Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2227 articles
Browse latest View live

Smakowanie Bydgoszczy... (44) - inwazja!

$
0
0
Nie przesadzam!
Nie demonizuję!
Mogę należeć do ostatniego pokolenia dziadków, które ze swoim Wnukiem chodzi "na kasztany". Jerzyk jeszcze będzie znał urok podnoszenia spod szacownych drzew kasztanowca jego niezwykłych owoców. A potem tylko od wyobraźni będzie zależeć, co z nich się wyczaruje. Czy to bedzie dzielny kasztankowy ludzik, czy rączy rumak? Miałoby przyszłe pokolenie (dzieci Jerzyka?) być odarte z tej niezwykłej przygody i rozwoju swej twórczej osobowości?! Chcę krzyknąć szlacheckie "veto!", ale obawiam się, że to będzie jakaś namiastka beznadziejnego protestu? 


Nie przesadzam!
Nie demonizuję!
Inwazja trwa! Szrotówek kasztanowcowiaczek atakuje! Jak ktoś, kto tak sympatycznie nazywa się może być równie groźny, niebezpieczny, ba! morderczy dla kasztanowców nad Brdą? Ale jest! Miasto od lat wydaje walkę z tym podstępnym owadem! Cameraria ohridella jednak niewiele sobie z tego robi! Jakieś oklejanie taśmami całego obwodu każdego drzewa - nic nie dało. Zbieranie suchych liści i ich utylizacja - nic nie dało! W takim razie, co dalej?! Jak pozbyć się kibitnikowatych z naszych parków, ulic, sprzed domów? Nie jestem biologiem. Mogę tylko rozkładać ręce.

Nie przesadzam!
Nie demonizuję!
Kasztanowce nad Brdą wymierają! Czy kiedyś nasi następcy dopiszą smutne: "Dziś zrąbano ostatni gatunek Castanea Mill. Spreparowane fragmenty będzie można oglądać w muzeum w godzinach...".  I tu nie chodzi o jakiegoś mamuta czy innego homo erectusa! Drzewo, które tak silnie wrasta w nasze pojmowanie dzieciństwa ma podzielić los wielu roślinnych poprzedników? Zgroza! Katastrofa!...

Nie przesadzam!
Nie demonizuję!
Te kadry, to tylko jedno miejsce naszego miasta: plac Kościeleckich. Zrudziałe, pomarszczone liście, zdeformowane w kształcie kasztankowe skórki! Na wielu nie ma kolców! Wyglądają, jak renklody. Armagedon!  Szrotówek kasztanowcowiaczek za nic ma nasze przerażenie. Podejrzewam, że on nawet nie wie o... moim istnieniu. A mnie serce ściska, kiedy widzę, że kolejne drzewa idą pod piłę drwala...

Nie przesadzam!
Nie demonizuję!
Skoro o tym piszę, to chyba nie jest z nami jeszcze tak źle. Nie zobojętnieliśmy na otaczając nas świat, przyrodę. Przed laty powtarzano "nie było nas - był las, nie bedzie nas - będzie las". Patrząc na degradację i destrukcję drzewostanu w tym jednym tylko miejscu mam poważne wątpliwości. Smutnie będzie mijać plac Kościeleckich bez cienia potężnych kasztanów. Trzeba pokładać nadzieję w mądre głowy rodzimych (lub importowych) naukowców, że jednak znajdą skuteczną broń wobec tego owadziego mordercy!...

Nie przesadzam!
Nie demonizuję!
Nagie gałęzie krzyczą do nas! One wołają: "Ratunku!". Ale błyska promyczek nadziei? Proszę zobaczyć na tych pustych od liści gałęziach pojawiają się młode liście? Jakby był maj?... Aha! i dorzucę: nie spotkałem osobiście inwazyjnego sprawcę nieszczęścia. Szrotówkowi kasztanowcowiaczkowi mówimy zdecydowane:  N I E !


Le Roi Est Une Femme... / Król jest kobietą...

$
0
0
Lara Bouvien ruszyła z impetem przed siebie. Jej Citroën 2CV po raz kolejny udowodnił, że mimo wieku nie można mu odmówić wigoru. Widziała kątem oka miny kierowców, kiedy ruszał spod świateł. To zaskoczenie było bezcennym doświadczeniem. Wiadomo, że szybko zostawał z tyłu. Oniemiałe Hondy, Toyoty, VW brały go po kolejnej zmianie biegów. Dziadek  André nie po to sprezentował jej ten Zabytek, aby ścigała się nim w Monte Carlo czy na torze w Monza. Żaden z niej Emerson Fittipaldi czy Niki Lauda. 


Przywykła, że jej 2CV wzbudzał zainteresowanie. Czarne błotnik i czarna pokrywa dachu oraz żółtości całej reszty nie były wymyślnym kamuflażem. Wręcz przeciwnie, każdy kto znał jej samochód mógł bezbłędnie zlokalizować jej pojazd. To stąd za wycieraczką szyby wetknięte nie raz jakieś kartki, jak ta od  Gastona "Gdzie jesteś?",  "Czemu nie odbierasz?"czy"Znowu nawaliłaś!"i ta sama ręka skreśliła "n" i u góry dopisała "z"! To od Theo. Miłe jeśli wsuwano pod nią bukiecik fiołków lub innej pachnącej roślinności. Poza tym dopadali różni roznosiciele reklam. Ofert pełna gama: od wstąpienia do sekty Objawionych Braci w Chrystusie Panu Jedynym po adresy pobliskich burdeli! Jej dudniło tylko w głowie jedno: "Yvette".
Ten esemes od życzliwego anonima?Mogła się domyśleć, kto był jego autorem lub autorką. Dołączona fotka miejsca schadzki nie pozostawiała złudzeń, co do intencji... "Wiesz, co trzeba zrobić?" - męczyło ją to pytanie od kilku godzin, nim jeszcze usiadła za kierownicą swego auta. Nic nie wiedziała. Dlatego postanowiła wesprzeć się. Wiadomo na kim. W takich chwilach tylko ona mogła stanowić deskę ratunkową, brzytwę i diabli wiedzą, co jeszcze."Wyjść z tego z twarzą"- tak pewnie by powiedziała dziadek André. Ale ukochanego dziadka już przy niej nie było. Nie mogła sobie darować, że zostawił ją!... To nic, że miał 93-lata. Miał zawsze być z nią, małą Larką.
Citroën 2CV dojeżdżał do bulwaru. Viollete już na nią czekała. Była to wysoka blondynka. Z tych, o który męska część świata zwykła mawiać, że ma nogi aż do nieba. Na widok znajomego samochodu szybko rzuciła za siebie tlący się jeszcze papieros. Lara Bouvien zwolnił:
- Wskakujesz czy będziesz udawała kolumnę z placu Vendôme?
Viollete uśmiechnęła się tylko. Wsiadła w miarę sprawnie, na ile pozwalały jej długie nogi. 2CV nie był krojony na jej modłę i wzrost.
- Długo będziesz smrodziła tym gruchotem?!
- Moja droga, to przecież 2CV - z rozbrajającą szczerością zarekomendowała swój pojazd Lara.
- Tylko mi nie opowiadaj, że Bourvil jeździł nim w "Gamoniu"
- A nie było tak?
- To sobie przypomnij czym to się skończyło.
- No...
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że ma zestaw poduszek powietrznych itd. ABS?
Lara pokiwała głową. Starała się jednak skupić na drodze.
- Pasy? - Violette odkryła Amerykę. - Tu nie ma pasów?!
- Pierwszy raz jedziesz moim 2CV? - obruszyła się. - Z księżyca spadłaś?! Przecież i tak nigdy się zapinasz.
- No... nie zapinam.. nie zapinam. Ale... ale jak ich nie ma - brnęła dalej Violette - to... czuję się niepewnie.
Lara wzruszyła tylko ramionami. Zachowanie przyjaciółki z reguły było nie do przewidzenia. Viollete wyjęła paczkę papierosów.
- O nie! - Lara wdepnęła niespodziewanie na hamulec. Pisk opon sygnalizował, że kierowcy z tyłu w ostatniej chwili prawidłowo odczytali manewr kierującej Citroënem 2CV.
- Rozbijesz nas tym truchłem...
- Viola! Tu się nie pali! - stan jej egzaltacji nie wróżył niczego dobrego.
- Jeden... to...
- Myślisz, że nie widziałam, jak tam stałaś?! Jeden i jeden... i jeszcze jeden...
- No, dobrze, już dobrze! Nie musisz się tyle pieklić. Nie dość, że w tym pudełku jest ciasno, nisko, bezpowietrznie, to ty...
- Tak, a ty dobij i zniszcz resztki tlenu!
- No, dobrze. Wyrzucam. Koniec.
Widać było, że Viola zrobiłaś to wbrew swej naturze. Nałóg dokumentnie zapanował nad nią. Stała się jego niewolnicą. Chwilę trwało nim ciśnienie wyrównało się. Lara była skupiona na jeździe. Widać było to napięcie, kiedy jechała zatłoczonymi o tej porze ulicami Paryża. Kiedy wreszcie znalazły się za miastem mogła spokojniej oddychać.
Viola zaczęła bawić się zapalniczką. Rozbiło to spokój Lary:
- Jesteś piromanką? Chcesz nas spalić?!
- Nie panikuj! - Violette z rozbrajającą szczerością uśmiechnęła się. Tak, tym uśmiechem podbijała zachwyt wielu adonisów. - Wyluzuj!
- Wyluzuj?! Vio! Rozbita jestem jak karton puzzli z napisem 3000 sztuk, a ty mi zasuwasz: "wyluzuj"?! Thierry... A teraz ta... Yvette!
- To o tych puzzlach, to dobre! Muszę zapamiętać.
- Nie kpij! Gdybyś nie była moją przyjaciółką, to...
- To?
- To wysadziłabym cię na najbliższej stacji benzynowej.
- No to zobacz, co ja tu mam...
I Violette wyciągnęła... Chyba spacer nago prezydenta Hollande po les Champs Élysées byłby ją bardziej zaskoczył. Ale to tu...
- Zwariowałaś!
Klocki hamulcowe wydały rozpaczliwy pisk!
- Zwariowałaś?! - to powtórzenie usłyszało pewnie z połowa okolicznych domostw. Chyba ostatnie taki okrzyki usłyszano, jak w '53 przez wieś jechał peleton Tour de France. - Co... co... to jest?!
- Jak to co? 357 Magnum! Fachowo to się nazywa Desert Eagle! 9 naboi - oświadczyła ze znawstwem Vio.
- Dzie... dzie... dziewięć naboi?! - Lara szarpnęła klamkę. Wyskoczyła jak oparzona z samochodu.
- Może zjedź chociaż na bok...
- Ty jesteś kompletna wariatka! - hamulce opanowania sypały się z Lary. Godziny terapii zamieniały się w ruinę.
- O, co ci chodzi, Lara? - Violette bezkarnie zapaliła kolejnego papierosa. W końcu była na zewnątrz samochodu.
- Jak to o co?! - Lara Bouvien starała się zapanować nad sobą. Przychodziło to jej jednak bardzo trudno. - Wymachujesz mi jakimś rewolwerem przed nosem!
- To nie rewolwer! To pistolet. 9 naboi. Nie, osiem...
- Osiem? - oczy Lary stały się ogromniaste. - Vio! Skąd masz to żelastwo? Dlaczego osiem?!
- Axel... rozumiesz...
- Co... co... mam rozumieć, Viola?!
- Zostawił...
- Jak to zostawił?! - Lara miała wrażenie, że jakieś czarne plamki pojawiają się jej w widzeniu. - Przecież on... on... zaginął...
- Axel?
- Nie, Bonaparte! A o kim ty mówisz...
- Grzech było to razem z nim...
- Nie kończ. Tylko już nie kończ!
Lara błyskawicznie wskoczyła do samochodu. Nim zdążyła przekręcić kluczyk w stacyjce Violette siedziała obok. Znowu nie dopaliła papierosa.
- To grzech byłoby...
- Vio! Co ty mi chcesz powiedzieć? Przecież Axel...
- Axel, to był kawał drania w dobrze obudowanych mięśniach, wciśniętych w najlepsze garnitury i podlane raz dobrym koniakiem, dwa najlepszymi perfumami... I skończony fiut!
- Axel?
- Wrzuć kierunkowskaz, bo nas rozjedzie ta zielona "Mazda"...
- Jaka...
Samochód nieomal otarł się o Citroëna 2CV. Zatrzęsło jego metalową konstrukcją.
- Czemu nic nie mówiłaś, że jedzie?!
- Jak nie mówiłam?! Powiedziałam "ta zielona Mazda". W końcu to ty kierujesz.
Lara zaczęła głęboko oddychać. Migały jej jakieś strzępy sprzed trzech laty... Wrzuciła drugi bieg.
- Przecież... Axel... zaginął! Utonął...
- Nie bądź naiwna! Młodzieżowy mistrz Francji by utonął - Violette parsknęła nie bez ironii w głosie.
- To... co się stało?
- Podobały ci się chryzantemy z mego nowego klombu?
- Chcesz powiedzieć, że...
- Uważaj kury!...
Drób cudem uniknął ostatecznego spotkania z 2CV. Rozbiegły się na wszystkie strony. Rozgdaczyły się niemiłosiernie.
- To niemożliwe! - Lara próbowała bronić dostępu czarnych myśli, ale ten jednak zaczynały dominować.
- Że był drań. Gnojek? Sukinsyn?! - wyrzucała z siebie przyjaciółka. Widać, że robiła to z pewną satysfakcją. Każde usłyszane słowo było dla Lary, jak cios zadawany nożem. Znała Axela. Zawsze uważała go za porządnego faceta. Przecież razem opłakiwały jego zaginięcie?
- Przecież razem opłakiwałyśmy...
- Nazwij to, jak chcesz. Najtrafniej: przedstawienie.
- Pochowałaś go w ogródku?! - Lara sama przestraszyła się tego, co powiedziała. Widać to było w jej bursztynowych oczach.
- Raczej: zakopałam.
- Zaraz, zaraz! Niech się ogarnę!
- Patrz na drogę.
- Zastrzeliłaś Axela?! Z tej broni?
Violette nic nie powiedziała.
- Mogłaś tu chociaż radio zamontować.
- Nie lubię. Sama sobie śpiewam. Aż boję się zapytać o...
- O?
- No, a Jean-Philippe?
- Co  Jean-Philippe?
- No... Alpy... I te sprawy?
- Jak ci to powiedzieć... Pamiętasz  Hélène?
- Hélène? Taka mała rudakwa? Chyba siostra  Marie-Claire. Czy one nie były gdzieś z Burgundii.
- Chyba z Dijon.
- Pamiętam. Ona z Jean-Philippe pod tą lawiną...
Violette wydęła usta. Wyciągnęła z torebki gumę do żucia.
- Chcesz?
Lara pokiwała głowę.
- Powiedziałaś: weź broń!
- Tak, ale do postraszenia, a nie żeby ukatrupić... Pogubiłam się! Jean-Philippe, Hélène, Axel!
- Myślisz, że ten twój... Jak on się nazywa?
- Thierry.
- Thierry Śmiałek?- temperatura ironii podskoczyła od razu o kilka kresek. Violette robiła to z takim wdziękiem, że trudno jej było nie przyznać racji. - Jest lepszy od innych gnojków z zarostem na gębie?
- No właśnie, że...
- Pomyśl Lara: naciskasz tu o - palec delikatnie zadrżał na spuście  357 Magnum. - Bach! I po sprawie!
- Vio! Ty mnie przerażasz!
- Ja?
- No, a z kim tu jadę? Z Asterixem?! - oczy Lary przeszły w kolejny stan skupienia: litość pomieszana z nadzieją. - Powiedz, że... że to, co o tych chryzantemach i Axelu, to blaga... że się tylko wygłupiasz, popisujesz, po prostu jaja sobie ze mnie robisz.
Violette schowała pistolet, który fachowo nazywany jest Desert Eagle. Jakby nigdy nic wyjęła szminkę. I zaczęła poprawiać jedne z tych walorów jej ciała, urody, który tak bardzo pożądało wielu męskich głupców. Lara Bouvien dodała gazu.
Przez chwilę nic do siebie nie mówiły. W głowie Lary hulały różne myśli. Od skraja do skraja. To Agnes zdradziła jej, że Thierry chyba ma robaczywe myśli i wiąże się jeszcze z pewną Sophie? Zdjęcie, które zrobiła zupełnie przypadkowo w jednej kafejce nie pozostawiało złudzeń. Trudno było zaliczyć je do kadru z przyjęcia biznesowego. A takowe miało się tej feralnej środy odbywać na najwyższym piętrze hotelu... jakiego hotelu? Trudno było jej skupić się, aby poukładać cała tą... Kątem oka widziała, jak Violette po zakończeniu swego makijażu zaczęła się bawić frędzlami od swej torebki.
- To był żart!
- Co mówisz?
- To był żart! - powtórzyła beznamiętnie Violette. I przygryzła wargę. - Strzeliłam do niego, ale... chybiłam.
- A... jednak... strzeliłaś?
- A, co byś zrobiła, gdyby twój adonis okazał się pieprzonym gnomem?
- Lubiłam go.
- Pół dzielnicy go lubiło! - Violette parzył już ten temat.
- A Jean-Philippe i Hélène? - Lara chciała się upewnić.
- Zginęli pod lawiną w Alpach. Nasza grupa została w schronisku. Ale wiesz, jaki był Jean-Philippe! Szybko! Pierwszy! On zawsze naj- ! I zapłacił za to.
- A Hélène?
- Poszła smarkula za nim. Jeszcze dziś widzę jej ten rudy łeb... Zmiotło ich. Nie chciał go idiotka sama puścić. No to razem zginęli.
- Ale było coś między nimi?
- Jean-Philippe kochał tylko mnie. Rozumiesz?! - Violette traciła panowanie nad sobą. - Tylko mnie! Hélène była smarkata!...
Lara Bouvien zwolniła, wrzuciła kierunkowskaz i skręcili w polną drogą. Na horyzoncie już ukazała się fasada, która mogła nawet pamiętać czasy"dobrego króla Henryka".
- Pan Thierry Lefrançois? - recepcjonista zmierzył podejrzliwym wzorkiem je obie. Lara i Violette oczekiwały odpowiedzi. - Nie mamy takiej rezerwacji.
- Co pan woli: Wagram czy Austerlitz?! - Violette zaskakiwała swą historyczną elokwencją. Żadna z dynastii panujących nie miała przed nią tajemnic. Co tam Napoleon. Chilperyk II czy Teuderyk IV - to byli jej niemal ulubieńcy.
- Wa... wa...
- ...gram! A może bitwę pod Poitiers ci się marzy?! - i położyła dłoń na swej torebce. Lara zdrętwiała. - Raz jeszcze pytamy grzecznie: pokój pana  Thierry Lefrançois.
- Thierry Lefrançois? - powtórzył z obojętną monotonią recepcjonista.
- Nie,  Thierry la Fronde! 
- Viola, to się da dowiedzieć...
- Ten debil... 
- Mam! - odezwał się recepcjonista. - Bo to nie pan Lefrançois najmował apartament, lecz Clovis Didier Jouvet.
- Clovis Jouvet? - Lara oniemiała z wrażenia. Czuła, że jakiś prąd przechodzi ją z góry na dół, a potem zwraca, żeby dostać się do mózgu i kompletnie go spalić.
Violette oniemiała z wrażenia. Nie spodziewała się takiej reakcji u przyjaciółki. Zbyt dobrze się znały, aby mogło to zawieszenie umknąć jej uwadze.
- Kim jest ten Jouvet?!
Lara odciągnęła ją na bok. Ale to z kolei Violette pchnęła ją niemal na stylowe fotele z niby epoki Ludwika XV.
- No, mów! - niecierpliwości Violette też nie dało się kryć lub maskować
Lara chłonęła nagromadzoną energię.
- Clovis Jouvet... to... To szef Thierrego.
- To chyba dobrze. Mają jakieś sympozjum - Violette wzruszyła ramionami.
- A widzisz tu kogoś kto wyglądałby na uczestnika sympozjum?! Jakiś szwedzki bufet? Ludzi z identyfikatorami? Ruch? Rozgardiasz? Pustka!
Violette rozejrzała się dookoła. Poza starszym małżeństwem przeglądającym jakąś kolorową prasę nikogo w holu nie było.
Lara wróciła do recepcji:
- Czy to pierwsza wizyta tych panów?
- Pani wybaczy, ale to są raczej poufne sprawy tych panów.
- Tych panów? Violette!
Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Wyrosła za nią, niczym tarcza ochronna.
- Pokaż temu palantowi, co wieziesz ze sobą.
Szelmowski uśmiech Violette dodał tylko jej uroku. Wyciągnęła broń. Recepcjonista poczuł, że nogi lekko uginają się pod nim.
- Numer pokoju! - twardo zaakcentowała każdy wyraz Lara.
- No... nie...
- Jak ty masz na imię? - Violette zaczęła bawić się swym 357 Magnum.
- Guy... proszę pani...
- Guy! Podaj ten cholerny numer, bo koleżanka nie ma czasu, a mnie bardzo świerzbi palec... A nie brałam jeszcze dziś niczego, wiec sam rozumiesz... marszczy mi się mózg...
- Kiedy mi nie wolno...
- ...i mam papiery. Rozumiesz?
- Pa... pa... papiery?
- Każdy sąd mnie uniewinni. - przechyliła się ku niemu. - Numer pokoju zgniły fiucie, bo ci ten kaczy łeb rozbryzgam na tym ładnym lustrze!
Błagalne spojrzenie w kierunku Lary natrafiło na zupełną obojętność.
- N u m e r ! P o k o j u ! - stanowczość Violette graniczyła z niekontrolowanym wybuchem.
- 061. III piętro, od windy w lewo.
- O! Słyszałaś?
- Tak, 061, III piętro.
Violette schowała pistolet. Ruszyły w kierunku windy. Nie zwracały już uwagi na recepcjonistę. Ten sięgnął po telefon. Wbił cyfry: 1, 7.
Lara zastukała w drzwi z numerem 061. Dobiegł ją męski głos: "Yvette, kochanie otwórz. Pewnie śniadanko!". Drzwi otworzyły się. Stanęła w nich osoba w uniformie niegrzecznej pokojówki. Yvette? Miała rozmazany makijaż, krótką spódniczkę... I trzymała pustą butelkę po szampanie.  Tylko, że tą pokojówką... tą Yvette... to...  był Thierry Lefrançois...
- Yvette, kochanie, kto tam? - męski głos musiał należeć do Clovisa Jouveta. Zaproś panią do środka. Zabawimy się w większym gronie.
Lara tylko spojrzała na Violette, na tą niby pokojówkę, znowu na Violette i niewiele zastanawiając się szarpnęła jej torebkę.

