiznę, bo sięgnąłem po raz kolejny po "Nędzników"? Czy te słowa nie są, jak ogień, jak karabin? To cały czas jest wezwanie do - walki! Niczym manifest polityczny! Czy te słowa nie są, jak traktat filozoficzny? Szczerze jesteśmy w stanie odrzucić je i im zaprzeczyć? To byłby życiowy nonsens! Zaczyna budzić się w nas bunt, refleksja i... filozofia? Oto potęga pióra! Oto wielkość kogo, kto zamilkł 130. lat temu! Sam daje nam do zrozumienia ogrom tej powieści (w której ból, miłość, nędza, upodlenie, barykady, śmierć i walka):
"KSIĄŻKA, KTÓRĄ CZYTELNIK MA W TEJ CHWILI PRZED OCZYMA, JEST OD POCZĄTKU DO KOŃCA, W CAŁOŚCI I W SZCZEGÓŁACH - BEZ WZGLĘDU NA PRZERWY, WYJĄTKI LUB POTKNIĘCIA - MARSZEM ZA KU DOBRU, NIESPRAWIEDLIWOŚCI KU SPRAWIEDLIWOŚCI, FAŁSZU KU PRAWDZIE, NOCY KU ŚWIATŁU, ŻĄDZY KU SUMIENIU, ZGNILIZNY KU ŻYCIU, BESTIALSTWA KU OBOWIĄZKOWI, PIEKŁA KU NIEBU, NICOŚCI KU BOGU. PUNKT WYJŚCIA: MATERIA; PUNKT KOŃCOWY: DUSZA. NA POCZĄTKU HYDRA, NA KOŃCU - ANIOŁ"
 Tych "myśli wygrzebanych" próżno znaleźć w dawnych zapisach. Sam wtedy łapałem się na tym, że zbyt wiele tego cytowania. Każda z cytowanych tu z tytułu powieść, to dla czytelnika swoisty wstrząs. Ten gatunek literatury, który nie potrafi pozostawiać nikogo obojętnym na losy bohaterów i ukryte w nich prawdy (żeby nie napisać: nauki). Nie uwierzę, że nie wstrząsała nami śmierć Gavroche'a czy Quasimodo!...
Jest i pewna inna, wyjątkowa okazja: mój Syn przysłał mi (na okoliczność nadchodzących urodzin) kompletne wydanie musicalu, na podstawie którego powstała filmowa adaptacja w reżyserii Toma Hoopera.

Victor Hugo na łożu śmierci...
Francuzi docenili wielkość Victora Hugo! Jego doczesne szczątki spoczęły w paryskim Panteonie! Znalazł się w gronie Wielkich Nieśmiertelnych!... Od czasu do czasu warto byłoby powrócić do Jego prozy lub poezji (o tym też znajdziecie na mym blogu). Chciałem zrobić kompilację z tamtych postów, ale... Chyba nikt z nas zbytnio nie lubi powtórek (czytaj: w TV). To i ja choć w ten ograniczony sposób pragnę wrócić do sylwetki Genialnego Pisarza!

Paryż - Panteon - grób Victora Hugo - foto Syna mego
Jest w polskie literaturze utrwalony taki dialog (nie wiedzieć dlaczego w filmowej adaptacji zmieniona nazwisko jednego z bohaterów tej rozmowy!):

"Wszedł Blumenfeld z paczką korespondencji i rachunków.
- Co słychać w szerokim świecie, panie Blumenfeid?
- Wiktor Hugo umarł wczoraj - rzekł nieśmiało muzyk i zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.
- Dużo zostawił? - zapytał bankier w przerwie, oglądając sobie paznokcie.
- Sześć milionów franków.
- Ładny grosz. W czym?
- W trzyprocentowej rencie francuskiej i w Sue-zach.
- Doskonały papier. W czym robił?
- W literaturze, bo...
- Co? W literaturze?... - zapytał zdziwiony, podnosząc oczy na niego i gładząc faworyty.
- Tak, bo to był wielki poeta, wielki pisarz.
- Niemiec?
- Francuz.
- Prawda, ja zapomniałem, przecie to jego ta powieść Ogniem i mieczem. Mnie Mery ładne kawałki z niej czytała". 

Blumenfeld w filmie, to Stein!. Dialog znajdziemy w "Ziemi obiecanej" Władysława Reymonta i w wersji kinowo-serialowej Andrzeja Wajdy. Kuriozum! Cymes! Nawiasem mówiąc, to z dwóch postaci zrobił - jedną. Rozumiem produkcja filmu rządzi się innymi prawami. To taka przestroga dla tych, którzy na pytania "Znasz «Ziemi Obiecaną»?", odpowiadają "Tak, widziałem". "Nędzników" też wielu tylko obejrzało...