Spotkanie z Pegazem... - 84 - Jan Kasprowicz "Rzadko na moich wargach"

$
0
0
Kujawy. Kujawy są  b a r d z o  dumne z tego chłopskiego syna z Szymborza. Czas sprawił, że ta dawna wieś została wchłonięta przez dawną dzielnicy tej stolicę: Inowrocław. Niewiele brakowało, a dziś pisałbym pewnie, że Jan Kasprowicz (1860-1926) jest moim krajanem z tego samego miasta. Na krótko osiedli właśnie (w latach 1900-1907) w Inowrocławiu moi wielkopolscy pradziadkowie, którzy koniec końców zapuścili korzenie w Bydgoszczy. Na pewno w Inowrocławiu urodził się mój stryjeczny dziadek, Franciszek. Czy również jego bracia Wacław i Piotr? Znowu mieszam TU swoją rodzinę?
Jacek Malczewski "Portret Jana Kasprowicza" (1903 r.)

Tym kim dla Litwy jest Adam Mickiewicz, dla Mazowsza Teofil Lenartowicz, tym dla Kujaw jest Jan Kasprowicz. Nie czuję się jednak na siłach, aby rozwinąć tu ten wątek. Skąd wybór "Rzadko na moich wargach"? Pchnęła mnie do tego sytuacja polityczna? Metodyczne, cyniczne i diabelnie skuteczne posunięcie tych, którzy wzięli władzę nad Wisłą niespełna rok temu? Nie do końca. Ten impuls przyszedł na mego FB. Jedna z odwiedzających go osób (podpisująca się jako Ig Wiesia) przypomniała mi, że wśród potoku młodopolskiej poezji są i te niezwykłe strofy. Sama zacytowała tylko kilka z nich. Sam daję tu 100% wytworu poetyckiego

Rzadko na moich wargach -
Niech dziś to warga ma wyzna -
Jawi się krwią przepojony,
Najdroższy wyraz: Ojczyzna.

Widziałem, jak się na rynkach
Gromadzą kupczykowie,
Licytujący się wzajem,
Kto Ją najgłośniej wypowie.

Widziałem, jak między ludźmi
Ten się urządza najtaniej,
Jak poklask zdobywa i rentę,
Kto krzyczy, iż żyje dla Niej.

Widziałem, jak do Jej kolan -
Wstręt dotąd serce me czuje -
Z pokłonem się cisną i radą
Najpospolitsi szuje.

Widziałem rozliczne tłumy
Z pustą, leniwą duszą,
Jak dźwiękiem orkiestry świątecznej
Resztki sumienia głuszą.

Sztandary i proporczyki,
Przemowy i procesyje,
Oto jest treść Majestatu,
Który w niewielu żyje.

Więc się nie dziwcie - ktoś może
Choć milczkiem słuszność mi przyzna -
Ze na mych wargach tak rzadko
Jawi się wyraz: Ojczyzna.

Lecz brat mój najbliższy i siostra,
W tak czarnych żałobach ninie,
Ci widzą, że chowam tę świętość
W najgłębszej serca głębinie.

Ta siostra najbliższa i brat ten,
Wybrani spomiędzy rzeszy,
Ci znają drogi, którymi
Moja Wybrana spieszy.

Krwawnikiem zarosłe ich brzegi,
Łopianem i podbiałami:
Śpieszę z Nią razem, topole
Ślą swe westchnienia za nami.

Przystajem na cichych mogiłach,
Słuchamy, azali z ich wnętrza
Taki się głos nie odezwie,
Jakaś nadzieja najświętsza.

Zboża się złocą dojrzało,
A tam już widzimy żniwiarzy,
Ta dłoń swą na czoło mi kładzie
I razem o sprzętach marzy.

A potom, podniósłszy głowę
Do dalszej wstając podróży,
Woła: "Miej radość w duszy,
Bo tylko radość nie nuży. 


Podporą ci będzie i brzaskiem
Ta ziemia tak bujna, tak żyzna,
Nią ci Ja jestem na zawsze
Twa ukochana Ojczyzna".

Jakiś złośliwy złoczyńca
Pszeniczne podpala stogi,
U bram się wije niebieskich
W rozpaczy człowiek ubogi.

Jakaś mordercza zaraza
Z głodem zawiera przymierze,
Na przepełnionych cmentarzach
Krzyże się wznoszą świeże.

Jakoweś głuche tętenty
Wskroś przeszywają powietrze,
Kłębią się gęste chmurzyska,
Czyjaż to ręka je zetrze?

Jakaś olbrzymia rzeka
Wezbrała krwią i rozlewa
W krąg purpurowe swe nurty,
Zabiera domy i drzewa.

Jakoweś idą pomruki -
Drży niepoznana puszcza,
Dęby się groźne ozwały,
Cóż to za moc je poduszcza?

A nad tą dolą - niedolą
Poranna nieci się zorza,
Na pieśń mą, Ojczyzny pełną
Spływa promienność jej Boża.

W mej pieśni, bogatej czy biednej -
Przyzna mi ktoś lub nie przyzna -
Żyje, tak rzadka na wargach,
Moja najdroższa Ojczyzna.  


Te niezwykłe wersety powstawały, kiedy "brat zabijał brata na rodzimej ziemi", jak pisał inny młodopolski geniusz pióra Leopold Staff - w czasie wielkiej wojny (1914-1918). Jestem zdania, że obecnie, kiedy wielu ma pełne gęby"Ojczyzny!" ten wiersz trochę studzi umysły? Nie zapominajmy, że pokolenie Jana Kasprowicza doczekało momentu niepodległości! Stało się, to o co błagały pokolenia. Tylko, że kiedy pisał te wstrząsające słowa nic jeszcze nie było wiadome, nic nie było przesądzone! I ni jak do tego grona nie dałoby się wcisnąć kogoś urodzonego w 1920 czy 1949 r. Że są podobni "cudotwórcy" nad-narodowej chwały? Kiedyś powiadano: "głupich nie sieją, sami się rodzą"! Przyzwolenia jednak na "nowe kreacje" - nie ma!
To chyba jeden z najdłuższych wierszy, jakie zamieszczam w tym cyklu. Początkowo chciałem tylko kłaść tu wybrane fragmenty. Doszedłem jednak do wniosku, że byłoby to okaleczanie poezji Mistrza. Nie mogłem do tego dopuścić. A życie (czytaj: codzienność) dopisuje swoje ciągi dalsze...


Każda pora jest dobra, żeby wracać do poezji. Za kilka tygodni 11 listopada, a wcześniej 5 listopada - setna rocznica proklamowania Królestwa Polskiego. Tak, akt 5 listopada! Panujący najchętniej tego dnia widzieliby barykady, wrzawę, mordobicie. Już nawet w oparach absurdu czują nadchodzące legiony KOD-u? Zapominają, że to ich strona przez lata była inspiratorką listopadowych demolek i ulicznych burd! Zawłaszczają słowo "Ojczyzna", jakby wykupili licencję na jego wykorzystywanie!
Zamykam to "Spotkanie..." bez patosu, ale mądrością Jana Kasprowicza, która nie powinna nas opuszczać:

"TEN JEST NAJSZCZĘŚLIWSZY Z LUDZI, 
KOMU ZAPAŁU DO KSIĄG NIKT NIE OSTUDZI".

Smakowanie Bydgoszczy... (45) Czarny Protest - 3 X 2016 r.

$
0
0
Nie byłem świadkiem.
Nie byłem uczestnikiem. 
Przykro mi. Inne obowiązki sprawiły, że musiałem być nieobecny. Po raz kolejny okazało się, jak niezawodne są moje byłe Uczennice. Do grono wcześniejszych Autorek dziś dopisuję Violettę Piotrowską, absolwentkę SP 22 z 1989 r. Tak, roku przełomu. To m. in. Jej klasa, ówczesna VIII b, uczestniczyła w spotkaniu z pewnym uczestnikiem obrad "okrągłego stołu". Ze strony "rządowej". Po latach dowiedziałem się, że Hieronim M. był TW! Wstrząs...

Znów jesteśmy na Starym Rynku W Bydgoszczy. Bydgoszczanki pokazały, co to znaczy chwytać byka za rogi! 
B a r d z o  cieszy, że w gronie protestujących Pań nie zabrakło  m o i c h  dziewczyn. Pewnie było ich więcej. Za chwilę oddam Violetcie miejsce na mym blogu. I to jest wspaniałe, że po tylu latach odnajdujemy się i wzajemnie możemy coś wspólnego współtworzyć. Oczywiście  b a r d z o   dziękuję Autorce, że udostępniła nam zdjęcia i nie ucieka w anonimowość, ba! pozwala publikować swój ciekawy artystycznie portret.  

"Mnóstwo gniewu! Determinacja! Poczucie wspólnoty!" - to pierwsze skojarzenie, jakie zapisała Violetta. Brzmią, jak uderzenia werbla.  Naciskam, by uściśliła swe odczucia: "Solidarność mężczyzn z kobietami. Jak dotarłem wszystko już trwało. Tłum się mieszał, przemieszczał ku pomnikowi". kolejna prośba i możemy czytać: "Hasła wykrzykiwane co i rusz przez prowadzących poruszały natychmiast tłum. Czuć było gniew kobiet i determinację. Żądały zmian, gwarancji bezpieczeństwa. Godności i wolności wyboru. Z kobietami solidaryzowali się, obecni tam, mężczyźni. Byli podporą i sami też wykazywali inicjatywę wykrzykując własne hasła. Było czuć wspólnotę. Wiarę w to, że tylko takie wystąpienia mogą cokolwiek zmienić". Nie dokonuję żadnych skrótów, żadnych ze swej strony korekt. To autentyczny tekst, jakie przesłała mi Violetta na FB. "Za to słyszałam rozmowę kobiet, jedna była chyba pielęgniarką.Mówiła że w pracy pojawiła się ubrana na czarno, solidaryzując się z wszystkimi kobietami. Za to została obelżywie wysyczana przez starszych podopiecznych. Zgroza"- jest i wiadomość zasłyszana. 
Oto prawdziwa historia i prawdziwa relacja.  Ze swej strony mogę tylko apelować: zbierajcie JE! dokumentujcie JE! To jest  N A S Z A   wspólna historia! Nie tylko poczułyście Drogie Panie wiatr w żagle, ale tworzycie HISTORIĘ! Czy macie świadomość, że swą determinacją wpisałyście się w cały ciąg NARODOWYCH HEROIN, które CZYNEM świadczyły, że BYCIE POLKĄ, to nie przelewki! Żarty się skończyły!...

Autorka zdjęć

Na swoim FB napisałem: "Niestety fizycznie trzeba swój kierat pociągnąć, aliści duchowo będę z naszymi dzielnymi KOBIETAMI!Czy nie-do-ukom mam przypomnieć, kto 5 października 1789 r. szedł w marszu na Wersal? Może Kopernik nie była kobietą, ale jutro każda z Was będzie MARIANNĄ swoich czasów!"

Kilka z haseł, jakie zatrzymała na swoich kadrach Violetta Piotrowska - dla NAS, dla PRZYSZŁOŚCI, dla HISTORII. O ile obruszy się, że wyolbrzymiam Jej rolę, to powiem "veto!". Każdy świadek czasu przeszłego dokonanego ma obowiązek (!) ratować GO dla innych pokoleń! To NASZ obowiązek.

"WOLNOŚĆ RÓWNOŚĆ PRAWA KOBIET"
"JEŚLI TO JEST DEMOKRACJA MOJA SPRAWA PROKREACJA"
"JAREK WŁADCA KOCICH SZPAREK"
"SIŁA KOBIET"
"KOD W OBRONIE KOBIET" 

Przeczytania... (168) Philipp Marti "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel" (Wydawnictwo Świat Książki)

$
0
0
Dla wielu z nas (i to nie koniecznie 50+) zainteresowanie "sprawą Reinefartha"nie zaczyna się od tych przeszło 400 stron, jakie wypełniły książkę Philippa Martiego "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel", w tłumaczeniu Barbary Ostrowskiej (Wydawnictwo Świat Książki). Śmiem twierdzić, że zaawansowani doświadczeniem Czytelnicy nieomal wychowywali się na reportażach m. in. Krzysztofa Kąkolewskiego (1930-2015). Zresztą obecny w tym cyklu (patrz odc. 28). Znamy poruszającą książkę "Co u pana słychać". Autor odwiedzał w Republice Federalnej Niemiec byłych zbrodniarzy hitlerowskich (m. in. dr Hermanna Stoltinga "kata Bydgoszczy" - wydającego wyroki śmierci z ramienia Sondergericht Bromberg), którzy z różnych powodów nie podzielili losu swych zbrodniczych kompanów z III Rzeszy! Nie zgnili w więzieniach, nie zawiśli na szubienicach. Po prostu los był dla nich łaskawy. Niestety Philipp Marti nie dostrzegł wkładu polskiego pisarza/dziennikarza dążącego do ukarania zbrodniarzy hitlerowskich. W przebogacie wykorzystanej literaturze brak wzmiankowanej tu pozycji. Szkoda."Książka mogła być nie znana wBundesrepublik Deutschland" - stwierdza pan w tyrolskim kapelusiku. "Nein, meine Herrn! Była!" - upieram się stanowczo. W przeciwnym razie  książka Kąkolewskiego nie wywołała by choćby tzw. sprawy Doletzalka. Odsyłam do dorobku K. K. Tak, czuję w tym miejscu pewien zgrzyt. Nie pomniejsza to wkładu pracy, jaką odrobił Ph. Marti.
Dostaliśmy książkę rzetelnie opracowaną. Widać, że Autor sumiennie, metodycznie podszedł "do tematu". Mogło-że być inaczej, skorostanowił kanwę pracy doktorskiej? Ma rację Cezary Eugeniusz Król, który cytowany jest na okładce: "To nie jest na pewno lektura dla miłośników taniej sensacji". Jestem zdania, że ktoś taki nawet nie zerknie na książkę, którą mamy dzięki staraniom Wydawnictwa Świat Książki. Nie zainteresuje go ani kontekst badawczy, źródła czy w ogóle facet w berecie z okładki książki. Choć faszystowskich runów trudno nie zauważyć.
Nieodparcie w czasie lektury tego tomu zachodzimy w głowę i zadajemy sobie jedno, podstawowe pytanie: "jak to możliwe, że SS-Gruppenführer mógł bezkarnie zaistnień "w przestrzeni publicznej"nowych Niemiec. Co z Entnazifizierung? Jak Reinefarth prześliznął się przez sito denazyfikacji? O tym jest m. in. ta książka. To próba odpowiedzi na wiele pytań. Też o kondycję prawną RFN/BRD w interesującym nasz okresie.
"Kto w tematyce historycznej decyduje się na podejście biograficzne, ten - najpóźniej od czasu rozkwitu socjologii historycznej - musi się szerzej tłumaczyć z dokonanego wyboru"- tak o swym podejściu do biografistyki  pisze sam Autor. I mamy bardzo rzetelny argumentację skąd zainteresowanie katem powstania warszawskiego. Na dźwięk tego określenia (podtytuł pochodzi już od polskiego tłumacza i wydawcy, widać uważano, że polski czytelnik nie kojarzy zbrodniarza tej miary, co H. R.?) mamy pewnie... fotograficzne skojarzenia, bardzo znane kadry z mordowanej w czasie powstania Warszawy! Jest jedna warszawska fotografia z 1944 r., ale to nie o nie chodzi. Starczy wrzucić do wyszukiwarki internetowej nazwisko bohatera książki.
"O ile młody wiek zmusił Reinefartha do oglądania pierwszej wojny światowej niejako zza płotu, o tyle przed szesnastoletnim uczniem siódmej klasy gimnazjum otworzyła się w dwa i pół roku po wojnie możliwość częściowego nadrobienia zaprzepaszczonej szansy na sprawdzenie się w polu"- o jakiej to walce wspomina biograf Reinefartha? Chodzi o nieudany pucz Kappa-Lüttwitza. Sam po latach wspominał: "W Chociebużu broniliśmy koszar przed spartakusowcami". Innymi słowy pierwsze szlify zdobywane dokładnie wtedy, kiedy swój zbrodniczy charakter zaczął ujawniać pewien Austriak z  Braunau am Inn. Okazuje się, że niewiele brakowało, a Heinrich (Heinz) Friedrich (rocznik 1903) byłby ze swymi kompanami brał udział w tłumieniu innego puczu. Tak, tego z Monachium 9 XI 1923 r. Swoją drogą ciekawe, jakby się po latach wytłumaczył przed swym Führerem, że do niego strzelał? "Wysłano nas koleją w kierunku Monachium, ale dojechaliśmy tylko do Bambergi. Tam stanęliśmy na kwaterze w koszarach Reichswehry" - wspominał. Wychodzi na to, że tylko przypadek sprawił, że Heinza nie było tamtego listopadowego dnia w stolicy Bawarii. 
Jest okazja śledzić krok po kroku, jak piął się po nacjonalistycznej drabinie ku szczytom swej zbrodniczej służby... Potraktujmy też "Sprawa Reinefartha..." - jako obraz zdeprawowanego pokolenia! Ten urodzony w Gnesen, Provinz Posen (tak, chodzi o  n a s z e   Gniezno) w 1903 r. zbrodniarz zalicza się do grona tych, bez których III Rzesza nie mogłaby realizować swej wyniszczającej ludzkość polityki. Pozwolę sobie tylko przypomnieć kilku znaczących z tego kręgu: Heinrich Himmler (1900), Hans Frank (1900), Rudolf Höß (1900), Reinhard Heydrich (1904), Odilo Globocnik (1904), Adolf Eichmann (1906). Od samych nazwisk robi się groźnie i strasznie. Inna sprawa, że SS-Gruppenführer Reinefarth nie podzielił ich losu! I to jest kolejny dramat tej książki.
Oto cenne informacje do biografii kata warszawy, jakie cytuje Ph. Marti w formie źródłowych wypowiedzi, zapisów, listów, opinii. Chwilami, proszę mi wierzyć trudno zachować spokój:
  • Wilhelm Kube do sędziego Rolanda Freislera, list z 1935 r. (?):"Byłbym Ci nader wdzięczny, gdybyś zechciał być pomocny towarzyszowi  Reinefarthowi w jego staraniach o dopuszczenie do wykonywania zawodu notariusza. Reinefarth działa w SS na odpowiedzialnym stanowisku i w ogóle raz za razem wzorowo wstawia się za partią".
  • SS-ObergruppenführerErich von dem Bach-Zelewski, opinia z 1958 r.:"Był żarliwym patriotą i wstąpił do NSDAP prawdopodobnie dlatego, że wierzył, iż jego narodowe cele właśnie ta partia będzie skutecznie realizowała. [...] Sądzę, że mogę powiedzieć, iż pan Reinefarth, jakiekolwiek stanowisko by sprawował, w głębi serca pozostał zawsze mieszczańskim adwokatem".
  • Horst Naudé, były szef "grupy morawskiej" w Urzędzie Protektora Rzeszy  wspominał: "Reinefarth miał uprzejmy sposób bycia, całkowicie ignorował SS i polegał na oberlandratach, swoich najbliższych współpracownikach. Dzięki swojej zręczności szybko nawiązał doskonałe kontakty z administracją [praską - przyp. KN], każdemu niemieckiemu szefowi urzędu gotów był w każdej chwili udzielić konsultacji, na każdą prośbę i każdą radę był otwarty". 
  • Protokół z przesłuchania. 13 IX 1945: "Za opuszczenie stanowiska w Kostrzynie Hitler skazał go na śmierć, ale po śmierci Hitlera sąd wojskowy odmówił egzekwowania wyroku".  
  • Z listu czytelnika "Flensborg Avis": "Mnie pan Reinefarth podobał się jako burmistrz. [...] Panie Reinefarth, myślę, że bedzie się Pan dobrze opiekował Westerlandem i także dla nas znajdował wyjście z trudnych sytuacji".  
Trudno poznawać czy nawet zrozumieć Reinefartha bez tego, co On sam pisał, jak rozumiał swą służbę i wierność III Rzeszy. Z powyższych opinii przecież jawi się nam, jako modelowy niemiecki urzędnik: służbista, dokładny, posłuszny, lojalny wykonawca. Mieszczański adwokat? Jak Ów stał się mordercą walczącej od 1 VIII 1944 r. Warszawy ?
  • Trzeba tworzyć więcej nowych miejsc, wysiedlając Polaków. Te liczby nie wystarczają. Więcej Niemców czarnomorskich przybywa, niż wysiedla się Polaków. [...] Liczy się tylko i wyłącznie sukces. Nie dajmy się ogłupić żadnymi biurokratycznymi poglądami! [...] Drobiazgami nie należy się przejmować, chodzi o całość, o wielki kawał historii, który kiedyś znajdzie niezatarte miejsce w księdze dziejów.
  • My, ludzie SS i policji, będziemy jak dotychczas ślepo posłuszni i niezłomnie wiernie stali po jego [wypowiedź po zamachu z 20 VII 1944 r. na A. Hitlera - przyp. KN] i, jeśli trzeba, twardo i bezlitośnie nadal wykonywali rozkazy naszego Reichsführera. Jednocześnie mogę w imieniu moich ludzi z SS i policji złożyć przyrzeczenie, najpiękniejszy wyraz znajdujące się w dewizie, jaką podarował nam sam Führer: Nasz honor to wierność!
  • Mężczyźni Kraju Warty zawsze będą pamiętać o tym, że nasi koledzy w Warszawie, choć często okrążeni przez bandytów i nieraz zagrożeni oskrzydleniem przez Sowietów, zawsze znali tylko jedno zdanie:  mimo upału, ognia, dymu i zmęczenia - walka aż do zwycięstwa! Jeśli wszyscy się postaramy ich naśladować, najlepiej spełnimy legat naszych kolegów, którzy w Warszawie polegli za Niemcy!
  • Wydałem stanowczy rozkaz [w czasie walk o Kostrzyn nad Odrą, niem. Küstrin - przyp. KN], by w każdym wypadku odmowy posłuszeństwa bezwzględnie użyć broni. Kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych [...]. 
  • Walki w Warszawie, które były dla mnie wyłącznie akcją wojskową, prowadziłem w miarę najlepszych sił zgodnie z zasadami tradycyjnego prawa wojennego. [...] Nie jestem świadomy żadnej winy.
To, co pewnie nas Polaków (warszawiaków szczególnie) nurtuje, to poczynania Reinefartha wobec powstania. Trudno, żebym TO pisanie zamienił na powstańczy fresk. Cenne przy wszelkich rozważaniach powinno należeć zdanie Ph. Martiego: "...widać decydujące różnice w zachowaniu Reinefartha i Bacha-Zelewskiego. Ten drugi niewątpliwie nie działał po myśli  Reichsführera, gdy po przyjeździe kazał zaprzestać masowych rozstrzeliwań bez względu na płeć i wiek. Reinefarth natomiast niczego takiego nie zrobi, tylko zgodnie z rozkazem przekazał zbrodnicze polecenie Himmlera dalej". Za mord na Warszawie i jej ludności, co skrupulatnie odnotowuje Autor biografii, otryzmał "...Liście Dębu do Krzyża Rycerskiego". Choć, jak czytamy dalej dość miernie oceniano jego taktyczno-wojskowe talenta. Raz jeszcze sięgnięto do wypowiedzi SS-ObergruppenführerE. von dem Bacha-Zelewskiego. Tym razem z 1947 r.: "Jakkolwiek wysoko należy oceniać Reinefartha jako człowieka, to jednak z racji swojej kariery zawodowej całkowicie się nie nadawał do wykonywania zadań wyższego dowódcy i brakowało mu jakiegokolwiek wyszkolenia taktycznego. [...] Był poza tym dobrym kolegą, dla swoich podoficerów, nie potrafił jednak zachowywać dystansu, przez co musiał bywać dla nich niekiedy bardzo surowy". Sam Philipp Marti nie pozostawia złudzeń: "...nie ma najmniejszej wątpliwości, że historyczne znaczenie roliReinefartha w Warszawie nie wiąże się przede wszystkim z historią operacji wojskowych, lecz ze zbrodniami wojennymi popełnionymi przez podlegające mu oddziały, zwłaszcza w pierwszych dniach niemieckiej kontrofensywy. [...] wyjechał z miasta w złudnym poczuciu zwycięstwa i wrócił na posadę w Poznaniu". Warto bliżej przyjrzeć się działaniom i temu, co po wojnie mówili Zelewski und Reinefarth. 
"Polska Główna Komisja dopiero w styczniu 1949 roku dowiedziała się o zwolnieniu zbrodniarza wojennego. Na skierowana do brytyjskich władz okupacyjnych wniosek o ekstradycję, w którym działania Reinefartha w Warszawie było poświadczone licznymi dokumentami, ponad rok później przyszła odpowiedź odmowna, powołująca się na «względy bezpieczeństwa»" - dowiadujemy się od Ph. Martiego. Reinefarth już organizował sobie swe "cywilne życie"? Denazyfikacja w wydaniu brytyjskim nawet teraz może nam podnieść ciśnienie! Niepojęte pozostaje, jak bardzo naiwny, kulawy, niedoskonały był wymiar aliancki sprawiedliwości, skoro "łykano"takie zeznania wysokiej rangi oficera SS: "Antyżydowskie nastawienie SS jest mi oczywiście znane. Ale że SS uczestniczyła w jakichkolwiek prześladowaniach Żydów, o tym do czasu kapitulacji również nie wiedziałem". Rozbrajające są sentencje sądu, tu sentencje sądu, cytuję tylko kilka zdań:"Oceniając zeznanie oskarżonego, sąd w decydującej mierze uwzględnił osobiste wrażenie, jakie wywarł na nim oskarżony. [...] W warszawie postąpił jednoznacznie wbrew wydanemu przez Hitlera rozkazowi o bez wątpienia nieludzkiej treści. [...] Biorąc to pod uwagę, sąd dał wiarę oskarżonemu i na podstawie zeznań nie mógł stwierdzić, że oskarżony wiedział o użyciu SS do działań, które należy określić mianem zbrodni wojennych lub zbrodni przeciwko ludzkości. Wobec powyższego należało oskarżonego uniewinnić". Trzeba odwagi, żeby wracać do podobnych cytatów. I ze strony Autora i czytelnika. Kilka stron dalej można przeczytać, jak sprawę zamykano 9 XII 1949 przez Główną Komisję Denazyfikacyjną we Flensburgu. Pozostawiam lekturę tego dokumentu indywidualnie zainteresowanym.
Kariera Reinefartha powinna zadziwiać, zaskakiwać, wprawiać nawet w zakłopotanie, ale przede wszystkim przerażać każdego, do kogo docierało jaki system stworzyła III Rzesza i oddani jej ludzie. Warto zapamiętać nazwę "Westerland" - brzmi niemal bajecznie lub tolkienowo? Lokalna prasa donosiła m. in.:"Nowy burmistrz nie mógł się opędzić od serdecznych gratulacji, jakie mu składano z okazji wyboru. [...] teraz właściwy człowiek jest na właściwym miejscu". Można dostać wstrząsu termicznego czytając o peanach z okazji 50-tych urodzin eks-SS-Gruppenführer und Generalleutnant der Waffen-SS. Proszę mi wierzyć: trudno zachować chłód wokół tego, co się czyta: "Może zatem wystarczy, jeśli nazwiemy go człowiekiem i zwierzchnikiem zawsze gotowym do pomocy i zawsze zabiegającym o dobro miasta współobywatelem, któremu żadna partia nie odmawia uznania i współpracy". Na ile sytuację zmienił fakt, że Herr Burmeistrem zainteresowały się w 1958 r. władze ówczesnej Polski? Oto zapis w urzędowych dokumentach rady miasta:"Pojawia się burmistrz Reinefarth, serdecznie witany przez przewodniczego reprezentacji obywateli, dr. Temblégo, po powrocie do służby". Smaku dodaje, jak sprytnie podeszli burmistrza H. R. pewnie dziennikarze, który rzekomo chcieli kręcić film dokumentalny o wypoczynku na Sylcie! "W rzeczywistości obaj rzekomi filmowcy od tematyki kulturalnej byli figurantami wschodnioniemieckiego małżeństwa Thorndike'ów [...] którzy za pieniądze Deutsche Film AG (lepieju znanej pod skrótem DEFA) zabrali się do zgłębiania nazistowskiej przeszłości prominentów Republiki federalnej"- czytamy dalej. Tak rodziły się korzenie skandalu wokół "sprawy generała SS Reinefartha"! Nadciągała burz, walka o... dobre imię rzekomego doktora Reinefartha, kwestionowanie autentyczności i dokumentów i stawianych zarzutów?
Hans Thieme (rocznik 1906) pisał wtedy do ministra spraw wewnętrznych BRD Helmuta Lemkego (rocznik 1907): "Martwi mnie, że sprawa Reinefartha jest spychana na niewłaściwy tor. [...] to, że teraz pan Reinefarth jeszcze neguje prawdziwość fotokopii, zdumiewa mnie najbardziej". Zaskakujące jest, że E. von dem Bach-Zelewski zaczął odwoływać wcześniejsze oskarżające zeznania na temat swego podwładnego? W 1964 r. z kolej"...wyjaśnił, że początkowo obciążał wyżej wymienionego, bo sądził, że on nie żyje. Skoro jednak pogłoski o śmierci Reinefartha okazały się nieprawdziwe, uważa za swój obowiązek oczyścić go z zarzutów" - uściśla wiele stron dalej Ph. Marti, cytując "Trybunę Ludu" z 1969 r. To stawiało wiarygodność samego von dem Bacha-Zelewskiego pod znakiem zapytania. I prawdopodobnie, jak sugeruje Autor, o to właśnie chodziło. Powoływanie się na śmierć Heinza R. jest o tyle śmieszna, i ponownie cytuje organ prasowy PZPR: "...że już w 1946 r. v.d. Bach-Zelewski siedział razem z Reinefarthem w więzieniu w Norymberdze, a więc wiedział, że on żyje".
Renomowany specjalista od spraw wschodnich z Akademii Wschodnioniemieckiej w Lüneburgu, Detlef Hans von Krannhals (rocznik 1911) tak przy okazji broniąc generała SS kwestionował polskie ofiary na Woli: "Wątpię, czy Polacy w ogóle byli w stanie podać prawidłowe dane na temat strat w Warszawie. O ile mi wiadomo, większość takich danych opiera się na szacunkach wynikających z porównania liczby ludności na początku i na końcu powstania". Ale to też z jego ust padło znamienne oświadczenie: "To ja jestem tym, który zdemaskował Reinefartha". Nie jest moim zamiarem włączać się do polemiki z niemieckim adwersarzami. To jak rozmowa z głuchym. A jednak docierały od opinii publicznej i takie stwierdzenia:"SPRAWA REINEFARTHA [...] JEST PLAMĄ NA HONORZE NIEMIECKIEJ POLITYKI". Dochodzenie jednak... umorzono! "Reinefarth - czytamy ku zaskoczeniu. - wszedł do landtagu w sposób absolutnie demokratyczny, postępowanie sądowe zostało umorzone jako całkowicie bezskuteczne . [...] Z punktu widzenia państwa prawa mandatowiReinefartha do landtagu nie można było nic zarzucić". Obrona i ataki na burmistrza Westerlandu mieszają się, dopełniają, paraliżują, zmuszają do zadumy, budzą obrzydzenie: "Ten człowiek, który jako żołnierz spełniał wtedy tylko swój obowiązek, dzisiaj z przyczyn nieopisanej nienawiści i żądzy odwetu jest w naszej demokracji prześladowany i ma stanąć przed sądem".
Nie ukrywam, że imponują mi niektóre cytowane wypowiedzi. Proszę zwrócić uwagę na to, co napisał naczelny "Frankfurter Neue Press", Marcel Schulte:"Taki już pewnie los naszego pokolenia, że musimy ścierpieć Reinefarthów wszelkiej maści pośród nas". To dobrze, że Philipp Marti zamieszcza dość obszerne fragmenty podobnych wypowiedzi. Tu prawie cała kartka/strona. Mamy nikłe szanse dotrzeć do wykorzystanych z takim  pietyzmem źródeł prasowych. To bez wątpienia podnosi wartość "Sprawy Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel".
Liczby dotyczące "sprawa Reinefartha"budzą podziw dla żmudnej pracy zachodnioniemieckich prawników:"...39 tomów akt, 59 segregatorów biurowych, 110 segregatorów specjalnych i 2000 kart kartotecznych, przesłuchano 1135 świadków i przebadano 82 sztaby, zespoły i jednostki, wreszcie sporządzono 42 adnotacje o objętości w sumie około 900 stron [...].". Perfidia linii obrony kata powstania warszawskiego zaburza w nas poczucie dziejowej sprawiedliwości. Wychowani na bajka i opowieściach, że zło zawsze zostaje ukarane widzimy, jak ten potwór wymyka się sprawiedliwości, jak umiejętnie dociera do poufnych informacji (np. alkoholizm jednego z oskarżycieli) i skutecznie je wykorzystuje. Niemal w dniu czwartych urodzin piszącego ten blog Sąd Krajowy we Flensburgu "z faktycznej przyczyny braku dowodów"  umorzył sprawę?"Wniosek prokuratury we Flensburgu - Ph. Marti kreśli reakcję nad Wisłą o tym fakcie. - o zaniechanie ścigania Reinefartha wywołał w Polsce oburzenie. W wielu warszawskich zakładach pracy i urzędach zwołano zebrania, na których świadkowie rzezi na Woli żądali wznowienia postępowania". Nie sądziłem, że w tej książce spotkam Mieczysława Moczara (rocznik 1913) i ZBoWiD. Cytowany jest fragment artykułu Czesława Pilichowskiego (rocznik 1914), a właściwie jedno, długi zdanie, które jest niczym innym, jak miażdżącym oskarżeniem przeciwko nieudolności wymiaru sprawiedliwości w RFN!
Niezwykłe w tej lekturze jest to, że tyle lat po "sprawie Reinefartha"utajnia się personalia niektórych  uczestniczących w niej ludzi? Kilka przykładów: Walter Al. (prokurator), Johann B. (świadek), Helmut Be. (urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Hamburgu), Fe. (świadek), Gr. (kobieta świadek), Ernest-M. He. (urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Flensburgu), Ernst Ke. (świadek). Bezcenne są cytowane relacje świadków - tak powstańców warszawskich, ludności cywilnej czy żołnierzy niemieckich. Jeden z nich (Otto Ri.) wspominał, że w myśl rozkazu o mordowaniu Polaków miano "...do wszystkiego, co żywe, należy w Warszawie strzelać, obojętnie czy są to powstańcy, czy niebiorący udziału w walce, i czy mężczyźni, kobiety, dzieci, czy starcy". Skrupulatna analiza przebiegu przesłuchań, cytowane wypowiedzi, opinie. Ciekaw jestem, jak weterani powstania warszawskiego odebraliby treść adnotacji w aktach do wniosku prokuratury we Flensburgu do Wielkiej Izby Karnej Sądu Krajowego we Flensburgu o zaniechaniu ścigania Reinefartha z 22 listopada 1966 r.: "...co najmniej nie można wykluczyć, że chodziło o rozstrzeliwanie powstańców, których napotykano w niemieckich mundurach lub którzy w inny sposób naruszyli reguły prawa wojennego [...]". Nie ukrywam, że w podobnych chwilach przecierałem ze zdumienia oczy i nie wierzyłem w to, co czytałem. Kiedy w 1968 r. dopuszczono Reinefartha ponownie do wykonywania zawodu adwokata z Warszawy wysłano protest Naczelnej Rady Adwokackiej! Na tym "sprawa Reinefartha"nie wygasła...
31 lipca 2014 r. na budynku ratusza w Westerlandzie zawisła tablica. Po polsku i niemiecku informowano o wojennych "dokonaniach" burmistrza z lat 1951-1963. Zwracam uwagę na jedno ze zdań: "Beschämt verneigen wir uns vor den Opfern und hoffen auf Versöhnung / Zawstydzeni pochylamy się nad ofiarami z nadzieją na pojednanie". To dobrze, że niemiecki historyk wziął na warsztat  "sprawę Reinefartha". Nawet dla kogoś kto jak ja czytał K. Kąkolewskiego - wiele z faktów, to nowe poznawanie. To dobrze, że Wydawnictwo Świat Książki umożliwiło nam poznanie tej ważnej pozycji. W natłoku przeróżnych książek o II wojnie światowej, poświęconych tematyce powstania warszawskiego i ścigania zbrodniarzy hitlerowskich bez wątpienia "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel" Philippa Martiego zajmie ważne miejsce.

Andrzej Wajda... Matejko kina!

$
0
0
9 października zamknęła się pewna epoka. Zmarł Andrzej Wajda.
Właściwie każde napisanie zdaje się banałem. Nie miałem okazji nigdy osobiście zetknąć się, widzieć Andrzeja Wajdy. Bo niby jak i gdzie? Szkoda. Bardzo tego żałuję. Karty tego niezwykłego życia zostały rozdane. 

Andrzej Wajda (1926-2016) - foto Krzysztof Mystkowski  KFP

W podobnych chwilach zastanawiamy się, co nam dał A. Wajda. Ile w nas jest wizji, które sam stworzył? Na ile widzimy historię oczami niezwykłego reżysera. Które filmy wywarły na nas wpływ, ba! odcisnęły piętno? Po chwili zastanowienia układa się nam filmografia, klasyka polskiego kina: "Popiół i diament", "Pokolenie", "Kanał", "Popioły", "Wesele", "Ziemia obiecana", "Danton", "Człowiek z marmuru", "Zemsta", "Katyń", "Brzezina", "Korczak", "Smuga cienia", "Pan Tadeusz".
Nie wiem dlaczego dziewięciolatka zauroczyło "Wesele". Przecież nic nie rozumiałem z symboliki migających obrazów. Jak z tego chaosu, wirowania mogłem ogarniać całość? Nie wiem. Nie będę oryginalny, jeśli na szczycie uwielbienia postawię "Popiół i diament". Nie wiem, kiedy po raz pierwszy widziany. Kilka lat temu osobisty Syn zabrał mnie do kina, bym mógł obejrzeć to dzieło w zrekonstruowanej komputerowo wersji. Dziś usłyszałem od uczennicy, że kiedy widziała w telewizji fragment z płonącym alkoholem w kieliszkach, to przypomniała sobie, że to ja pokazałem jej ją na swojej lekcji. Więcej nie pokazałem, bo pozbawiono mnie przyjemności uczenia tej klasy. 



Ile Wajdy jest w mojej osobistej pracy? Obowiązkowo są "Popioły". Bo chyba scena z nich, to najstarsze me wspomnienia związane z twórczością Andrzeja Wajdy! Właściwie ograniczało się ono do kadrów z bitwy pod Raszynem, kiedy ukochany książę-wódz Pepi poprowadził  do boju swe zastępy na groblę falencką. No i szarża na hiszpańskie armaty pod Somosierrą.


Jak inaczej ukazać rewoltę przemysłową na ziemiach polskich, ba! jej różnorodność w XIX w., jak nie dzięki "Ziemi obiecanej"? Bez tego filmu zrozumieć koegzystencję Żydów, Niemców, Polaków, Rosjan w Łodzi? Nie uda się. To Wajda przywrócił blask fabrycznej prozie Wł. Reymonta! Bez jego filmowego sztychu kto by dziś pamiętał Karola Borowieckiego? Nominat do Oscara przegrał z samym Kurosawą. Fachowcy są zdania, że to wielki błąd Akademii... 


Różni naprawiacze historii próbują nam wmówić, że za komuny nic nie mówiono o powstaniu warszawskim. A "Kanał" nakręciły krasnoludki? Dramat upadającego heroizmu zepchniętego w odmęty dantejskiego piekła! Nikt nie nakręcił bardziej poruszającego fresku z 63 dni powstańczych walk. Film ma blisko sześćdziesiąt lat, a to cały czas ogląda się z napięciem. Pewnie, samo oko Mistrza zza kamery nie wystarczyłoby. Miał grono doskonałych aktorów. Nie pytajcie nastolatków. Nie będą znali większości z nich.


Zdradzam bardzo nie wychowawczy akcent z życiorysu byłego ucznia: 8 marca 1983 gremialnie uciekliśmy z tzw. praktyk zawodowych (klasa maturalna bydgoskiego "Mechanika nr 1") i pojechaliśmy na... "Dantona"! Jakżeż porywała wtedy kreacją młodego Gérarda  Depardieu! Wojciech Pszoniak, jako Robespierre. Proszę zwrócić uwagę na młodego B. Lindę, jako Saint-Justa. Wiem, że ten film wywołał falę oburzenia we francuskich środowiskach politycznych, które uważają się za spadkobierców myśli politycznej Dantona i Robespierre'a! Dal nas, to było po prostu dobre zagrane. A zresztą kto wtedy z nas choćby liznął dzieła prof. J. Baszkiewicza? Gro z nas nie wiedziała, że ktoś taki istnieje. Do dziś lubię wracać do "Dantona".


Nie rozumiem dlaczego na "Korczaka" posypały się gromy za rzekomy... antysemityzm? Kogo? Znów rewelacyjny Wojciech Pszoniak, Ewa Dałkowska, niezapomniany Aleksander Bardini! Poruszający obraz życia w warszawskim getcie. Kontrowersje wiązano z zakończeniem filmu? Że takie odejście w mgłę, to jakaś dziwna nicość? 
Trudno nie podziwiać, ba! zakochać się w Agnieszce z "Człowieka z marmuru". I Agnieszka bywa na moich lekcjach, ale z... "Człowieka z żelaza"!  Tak, chodzi o wykonanie pieśni (mało kto zwraca pewnie uwagę, ale to wersja... ocenzurowana) o Janku Wiśniewskim. 


Podziwiam Andrzeja Wajdę, że umiał przenieść na ekran "Pana Tadeusza". Oczarował mnie ksiądz Robak/ B. Linda. Po wyjściu z kina "Orzeł" powiedziałem Synowi (wtedy lat 11), że jeśli spotkam kiedyś Lindę, to postawię mu wódkę. Ta wódka do dziś nie jest wypita. Nie spotkałem księdza Robaka. Cudowne obrazki z "paryskiego bruku", kiedy dojrzała Zosia wyszywa Matkę Boską Ostrobramską, a mistrz Adam snuje opowieść o ostatnim zajeździe na Litwie. Figurka Wieszcza spogląda na mnie z półeczki nad komputerem. 


Odmówiłem moim humanistom z VI LO w Bydgoszczy szkolnego wyjścia na "Katyń". Pewnie zabrzmiało to bardzo niegrzecznie, ale powiedziałem wtedy do nich:"Katyń znaczy dla mnie zbyt wiele, abym miał go oglądać pomiędzy waszym jedzeniem popcornu i siorbaniem coli!". Zaproponowałem wyjście w sobotę lub niedzielę. Poszli z całą szkołą. Beze mnie. Potem ktoś z nich napisał na stronie szkoły:"Siorbania coli i jedzenia popcornu - nie było". Andrzej Wajda, syn zamordowanego w katyński dole oficera, musiał  zrobić ten film. I doczekał czasu, kiedy to było możliwe. Dla mego pokolenia (do tego wnuka Kresów, tych wileńskich) Katyń naprawdę stanowił wyzwanie  i modlitwę! Rzucaliśmy tym słowem naszym tchórzliwym belfrom! To był probierz ich postawy! Byliśmy dla nich bardzo okrutni... 


Cały czas piszę laurkę, pieję hymny pochwalne ku czci?! Żadnych pretensji? Jedna, najważniejsza za ekranizację "Lotnej". Chodzi o ten fragment, kiedy polski ułan tnie szablą lufę czołgu. Czemu miało służyć to plugawe kłamstwo powielane z czasów II wojny światowej? 
Andrzej Wajda sam mówił o sobie, że chciał być Matejką. Romantyczne myślenie i czucie stawia go w rzędzie wielkich romantyków? Uczył poprzez swoje filmy trudnych dziejów naszej historii. Do końca stał za kamerą. Przyznawał, że zrealizował 40 filmów, ale 200 innych nigdy nie zrobił. I już ich nie nakręci. Żywot niezwykłego twórcy zamknięty w datach: 1926-2016!