*      *      *
Dokonujemy różnych wyborów. Politycznych, życiowych (tych związanych z naszym sercem, rodziną, karierą). Każdy naszym poczynaniem kieruje nasza wola, nasz wybór. Oto istota naszej wolności. Zamykam ten post cytatem, który chyba powinni wziąć sobie do serca politycy (bez względu na stołek, który udało się im - dzięki nam - zająć):
"Z POLITYCZNEGO PUNKTU WIDZENIA ISTNIEJE JEDNA TYLKO ZASADA: SUWERENNA WŁADZA CZŁOWIEKA NAD SAMYM SOBĄ. TA NAJWYŻSZA WŁADZA NAD SOBĄ, WYKONYWANA PRZEZ SIEBIE SAMEGO - NAZYWA SIĘ WOLNOŚCIĄ. [...] KAŻDA JEDNOSTKA USTĘPUJE PEWNĄ CZĄSTKĘ SUWERENNOŚCI I TAK TWORZY SIĘ PRAWO POWSZECHNE".

Przeczytania... (41) - Peter Ackroyd "Wenecja. Biografia" (Wydawnictwo ZYSK i S-KA)

$
0
0
"[Jest] wielkim budzącym szacunek dziełem zbiorowego wysiłku, wspaniałym pomnikiem wystawionym całemu ludowi, a nie jednemu tylko władcy" - tak pisał wielki poeta Johann Wolfgang von Goethe. Nie czarujmy się- jest coś... magicznego w samym słowie: WENECJA. Skojarzenia oczywiste: gondole, plac świętego Marka, doża, skrzydlaty lew, gołębie, maski, karnawał, laguna, Casanova, ba! Republika Wenecka! Od razu przyznaję się (a właściwie przypominam, bo wspominałem o tym innym "Przeczytaniu...") nie byłem nigdy we Włoszech. Tym bardziej sięgnąłem po książkę Petera Ackroyda "Wenecja. Biografia" z ciekawością.  Liczyłem na piękną podróż, na przeżycia artystyczno-historyczne. I się nie zawiodłem. Dzięki Wydawnictwu ZYSK i S-KA mamy niepowtarzalną okazję, aby znaleźć się w miejscu najbardziej niesamowitym w Europie, poznać sekrety, blaski i cienie, mroczne typy i wdzięk miasta, które odcisnęło swoje znaczenie na Europie.