Przeczytania... (169) Thomas R. Martin "Starożytna Grecja. Od prehistorii do czasów hellenistycznych" (Wydawnictwo Poznańskie)

$
0
0
"Książka inspirowana jest [...] tym samym pragnieniem popularyzowania wiedzy, które na każdym etapie przepajało wszystkie osoby pracujące przy tym przełomowym projekcie [Projekt Perseus - przyp. KN]", o ile to zdanie nie przekonuje sięgam po pierwsze linijki pierwszego na jakie w ogóle natrafiamy w tej książce"Książka ta dedykowana jest mym studentom, którzy przez lata zadawali pytania inspirujące wciąż do nowych przemyśleń na temat dziejów starożytnej Grecji [...]" - to, moim zdaniem, doskonałe zachęty, aby "Starożytna Grecja. Od prehistorii do czasów hellenistycznych" Thomasa R. Martina w tłumaczeniu Jana Szkudlińskiego (Wydawnictwa Poznańskiego) zasiliła nasze księgozbiory.
Każdy kto zna moje gusta historyczna, ba! byłby przeprowadził przegląd zasobów mych książkowych, doszedłby do wniosku: Grecja to nie jego bajka. I to jest prawda. Daruję sobie wyliczanie pozycji, które dotyczą antycznej Grecji. Raczej jasne, że na półce stoi opasły tom " Dzieje Grecji" N. G. L. Hammonda. Bo to był nieomalże obowiązujący podręcznik na poziomie akademickim. Ciekaw jestem, jak to jest dziś. Chyba spadło zainteresowanie tą pozycją. Odstrasza przeszło osiemset stron druku? W antykwariacie naukowym w mym rodzinnym mieście tom N. G. L. Hammonda kurzy się już od wielu miesięcy (lat?). No to może lektura Th. R. Martina sprawi, że historia starożytnej Grecji stanie się nam bliższa? Tym bardziej, że TU stron jest znacznie mniej, bo niespełna czterysta (+ bibliografia).
Nie przesadzę, że tak właśnie czyni! Właściwie poród wszystkich TU pokazywanych zjawisk pisarskich książka Wydawnictwa Poznańskiego jawi się naprawdę jako pewna wyjątkowość: nie rozstaję się z nią, kiedy jadę do moich uczniów-licealistów na tzw. nauczanie indywidualne. Tak, traktuję ją jako swoisty podręcznik uzupełniający. I nie  zawodzę się. Za kilka godzin będę u jednego z nich. Otworzę podrozdział "Wielka inwazja perska" (od s. 189) i jak czas na to pozwoli mam zaznaczone (na przestrzeni kilkunastu stron) jedenaście interesujących fragmentów. "Co, to za nauczyciel, który nie potrafi sklecić kilku zdań o Maratonie, śmierci Leonidasa czy chwale Pauzaniasza?" - oburza się pan starszy ode mnie o dekadę. To nie o to chodzi, że miałbym w tej materii braki (jak ich nie mam), ale nie wyobrażam sobie lekcji bez książki. A bez dobrej książki tym bardziej. A taką jest "Starożytna Grecja...". Nie chcę używać określenia "prosty język", bo to ociera się nieomal o... prostackość? A tak - na pewno nie ma.
Mając tylko na uwadze wzmiankowany powyżej podrozdział przebieg wojen wspiera zamieszczenie aż dwóch mapek: "Wojny perskie" oraz "Bitwa pod Termopilami i szlak wyprawy perskiej, 480 r." wyklucza poszukiwanie w atlasach czy innych pomocach, jak przebiegały owe wojenne szlaki. Nie ma żadnej ilustracji bohaterów tych starć? Trudno. Nie mogę jednak czepiać się ikonografii, gdyż Wydawnictwo (nie wiem na ile inspirowane oryginalnym wydaniem) zamieściło. Gdybym miał wyciągać swe kohorty przeciwko lekturze, to że brakuje mi indeksu osób i miejsc. To zawsze ułatwia - jeśli nie samą lekturę, to późniejsze do niej powroty. Ktoś wrzuci"to popularny przekaz" - i  ja się  z tym zgodzę. Wykładowca akademicki (choć i Autor takowym jest, co zdradza też zapis: "Copyright © 1996, 2013 by Yale Univerity) na pewno postawi to za poważny zarzut. Obawiam się, że może nie zalecać tej lektury? Alboż nie inaczej było wokół twórczości popularyzatorskiej prof. A. Krawczuka (lat 94). Nie daj Panie, gdyby ktoś z nas na UMK w Toruniu zdradził się znajomością "Perykles i Aspazja", "Maratonu"czy"Grobów Cheronei".  Umarł w butach... Ale też książka jest adresowana do młodych ludzi! Do studentów. Każdą pasję można zamordować przenaukowieniem! Ja zaraz wrzucam do torby oprócz Th. M. Martina, archaiczne dzieło (?) prof. T. Zielińskiego "Grecja niepodległa", "Mity Greków i Rzymian" W. Markowskiej i Homera "Iliadę" w tłumaczeniu Kazimiery Jeżewskiej - i  jadę uczyć, a do tego będą wygrzebane w Internecie obrazy (ikonografia). Dopiero to wszystko poskładane daje efekt. Plus moje gadulstwo. Proszę zwrócić uwagę na bibliografię. Bogactwo. Aczkolwiek o N. G. L. Hammondzie - nie dowiemy się niczego, jakby nie istniał. Widać "szkoła historyczna", która ukształtowała Thomasa R. Martina nie promowała osiągnięć tego Autora. I ja to rozumiem.

"Jeśli Medowie zaciemnią słońce, to walka z nimi odbędzie się w cieniu, a nie w słońcu".*
To Herodot, a poniżej Platon:

"Doprawdy, nie umiem powiedzieć, jakie większe dobro zdobyć może człowiek zaraz w pierwszej młodości, jeśli nie miłośnika dzielnego algo oblubieńca".**

Walorami "Starożytnej Grecji. Od prehistorii do czasów hellenistycznych" jest m. in jej przejrzystość w serwowaniu wiedzy, np. każdy rozdział otwiera kalendarium. Nawet średnio zorientowany Czytelnik (a taki chyba powinien być w tym momencie usatysfakcjonowany) od razu ma orientację na co w danej części trafi! jaka rama czasowa została przewidziana. I tak rozdział 5 pt."Oligarchia, tyrania i demokracja" mamy wyszczególnione wydarzania między ok. 800 a 508 r. p. n. e. - jest ich piętnaście. Przykłady: ok. 730-710 - pierwsza wojna messeńska, Sparta najeżdża Messenię, 630 - narodziny Safony z Lesbos, ok. 530 Pitagoras przenosi się z Samos do południowej Italii. A teksty źródłowe? A są tu m. in. : Plutarch, Ksenofont, Tyrteusz, Safona, Ksenofanes. Do tego schematy ustrojowe Sparty i Aten. Proste, logiczne! Żadni eforowie, geruzja, areopag, rada czterystu czy heliaia nie będzie straszna i grona! Gwarantuję. 

"Jeśli lud będzie orzekać wadliwie, to niech członkowie rady starszych i naczelnicy mają moc decydowania, to jest: niech nie zatwierdzają wyroku, ale w ogóle go wycofają i rozwiążą zgromadzenie Ludowe jako zniekształcające i zmieniając wniosek na gorsze".***

To Plutarch, a poniżej Safona:

"Pot mnie oblewa, dreszcz przejmuje całą,
Robię się bardziej zielona od trawy
I sama sobie bliską śmierci wtedy,
Już się wydaje".****

Jeśli Thomas R. Martin równie dobrze wykłada historię, jak o niej pisze, to ja (choć nigdy nie uczyłem się języka Shakespeare'a) z chęcią zasiadłbym w audytorium i wysłuchał go. Miłośnicy historii antycznej wyostrzają uwagę i rozszyfrowują, o kim Autor pisał w następujący sposób:"Jego subtelne badania tego, co uważał za dowody na istnienie wymuszonej przez wszechświat sprawiedliwości dziejowej, stanowią wspaniałą i niekiedy wzbudzającą niepokój analizę losu człowieka na ziemi". Oczywiście, że Herodot z Halikarnasu (o.485-425 p. n. e.). Tak, nazywany "ojcem historii" lub... "kłamcą historii". Wielu z nas kroczy ścieżkami, jakie Ów wyznaczył. A ja idąc tym tropem pozwolę sobie sięgnąć po cytat z mego ulubieńca, a mianowicie Tukidydesa.: "WIELE (...) DOTKLIWYCH KLĘSK SPADŁO NA RÓŻNE PAŃSTWA Z POWODU WALK PARTYJNYCH, KTÓRE ZDARZAJĄ SIĘ I ZAWSZE ZDARZAĆ SIĘ BĘDĄ, JAK DŁUGO NATURA LUDZKA POZOSTAJE NIEZMIENNA".*****



* tłumaczenie Seweryn Hammer
** tłumaczenie Wacław Witwicki
*** tłumaczenie Kazimierz Korus
**** tłumaczenie Jerzy Danielewicz 
***** tłumaczenie Kazimierz Kumaniecki

Silver Fox

$
0
0
Betty Morgan oddała kolejny strzał. Pocisk poszybował w ciemność. Zdawało się jej, że szara sylwetka zachwiała się. Zmrużyła oczy. Po tamtej stronie coś jakby zakotłowało się? Zdawało się jej, że ktoś wydaje piskliwy jęk, ale dwa inne burknięcia sprowadzają go do pionu? 
- Wyjdź ty śmierdzący szczurze! Jankeska świnio! Myślisz, że się zlęknę twego plugawego ryja?!
Ale po tamtej stronie zapadło niebezpieczne milczenie.
- Betty! Betty!...
Betty Morgan odwróciła się. Czołgała się w jej kierunku piegowata Holly Arbuckle. Skryte pod czepkiem niesforne, płomienne kędziory i tak wystawały spod niego jak słomiane wiechcie. 
- Co ci mówiłam?! - Betty syknęła. Bała się stracić kontakt wzrokowy z miejscem, z którego strzelano. Za plecami mieli wzgórze. Raczej niedostępne dla napastników.

- Że mam się schować?
- Tak! - burknęła. Niemal mechanicznie zaczęła przeładowywać swój karabin. - Zmiataj stąd. Zajmij się Bobem i Norą.
- Kiedy oni obydwoje śpią.
- Śpią? - trudno powiedzieć, czy Holly Arbuckle to dostrzegła, ale Betty zrobiła wielki oczy, a po chwili jakiś dziwny grymas przebiegł po jej twarzy. - Śpią? Szczęściarze. Co tam masz?
- O!... - i coś metalowego błysnęło w drobnych dłoniach Holly. Oboma trzymała masywnego, sześciostrzałowego colta. - Wuj Spencer z wojny przywiózł. Czemu go nazwał "Silver Fox"?
- Poczciwy, stary wujek Spencer - brakowało czas na sentymentalizm podpieczony łzawymi wspomnieniami. Biedny wujek Spencer ścigany przez tego kurdupla Sheridan i chyba nawet ze swym oddziałem wpadł w jakąś pułapkę czy okrążenie, ale wyrwali się. Z tym, że okupiono to poważnymi stratami. Gdy zabrakło amunicji ten colt służył, jak maczuga. Brunatne smugi w zagłębieniach rękojeści miały być krwią jankeskich piechurów? Tak zapewniał wuj Spencer, gaduła.
- "Silver Fox"? Nie mam pojęcia. Kolejny wymysł staruszka, tak myślę.Skąd go masz?!
Holly Arbuckle pociągnęła tylko piegowatym noskiem. Betty dałaby głowę, że Steve wkładał rewolwer do trumny. Bo taka była wola zmarłego.  Bo się z nim nigdy nie rozstawał. A teraz? Teraz to smarkate dziewczę miała przy sobie "Silver Foxa"?
- Mogę strzelić? - Holly poczynała sobie dość rezolutnie, choć widać było, że ledwie oburącz była w stanie utrzymać  broń.
- To nie zabawka... - Betty Morgan w podobnych chwilach na powrót stawała się nauczycielką? Najchętniej wzięłaby pannę Arbuckle za rękę i odprowadziła do miejsca, gdzie grzecznie chrapał Bob i Nora. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Zostawić to nieprzeniknione w ciemności pole bez obserwacji, to tak jak wydać wyrok. I to nie tylko na siebie, ale też na tych troje urwisów.
- A ja nie jestem Nora! Nie mam pięciu lat! - odparowała bardzo drapieżnie Holly.
- A ile? Osiem? Dziewięć?
- W styczniu będę miała... dziesięć.
- W styczniu? - brwi Betty Morgan wygięły się w regularny łuk. - A mamy lipiec, tak? No to dobre pół roku.
- Ale...
- Twoim zadaniem jest opiekować się Bobem i Norą. Rozumiesz?
- Tak.
- Jeśli spuszczę z oka tych bandziorów, to może się okazać, że styczeń 1877 r. znajdzie się poza twoim zasięgiem. I moim też.
- Co? - Holly rozpaczliwie wytrzeszczyła swe zielone oczy. Te dwie, trawiaste gałki nie pozostawiały nikogo obojętnym wobec jej posiadaczki. Jeśli ktoś uwierzył, że ma przed sobą małą, słodką idiotkę, to szybko mógł przekonać się, jak bardzo mylił się. Betty Morgan nie trzeba było do tego przekonywać. Kto w '63 odgrażał się, że sama pójdzie na pomoc generałowi Lee? Zawłaszczyła bębenek Thoma Woollckotta i bębniąc na nim energicznie przemierzała ulice Savannah nawołując wszystkich do walki. Nikt, jak ona nie potrafił zaintonować "The Bonnie Blue Flag"! Po chwili wszystkie dzieciaki biegły za nią i ulicę wypełniał ich śpiew. A Dick Sullivan zaczynał akompaniować jej na swej fujarce.
- Pamiętasz?
- Co?
- "Niech żyje generał Braxton Bragg!" - krzyczałaś na całe Savannah!
- Widziałam Jo Johnstona! - z dziecinną dumą podkreśliła.
- A ja generała Longstreeta.  Nie będziemy się teraz wzajemnie chyba licytować? O ile chcesz pomóc, to sprawdź czy w jukach nie ma więcej kul.
- A będę mogła strzelić?
- Holly!
- Do jasnej cholery?!
- Nie bluźnij!
- Wujek Spencer...
- Wujek Spencer był niepoprawnym gadułą! I dobrze o tym wiesz. Trzeba by połowę z tego, co opowiada przesiać przez gęste sito.
Holly nagle rozpłakała się.
- Co... co się dzieje?! Holly!
- Nic... - dziewczynka pociągnęła piegowatym noskiem i rękawem otarła twarz. Rozmazała się tylko. - Nic... Zrobiło mi się smutno.
- Smutno?
- Bo mi tak żal wujka Spencera. Że musiał umrzeć...
- Zapisał nam trochę grosza i dzięki temu możemy jechać do Kalifornii.
- Ale teraz...
- Cicho! Coś się ruszyło.
- Tam!
Z ciemności wybił się potężny, gniady łeb konia. Betty Morgan nie miała czasu, aby złożyć się do strzału. Wypaliła na oślep! Jeździec poszybował niemal nad ich głowami! Holly odskoczyła, colt wypad jej z ręki. Betty machinalnie odwróciła się i pociągnęła za cyngiel. Koń zrobił dziwny unik. Napastnik puścił wodze. Betty nacisnęła raz jeszcze cyngiel.
- Dostał! Dostał! Sukinsyn!
- Holly!
Ale mężczyzna z konia podniósł się. Chwiał się na nogach, ale stał. I ruszył w ich kierunku.
- Holly! Colt!
Zielone oczy Holly wyrażały w tej chwili z zaskoczenie i złość na samą siebie. Broń leżała... Rzuciła się w tym kierunku. Napastnik chyba wyczuł jej intencje, bo skoczył w jej kierunku. Małe palce dotknęły rękojeści, kiedy ciężki bucior stanął na jej dziecinnym przegubie. Złe oczy dostrzegły po co sięgały.
Betty Morgan była w tej chwili niczym niedźwiedzica grizli. Chwyciła oburącz lufę swego karabinu i ruszyła wprost na napastnika. Ten zdążył odwrócić twarz, kiedy pierwsze uderzenie kolby  spadło na jego nieogoloną gębę. Betty nie czuła żadnego hamulca. Ciskała się, jak desperatka, której życie zależało od ilości razów zadanych temu typowi. Mężczyzna przewrócił się. Betty nie przestawała bić.
- Betty!
Za jej plecami pojawił się kolejny jeździec.
- Holly! Uciekaj!
Betty Morgan dyszała! Stała z ociekającym krwią karabinem. Jeździec ruszył prosto na nią. Nie miała sił odskoczyć. Masywne cielsko konia trąciło ją. Betty zachwiała się. Widziała błyskające w zachwycie zęby napastnika. Poderwała się na nogi, ale ten dyszący drab już był przy niej i wymachiwał potężnym, traperskim nożem.
- Betty Morgan nie odda skóry darmo!
Napastnik rzucił się na nią, ale w tej chwili stało się coś zaskakującego. Padł strzał. Jeden huk! Potężny! Jak grom z nieba. I Betty faktycznie zerknęła w tym kierunku. Zbyt grzeszną córą kościoła była, jak sama o sobie mówiła, aby stamtąd oczekiwać pomocy i zbawienia. Bandzior runął niemal pod jej stopy. I stało się coś jeszcze bardziej niezwykłego. Dziecięcy głosik zaczął śpiewać:

Oh, I'm a good old rebel,
Now that's just what I am,
And for this yankee nation,
I do not give a damn.
I'm glad I fought a ganner,
I only wish we won.
I ain't asked any pardon for anything I've done.


Betty Morgan wreszcie dostrzegła co się stało. Mała Holly Arbuckle trzymała w dłoniach colta wujka Spencera. I płakała! Potężne grochy łez spadały na jej pucułowate, piegowate policzki. Czepek uwolnił jej niesforną, zmierzwioną płomienną fryzurę.
- Holly!
Holly cały czas kurczowo trzymała broń...

Myśli wygrzebane (68) Adam Michnik

$
0
0
Wpisując kolejny numer tego cyklu zaskoczyło mnie: 68.  T a k i   zbieg okoliczności wobec jednego z najważniejszych Ludzi Marca? "Wśród  «komandosów» nie brakowało indywidualności, chyba jednak najbardziej wyróżniał się student historii Adam Michnik. [...] «Komandosi» byli znani jako tzw. raczkujący rewizjoniści, czyli młodociani heretycy marksizmu" - cytuję prof. Karol Modzelewskiego*. To nie może być przypadek! Znam ludzi, którzy są zdania, że takowe po prostu nie istnieją. Najchętniej przypisaliby to "spotkanie" ingerencji Sił Wyższych (bez względu jakbyśmy ich nie nazwali). Adam Michnik dziś, 17 października, kończy LXX lat. Dostojny jubileusz. Drzewiej niewielu mogło takowym pochwalić się. W mojej familii, w linii męskiej, przez ostatnie dwieście lat udało się to tylko jednemu memu przodkowi...

Mam przed sobą najnowsze wydanie "Gazety Wyborczej" (15-16 X 2016, nr 242.8849. s. 16-17) i artykuł "Nożem po szybie". To swoista antologia zapisów Szacownego Jubilata. Wyboru dokonał Maciej Stasiński. A ja - idę na łatwiznę? Ze szpalt wybieram, to co do mnie szczególnie przemawia? Hm... Tak. Subiektywnie. A jakże inaczej?
  • Jak mam do wyboru między Hitlerem a Stalinem, to wybieram Marlenę Dietrich. 
  • Aby będąc więziennym nadzorcą, proponować człowiekowi więzionemu od dwóch lat Lazurowe Wybrzeże w zamian za moralne samobójstwo, trzeba być świnią.
  • ...kłamać i lżyć nie jest dobrze, dopuszczać się zdrady jest źle, więzić i mordować jest jeszcze gorzej.
  • Etos "Solidarności" zakłada, że są sprawy, dla których warto cierpieć i umierać, choć nie ma spraw, dla których wolno zadawać cierpienie i zabijać.  
  • Lękam się nie tego, co nam zrobią, ale- co mogą z nas zrobić.
  • Obyśmy nigdy nie przeobrazili się w więziennych nadzorców.
  • Myśl polityczna pozbawiona moralnej kontroli staje się grą apelujących do ludzkich emocji i fobii. 
  • Przyzwyczailiśmy się widzieć w Polsce wieczną ofiarę podległości świata i bezduszności procesów dziejowych.
  • Nacjonalizm jest techniką samousprawiedliwienia , sposobem zrzucenia z siebie duszącego poczucia odpowiedzialności za wieloletnie tchórzostwo, za życie bez godności i w upokorzeniu. 
  • Nacjonalizm zawsze prowadzi do egoizmu u samooszustwa. 
  • Intelektualista nie może uchylać się przed obroną własnego narodu. 
  • Patriotyzm nie jest solidarnością z rozwrzeszczanym tłumem, który domaga się igrzysk. 
  • Patriotyzm jest jest troską o kraj i o każdego obywatela tego kraju.
  • Ludzie nie chcą wolności, bowiem pozbawia ich ona bezpieczeństwa.
  • Lękam się procesu politycznego, w którym zwycięzcy sądzić będą pokonanych.
  • Demokracji europejskiej zaczyna z wolna zagrażać "diabeł" populistycznego szowinizmu.
  • Całe moje życie tak się układało, że dla wszystkich cudzoziemców byłem i chciałem być Polakiem. 
  • ...będąc Polakiem, dla antysemitów zawsze chciałem być Żydem. 
  • Diabeł naszego czasu zdjął już bluzę bolszewickiego komisarza, ale nie włożył jeszcze żadnej innej.
  • Szefowa rządu Beata Szydło, która broni niepodległości Polski przed Brukselą, to brzmi jak humoreska Sławomira Mrożka. 
  • Straszenie Polaków uchodźcami z Bliskiego Wschodu jest niegodziwe, zwłaszcza w ustach szefa rządu, który powinien pamiętać, że przez długie dziesięciolecia Polacy byli narodem uchodźców.
  • Uważałem, że komunista to taki człowiek, który jak widzi zło, to ma mówić o nim prawdę.
  • Gdyby w Polsce nie było komunistów, nie wiem, co ja bym robił.
  • Myślę, że tożsamość narodowa polega na tym, jakich postępków narodowych człowiek się wstydzi.
  • Nienawiść [...] nas samych wyniszcza i deprawuje.
  • Jeśli nie chcemy stać się podobni mordercom ks. Jerzego, musimy na zawsze odrzec się od właściwej tym ludziom nienawiści.
  • PRL nie była moim państwem.
  • Głupota i podłość dawnych dziejów wśliznęła się ukradkiem - jak złodziej - do naszych czasów.
  • Putinizm jest zaraźliwy.
  • ...Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i prezydent RP, nie był agentem SB.
  • Kultura polska nie umie sobie poradzić z fenomenem niezawinionej winy.
  • Polska jest krajem, gdzie nigdy żadne paskudztwo nie odnosi ostatecznego triumfu.
Można się z tym, co powyżej nie zgadzać. Można z tym, co powyżej polemizować. Ale nie można wobec tych słów przejść obojętnie. Wnikliwi Czytelnicy tego blogu wiedzą, że Adam Michnik był obecny już w tym cyklu. Tak, w odcinku 42, z 12 III ubiegłego roku. To tam ukazały się dwa komentarze. Przytaczam je:

1. "Muszę przypomnieć, że ten człowiek powiedział, że należy wyzerować historię Polski i zacząć ją od 2000 roku. Zostawię to bez komentarza...Proszę jeszcze przypomnieć sobie opinię Herberta o tym człowieku. Proponuję uwolnić się od tego człowieka i jego dzieł natychmiast. Życzę to z dobrego serca. Weronika".
2. "Bardzo popularna ostatnio tendencja - są opinie, fakty nie istnieją... Obiektywizm jest naszym idolem,ale nie ma szans, aby dociec prawdy. Brrrrr....och ten racjonalizm...zdekonstruowany :) Tym bardziej,że Michnik jednak odważa się nazwać coś fałszem. A co z prawdą? wstyd o tym mówić?.... Anna Kraszkiewicz"

Przede mną leży jeszcze jedna pozycja autorstwa Adama Michnika "W poszukiwaniu utraconego sensu". Zrobię z niej użytek innego razu? Przed nastu laty jeden z moich nauczycielskich kolegów widząc, że czytam "Gazetę Wyborczą" wypalił bez ogródek: "Czytasz tą żydowską gazetę?!". Do dziś nie wiem dlaczego nie dałem mu w mordę...

"OBAWIAM SIĘ EKSPLOZJI SZOWINIZMU".

* Karol Modzelewski "Zajeździmy kobyle historii. Wyznania niepoobijanego jeźdźca", Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013, Nike - Nagroda  Literacka 2014 r.

Przeczytania... (170) Stefan Kanfer "Twardziel bez broni Humphrey Bogart" (Wydawnictwo Dolnośląskie)

$
0
0
"Obecna wulgarność w amerykańskich dialogach i zachowaniu stały się ulubionym tematem socjologów i historyków. Czasami przywołują gburowatego Bogarta i jego nieodpowiednie zachowanie w barze jako wczesne oznaki dezintegracji, która miała nastąpić. Właściwie to, co o nim wiemy, wskazuje, że byłby przerażony dzisiejszymi produkcjami Hollywood, gwiazdami, które zrobią wszystko, na przykład zniszczą pokój hotelowy, by znaleźć się na pierwszych stronach gazet, gwiazdeczkami, których rynsztokowy język i zachowanie cytują czasopisma, jeszcze zanim wejdzie na ekran ich najnowszy film. Przepaść pomiędzy profesjonalistą a dupkiem była dla Bogarta oczywista" - zbyt długi cytat? Ależ ja bym z chęcią pociągnął GO dalej. To nie przypadek, że sięgam po książkę Stefana Kanfera "Twardziel bez broni Humphrey Bogart" w tłumaczeniu Bożeny Markiewicz , którą Wydawnictwo Dolnośląskie udostępniło nam w rewelacyjnej serii biograficznej "Burzliwe życiorysy, niezwykłe historie". Stali Czytelnicy mego blogu i "Przeczytań..." wiedzą, że to kolejna pozycja tego cyklu. Zapewniam, że nie ostatnia.
Czego szukam w kolejnej biografii? Jak zwykle CZŁOWIEKA! Wprawdzie przychodziłem na świat, kiedy od dobrych sześciu lat Bogart już nie żył, ale był obecny w moim poznawaniu kina. Chyba nie przesolę pisząc, że był obecny od zawsze. Jakimś cudem dość rygorystyczny Ojciec pozwalał nam oglądać sobotnio-wieczorny cykl filmów z Humphreyem Bogartem? Delektowałem się"Sokołem maltańskim". Podziwiałem upadek moralny bohaterów "Skarb Sierra Madre". Przeżywałem los czołgistów z "Sahary". Był rewelacyjny, jako Philip Marlowe w "Wielkim śnie". Nie będę oryginalny, ale uwiódł mnie rolą w "Casablance". Ten ostatni film gości na moich lekcjach. Niestety w istotnym fragmencie. Chodzi o scenę, kiedy filmowy Victor Laszlo (w tej roli Paul Henreid) pragnąc zagłuszyć wrzaskliwe śpiewy Niemców każe orkiestrze grać "Marsyliankę". Chwyta za gardło... Wielu z nas (50+ i wcześniejsze roczniki) wystroje kin z tzw. naszych czasów. Ściany ozdabiały fotosy-portrety wielkich gwiazd kina. Kogo między innymi? Oczywiście Humphreya Bogarta. Znowu przydługie me gadulstwo? Dorwałem się do pisania, to sobie piszę. Po prostu chcę uświadomić, że to nie jest przypadek, że sięgnąłem po książkę S. Kanfera. W czym rzecz jasna dopomogło mi Wydawnictwo Dolnośląskie. Za co już TU dziękuję.
Szukam CZŁOWIEKA.  Łapię się, że chcąc oddać ducha w kolejnym "Przeczytaniu..." książki sam piszę biografię bohatera. Powinienem coś więcej o warsztacie twórczym? Stylu? Narracji? Mogę bez obaw podpisać się pod zdaniami Tomasza Raczka: pierwsze "Po lekturze tej biografii zrozumieją Państwo, co dzieje się w duszy sławnego aktora"; drugie i trzecie "Gdy doczytają Państwo do końca biografię Humphreya Bogarta, proszę zrobić sobie filiżankę dobrej kawy, włączyć kino domowe i obejrzeć któryś z wielkich filmów z Bogartem w roli głównej. Przekonają się Państwo, o ileż więcej zobaczą i zrozumieją".  W swoich zbiorach DVD mam ukochaną "Casablankę". I zaraz ją włączę 
Szukałem CZŁOWIEKA i stąd pozwolę sobie na spojrzenie na Bogarta oczyma tych, którzy mieli okazję znać Go. Niezwykłe jest to, co napisał Stefan Kanfer:"Nie ma go już z nami przeszło pięćdziesiąt lat, ale dla milionów pozostaje wyjątkowym i niestarzejącym się przedstawicielem dwóch miast". I wymienia: Nowy Jork i Hollywood. To jest fenomen Wielkiej Gwiazdy! 
  • "Humphrey jest dobrym chłopcem, bez złych nałogów, ale chwilowa stracił równowagę. [...] Im bardziej przykręci się śrubę mojemu synowi, tym lepiej dla niego" - Belmont DeForest Bogart, ojciec.
  • "Po pierwsze, jadł cebulę i  nie pisał poezji. O ile pamiętam, właściwie nie robił nic ciekawego"  - Lenore Strunsky Gershwin.
  • "Bogart jest przystojnym, dobrze wychowanym partnerem, który dodaje sztuce świeżości" - fragment recenzji z magazynu "World". 
  • "...nie chciał domu. Uważał swoją karierę za ważniejszą niż małżeństwo" - Helen Menken, pierwsza żona.
  • "Był dziwnie purytański z bardzo staroświeckimi zasadami. Miał zarówno klasę, jak i urok" - Mary Philips. 
  • Zawsze wiedziałem, że kiedyś będziesz wielkim aktorem" - Bill Brady.
  • "Należy bardzo wysoko oceniać Humphreya Bogarta, który może stać się psychopatycznym gangsterem w większym stopniu niż Dillinger, sam bandyta wyjęty spod prawa" - recenzja o "Skamieniałym lesie" zamieszczona w "Times".
  • "Po pewnym czasie człowiek przestaje oczekiwać, że Bogart świśnie batem. Akceptujemy go jako trenera. To właśnie jest gra aktorska" - recenzja o "Mrocznym zwycięstwie" zamieszczona w "New York Post".
  • "To najlepsza rola, jaką Bogart kiedykolwiek zagrał - bezwzględny, lecz sentymentalny, od początku filmu pokazuje wielki osobisty dramat" -  Graham Green o roli w Ślepym zaułku".
  • "Trzymał resztę aktorów w najwyższej gotowości, bo słucha, co mówią, przyglądał się, patrzył na nich. Nigdy nie traktował nikogo z góry, grając sam dla siebie. On tam był, z tobą" - Mary Astro.
  • "Bogart to był średniego wzrostu mężczyzna, nie robił szczególnego wrażenia poza ekranem" - John Huston.  
  • "Bogart jest w takim stanie, że moim zdaniem nie da się go doprowadzić do porządku w ciągu jednej nocy, ponieważ pił przez trzy tygodnie. Poza tym to nie tylko wpływ alkoholu, ale i jego stan psychiczny" - Eric Stacy. 
  • "Chcę dać mu bardzo dużo tego, czego nie miał całą miłość, którą zgromadziłam w sobie dla nieznanego przez tyle lat ojca, do mężczyzny" - Lauren Bacall. 
  • "To rzadki przypadek, by człowiek pamiętał o swoich zobowiązaniach i wypełnił je co do joty" - Harry S. Truman. 
Za równe trzy miesiące będziemy mogli dopisać: nie ma GO od sześćdziesięciu lat. I cały czas intryguje. O ile ktoś cierpi z powodu konfliktu pokoleń, niech spojrzy na swe problemy poprzez pryzmat doświadczenia Bogarta: "Był potomkiem purytańskich rodziców, których korzenie sięgały innych czasów. Ich zwyczaje i podejście mogły być przestarzałe, ale  te elementy mocno zakorzeniły się w synu bez względu na to, jak bardzo próbował od nich uciec". Można napisać, że relacje Humphreya z obojgiem rodziców były bardzo złożone. Tak opisał swe pożegnanie z ojcem: "Dopiero w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, jak bardzo go kochałem i potrzebowałem, a właściwie nigdy mu tego nie dałem odczuć. Tuż przed śmiercią powiedziałem mu: «Kocham cię, ojcze», słyszał to, bo popatrzył na mnie i się uśmiechnął. Potem umarł. Był prawdziwym dżentelmenem". A o matce:"...być może zabrzmi to okrutnie, lecz Maud nie była kobietą, którą człowiek kochał. Miała w sobie tyle energii, tak wytrwale dążyła do celu, że właściwie nikt z nas nie mógł do niej trafić". Odważne wspomnienia. Trudne, domowe dziedzictwo. A sam o sobie wspominał (nie zawsze będzie to laurka?):
  • Chyba nie powinienem był tego robić, ale - kopnąłem ją. Ona zaś dała mi w pysk i pobiegała płakać do swojej garderoby.
  • ...uważałem, że pies powinien jeść hamburgery i je lubić. Ona obstawała przy kawiorze.
  • Zanim skończyłem dwadzieścia siedem lat, miałem wystarczająco dużo kobiet, by wiedzieć, czego szukać w tej, z którą chciałbym się następnym razem ożenić. 
  • Jestem osobą barwną. A Sluggy [tj. Mayo Melhot, druga żona Bogarta - przyp. KN] szaleje za mną, bo wie, że jestem twardszy niż Edward G. Robinson.  
  • U mnie wszystko dobrze, Heddo [Hedda Hopper - dziennikarka, wcześniej aktorka - przyp. KN]. Biorę role, jak lecą. Wiesz, taką mam pracę.
  • Sprzedaliście mnie, kutasy.
Nie mogę sobie pozwolić na pochylenie nad każdym życiowym zakrętem życia H. B. Wiem, że często tak piszę, a później ulegam magii narracji i brnę w szczegółach, i opisach. Kariera wcale (tak, jak życie rodzinne) nie układała się łatwo, lekko i przyjemnie. Z perspektywy lat wiemy, jak się wszystko potoczyło, ale w latach 30-tych nic nie było oczywiste. Stąd taka ocena stanu ducha Aktora w relacji S. Kafnera: "W wieku trzydziestu siedmiu lat poczuł, że Skamieniały las to jego ostatnia szansa na karierę w kinie. Gdyby mu się nie udało albo gdyby film przepadł w dystrybucji, nie byłoby następnej. Jego nieogolona twarz przedstawiała mapę nieszczęścia i wyczerpania". A to właśnie rola Duke’a Mantee pchnęła Jego karierę w pożądanym kierunku. Kino bez "Bogie'go"? Brzmi, jak ponury żart. W każdym bądź dla mnie.
Czego my dziś możemy nauczyć się z dochodzenia do sławy Humphreya Bogarta? A choćby tego, jak oswajał się z bogactwem i sławą: "Widziałem zbyt wielu gości, którzy przyjeżdżali tutaj, zrobili jeden film i fundowali sobie cadillaki i wielkie domy". S. Kafner przypomina nam lub uświadamia, że Aktor chodził niechlujnie ubrany, jeździł jakimś zdezelowanym autem! Abnegacja na pokaz? Takiej tezy nie stawia. To pytanie ode mnie. "On gromadził wszystkie nadwyżki finansowe w funduszu inwestycyjnym".
Nie wiedziałem, że jeszcze w latach 30-tych, na wiele lat nim powstał termin "makkartyzm", zarzucono Bogartowi sympatyzowanie z... komunistami? Autor cytuje, jak sam napisał "krótkie i zadziorne oświadczenie", czytamy w nim m. in.:"Nigdy nie przekazywałem pieniędzy jakimkolwiek organizacjom politycznym. Dotyczy to zarówno republikanów, jak i demokratów, antynazistowskiej ligi w Hollywood czy partii komunistycznej. [...] Żądam, aby osoby, które prowadzą to dochodzenie, wezwały mnie w charakterze świadka". Jak potoczył się ciąg dalszy tej sprawy? Proszę zerknąć do biografii.
Niezwykłe są te kulisy dochodzenia do realizacji słynnych filmów. "Sokół maltański" bez Bogarta? wolne żarty! Ale tak miało być! "Na tyle, na ile się dało - czytamy u S. Kanfera - film był kręcony zgodnie z chronologią wydarzeń, dając aktorom możliwość utrzymania zwartości i napięcia". Produkcja pochłonęła 381 000 $, "...a późniejsze zyski - czytamy - liczono w milionach". Pisząc o atmosferze na planie, zostaje zacytowany sam J. Huston: "Wszyscy świetnie się bawiliśmy, tak dobrze, że co wieczór po pracy Bogie, Peter Lorre, Ward Bond, Mary Astor i ja szliśmy do Lakeside Club". Cenne jest spostrzeżenia Autora biografii, co do drogi wspinania się w Hollywood na szczyt: "...są tylko dwie drogi do najwyższego statusu: sukces zdobyty w ciągu jednej nocy lub długa i kręta droga praktykowania. [...] Przez lata nabierał wprawy w technice aktorskiej, czasem przypadkowo, najczęściej jednak z rozmysłem". To chyba należałoby zadać do utrwalenia młodym adeptom sztuki aktorskiej lub serialowej? I pozornie nieświadomie "Twardziel bez broni..." staje się przesłaniem, ba! manifestem rozumienia aktorstwa.
"Pocałowałam go, ale nigdy nie poznałam" - to wspomnienie cudownej Ingrid Bergman z planu "Casablanki". Film, któremu należałoby poświęcić samodzielny blog. A może taki istnieje? Cenne jest spostrzeżenie Autora książki: "Bez względu na ich siłę czy niedostatki Lorre, Bergman, Henreid, Rains, Greenstreet, Veidt, Kinskey, Dalio, Sakall i prawie cała reszta obsady mieli jedną cechę wspólną i to ona dała Casablance autentyczność i fakturę, której nie zapewniłby żaden scenarzysta. Mieli europejski lub angielski akcent. Znali uczucie, jakie może przepełnić uciekiniera. Oni byli tymi uciekinierami, tyle że spotkało ich szczęście - wylądowali w filmie". I wszystko na ten temat. Zbyt obszernie podchodzi S. Kanfer do tego niezwykłego filmu. A i ja będąc pod jego urokiem mógłbym zbyt popłynąć w szczegóły, jakie znaleźć można na kartach "Twardziela bez broni...". Tyle cytatów, rysów odtwarzanych bohaterów i to różnych planów.
"Nie mów mi, żebym się zamknęła, ty neutralna wojenna mendo!" - to krwiste zdanie padło z ust Mayo Methot, trzeciej pani Bogarta. A jakże pod adresem jej męża! "Na początku lat czterdziestych męskość utożsamiano z noszeniem munduru. O tych, którym nie udało się dostać najwyższej kategorii, mówiło się, że brak im męskości lub co gorsza - patriotyzmu" - czytam za Stefanem Kanferem. I wymienia tych, co poszli na front II wojny światowej, m. in.  C. Gable czy J. Stewarta. W domu zostali choćby Errol Flynn i właśnie Humphrey Bogart.  To w tym czasie, kiedy inni walczyli na realnych polach walki, nakręconą głośną "Saharę". Nie wiedziałem, że pierwowzór ma... sowieckie korzenie! Nie dość na tym: sceny kręcono na pustyni Mojave, gdzie w erze niemej powstawał legendarny "Szejk" z R. Valentino. A wracając do Mayo Methot - jej stan psychiczny rujnowała m. in. podstępna depresja! "Żona Bogarta - uświadamia nam ten stan S. Kanfer. - przeszła od alkoholizmu i neurozy do etapu całkowitej niestabilności psychicznej". Tu przypomina swe rodzinne doświadczenie (matka, siostra) i kończy dygresją:  "...nigdy nie otrzymała żadnej pomocy psychiatrycznej, która była konieczna w jej wypadku, i małżeństwo gwałtownie zmierzało ku końcowi, fatalnemu rozbiciu". Powinna nas poruszyć historia pewnej wizyty państwa Bogartów w jednym z wojskowych szpitali. To tam poznali młodego weterana, inwalidę, chłopaka, który stracił trzy kończyny i pisał list do swej dziewczyny... Wstrząsająca historia. Warta poznania.
"To był impuls - był trochę nieśmiały, więc nie rzucił się na mnie jak głodny wilk"- tak zaczynała się historia wielkiej miłości! ONA - to Lauren Bacall (Betty Joan Ann Perske). ON - to Humphrey Bogart. "W tamtych czasach romans młodej dziewczyny, która jeszcze była nastolatką, z mężczyzną trzykrotnie żonatym i powoli łysiejącym nie uchodził za aż tak niestosowny, jak mogłoby się wydawać kiedy indziej" - kolejna lekcja udzielona nam przez Stefana Kanfera. Nie zapominajmy ONA, to rocznik 1924, a ON, to rocznik 1899. Dziwić się, że ówczesna żona (Lauren nie przeszkadzało, że jej wybraniec jest w stałym związku!) Mayo zdobyła się na taką rozmowę telefoniczną z niewiernym mężem: "Cześć, kochasiu. Jak ci idzie z córeczką? Wiesz, że jest o połowę młodsza od ciebie". A jednak związek przetrwa do śmierci Bogarta, 14 stycznia 1957 r. Oglądając młodzieńcze zdjęcia aktorki trudno się dziwić fascynacji Bogarta... Nie, nie usprawiedliwiam. Oddaję tylko hołd urodzie młodej gwiazdy.
Życie Humphreya Bogarta, to bogactwo nastrojów, wzlotów, zachwiań, upadków, wznoszenia się. Tytuł książki nie do końca jest tworem Autora. "Bogart potrafi być twardzielem bez broni" - to dowód uznania dla jego kreacji Philipa Marlowe'a wyrażony przez samego Raymonda Chandlera! Doskonale tą opinię dopełnia Stefan Kanfer: "Tylko Humphrey dał Marlowe'owi ten istotny ton noir. Zdawało się, że po to się urodził, by grać tę rolę z twarzą tak poważną i kanciastą jak kinematografia". Tu się kończy mój filmowy Bogart? Kilka stron dalej znajdziemy jak doszło do powstania "Skarbu Sierra Madre".
Mój wizerunkowy Bogart zawsze pozostanie z papierosem w kąciku ust."Pod koniec jego życia [...] publiczność zauważyła, że patrzy na gwiazdę, która zabija się dymem. Jednak w latach trzydziestych i czterdziestych prawie każdy palił i papierośnice były nieustannie wypełniane papierosami, a popielniczki w nieskończoność opróżniane"- przypomina S. Kanfer. Chce się dodać: nie tylko wtedy. spróbujcie policzyć ile w jednym odcinku serialu o J-23 zostało zapalonych papierosów. Zgroza. Dalej czytamy na temat tego zgubnego nałogu m. in. to: "Bogart dzierżył chetserfielda (produkt, za którego reklamę mu płacono) tak, jak pojedynkujący się szermierz czy uzbrojony bandyta błyskał bronią". Pewnie niektórzy pamiętają akcję antynikotynową, w czasie której przerabiano zdjęcia H. B. i zamiast papierosa w jego ustach pojawiał się... lizak? Na pocieszenie (?) odnajdujemy w biografii i takie zdania:"Humphrey nie używał narkotyków. Nie wynikało to z żadnych moralnych powodów, po prostu wolał dobry klasyczny alkohol". Jak się dalej dowiadujemy:"...był sprytnym gościem i pijakiem nieustannie irytującym przełożonych. Krótko mówiąc - przypadek zatrzymanego rozwoju".
"Twardziel bez broni Humphrey Bogart", to bardzo mądra książka. "Twardziel bez broni Humphrey Bogart", to potrzebna książka. Dla mego pokolenia (50+) uzupełnia luki niewiedzy o genialnym Gwiazdorze kina. Dla młodszego pokolenia, to niezwykła historia Wielkiego Aktora. Ikony X Muzy! Chciałoby się wejść w życie innych wielkości tamtego okresu. Trudno mi powiedzieć, na ile Wydawnictwo Dolnośląskie przykłada się do pozyskania kolejnych tytułów. Że nie daję pełnego obrazu? To dlatego, by chcąc zaspokoić swoją ciekawość trzeba przeczytać książkę Stefana Kanfera. Zamykam to "Przeczytanie..." taką oceną drogi Humphreya Bogarta:

"GWIAZDORSTWO DAŁO MU PIENIĄDZE, POZYCJĘ, SŁAWĘ I MIŁOŚĆ. 
JEDNAK OBRABOWAŁO GO Z PRYWATNOŚCI I SZANSY  ZASTANOWIENIA SIĘ 
NAD TYM WSZYSTKIM".

Smakowanie Bydgoszczy... (46) nauczycielskie veto?

$
0
0
Czy cało-nauczycielskie?  N I E ! Co zrobiono z NAMI nauczycielami, że nie ma w szeregu WSZYSTKICH? Jest, jak w... 1968 i w... 1970? W jednym, kiedy szli studenci, to klasa robotnicza stała wiernie u tronu towarzysza Wiesława. W drugim, kiedy lud roboczy zacisnął pięść w kułak gniewu - bierni pozostali studenci. Trzeba było sierpnia '80, aby jak na rycinie Grottgera wszystkie stany poszły przeciw moskiewskiej gadzinie. Nowego 1863 r.? Oby nigdy. Nowego 1980 r.? Niewykluczone. Bo kiedy władza depcze prawa, lży Naród, to już jest despotyzm, dyktatura - gniew Ludu wznieca!

Robi się z mego pisania... manifest? Rodzi się w umyśle wizja, niczym w rewolucyjnej pieśni "na barykady ludu roboczy"? Jeszcze chwila, a nie tylko z lewackich piersi podniesie się pieśń bólu, krzyku, protestu, wali i zemsty: "Międzynarodówka". Nie myślałem, że kiedyś coś podobnego napiszę.

10 października 2016 r., to już czas przeszły dokonany. Nie będzie tablic pamiątkowych w tym miejscu. Życie idzie, wbrew logice, do przodu i jak walec zmiata wszystko i wszystkich. Wkrótce kilkanaście tysięcy, tych, którzy kiedyś byli solą tej ziemi. Z arytmetyką (czytaj: ekonomią)  jeszcze nikt nie wygrał. I przegrają z nią wszyscy. Nie wykluczone, że piszący te słowa równie. Nikt nie będzie zważał na lata pracy, dorobek, zasługi czy nawet medale.