Zresztą historia Włoch (Italii), to taka mozaika różnorodności, że trudno to ogarnąć jednym zachwytem. Miasto, które leżało u zbiegu kilku światów (czytaj: szlaków handlowych) nie mogło pozostać prowincjonalną dziurą. Narracją Ackroyda nie da się znudzić. Chciałoby się siedzieć w cieniu jakieś weneckiej kafejki i móc czytać tą biografię. Czy weryfikować z rzeczywistością? Jestem zdania, że ta lektura mogłaby stanowić doskonały przewodnik po mieście (chciałem napisać "wiecznym", choć to określenie zawłaszczył Rzym). Zamienić nawet najwygodniejszy fotel na miejsce w gondoli, słuchać belcanta jednego z wielu Marców - można pomarzyć. Dla wielu to po prostu oczywistość: wsiąść do samochodu, autokaru czy samolotu i być, spacerować, oddychać światem, który tak pięknie odmalował Ackroyd.
Bo ta książka jest słowem malowana. W końcu chodzimy po Wenecji nie tylko za sprawą składnie ułożonego monologu pisarskiego Petera A. To świat Tycjana, Tintoretta i Vivaldiego! Mamy mnogość wypowiedzi wielkich, którzy znaleźli się na bajecznej lagunie. Stąd pozwalam sobie na tych kilka cytatów o mieście i ludziach:
  • Wenecja przyciska do swego serca tych, których inni odrzucają. Wynosi tych, których inni poniżają. Serdecznie wita tych, którzy gdzie indziej są prześladowani. - (Pietro Aretino - 1527 r.)
  • Kiedy jesteś w Wenecji, to jakbyś był we śnie. - (John Addington Symonds)
  • ...miasto z moich snów. - (George Sand)
  • Ten naród marynarzy tak umiejętnie obchodził się z końmi i bronią, był tak bojowy i wytrzymały, że na morzu i na lądzie przewyższał wszystkie wojenne narody". - (Petrarka)
  • Nawet gdybyście zapragnęli stać się uczonymi, nie podołalibyście temu, gdyż wszystko, co macie, zawdzięczacie ciężkiej pracy, talentowi i odwadze. - (Giovanni Conversino - 1404 r.)
  • Dzisiaj Wenecja to ogromne muzeum, a kołowrotek w wejściu bez przerwy kręci się i skrzypi. - (Henry James)
  • Cały świat udaje się do Wenecji, aby zobaczyć swawole i szaleństwa karnawału. - (John Evelyn XVII w.)
  • ...tak gorliwie gonili za rozrywkami, że prawie nie kładli się spać. - (William Beckford)
  • ...wenecjanie są niewrażliwi na sztukę i nie znaj się na niej. (...) Tak, jak nie przyszłoby mi do głowy pytać rybę o opinię na temat wody, nie zapytałbym też wenecjanina o jego przemyślenia na temat architektury czy malarstwa. - (W. D. Howells)
  • Nie miałem pojęcia jakie natężenie może osiągnąć chciwość, tchórzostwo, zabobon, ciemnota, bezduszna żądza i wszystkie niewyrażalne brutalności ludzkiej natury, dopóki nie przeżyłem kilku dni pośród wenecjan. - (Percy Bysshe Shelley)
  • Wenecjan fascynuje martwość, horrory, więzienia, dziwolągi i kalectwa. - (John Morris)
  • Nasi przodkowie, po których odziedziczyliśmy tak dostatnią Rzeczpospolitą, wspólnie bronili, czcili i powiększali swój kraj, nie dbając o osobistą chwałę czy korzyści. - (Gasparo Contarini w 1574 r.)
  • Chociaż ci weneccy jegomoście są nadzwyczaj mądrzy, kiedy   z e j d ą   s i ę   r a z e m  w pojedynkę niczym nie odróżniaj się nie odróżniają od zwykłych ludzi. - (James Howell w XVII w.)
  • Tak jak z lustrami, Wenecji nie sposób ująć w dłonie, lecz miasto wciąga nas w tajemnicę swojej niepochwytalności. Jak dzień długi wypełniają nas obrazy, ale żadnego nie potrafimy w sobie zatrzymać. Wenecja jest kwestią wiary. - (Rainer Maria Rilke)