Aha! i nie będzie żadnej likwidacji szkół. Będzie w y g a s z a n i e . Język polityków, to kuriozalne ugniatanie języka dla swych partykularnych celów. To jak za... komuny! Kiedy rządzili czerwoni i ktoś zza węgła strzelał, to był bandyta; ale kiedy to czerwoni strzelali za węgła do rządzących, to byli partyzanci. W jakiej kategorii mieszczą się ci, którzy 10 X wyrazili swoje "veto"? Pewnie warchołów, targowicy lub V kolumny. Jeszcze tego nie słyszymy? Bez obaw - usłyszymy. Jak w 1994 r.

Są tacy odważni, którzy o naszym środowisku piszą: tchórze. Tylko gdzie ONI byli, kiedy poniewierano nami w 1994 r.? Kto ujął się w obronie stanu nauczycielskiego? Nie palono opon, nie demolowano ulic! Upokorzono NAS w sposób przykładny. Kto TEN czas pamięta teraz trzy razy zastanowi się, kiedy sięgnie po broń ostateczną, jaką jest strajk.


Wkrótce babcia z dziadkiem będzie miał zapanować nad uczniowskim żywiołem?  Teraz, kiedy stan uczniowski cieszy się samymi przywilejami, a na każdy ruch belfra patrzy się okiem prokuratora, sędziego i egzekutora? Kiedyś usłyszałem, że... upokorzyłem ucznia, bo miał wskazać na mapie Hiszpanię. Żart? Chciałbym w to wierzyć.


Nie jestem i nigdy nie byłem członkiem  ż a d n e g o   związku zawodowego. Nie przeszkadzało to, abym w swoim miejscu pracy przed przeszło dwudziestu laty kierować strajkiem. Poszedłem pod gmach Urzędu Wojewódzkiego, tego samego, w którym 19 III 1981 r. ludowa milicja urządziła mordobicie działaczy NSZZ Solidarność. Tylko, że nie było  n i k o g o  z tego związku? I jeszcze jednego, ponoć bardzo wojennego i roszczeniowego? Pytanie wobec kogo? Gdzie jesteście SOLIDARNI  z Solidarności? Tyle znaczą gęby pełne frazesów i pomysłów na życie. Tylko, kiedy trzeba czynu, to WAS brak!... Wstyd. Przykre. Smutne.

Le Roi Est Une Femme... / Król jest kobietą... (2)

$
0
0
Violette przebudziła się.
Zerknęła na zegarek.
- O! cholera! Dopiero... dopiero druga?! Niemożliwe!
Szarpnęła kołdrą. Poczuła... opór? Ponowiła próbę. Opór nie ustępował. Nie dość na tym dołączył się jakiś pomruk, mlaśnięcie, burknięcie?
- Co jest?
Usiadła. Zerknęła w kierunku oporu i oniemiała. Obok leżała jakaś osoba. To znaczy... Konkretnie? Kobieta? Dziewczyna? Albo wyjątkowo drobnej konstrukcji jakiś on. Ale...
- Ej! - szarpnęła kołdrą. - Co tu robisz?!

Ale ten ktoś nawet nie odpowiedział. Uniósł tylko rękę. Violette wytrzeszczyła oczy. To na pewno była dłoń kobiety. Delikatna. Podłużna. Wzdłuż nadgarstka miała albo jakąś skórzaną bransoletkę, albo tatuaż. Aż podskoczyła. Poziom irytacji podniósł się niebezpiecznie.
- Co do cholery?! Kto ty jesteś? Co robisz w moim domu?! W moim łóżku! Ej! Obudź się!
- Czego? - padło z ledwo otwierających się ust. 
- Co robisz w moim łóżku?! Nie jestem...
- A ja... jestem... Baxter... - patrzyły na nią szare oczy z twarzy pokrytej jakimś dziwnym, czerwonym makijażem.
- Co? Baxter?! Do tego Angielka? Amerykanka? Indianka? Pocahontas?!
- Nie. Szwedka. A to? - wskazał na czerwień na swym obliczu. - Była impreza u Bedarda...
- Baxter? Szwedka?
- Pseudo... - i naciągnęła kołdrę na głowę, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na konwersację kilka minut po drugiej w nocy - Daj pospać. Która godzina, kobieto!...
- Ja zaraz oszaleję
Violette wyskoczyła z łóżka. Szarpnęła kołdrą. Zerwała ją z intruzki.
- Szwedka?!
- A to... stanowi... jakąś różnicę?... - przeciągnęła się i ziewnęła demonstracyjnie. Raptem wyciągnęła przed siebie dłoń: Britta Kerstin Svea. 
- Svea? Skąd ja to...
- Znasz? - ziewnęła po raz kolejny. I usiadła na skraju łóżka. - Pewnie czytałaś Astrid Lindgren. 
- A kto nie czytał? Mam nawet... - zerknęła na swą biblioteczkę. Wreszcie skojarzyła. Obruszyła się: Nie możesz nazywać się, jak koń pana Erikssona.
- A lepiej gdybym nazywała się, jak cielak Lotty czy jagnię Lisy?  
- Co to?! Klasówka z "Dzieci z Bullerbyn"? 
- Mów do mnie Baxter! To prostsze, niż Jönsson. To takie banalne...
- To jak ty się nazywasz? Jönsson, Baxter czy Svea? A może  Bernadotte?!
- Bernadotte?
- No... wasz... król... jak on ma... 
- Carl Gustaf Folke Hubertus?
Violette machnęła ręką.
- Skąd się tu... wzięłaś Baxter czy jak ci tam naprawdę? Nie jestem...
- Lesbijką?
- Też.
- Byliśmy na wieży...
- Eiffla? A, co ja tam robiłam? Dawno przestała mnie pasjonować ta plątanina stali.
- Piłaś z jakąś... Sarą?
- Sarą? - zdziwiła się.  Jedyną jaką znała była od lat mieszkała w Quebecu. Bo przecież nie mogło iść o małą Sarę Chatelier. Miała ledwo sześć lat. - Chyba z Larą.
- Czy to ma znaczenie? Masz fajki?
- Gdzieś tam...
Ale Baxter nie czekała. Otworzyła nocną szafkę. Pełno szpargałów. Zaczęła w nich przebierać.
- Nie grzeb mi!
Znalazła zapalniczkę. Obok walało się zdjęcie w rozbitej ramce. Wyjęła je.
- Kto to?
Violette aż poczerwieniała:
- Odłóż to!
- Były? - Baxter cmoknęła. Ale Violette nie miała ochoty na ocenianie, co też mogło to oznaczać. - Niezłe ciacho...
Violette już była przy niej. Baxter nie broniła się. Zaraz wyciągnęła podwiązkę.
- Zabawek nie masz?
- Nie! - warknęła nie na żarty.
- Jean?
- Czemu Jan?!
- Pierre?
- Axel.
- Axel? Ładnie.
Violette energicznie wrzuciła zdjęcie do szuflady i z trzaskiem ją zasunęła. Trudno powiedzieć, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa, gdyby nie błysk... W ogrodzie? Jakby latarka? Baxter stanęła za nią.
- Coś się stało?
Ale Violette nic nie odpowiedziała. Wybiegła z pokoju. Z szuflady w korytarzu wyciągnęła 357 Magnum! Fachowo ta broń się nazywa Desert Eagle! Odbezpieczyła ją.
- O! k... - usłyszała za sobą. Katem oka widziała Baxter. Dałaby przysiąc, że oczy zaiskrzyły się radośnie. A czerwony makijaż. w tej chwili naprawdę wyglądała jak dziewczyna Czarnych Stóp lub Apaczów, która szykuje się do skoku.
- Zostań tu.
- Nigdy w świecie!
- Wy w Szwecji nie podporządkowujecie się poleceniom?
- Wiesz ile jest we mnie Szwedki?
Violette nie miała ochoty na losowe trafianie, aby przekonać się o szwedzkości swej niespodziewanej znajomej.
- Ale armata! - Baxter niemal klasnęła dłońmi.
Na dworze było jeszcze ciemno. Violette ani myślała robić za niańkę tej... Zostawiła ją. Zaczęła biec. Dopadała do miejsca, z którego podnosił się niemrawy snop świata. Latarka? Violette zmrużyła oczy. Na kwietniku uwijała się jakaś postać. Najwyraźniej machała łopatą.
- Co jest do cholery?! - warknęła nie na żarty i  wycelowała lufę w ciemną sylwetkę. Ta zatrzymała się. Zesztywniała? - Ręce do góry! Bo... bo... ci ten łeb odstrzelę!
Łopata wypadła z rąk. Ręce uniosły się ku górze.
- No i teraz powoli odwracamy twarzyczkę... Tylko bez zbędnych ruchów. Bo jestem nerwowa...
- To ja! - odwrócona postać krzyknęła.
- Ja? - zdziwienie wypisało się na twarzy Violette. - Jaka znowu: ja?! Mam dość, jak na jeden poranek niespodzianek!
- Lara!
- Jaka Lara?
- No przecież nie Fabian! Ja! Lara Bouvien -  postać drgnęła.
- Ani się rusz. Odstrzelę ucho albo głowę - w piersi Violette wstąpił chyba duch  pradziadka znad Sommy. - Skoro jesteś Lara Bouvien, to jakim samochodem jeździsz?
- Co, to egzamin?! O trzeciej nad ranem?
- Nie, wykopki na moim kwietniku o trzeciej nad ranem! Mów, bo odstrzelę...
- Citroën 2CV - wypaliła tamta. - Żółty, czarne błotniki! Mogę opuścić ręce?
I powoli zaczęła się odwracać. Violette dalej mierzyła ze swej broni. Na muszce widziała dokładnie zarys głowy w ciemnej czapce z daszkiem. Osoba odwrócił się. To była kobieta. To była Lara. Lara Bouvien.
- Lara?!
- A, co ja ględzę od kilku minut?!
- A... a... Co ty robisz na moim kwietniku?! O trzeciej nad ranem?!
- Chciałam sprawdzić...
- Co sprawdzić?
- Czy no...
Violette podeszła do niej. Opuściła broń. Jej oczom ukazał się koszmarny widok. Myślałby kto, że stado dzików zryło jej trawnik i rabaty z kwiatami.
- Coś ty narobiła?! Po co ten dół?
- Mówiłaś, że...
- Co... co... coś wykopała?
- Buta.
- Buta?
- No buta.
- Czarny?
- Czarny!
- 46?
- Chryste panie, Viola... przerażasz mnie!...
- Lewy?
- Le... - Lara pochyliła się. Podniosła znalezisko. - Lewy. Matko Boska!...
Violetta chciała... Gdy nagle... Jakieś metaliczno-płócienne "plask!", "trzask!" i Lara runęła jej prosto pod nogi. W górę poszybował czarny męski, lewy but numer 46. A przed nią wyrosła Baxter. Czerwony makijaż na jej twarzy nabrał wyjątkowo bojowego wyrazu. Trzymała w ręku łopatę...
- A ty skąd się tu wzięłaś?! Coś ty narobiła?! - Violetta doskoczyła do niej.
- Dałam jej w łeb łopatą!
- To nie Szwecja! Czasy Wikingów dawno się skończyły!  
- To ja ci ratuję dupsko...
- Jakie ratujesz?! Jakie dupsko!- Violetta traciła w tej chwili resztki sympatii, jakie zaczęła żywić dla nowej znajomej. - Kretynko, to Lara! Lara!
- Fabian?
- Melomanka! Nie Bouvien! Moja przyjaciółka... Kretynko! Zabiłaś moją przyjaciółkę!... 

PS: Dziękuję pani Ewie Art za możliwość wykorzystania Jej pracy. Dla mnie to po prostu oczy... Baxter.

Przeczytania... (171) Piotr Zychowicz "Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie" (Dom Wydawniczy Rebis)

$
0
0
"To, co zobaczyliśmy, gdy odeszli partyzanci, przechodziło ludzkie pojęcie. Wypalone budynki. Stosy trupów. Rany postrzałowe, porozbijane głowy, wytrzeszczone w przerażeniu, martwe oczy. Wśród zabitych dojrzałem szkolnego kolegę..."- to fragment relacji świadka tego, z tego, co przeżyto w Nalibokach 8 maja 1943 r. z rąk sowiecko-żydowskich partyzantów.  Ten sam świadek podsumowywał: "To Żydzi, którzy przed wojną mieszkali wśród nas, brylowali wśród napastników. Doskonale wiedzieli, kto gdzie mieszka, kto jest kim". Nie ma przesady w podtytule książki Piotra Zychowicza:  "Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie". Dom Wydawniczy Rebis wykazał się jednak sporą dawką odwagi kontynuując współpracę z Autorem. Chyba żaden inny narodowościowy temat w granicach dawnej II Rzeczypospolitej nie wywołuj takich emocji, jak relacje polsko-żydowskie czy żydowsko-polskie. Sam łapię się na tym, że... uciekam od pewnych sformułowań, pewnych zagadnień, żeby broń Panie nie postawiono mnie pod pręgierzem miażdżącej krytyki, że formułując pewne wnioski nie naciskam na czyjś odcisk. Mam teraz sojusznika w postaci książki Piotra Zychowicza? Na pewno staje się łatwiej. Bo mam - tarczę. Oportunizm wychodzi ze mnie? 
Nie bez znaczenia jest dla mnie, że ten cytat zaczerpnąłem z rozdziału 6 "Bielski - bandzior, który stał się bohaterem"  części III zatytułowanej "Komuniści, syjoniści, kolaboranci". Nie jest dobrze, jeśli świat upaja się mitologizacją rodem z Hollywood i na podstawie filmu "Opór" z 2008 r. w reżyserii Edwarda Zwicka, z główną rolą Daniela Craiga - wyrabia sobie zdanie na temat faktów historycznych. Podejrzewam, że większość kinowych odbiorców nigdy nie sięgnie po literaturę faktu. Film załatwił wszystko! Pokazał, wyedukował, nauczył, utrwalił i spaczył fakty. Odpowiedzią powinien być polski film? Rządzący są zdania, że należy pchnąć popularyzację rodzimych dziejów poprzez wysokobudżetową produkcję. To niech wezmą się do zdzierania patyny chwały i zatrudnią Stevena Spielberga, żeby nakręcił "Opór przeciwko... «Oporowi»". Z chęcią bym to obejrzał.
Od razu chcę zastrzec: nie czytałem nic z tego, co pan Piotr Zychowicz napisał. Po prostu kierunek, którym podąża nie jest moim. Nigdy nie uprawiam gdybologii i nie daję się wciągnąć w jakieś spekulacje pseudonaukowe, które ktoś zmyślnie określił mianem "historii alternatywnej". Taka po prostu nie istnieje. "Pakt Ribbentrop-Beck. Czyli jak Polacy mogli u boku Trzeciej Rzeszy pokonać Związek Sowiecki",  Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2012 - jest tego jaskrawym przykładem. Konstrukcja tej książki jest inna. Z pięciu części, które składają się na monografię liczącą przeszło czterysta sześćdziesiąt stron, aż trzy, to wywiady. Nie jestem znawcą tematyki żydowskiej, jak mój przyjaciel Michał Wawrzyński, aby określić na ile to reprezentatywne głosy w dyskusji. By stworzyć pewien obraz całości wybrałem kilkanaście cytatów. Dają one pewne wyobrażenie o tematyce tej zajmującej książki. Na ile potwierdzają podtytuł? Zostawiam to tym, którzy zachęceni sięgną po dzieło Piotra Zychowicza.
  • Żydzi znaleźli się na całym świecie nie dzięki jakiejś mitycznej wędrówce ludów, tylko dzięki masowemu nawracaniu! Bycie Żydem w Europie czy Afryce nie miało nic wspólnego z narodowością. Żydami byli po prostu wyznawcy judaizmu - profesor Szlomo Sand, historyk z Tel Awiwu.  
  • Szymon Wiesenthal pisał, że był zszokowany, gdy już po wojnie przejrzał wydawane podczas niej w Palestynie żydowskie gazety. Holocaust nie był tematem z pierwszej strony. Nie był nawet tematem ze strony drugiej czy trzeciej. Był tematem ze strony ostatniej. I to na ogół opisywanym małym drukiem. [...] Mówiąc na marginesie, podobnie wyglądały gazety żydowskie wydawane podczas wojny w USA - Tom Segev, autor książki "Siódmy milion. Izrael - piętno zagłady".
  • Gdy młodzież przygotowuje się do tych wycieczek, zagadnienie polskiego antysemityzmu wysuwane jest na pierwszy plan. Po przylocie do Polski oczekuje więc ona, że antysemityzm będzie się objawiał na każdym kroku. A ponieważ tak bardzo go szuka, to go znajduje - profesor Mosze Zimmermann, były szef Instytutu Historii Niemiec na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie.  
  • ...gdy na mocy rozkazu Hitlera zabrano się do tropienia Żydów w wojsku, pojawił się pewien problem. Byli to żołnierze, którzy w kampanii polskiej i francuskiej zostali bohaterami. Dostali wysokie odznaczenia, zostali ciężko ranni, wykazali się męstwem w boju. Hitler uznał, że nie może ich wyrzucić z wojska, że to byłaby... niewdzięczność - Bryan M. Rigg, historyk amerykański, autor książki "Żydowscy żołnierze Hitlera". 
  • Prawdziwy holocaust to tragiczne wydarzenie historyczne - wymordowanie europejskich Żydów  przez Niemców. A Holocaust przez duże «H» to lukratywny biznes. Kura znosząca złote jajka i ideologiczna broń masowego rażenia. A raczej masowego zastraszenia. Holocaust służy do zwalczania i dyskredytowania niewygodnych ludzi. [...] Holocaust można nawet użyć do wywoływania wojen - profesor Norman Finkelstein, autor książki "Przedsiębiorstwo Holocaust".
  • Tu nie chodzi tylko o niego [tj. marszałka J. Piłsudskiego - przyp. KN], lecz o całą historię polskiego ruchu narodowowyzwoleńczego. Historię garstki ludzi, którzy rzucili wyzwanie potężnemu imperium carów, co wydawało się szaleństwem. I ku zaskoczeniu świata ta polska walka z rosyjskim kolosem zakończyła się sukcesem. Na to samo liczyli syjoniści. Uważali, że jeżeli będą tak zdeterminowani i dzielni jak Polacy, to także wywalczą sobie państwo -  profesor Colin Shindler z University of London.
  • Relacje pomiędzy Izraelczykami a Niemcami bardzo mnie śmieszą. Oni nigdy nie odważyliby się rzucić wyzwania niemieckiemu poczuciu odpowiedzialności. Dlaczego nie posyłają młodych Izraelczyków na te wszystkie marsze do Buchenwaldu czy Dachau? [...] Polskę i Polaków łatwiej jest atakować. [...] Gdy jednak Polska stanie się potężniejsza i bardziej wpływowa, to - gwarantuję panu - sytuacja się zmieni. Polska po prostu sobie na to nie pozwoli - Icchak Laor, izraelski powieściopisarz, poeta i dziennikarz.
  • Z góry wiedzieliśmy, że to [tj. powstanie warszawskie - przyp. KN] nie ma sensu. Mówił tak choćby mój dowódca z oddziału «Stasinek» Sosabowski, syn generała Stanisława Sosabowskiego. To przecież było wariactwo. Już wtedy wiedzieliśmy, że na ziemiach wschodnich  Sowieci aresztują i mordują żołnierzy AK biorących udział w akcji «Burza». Uważaliśmy więc, że nawet jeśli powstanie się uda, to wszystkich nas zamkną i wywiozą do łagrów - Stanisław Aronson, były żołnierz Kedywu, uczestnik powstania warszawskiego.
  • Za wzór stawiali sobie [tj. syjoniści rewizjoniści - przyp. KN] szczególnie Józefa Piłsudskiego, jego podziemną POW i Legiony, które starały się zbudować państwo poprzez czyn zbrojny, a później stały się zaczątkiem polskiej armii. Rzeczpospolita przez ponad 120 lat nie istniała na mapie, ale dzięki determinacji i wierze w zwycięstwo Polaków udało się ją w końcu zbudować. Żydowscy prawicowcy uważali, że skoro udało się Polakom, oni mogą zrobić to samo na Bliskim Wschodzie - Mosze Arens, były minister spraw zagranicznych Izraela.
Mieszam w głowach niezdecydowanych? Szczególnie tych, dla których tematyka żydowska jest jednoznacznie... negatywna? Na swój sposób jesteśmy upośledzeni myśleniem i rozumienie tego świata, którego już nie ma. To patologiczne węszenie dokoła nas ile w kimś jest z Żyda ma się cały czas dobrze. I tu trzeba to oddać, książka Piotra Zychowicza, powinna nam ułatwiać to zadanie? Jestem zdania, że TAK. Szczególnie wywiady, jakie przeprowadzał ze swymi bohaterami (gośćmi?). To prawdziwa wartość dodana. Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że nie ma prawd oczywistych, a pewne wyobrażenia opierają się na jakichś demonicznych strachach. Kiedy słyszę deklarację od inteligentnej, wykształconej osoby stwierdzenie "jestem antysemitą", to podobna deklaracja przeraża mnie... Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że nie ma historii tylko białych i tylko czarnych! Prostowaniu naszych fałszem doszytych wyobrażeń służy m. in. książka  "Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie", Domu Wydawniczego Rebis. Patrz choćby, jak papieża Piusa XII ocenia historiografia izraelska. Będzie szok? Zapewne! Mamy też okazję usłyszeć głosy współczesnego Izraela z pozycji np. intelektualisty, ale i żołnierza? Skóra cierpnie, kiedy w jednym z wywiadów usłyszymy: "Wierzę w broń atomową i jej siłę odstraszania".
  • Większość Żydów nie była rewolucjonistami, a większość rewolucjonistów nie była Żydami. Jeden z dziadków Lenina był żydowskiego pochodzenia, ale oznacza to, że pozostała trójka Żydami nie była. Wśród jego przodków był i Kałmuk, ale nikt jakoś nie mówi, że to Kałmucy zrobili rewolucję. [...] Często akcentuje się rolę Żydów w tamtych wydarzeniach [tj. rewolucji bolszewickiej - przyp. KN]. To prawda, wielu z nich poparło rewolucję, ale na pewno nie byli czynnikiem decydującym - profesor Antony Polonsky, historyk z Bradeis University. 
  • ...Piusa XII pod niebiosa wynosiła nie tylko Meir, ale i setki innych żydowskich przywódców religijnych i politycznych. Izraelscy pisarze, dyplomaci, duchowni. Wszyscy dziękowali papieżowi, uważali go za dobroczyńcę swojego narodu. Wiem, że to, co mówię, rzeczywiści brzmi dziś jak herezja, ale Pius XII był ulubionym papieżem Żydów. [...] Ja uważam go za największego spośród Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Papież uratował więcej Żydów niż wszyscy inni polityczni i religijni przywódcy świata razem wzięci. Izraelski historyk i dyplomata Pinchas Lapide szacował, że Pius XII ocalił blisko 900 tysięcy ludzi! - Gary Krupp, żydowski filantrop z USA.
  • Europa nie będzie broniła Izraela. Ameryka być może. Ale na Europejczyków nie można liczyć. Po pierwsze, Europa nie jest obecnie żadną siłą polityczną. Po drugie, musi się coraz bardziej liczyć ze swoją ludnością wyznania muzułmańskiego. [...] Dla większości europejskich muzułmanów, których są już przecież miliony, Izrael jest zaś głównym wrogiem - Alain Finkielkraut, francusko-żydowski intelektualista.
  • Do dziś tak naprawdę nie wiemy, ilu Polaków pomagało Żydom. Było wiele wypadków, że ratujący ginęli razem z ratowanymi. Wiele osób nigdy się do nas nie zgłosiło. Ci, których uhonorowaliśmy, to tylko drobny odsetek ratujących. W Polsce robiło to znacznie więcej osób - Miriam Akavi, pisarka związana z instytutem Yad Vashem, honorowa przewodnicząca Towarzystwa Izrael-Polska . 
  • Książka Sąsiedzi to coś niebywałego. Gdy ją przeczytałem, byłem zdumiony. Gdybym ja napisał coś takiego, książkę opartą na tak nieprawdopodobnie słabej bazie źródłowej, książkę nie podpartą żadną kwerendą i opartą głównie na spekulacjach, zostałbym natychmiast wyrzucony z cechu historyków. [...] Pisać coś takiego bez przeprowadzenia badań w niemieckich archiwach - to niebywałe! Gross nie tylko zaś wydał taką książkę, nie tylko udało mu się uniknąć odpowiedzialności za fatalne błędy zawodowe, ale jeszcze jest za tę książkę hołubiony - profesor Richard Lukas, autor książki "Zapomniany Holocaust". 
  • Obawiam się, że muszę się z Grossem zgodzić. Społeczeństwo polskie rzeczywiście jest bowiem w pewien sposób współodpowiedzialne za to, co się na tej ziemi stało. Oczywiście nie za fazę decyzyjną. Bez Niemców i ich planów, bez okupacji i wprowadzonych przez nich praw tego całego koszmaru by nie było. To nie my zdecydowaliśmy o tym, żeby wymordować Żydów, ale niestety do wielu mordów się przyczyniliśmy - Alina Skibińska, historyk Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i socjologii PAN.
Pewnie, że boli, kiedy czyta się o szmalcownikach lub zbrodniach dokonywanych na Żydach w czasie ostatniej wojny, np. w lesie siekierzyńskim dokonanego przez żołnierzy oddziału "Barwy Białe" z 2. Pułku Piechoty Legionowej Armii Krajowe. Sprawa braci Siudaków jest tu znamiennym przykładem. Nie wolno nam o tym zapominać. "Szmalcownicy byli wszędzie. Także we Francji, Holandii. W każdym narodzie znajdą się szumowiny i szuje"- czytamy w jednym z wywiadów. To żadne pocieszenie i nie załatwia wielu spraw, ale też nie stawia całego Narodu pod ścianą za bydlactwo jednostek. Smutne, kiedy dowiadujemy się, jak zniekształconą, a przez to krzywdząco-niesprawiedliwą historię przekazuje się Amerykanom! Gdzie publicznie nic nie mówi się o heroizmie Polaków i ich ofiarach. Wręcz czytamy, że podobne wypowiedzi są takie "...przeżycia są niepoprawne politycznie"? Ciekawią kontrowersje wokół osoby i pracy Jana Tomasza Grossa.
Nie jestem w żadnym zakresie ekspertem w tematyce, którą porusza książka Piotra Zychowicza. Moje zainteresowanie choćby tematyką Holocaustu, ba! to, że w moim księgozbiorze pojawiły się pewne źródłowe opracowania, to zasługa Michała. Warto ze "Wstępu" przytoczyć na koniec kilka znaczących fragmentów:"Polacy mają niezdrowy stosunek do Żydów. Dzielą się na dwie grupy: filosemitów i antysemitów. Grupy te zaciekle się zwalczają, nie dostrzegając, że ich postawy są dwiema stronami tego samego medalu. Obie opierają się bowiem na kryterium etnicznym. [...] Antysemici są przekonani, że każdy kto pochwali Żyda, jest zdrajcą, który siedzi w kieszeni «międzynarodowego żydostwa». A filosemici na opak - że każdy, kto ośmiela się skrytykować Żyda, jest żydożercą. I tak w kółko".  I to na tyle. To powinno nas trochę zmusić do myślenia. Bo taka jest idea tej ważnej książki. Wpisuje się w ogólnonarodową dyskusję wobec spraw w niej poruszanych. Chciałbym w swej naiwności wierzyć, że ta książki zmusi wielu z nas do przewartościowania swoich poglądów. Jeśli dzięki niej choć tylko jeden z bojowników narodowej sprawy zawaha się z wypisywaniem na ścianach haseł typu"Żydzi raus!", to już będzie sukces. Bo to będzie oznaczało, że pod skorupą nienawistnego antysemity kołacze się sumienie porządnego człowieka... I z tą nadzieją odkładam książkę Piotra Zychowicza. Dlatego też zamykam to "Przeczytanie..." słowami Autora książki:

"NIE DŁUBAŁBYM KOMUNISTOM W METRYKACH. 
TAK JAK ZBRODNIE STALINA NIE BYŁY «ZBRODNIAMI GRUZIŃSKIMI», 
ZBRODNIE DZIERŻYŃSKIEGO - «POLSKIMI», A LENINA - «ROSYJSKIMI», 
TAK TEŻ ZBRODNIE BERMANA NIE BYŁY «ZBRODNIAMI ŻYDOWSKIMI». WYZNAWCY KOMUNIZMU - TOTALITARNEJ IDEOLOGII INTERNACJONALISTYCZNEJ - NIE MIELI NARODOWOŚCI".

Ignacy Daszyński - na 150 rocznicę urodzin... - 26 X 1866 r.

$
0
0
Dziś przypada 150 rocznica urodzin jednego z Ojców Niepodległości. Jakoś z rzadka Jego wizerunek gości na szkolnych gazetkach. Kto dziś pamięta tą siwą głowę, ogień w oczach? Pozostaje nam powtarzać za relacjami świadków, że był ognistym mówcą, że porywał swymi oracjami tłumy. Nie wiem czy zachowało się jakieś archiwalne nagranie Jego mów. A przecież to on w listopadzie 1918 r. stanął w Lublinie na czele Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej. To o nim sowietyści powtarzali, że był... zdrajcą ideologi socjalistycznej! Gdyby nie Jego postawa kto wie, jak na lewo skręciłaby polska lewica. Czy mielibyśmy powtórkę z piekła, jakie ogarnęło Rosję od 25 X/7 XI 1917 r.? Ignacy Daszyński, bo ON ci tu jest wspominany urodził się26 października 1866 r. w sławetnym Zbarażu, z ojca Ferdynanda (1816–1875)  i matki Kamili z Mierzeńskich (1834–1895) małżonków Daszyńskich. Był poddanym cesarza Franciszka Józefa I. Właśnie ów, kilka miesięcy wcześniej, dostał baty w bitwie pod Sadową... Wkrótce państwo, w który wzrastał miało przekształcić się w monarchię dualistyczną: Austro-Węgry/Österreich-Ungarn/ Osztrák-Magyar. 

Ignacy Daszyński (1866-1936)
I wstyd mi - po raz kolejny. 150 rocznica urodzin TAKIEGO Polaka mija bez echa! Wyparty ze świadomości ogółu nie ma szans konkurować z marszałkiem Józefem Piłsudskim, Romanem Dmowskim czy Ignacym Janem Paderewskim. A przecież to ON potrafił stanowczo i zdecydowanie postawić się temu pierwszemu. Pamiętnego 31 października 1929 r. doszło w gmachu Sejmu do spięcia, które raz na zawsze doprowadziło do rozejścia się dróg tych dwóch Wybitnych Polaków! Smutne. Tragiczne. Tym bardziej, że to Daszyński był autorem opublikowanej w 1935 r książki pt. "Wielki człowiek w Polsce. Szkic polityczno-psychologiczny". O kim? Rzecz jasna o Marszałku.
Mam przed sobą tom IX "Pism zbiorowych. Wydanie prac dotychczas drukiem ogłoszonych" Józefa Piłsudskiego", Warszawa 1937 i cytuję z nich ze stron 193-194:

"Pan marszałek Daszyński, wskazując na gen. Składkowskiego i podpłk. Becka:
- Może pan generał i pułkownik zostaną (wskazuje na salonik).
Pan Marszałek Piłsudski: Nie. Pan przekręca wszystko, dlatego wziąłem dwóch świadków (krótki uścisk rąk, siadają). 
Pan Marszałek Piłsudski: Słyszałem, że miał pan jechać do pana Prezydenta, więc nie przychodziłem do pana, teraz widzę, że pan jest tu, więc przychodzę i chcę pana spytać, po co robi pan te hece. Czy ja mam długo czekać na otwarcie sejmu? Czemu pani nie otwiera sejmu? Co znaczą te hece?
Pan marszałek Daszyński: Czy to, że tu są panowie oficerowie w sejmie?
Pan Marszałek Piłsudski: Nie, nie to, ale to, że pan nie otwiera posiedzenia sejmu. Czegóż pan go nie otwiera?
Pan marszałek Daszyński: Pod bagnetami, karabinami i szablami izby ustawodawczej nie otworzę. W hallu są uzbrojeni oficerowie. 
Pan Marszałek Piłsudski: A jak to pan dowiedzie?
Pan marszałek Daszyński: Mówili mi to moi urzędnicy.
Pan Marszałek Piłsudski: Oh, pańscy urzędnicy! Jeżeli pan tego nie chce, to trzeba było ogłosić zawczasu. Nikt tak nie robi, a przed wąskim wejściem, gdzie ogłoszenia nie ma, zawsze tłum zebrać się musi. A później jacyś fagasi, albo któryś z posłów każą oficerom wychodzić. Po co te głupstwa?
Pan marszałek Daszyński: Jest pan moim gościem, więc nie chcę z tego, co pan mówi, robić użytku.
Pan Marszałek Piłsudski: Z czego?
Pan marszałek Daszyński: Pan mówi, że robię głupstwa.
Pan Marszałek Piłsudski:Ja  nie jestem gościem, jestem tu oficjalnie.
Pan marszałek Daszyński: Ja też oficjalnie!
Pan Marszałek Piłsudski: Więc proszę pana o trzymanie języka (uderzenie w stół ręką) i pytam pana, czy zamierza pan otworzyć sesję? 
Pan marszałek Daszyński: Pod bagnetami, rewolwerami i szablami nie otworzę.
Pan Marszałek Piłsudski: To pańskie ostatnie słowa?
Pan marszałek Daszyński: Tak jest.
Pan Marszałek Piłsudski: To pańskie ostatnie słowa?
Pan marszałek Daszyński: Tak jest.
Pan Marszałek Piłsudski kłania się lekko i, nie podając ręki, opuszcza gabinet pana marszałka Daszyńskiego. Przechodząc przez salonik pana marszałka sejmu, mówi głośno: To dureń".

Marszałek Józef Piłsudski  (1867-1935)
Pan marszałek Ignacy Daszyński wykazał się  niezwykłym wprost hartem ducha. Zderzenie tych dwóch wybitnych osobowości, to naprawdę tragiczne rozstanie. Przypomniałem ten dialog, bo wart jest tego. Po raz pierwszy poznałem go, kiedy oglądałem w bydgoskim kinie "Pomorzanin" (wiosną 1981 r.) kontrowersyjny film Ryszarda Filipskiego (z nim w roli Marszałka) pt. "Zamach stanu". Często wracał na moich lekcjach, kiedy omawiałem konflikty Marszałka z Sejmem. To chyba najbardziej zdecydowany odpór, jaki polityk (w tym wypadku I. Daszyński) dał Piłsudskiemu. W przyszłym roku przypadnie 150 rocznica urodzin Marszałka. Już wiadomo, że 2017 r. będzie poświęcony Jemu. Daszyński widać  n i k o g o  już nie interesuje. A może po prostu obecni marszałkowie Sejmu nie wiedzą jakiego zacnego mieli poprzednika.

Przeczytania... (172) Witold Szabłowski "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować" (Wydawnictwo Znak)

$
0
0
Bardzo trudno zacząć...
Właściwie stoję bezbronny wobec tego, co czytałem. Wybór padł na ten cytat:"Wieczorem posłaniec wrócił ze zmianą czystej bielizny i z wiadomością. Sąsiad rodziców Ukrainiec Filip Worobij miał syna w UPA. Ten obiecał, że jeśli coś będzie im groziło, da znać. Wtedy Worobij sam zawiezie ich do Włodzimierza. Byłem przerażony. Bezpieczeństwo moich najbliższych zależało od członka UPA.Od kogoś, kto osobiście pali polskie wioski. O kogoś, kto był naszym największym wrogiem, z  kim na co dzień walczyłem". Po takich wspomnieniach musimy sami dojść do wniosków, które nas zaskoczą a może i przerażą? Po raz kolejny dostajemy lekcję pokory! Tak, pokory. Wobec faktów. Nie ma, powtarzam się, historii tylko czarnej i tylko białej. Tak, jak wbijano nam przez lata, że słowo "Niemiec", to: wróg! łapanki! egzekucje! rampa w Brzezince/Birkenau! Nikt nie twierdzi, że tego nie było. Bo było. Wojna zostawiła w nas, nawet pokoleniach które jej przecież znać nie mogło, poczucie, że  w s z y s c y  byli zgrają morderców, ludobójców, bandytów. I stajemy wobec kolejnego, historycznego otrzeźwienia: nie! nie prawda!

Książka Witolda Szabłowskiego "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować" (Wydawnictwa Znak) prowadzi nas do faktów, których wagi nie pojmujemy. Oto Sprawiedliwi Zdrajcy - Ukraińcy, którzy potrafili wznieść się ponad podziały, ponad okrucieństwa, ponad swoją... rasę?!
UPA od dawna tkwi w mej świadomości. Nie mam żadnych koneksji kresowych z tej rubieży. Choć bliska mi Ciocia pochodzi z samego Jazłowca, ba! ojciec był rządcą (?) klasztoru w Czortkowie, gdzie edukacje pobierała pani Irena Rowecka, tak córka przyszłego generała "Grota". Ale to nie moja krew. Ciocia jest żoną jedynego mego Wuja, emerytowanego profesora Uniwersytetu Wrocławskiego. I nie chodzi też o film "Wilcze echa". Ale o pewną książkę z lat 60-tych, której nam nie wolno było nawet oglądać. To była jakaś monografia na XX-lecie MO? A tam opisy walk i okrucieństwa UPA. A tam zdjęcia ofiar! To jest we mnie. Proszę wybaczyć mi szczerość, ale nie inaczej utrwalało tamto doświadczenie termin UPA. Na myśl o tryzubie (a jakże pamiętało się "Ogniomistrza Kalenia" z poruszającą kreację Wiesława Gołasa)  i UPA pisało się: bandy UPA. Teraz poprawność polityczna nakazuje pisać i mówić: "oddziały UPA"?
"Bulbowcy Polaków zaczepiali, a oni się mścili na nas, bezbronnych. Nie było się gdzie podziać, musieliby iść mieszkać daleko, aż do wsi Czetwertyń, gdzie Polacy się bali chodzić [...]. Sąsiadowi, który miał dom też obok naszego, też spalili" - nikt nie twierdzi, że Polacy byli bez winy. Że nie byli sprawcami ukraińskich nieszczęść. To zaszłości, to historia brała odwet? Straszne słowo "zemsta!". Nie pojmiemy okrucieństwa nie cofając się głęboko... hen! aż na Dzikie Pola... czasy Nalewajki, Chmielnickiego, Krzywonosa!...  
"Na wasze Przebraże mówili «Warszawa», bo tam przecież sami Polacy byli [...]. Napadali stamtąd na Ukraińców, a Ukraińcy napadali na nich, nie powiem, równo się wtedy siekli. A my, z moimi rodzicami, uciekliśmy do lasu, bo kto nie uciekł, to zabijali i palili chaty". Ktoś powie "to ten sam świadek". A czemu to przeszkadza. Witold Szabłowski nie ucieka od prawdy. Pokazuje tą polską i tą ukraińską. Śmierć przychodzi z rąk pobratymców. Sąsiadów. To w różnej skali przeżywano w każdym zakątku okupowanej i rozebranej Rzeczypospolitej. To, co stało się na Wołyniu ludzki rozum nie ogarnia. Ludobójstwo po prostu nie da się zrozumieć. Tym bardziej trzeba krzyczeć, że pośród zaprzańców, zdrajców, morderców, gwałcicieli, bandytów były  A N I O Ł Y  życia!
"Część ludzi mówiła: «Oni tylko kogoś szukają, otwórzcie im, to nic nam nie zrobią» - opowiada ocalała z maskary w Kisielinie Aniela Dębska. - Ale ja nie miałam wątpliwości, że przyszli nas zabić. Podobnie mój przyszły mąż, który zarządził, że uciekamy na plebanię i spróbujemy się bronić. Okazało się, że miał rację. Wszyscy, którzy nie poszli z nami, zostali rozstrzelani" - to wspomnienie mamy kompozytora Krzesimira Dębskiego. Gdyby nie pomoc Ukraińców rodziny Dębskich by dziś nie było. To samo dotyczy i rodziny Hermaszewskich. Tak, chodzi o Mirosława Hermaszewskiego. Wiele lat temu czytałem w bydgoskiej "Gazecie Pomorskiej" opowieść o nim, jego bracie Władysławie i heroicznej mamie. Jest okazja poszerzyć swoją wiedzę na temat losów i tej familii.
"Ale kiedy jedni sąsiedzi zabijają, drudzy rzucają się, by ratować. Bywa, że Ukraińcy ostrzegają swoich sąsiadów Polaków - a samo to jest bohaterstwem. Za zdradzenie planów UPA partyzanci karzą śmiercią. W czasie rzezi wołyńskiej zdarza się, że Ukraińcy przechowują Polaków w swoich domach, schronach, chlewach, stodołach, lasach, skrytkach, obórkach, pomieszczeniach gospodarczych zwanych kluniami i innych zakamarkach" - do jakiego wniosku dochodzimy czytając takie słowa? Zbrodnia nie wynikała z prostego faktu, że ktoś był Ukraińcem, ba! czy nawet w UPA!
Pewnie, że książka W. Szabłowskiego nie jest wolna od takich opisów: "Kołodyńscy giną chwilę później od ciosów siekierami. Z wieloosobowej rodziny przeżyje tylko 12-letni Witold i jego 9-letnia siostra Lila. Oboje są ciężko ranni, ale ciosy, które otrzymali nie były śmiertelne". Nie da się zacytować każdego obrazu zbrodni. Długo jeszcze po odłożeniu tej książki wracać mogą okrzyki, z jakimi rezuny szły wyrzynać polskie sioła i wioski:"Wpered na Lachiw!", "Smert!", "Rezat!". "Na wioskę ruszają uzbrojeni w karabiny i granaty banderowcy, a za nimi - z kosami i widłami w rękach - mieszkańcy okolicznych wiosek - Białki, Mokwina, Jabłonnego, Kamionki i Wielkiego Pola. [...] Jednak banderowcy otoczyli wioskę z każdej strony. Wszystkie drogi są zablokowane. Kto się zbliży, ginie. Od kuli albo od wideł". Zgroza bije z wielu stron tej książki. może w nas zrodzić się zwątpienie o kim de facto jest to opowieść: o mordercach z UPA czy szlachetnych Ukraińcach, którzy zasłużyli u nas Polaków na pełen podziwu szacunek, a u swoich na śmierć?
"W tym czasie Petro Parfeniuk jeździł po sąsiednich wioskach i ostrzegał Polaków, że UPA może zaatakować również ich. Pomagał mu brat Pawko. Jak szaleni jeździli po wioskach i ostrzegali Polaków, że mają czym prędzej uciekać. Że banderowcy nie poprzestaną na ataku na Kisielin. Że każdy z nich jest w niebezpieczeństwie" -  Witold Szabłowski wraca do miejsc, które stały się widownią bezprzykładnej rzezi! Szuka odpowiedzi na pytanie: "Dlaczego braci Parfeniukowie tak się zaangażowali w pomoc?".  Ktoś do UPA doniósł o "zdradzie" Petra i Pawki! Proszę sprawdzić jaki los spotkał obu braci, ich bliskich, rodziców... Nie wiem czy poprawności politycznej starczy, aby po lekturze nie unieść się gniewem?  Z każdym poznawanym losem ludzi Wołynia ubywa cząstka nas.
"Moja ciotka Szaflarska przyjeżdżała raz niedaleko jego domu. Podszedł do niej [tj. czeladnik Iwan, brak nazwiska - przyp. KN] i w tajemnicy powiedział, że trzeba uciekać. Że będą bić Polaków. On ryzykował życiem, bo jakby się banderowcy dowiedzieli, że zdradził Polakom ich plany, to by zastrzelili. Ale mój ojciec w ogóle nie chciał tego słuchać. A że ludzie go szanowali, to mu uwierzyli. I też nie uciekli" - wspomina pani Stanisława Szewlakow. Ta wiara i ufność w kowala Mieczysława Piskorskiego okrutnie zemściła się. 30 VIII 1943 r. miejscowość Gaj otoczyła sotnia Wowki:"Strzelili mu w głowę pod kuźnią. Macocha z małą córeczką na ręku zaczęła uciekać, ale strzelili jej w plecy".
"Franciszka Popek z drzewa wiśni schodzi dopiero wieczorem. Biegnie w stronę wsi Arsenowicze, gdzie ma zaprzyjaźnionego Ukraińca Iwana Potockiego. Potocki wie, że ryzykuje życiem. Mimo to chowa ją w swoim domu na strychu. Tak ratuje jej życie po raz pierwszy"- męża Franciszki Ukrainiec Stepan morduje widłami, zamordowano cztery jej córki: Kazimierę, Marię, Zofię i Helenę z małym synkiem. Ocaleli synowie"... Mieczysław i Stanisław -  obaj bardzo szybko biegają". Syna Mieczysława, Leona Popka, możemy oglądać na zdjęciu. To jaki koszmar. Stoi nad stosem kości: "... na tle szczątków mieszkańców Woli Ostrowieckiej i Ostrówek Wołyński". Już to samo zdjęcie budzi grozę.
Jeden ze świadków wydarzeń wspominał:"Uratowało się czworo dzieci. Po wyjściu z ukrycia dotarły do domu Ukraińca Oksenczuka, członka sekty sztundystow głoszącej pacyfizm i duchową niezależność od władz. Nakarmił je i przechował przez noc, po czym troje pierwszych przekazał w ręce Polaków (Chabrównę przygarnęła starsza Ukrainka zwana Kaśką, jednak rzecz się wydała i wkrótce dziewczynkę zabito)".
"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować", to nie jest lektura do poduszki. Nawet, jeśli zakładamy "poznamy innych Ukraińców", ale przecież dookoła będą się działy dantejskie sceny! Nie da się od nich uwolnić. Nie da się ich oddzielić! Bo, żeby mógł wykrystalizować się heroizm jednych, to najpierw musiała... przyjść śmierć. Ale nie taka zwykła (można tak w ogóle pisać?), wojenna - lecz  r z e ź   od ręki uzbrojonej w siekierą, widły, kosy, młoty, noże!
Książka Witolda Szabłowskiego jest potrzebna. Dobrze, że powstała, a Wydawnictwo Znak sprawiło, że możemy ją czytać. Tu są jakby dwa równoległe światy? Ten z przeszłości, ociekający nienawiścią i krwią. I ten współczesny, kiedy Autor odwiedza miejsca zbrodni, szuka ludzi, którzy w tym morzu nienawiści pozostali ludźmi uczuć, empatii, pomocy i braterstwa. Nikt nie powiedział, że to łatwa książka. Na tle wielu, jakie przywracają pamięć o rzezi wołyńskiej, naprawdę ważna i wyjątkowa. Po tak przytłaczającej swym okrucieństwie lekturze następuje w nas... pustka. A ja chcę ją odłożyć mając w pamięci następujące przesłanie, które zostawia nam jeden z bohaterów:

"...NIE MORDUJE NACJA ANI RELIGIA. MORDOWAĆ MOŻE CZŁOWIEK, 
I TO CZŁOWIEKA NALEŻY WINIĆ. GDY JEDNI UKRAIŃCY JEŻDŻĄ Z BRONIĄ 
PO WIOSKACH, INNI ZACHOWUJĄ SIĘ PIĘKNIE [...]".