Wygrzebałem przeszło sto różnych określeń, jakie wyszły "spod pióra" (?) autora. Teraz mam dylemat: które z nich mogą zachwycić? Naprawdę trudno w takich chwilach o czytelniczy obiektywizm. Ktoś kto był i zna Wenecję - na pewno podkreśliłby dziesiątki innych zdań. Mi się zdaje, że te oddają ducha i charakter tego niezwykłego miasta. Czy zachęcą, by tam być? Wenecja, to nie miasto, do którego należałoby zachęcać. Jechać - i już?!
  • Wenecja zrodziła się z ucieczki przed Longobardami.
  • Wenecja składała się ze stu siedemnastu osobnych wysp, które mozolnie i pracowicie połączono ze sobą.
  • Wenecja nie jest już wyspą, ale dawny temperament mieszkańców pozostał.
  • To miasto wiecznie oscylujące pomiędzy morzem a ziemią staje się domem dla fantazmatów śmierci i odrodzenia.
  • Nie sposób [...] zaprzeczyć, że Wenecja nadal silnie oddziałuje na ludzką wyobraźnię.
  • ...kobiety z niższych stanów traktowano jako paliwo weneckiej gospodarki. Kobiety drukowały książki, szyły żagle, handlowały starym żelastwem i czyściły kominy. 
  • Potęga Konstantynopola przeszła do historii, ale Wenecja miała jeszcze pożałować, że porwała się na t awanturę. Co rodzi się w ogniu, może w ogniu zginąć.
  • Wenecja zawsze była bardziej znana ze swoich kawiarni niż restauracji.
  • Wenecja od tysiąca lat skupiała na sobie wzrok całego świata.
  • W tym klimacie wszystko można było podnieść albo obniżyć do rangi towaru.
  • Wenecja była też pograniczem między sacrum i profanum.
  • Miasto dbało o starców i niebezzasadnie nazywano je gerontokracją.
  • W degrengoladzie Wenecji jest coś, dzięki czemu ludzie, którym się w życiu nie powiodło, znajdują tutaj schronienie i pociechę.
  • Miasto uchodziło za rozwiązłe w myślach i czynach.
  • Wenecjanie mieli uniwersytet, ale znajdował się 32 kilometry dalej, w Padwie, zdobytej przez Najjaśniejszą w 1404 roku.
  • Państwo weneckie nie potępiało cielesnych uciech, a nawet do nich zachęcało.
  • Dla wielu podróżnych miasto nad laguną było wielki burdelem pod gołym niebem czy też "targowiskiem ciała" [...].
  • Wenecja kojarzy się ze śmiercią i zarazą.
  • Nad laguną z otwartymi ramionami witano alchemików.
  • Wenecja sama była miastem cudów. W żadnym innym mieście europejskim, z możliwym wyjątkiem Rzymu, nie odnotowano ich tak wiele.
Wenecja sama zadbała o cywilizacyjną wielkość! O ile przysłowia są mądrością narodów, to wsłuchajmy się, jakie powstały w tym nieprawdopodobnym mieście:
  • Pieniądze to nasza druga krew.
  • Nowość cieszy tych, którzy nie maj nic do stracenia.
  • Grzech pierworodny to urodzić się w rozpaczy.
  • Kto kocha cudzoziemców, ten kocha wiatr.
  • Najpierw Wenecjanie, potem chrześcijanie.
  • Pan morza jest także panem ziemi.
  • Jak tylko uchwalą jakieś prawo, znajdzie się sposób na jego obejście.
  • Wenecjanie rodzą się zmęczeni i żyją po to, żeby spać.
  • Wenecja jest rajem dla księży i prostytutek.
  • Bóg chce nas widzieć rannych, ale nie martwych.
  • Wino jest mlekiem starców.
  • Pierwszą oznaką szaleństwa jest pamiętanie przysłów.
  • Bóg zabierze wodę człowiekowi, który nie lubi wina.
  • Nieboszczyk nie wojuje.
Bardzo pięknie zadbano o edytorską szatę książki! Kolorowe wklejki z wieloma reprodukcjami tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że warto było posiąść tą biografię. Oczywiście w podobnych chwilach zerkamy na cenę... Boli, kiedy widzimy nadruk z cyferkami. Ale pomyślmy, skoro nas nie stać na podróż, to (jak drzewniej) pozostaje nam książka i marzenie, że kiedyś przyjdziemy się po placu św. Marka, zobaczymy konie Lizypa. Czego i Wam, i sobie życzę.
Warto chyba nam Polakom przypomnieć jeszcze jedną istotę wielkości Wenecji, o której pisze Peter Ackroyd:

"MÓWIONO, ŻE WENECJANIE NIE WYBACZAJĄ SWOIM ADMIRAŁOM 
I DOWÓDCOM PORAŻEK, ALE RÓWNIEŻ ZWYCIĘSTW. 
CHWAŁA JEDNOSTKI BYŁA ZAGROŻENIEM DLA CHWAŁY PAŃSTWA".

Podczytane - spotkanie 3 - prof. Marek Dziekan "Obcy islamu nie zrozumie"

$
0
0
W Gazecie Wyborczej (23-24 V bieżącego roku) ukazał się wywiad z arabistą, a zarazem kierownikiem Katedry bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego profesorem Markiem Dziekanem (rocznik 1965). Sam tytuł zachęcał do wczytania się, co pytany ma do powiedzenia na temat: "OBCY ISLAMU NIE ZROZUMIE".

Na ile, to mamy przed sobą jest odkrywcze? Ocenić trzeba samemu. Zapewne wielu znajdzie potwierdzenie tez, które zna, ba! może nawet głosi. Na pewno znajdziemy te "obszary", które są dla nas czymś nowym. Albo myśleliśmy w podobny sposób, ale... brakło nam pewności (wiedzy, potwierdzenia - odpowiednie wybrać), co do propagowania ich. 
  • Pewnie 99 proc. z 1,5 mld wyznawców islamu to zwykli ludzie, których często określa się jako umiarkowanych muzułmanów. 
  • Słynne cytat: "Zabijajcie ich, gdziekolwiek ich znajdziecie!", faktycznie  w Koranie jest, ale pojawia się wyłącznie w kontekście najazdu na ziemie islamu. Czyli: jeśli najadą was wrogowie, zabijajcie ich, co zupełnie zmienia znaczenie.
  • Manipulowanie świętymi tekstami jest o tyle łatwe, że nie istnieje coś takiego jak jeden islam - nawet na Bliskim Wschodzie.
  • Współistnieją [...] rozmaite interpretacje poszczególnych fragmentów [Koranu - przyp. KN].
  • Pojęcie fundamentalizmu nie było znane w islamie, zanim nie pojawiło się na Zachodzie.
  • Idea fundamentalizmu oznacza życie jak najbardziej zgodne z zasadami Koranu i sunny, jak najbliższe świętym księgom.
  • Kłopot z islamem polega na tym, że ponieważ nie ma żadnej władzy zwierzchniej, czyli odpowiednika naszego papieża, właściwie wszelkie religijne terminy są płynne.
  • ...wierzący muzułmanin rzeczywiście powinien traktować Koran jako bezpośrednie słowo Boga.
  • Jedne muzułmanki są całkiem zasłonięte, inne mają odsłonie oczy, jeszcze inne zasłaniają tylko włosy i wszystkie uważają, że postępują zgodnie z tradycją muzułmańską.
  • W wielu regionach kamieniuje się kobiety, które dopuściły się cudzołóstwa, a mężczyzn nie karze się w ogóle. Tymczasem o kamienowaniu w Koranie nie ma ani słowa, za to jest wyraźne zalecenie karania cudzołożników setką batów - i mężczyzny, i kobiety.
  • Zdecydowanie większa radykalizacja następuje wśród młodych muzułmanów na Zachodzie. [...] Z powodu polityki odrzucenia. Młodzi muzułmanie z drugiego pokolenia imigrantów nie maj szans na takie życie, jakie prowadzą rdzenni Francuzi czy Brytyjczycy.
  • W cywilizacji Zachodu postawiliśmy na wolność, która w praktyce oznacza, że człowiek jest pozostawiony samemu sobie.
  • ...muzułmański feminizm nie bardzo by się spodobał naszym feministkom.
  • Bliski Wschód ma to do siebie, że jego stałym elementem jest niestałość, nieprzewidywalność.
  • ...islamu nie da się z demokracją pogodzić.
  • Demokracji nie da się wprowadzić na Bliskim Wschodzie z tych samych powodów, dla których nie udałoby się wprowadzić państwa muzułmańskiego w Polsce.
  • ...zgodziłbym się z fundamentalistami: według muzułmanów islam jest systemem boskim, a demokracja - stworzonym przez człowieka.
  • Muzułmańscy myśliciele maj religijny system myślenia, nawet kiedy się od niego odżegnują.
  • Nigdy nie udawało się przeszczepić do tamtego świata naszej cywilizacji.
  • Żarty z religii czy z postaci z nią związanych są niedozwolone i tego się po prostu nie robi.
  • Tam [na Bliskim Wschodzie - przyp. KN] nie ma zaciętych twarzy, od profesora uniwersytetu po sprzątaczkę w hotelu - wszyscy są pełni jakiejś wewnętrznej radości, którą potrafią przekazać innym.
  • W Iraku nauczyliśmy się, że nie da się nakładać naszego pojmowania państwa, demokracji, władzy na tamten obszar świata.
Wywiad z prof. M. Dziekanem, to ważny krok na drodze do zrozumienia islamu, jako religii i kultury. Wybór tylu zdań nie jest przypadkowa. Zgadzam się z nimi. Najważniejsza nauka: zdanie wyrwane z kontekstu ma najczęściej zupełnie inne znaczenie! Nieznajomość treści jest pożywką do manipulacji i jak czytamy: "Dlatego przywódcy Państwa Islamskiego mogą swobodnie żonglować wypowiedziami proroka i na tej podstawie tworzyć konkretne przepisy". O czym zresztą przekonujemy się również powyżej. Zastanówmy się, jak wiele moglibyśmy nauczyć się od ludzi Bliskiego Wschodu. Tak, podziwiam w Arabach / muzułmanach to, co teraz zacytuję: "Możemy tylko zazdrościć muzułmanom poczucia tożsamości, świadomości tego, kim są". Jakoś nie pamiętam protestów"pokolenia JP II", kiedy urzędujący prezydent z opcji postkomunistycznej kpił z gestu całowania ziemi przez"naszego Papieża". W państwie arabskim co najmniej publicznie spalono by takiego obrazoburcy kukłę. Nad Wisłą - nic! Jeszcze była reelekcja!...
Nie pojmowałem nigdy, jak bardzo musi być Europejczyk (lub Amerykanin) zadufany w swej wielkości i nieomylności, skoro sądził, że da się między Arabami zasadzić demokrację. Trzeba wyjątkowej naiwności i nieznajomości podstaw wiary "dzieci Allacha", aby  uwierzyć, że da się to zrobić.


Piszący te słowa miał 16 lat, kiedy w Iranie zwyciężał ajatollah Chomeini. Byłem w swej nastoletniej mózgownicy pewny, że to będzie "sezonowa rewolta",że to niemożliwe, aby w XX wieku prawo szariatu podbiło dawną Persję. Pomyliłem się. Mea culpa!... Trudno mi po 36. latach odważyć się i stawiać tezy, co będzie dalej? Czy grozi nam islamizacja Europy? Czy mamy się bać, że na kopule bazyliki św. Piotra pojawi się półksiężyc? Czy rośnie wśród nas kolejny Karol Młot lub Jan III Sobieski, który zatrzyma ten pochód? Na pewno po przeczytaniu tego wywiadu uświadomimy sobie, że nie ma jednego islamu. Czy to niesie otuchę i nadzieję? Zobaczcie ile pytań wyrasta?
Warto wziąć sobie i takie zdanie do naszego europejskiego (chrześcijańskiego?) serca:

"BARDZO RZADKO SPOTKAŁEM KOGOŚ, KTO BYŁ PIERWSZY RAZ 
NA BLISKIM WSCHODZIE I MÓWI, ŻE NIGDY TAM NIE WRÓCI".

Paleta (III) - Frederic Remington

$
0
0
Zaniedbałem trochę najnowszy cykl pisania na tym blogu? "Paleta", to okazja spotkań z malarzami, o których niewiele wiemy, których udało się odnaleźć dzięki Internetowi, którzy inspirują. Motywacje są przeróżne. Kiedy zacząłem tutaj pisać teksty, które były ucieczką w świat Dzikiego Zachodu / West Wild trafiłem na malarskie, graficzne wizje Frederica Remingtona (1861-1909).
Nie wiedziałem, że jego malarstwo "natychało"twórców klasycznych westernów, ba! samego Johna Forda, kiedy realizował legendarny "Dyliżans / Stagecoach". Inspirował rzeźbiarzy. Wprawne oko widza (choćby w wybranych odcinkach serialu "Columbo") dostrzeże w gabinetach amerykańskich bossów figurki pędzących jeźdźców lub ujeżdżających kowbojów - wzorowane na rysunkach właśnie F. Remingtona. Proszę zerknąć na amerykańskiego eBaya...

Kiedy i mnie coś podkusiło, co wzbudzało różne (i dziwne) reakcje, aby przenieść się do świata Dzikiego Zachodu ta właśnie twórczość zaczęła inspirować. Tak, podpowiadała ciąg dalszy losów bohaterów.



Obcowanie z dziełami F. Remingtona wciąga. To tylko obrazy, ale tak sugestywne, że po chwili cali sobą stajemy się woźnicą dyliżansu, wytrawnym tropicielem, dumnym wodzem Indian, dzielnym żołnierzem kawalerii Stanów Zjednoczonych, a nawet bezwzględnym rewolwerowcem. Takie egzaltowanie się faceta powyżej 50-tki może ocierać o jakąś dewiację odczuć?... Kiedyś w jednej reklamie był taki sympatyczny zwrot: BO W KAŻDYM Z NAS JEST DZIKI ZACHÓD. 


Do kogo chcę trafić z malarstwem Frederica Remingtona? Pewnie, że do"wychowanków" choćby prozy Karola Maya, Wiesława Wernica czy Jamesa Fenimorea Coopera. Proszę mi wierzyć, ale dzisiejsi nastolatkowie nie mają pojęcia o Ich istnieniu. Mają swoich idoli (fantasy?) lub żyją w błogiej wolności bez-idoli książkowych. Zawsze jednak łudzę się, że na ten blog trafią ludzie z ciekawości, co ten tam znowu nabazgrał. Przypadkowo ten i ów też tu zajdzie - i może trafi na ten mini-przegląd twórczości malarza w Polsce niezbyt popularnego.




Sztuka nie jedno ma imię, a nad gustami się nie dyskutuje. Dla mnie ciężki orzech do zgryzienia, bo czym się dzielić w tej krótkiej chwili?... Tych kilka reprodukcji, to zaledwie wierzchołek góry, która nazywa się Frederic Remington.

F. Remington przy pracy na fotografii  Edwina Wildmana.
PS: Aktualnie też coś na"podobną nutę" podpowiada mi moja wyobraźnia. Pisze się. Czy znajdzie finał na tym blogu? Nie wiem.
Viewing all 2228 articles
Browse latest View live