"Jastrząb / The Goshawk" - odc. 1

$
0
0
- Posterunkowy, kto to? Wiemy? - inspektor Paul Caxton podniósł się.
Na zdezelowanej wersalce leżało ciało kobiety. Młodej kobiety. Miała na sobie potarganą sukienkę, włosy w nieładzie. Co mogło zaskakiwać? Mimika jej młodej twarzy. Nie było w niej nic ze strachu, zdziwienia czy przerażenia. Wyglądała, jakby się uśmiechała. Jakżeż bardzo kontrastowało to z tym, co stało się na poddaszu tej czynszowej kamienicy. Ktoś poderżnął jej gardło...
- Brown! Zawołajcie gospodynię! - odezwał się posterunkowy Starck. Zdjął na chwilę czapkę i otarł czoło. Faktycznie było tu bardzo duszno. Małe okna wpuszczały niewiele świeżego powietrza, a i te obydwa były  zamknięte. - Ja tu jestem od niedawna... Ale tu jest gospodyni...
- Gospodyni?
- Pobożna panna Neville.
- O! - inspektor otrzepał ręce. - Nie dość, że panna, to jeszcze pobożna. I taką norą gospodarzy?
Posterunkowy Starck wzruszył tylko ramionami. 
W niewielkiej izbie była tylko wersalka, na której leżało ciało młodej kobiety, krzesło. Za wieszak robił wbity w belkę gwóźdź. Na podłodze leżał jakiś koszmarnie spłowiały chodnik, na nim szal i kapelusz. Stosunkowo nowy?
Inspektor Paul Caxton podniósł go.
- To od Yate? - zdziwił się
- Nie znam się, proszę pana. - usłużnie oświadczył posterunkowy Starck. - Moja żona zmarła dwa lata temu, a siostry... Jedna jest w Australii, a Mery poszła do klasztoru.
- Katolik?
- A, to panu przeszkadza?
- Głupie pytanie, posterunkowy.
- Przepraszam, sir. Tak. Jestem Irlandczykiem.
- Dobrze - inspektor Caxton machnął ręką. Był już mężczyzną w dobrze zaawansowanym wieku średnim. Chyba powoli zbliżał się do półwiecza pobytu na tym padole, ale trzymał się prosto,chód miał sprężysty, ruchy oszczędne. Oszczędnie też ważył każde słowo. Ktokolwiek z nim pracował przyznawał, że wnikliwie obserwował miejsce zbrodni. Stąd określenie "The Goshawk"? Drobiazgowość w podobnych badaniach była nawet denerwująca. Ale przynosiła efekty. Można było uwierzyć, że tam, gdzie sztab policjantów przeszedłby obojętnie - on skupiał wszystkie zmysły. - Gdzie ta gospodyni?
Jakby w odpowiedzi usłyszano ciężkie szuranie butami i męczące sapanie. W drzwiach, zaraz po kapralu Brownie, zjawiła się pobożna panna Neville. Na schludnie wykrochmalonej koszuli zwisał ciężki, srebrny krzyż. Włosy miała spięte w kok. A majestatyczność jej miny nie ustępowała tej, jaką znano z mnogości fotografii i pomników królowej Wiktorii.
- Pani jest gospodynią? - zapytał inspektor. I jednego się tylko obawiał w takich chwilach: potoku monologu. Jak to sumiennie prowadzony jest dom, a to ladaco to nie wiadomo skąd, prowadziła się jak szmata i takie inne brednie. No i pomstowanie na Boga i o ile miałaby się okazać katoliczką, jak posterunkowy Starck, na Najjaśniejszą Panienkę. 
- Panna... panna Clarissa  Neville, panie...
- Inspektor Caxton. Słucham. Kto to jest?
Gospodyni wyciągnęła szyję, jakby była jakaś szczególna przeszkoda w dostrzeżeniu zabitej.
- Zna ją pani?!
- Tak jakby...
- Co to znaczy"tak jakby"?! - to kolejny zestaw wypowiedzi, który wyprowadzał inspektora z równowagi. Na szczęście nie był furiatem, który rzucałby się na swych przesłuchiwanych z krzykiem czy... - Osoba jest znana?
- To Jean Gooth, proszę pana... inspektora...
- Jean Gooth? I, co dalej?
- Nie szanowała się, proszę pana! Łaziła nie wiadomo z kim, nie wiadomo gdzie. Ani to pracowało, ani nic. A pieniądze miała... Najwięcej to przesiadywała u "Suchego Sama" w jego tawernie, tu na rogu. 
- Uprawiała nierząd?
- Że co?! - kobieta wykrzywiła twarz, jakby spadło jej zgniłe jabłko na głowę.
- Pan inspektor się pyta - z pomocą nadciągnął posterunkowy Starck. - czy ta panienka nie była kurwą!
- Ja tam nikomu za spódnicę nie zaglądałam - obruszyła się. - Ja jestem pobożna kobieta. 
- Sama pani przed chwilą powiedziała, że się nie szanowała. To, co?! - inspektor Caxton uwielbiał podobną hipokryzję. 
- Płaciła regularnie... to ja...
- A gachów gdzie przyjmowała? - bezpośredniość posterunkowego nie raziła ucha inspektora. Nawet było mu to na rękę, że Starck wyręcza go w takiej formie od zadawania tych wszystkich, chwilami dziwnych, a niezbędnych w śledztwie, pytań.
- Aaaaaaaaaa. To ja tam... do końca nie wie... chyba najwięcej ściskała się z tym... no... Dickiem...
- Jakim Dickiem? - trzeba było dużo cierpliwości, aby przebrnąć przez podobne wycedzanie każdego słowa.
- Murrayem, proszę pana... inspektora... To ten czeladnik od szewca. Pan posterunkowy go zna...
- Znacie go posterunkowy? - dopytał inspektor.
- Krótko tu jestem, ale panna Neville ma rację, znam go - kiwnął głową. - Trudno go nie zauważyć, potężne bydlę! I z każdym szuka zwady, a zaczepki.
- A jak jaka młoda i śliczna, to on ją zaraz musi mieć, a jak nie chcę... to...
- To, co?
- Powiadają, że ma ciężką rękę...
Nie trzeba było kończyć medycyny, aby spostrzec, że ciało zabitej Jena Gooth nosiło ślady licznych siniaków, krwiaków, otarć. 
- Bił ją?
Panna Neville zamilkła. Zdawało się, że coś przeżuwa w ustach.
- Głucha pani jest?! - posterunkowy Starck nie bawił się w konwenanse. Jego bezpośredniość w podobnym miejscu była jak najbardziej na... miejscu. - Pan inspektor pyta czy bił ją, ten Murray!
- Ja tam nic nie widziałam! - obruszyła się kobieta i demonstracyjnie założyła ręce na piersi. - To jest porządny dom. Tu mieszka doktor Gordon i pani Davyson z synem, co pewnie będzie biskupem Canterbury oraz ten malarz Howard.
- Holland Howard? Mieszka tu Howard? - inspektor zdziwił się bardzo.
- A widzi pan - triumf malował się na twarzy panny Neville, jakby to ona wygrała bitwę pod Bosworth, a nie Henryk Tudor.
- Niech Brown poszuka tego czeladnika!
Posterunkowy Starck tylko skinął na wymienionego. Brown bez słowa wyszedł.
- Poznaje pani to? - inspektor podniósł kapelusz. - To Jean?
- No ten kapelusz! - ponaglił posterunkowy. Czuł się bardzo ważny. Dostrzegał spojrzenia inspektora w jego kierunku. Nie widział w nich dezaprobaty, może chwilami lekkie poirytowanie. Ale nic więcej. Chyba rosły jego notowania w oczach zwierzchnika. - To Jean Gooth?! Przyjrzyjcie się, bo to bardzo ważne.
- Ja tam się jej nie przyglądałem, co na głowie ma! - ale przyjrzała się kapeluszowi. - Chyba jej. Bo to ona nosiła od niedawna...
- Kapelusz od Yate. Nie dziwiło to pani? - dla inspektora był to ważny trop. Taki zakup dla dziewczyny, który najmowała tą norę? Sama jego wartość pokryłaby czynsz na kilka tygodni do przodu. 
- Od Yate?! - oczy panny Neville stały się groźnie niebezpieczne. to ona teraz przypominała jastrzębia. - A to suka!
- Panno Neville! - posterunkowy Starck nagle stanął na straży poprawności mowy? - Bez wyrażeń!
- Niech mówi - inspektora to nie raziło. Wiedział, że w podobnych chwilach z ludzi wychodzi ich prawdziwa natura. Móc brać pomstę na bliskim, kiedy ten już ani sprzeciwiać się nie mógł, ani bronić. 
- Od Yate? A z czynszem zalegała! Już dwa tygodnie! Szlag mnie może trafić!
- Panno Neville! - posterunkowy Starck naburmuszył się, jak cietrzew. - Opanować się! Odpowiadać tylko na pytania, pana inspektora.
- Skąd ona była? - inspektorowi Paulowi Caxtonowi nie uszły uwadze dłonie Jean Gooth. To nie były ręce praczki, sprzątaczki, służącej dziewczyny.
- Gdzieś z południa? Jakoś z... Okolice Bournemouth? Może Selsey czy ten... no... Worthing?
- Całe wybrzeże nam pani tu wymieni?! - obruszył się inspektor na podobną wycieczkę. - A może Hastings? 
- O! Hastings! - ucieszyła się panna Clarissa  Neville i aż klasnęła w dłonie. Posterunkowy Starck zdziwił się. Kapral Brown, który pojawił się w drzwiach tylko pokręcił głową. Tylko na inspektorze podobna ekstaza nie robiła wrażenia. - Mówiła kiedyś, że ojciec jest pastorem... A w ogóle, to przyjechała do Londynu do jakieś szkoły... A potem... to tu... zamieszkała.
- Do jakiej szkoły? - kolejny ślad. Jean Gooth stawał się kimś konkretnym. Nie tylko martwym ciałem, osobą, której ktoś brutalnie odebrał młode życie. 
- A ja tam nie wiem.
- Jakieś listy pisała? Ktoś do niej pisał?
- Listonosza trzeba pytać. Raz czy dwa zostawiał u mnie...
- Od kogo?
- No chyba z tego... Hastings. 
Inspektor przeniósł wzrok na kaprala Browna:
- I, co tam?
- Ten  Murray leży pijany, jak świnia, panie inspektorze. Ale ma poplamioną krwią koszulę.
- Aha! - teraz w posterunkowym Starcku obudziły się duchy Wellingtona i Nelsona razem wzięte. - Bierzemy go inspektorze?
- Zatrzymać.
Brown bez słowa wyszedł. Panna Clarissa  Neville sprawiała wrażenie, jakby to ona sama chwyciła mordercę na gorącym uczynku. 
- A nie mówiłam?! - triumfowała na całej linii. - To obwieś, panie inspektorze! Porządnej kobiecie nie darował,a co dopiero dziwce...
- Ale pani, panno Neville, nie napastował?
- Ależ panie inspektorze! Ja... mam... swoje lata... 
- Posterunkowy, proszę zaprowadzić pannę Neville do siebie...
- A, po co? Sama pójdę. Co to ja do siebie nie trafię?
Kobieta jeszcze omiotła wzrokiem pokój, raz jeszcze spojrzała na martwe ciało Jean Gooth i szurając nogami wyszła.
- No to chyba wszystko... jasne? 
Pytanie posterunkowego Starcka zaskoczyło inspektora.
- Co jest jasne?
- No... ta Gooth... i ten Murray...
- Posterunkowy zamknijcie tę norę. Jedziemy na komisariat.

Nekropolie - wizyta 13 - Osielsko - część I - Hier ruth in Gott...

$
0
0
Niech mi rzucają w twarz, że uprawiam... germanofilstwo historyczne. Nie mogę udawać, że nie było polsko-niemieckiej, niemiecko-polskiej historii pisanej wspólnie. Bynajmniej nie chodzi tylko okres zaborów (1772-1920). Osadnictwo niemieckie na ziemi kujawskiej, ziemi bydgoskiej, jej okolicach sięgało głębokiego średniowiecza. To tak, jakby zapierał się...  w ł a s n e j   historii rodzinnej. W pobliskim Mąkowarsku (niem.  Monkowarsk) gospodarzył na przełomie XVIII i XIX w. mój niemiecki przodek. Oprócz nazwiska (Müller) i tego, że był bardzo zamożnym bauerem - nic o Nim nie wiem. Jego córka Magdalena wyszła za Polaka i katolika, Pawła Kuczkowskiego. To byli moi praprapradziadkowie. Teraz jest jasne moje zainteresowanie opuszczonymi, zaniedbanymi, ograbionymi cmentarzami niemieckimi? 
Dzisiejsza peregrynacja zaprowadziła nas do OSIELSKA, pod bydgoskiej miejscowości. Nie byłoby tych zdjęć bez informacji, jakie udzieliły mi moja uczennica Marta i jej mama, pani Katarzyna Marchlewska. Sto lat temu, w czasach cesarskich, miejscowość nazywała się ÖSELN.
Przy leśnej drodze postawiono głaz i osadzono na niej tablicę: "MIEJSCE POCHÓWKU MIESZKAŃCÓW GMINY OSIELSKO WYZNANIA EWANGELICKO-AUGSBURSKIEGO". Nie ma wzmianki, że chodzi o okolicznych Niemców. Zapewne znaleźli tu swe wieczne spoczywanie i polscy wyznawcy luteranizmu. Pobliski kościół pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny był kiedyś zborem? We wnętrzu da się odnaleźć bardzo charakterystyczne elementy zabudowy sakralnej raczej charakterystycznej dla kościołów protestanckich. Mogę się mylić, więc proszę o wiadomości na temat tej świątyni. Ale o niej w kolejnej części tej wizyty...


Kocham takie miejsce, jak TO w Osielsku. Uczą pokory. Nie zostawiają obojętnymi. Czas robi swoje! Nie wygramy z nim. Możliwe, że i miejsca naszych pochówków będą kiedyś tak wyglądać? Ludzka ręka jednak, jak mniemam, postarała się, aby temu miejscu przywrócić choć namiastkę czci i szacunku. Pewnie, że nagrobki w większości, to cmentarna ruina. Ktoś jednak TU wraca. Znicze, wyblakłe sztuczne wieńce znikąd się nie wzięły.


Porusza mną, kiedy widzę, że las zawłaszczył TO miejsce. Nie znam losu podobnego cmentarza w Mąkowarsku. Ale pewnie w podobnych mogiłach leżą moi przodkowie (i krewni) Müllerowie. Wspominanie Ich wte dni przywraca pamięć o Nich. Musieli być bardzo zaradnymi gospodarzami (bauerami), skoro do dziś pewien obszar w okolicy Mąkowarska nazywa się "milerowem" czy "milerówką".  Że niemiecki prapraprapradziad wydziedziczył wiarołomną córkę Magdalenę? Alboż nie wyszła za Polaka i katolika?! Który ojciec udźwignąłby bez gniewu podobną zniewagę?! 


Pośród tych zapomnianych mogił jest jedna wyjątkowa? Na swój sposób wyróżniona pamięcią potomków. Postawiono krzyż, a na niej tabliczka:"ŚP. ALMA RISTAU 15.6.1900 - 22.11.1940 AVE MARIA". Pan Bóg nie rozpieścił Almy (cóż za oryginalne imię) długim życiem. Zgasła w czterdziestym pierwszym roku życia. Trwała wojna. Jej bliscy, o ile nie zginęli, to pewnie po 1945 r. opuścili Osielsko lub okolice. Ale widać ktoś wrócił? Ktoś jest? Może nigdy nie wyjeżdżał? Możliwe, że gdzieś TU mieszkają wnuki Almy? 


Na dalekich rubieżach dawnej Rzeczypospolitej snem wieczystym śpią nasi kresowi przodkowie (np.  moi w Horodyszczy koło Starej Wilejki). Wiele ich grobów wygląda identycznie. Zbłąkany ptak przysiądzie na kopcu, przegniły ze starości krzyż rozsypał się. Pozostała nam pamięć. Nie zapominajmy o tym. Trwajmy w pamięci z Nimi. 


Nekropolie - wizyta 13 - Osielsko - część II - wokół kościół pw. Narodzenia NMP

$
0
0
...i znów zapraszam do Osielska.
Tym razem zatrzymujemy się przy kościele pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny.  On jest obiektem naszej uwagi. A tyle znalazłem na jego temat w najniepoważniej traktowanej i cytowanej wolnej encyklopedii internetowej: "...w miejscu wcześniejszego drewnianego zbudowano obecny ceglany kościół Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Na początku XX wieku dobudowano 34-metrową wieżę, kruchtę, nową zakrystię i dwie duże kaplice boczne przy głównej nawie; z poprzedniego budynku pozostało prezbiterium i część murów głównej nawy. W latach 70. w związku ze zmianami soborowymi przebudowano prezbiterium, do którego przeniesiono stół ołtarzowy z kościoła św. Mikołaja z Fordonu. Drewniany ołtarz główny pochodzi z bydgoskiego kościoła ss. Klarysek, skąd został przekazany po kasacie zakonu. Spośród wyposażenia wyróżnia się barokowy krzyż z XVII wieku oraz ołtarz boczny św. Walentego z tego samego okresu". Proszę się nie obawiać zerkniemy, przez kratę, do wnętrza kościoła. Nie on jednak jest przedmiotem mej adoracji i zainteresowania.

Trudno nie zauważyć kilku nagrobkowych krzyży i mogił. Przykuwają uwagę. Pewnie, że głównie tych, którym nie obce jest odwiedzanie każdej napotkanej nekropolii. Nawet, jeśli ta ogranicza się do kilku grobów. Jak jest w tym przypadku.

N i g d y  w  swych wędrówkach nie pomijam cmentarzy. M u s z ę   wręcz je odwiedzić i fotografować. Moja słabość? Mój podziw! W moim fotograficznym archiwum cmentarnych plików jest bardzo dużo.  Tych nie byłoby, gdyby nie moje obowiązki służbowe, które dwa razy w tygodniu sprawiają, że odwiedzam tą miejscowość. 

Podziwiam kunszt cmentarnej zabudowy, architektury. Z czasem zaczęły mnie fascynować krucyfiksy. Tak, krzyże cmentarne, krzyże przedkościelne. Muszę kiedyś, pokonując drogę do lub z Osielska zatrzymać się, aby uwiecznić okoliczne przydrożne kapliczki i krzyże na rozstaju dróg.

Wścieka mnie, że skutkiem profanacji i kradzieży w świątyniach (wielu z nas na pewno pamięta, jakie nieszczęście przed laty dotknęło katedrę w uświęconym Gnieźnie) jest ich zamykanie. Często pozostaje dosłownie pocałować klamkę. Tym razem można choć wejść do kruchty. Wynik proszę samemu ocenić.

To ostatni spacer po Osielsku.

Paleta (XXV) Michał Elwiro Andriolli - 180 rocznica urodzin - 2 XI 1836 r.

$
0
0
"[...] z Warszawy wyjeżdża Andriolli.
Znakomity rysownik przenosi się do Paryża, gdzie mu powierzono obszerne roboty i gdzie - słusznie czy niesłusznie - porównywają go z Dorém.
Ponieważ Andriolli nie zrywa z krajem, owszem przyjął nawet zamówienia od kilku wydawnictw, możemy więc otwarcie powiedzieć: dobrze robi, że jedzie..." - to uwielbiany przeze mnie mistrz pióra Bolesław Prus. Artykuł "Dlaczego Andriolli wyjeżdża" ukazał się w nr 95"Kuriera Warszawskiego", jaki został wydany 22 kwietnia 1883 r. Tak bardzo bliska jest mi kreska  Michała Elwiro Andriollego. Pewnie, że najbliższe sercu są ilustracje do dwóch dzieł wieszcza Adama Mickiewicza: "Konrada Wallenrod" oraz oczywiście "Pan Tadeusz". Wiele wydań narodowej epopei zdobią kartony urodzonego w ukochanym Wilnie 2 listopada 1836 r., które wyszły spod ręki tak niezwykłego, artystycznego ducha. 

"Przypomnijcie sobie choćby z dziedziny sztuki Siemiradzkiego, Chełmońskiego i Redlicha. Andriolli niewątpliwie należy do takich.
Jest to artysta chory na nadmiar sił, co zdradza na każdym kroku w mowie, ruchach, rysunku. Jako młodzieniec był bohaterem stu awantur, jedna dziwniejsza od drugiej; jako człowiek dojrzały dzieli swój czas między rysunek, kopanie rowów (!), cięcie drzew itd" -  tak, wyręczam się tu i teraz B. Prusem. Nie mam bowiem niczego (ach! jak ta świadomość boli) czym mógłbym wesprzeć tekst poświęcony malarzowi tak dla mnie ważnego. Choćby pamiętniki Władysława Mickiewicza, ale te leżą w szafie, kilkanaście kilometrów stąd. Proszę zwrócić uwagę, jak Prus zawoalował w swym pisaniu wspomnienie o... powstaniu styczniowym (którego zresztą też był uczestnikiem). Tak, chodzi o stwierdzenie "awantura". To nic innego, jak pamiętny 1863 r. A pamiętacie, co pisał o Wokulskim? Cytuję z pamięci: pokutował za grzechy młodości. 


Przed laty zakochałem się w ilustracjach do "Pana Tadeusza". Podbił mnie szczególnie karton do księgi II pt. Zamek, kiedy Gerwazy, klucznik stolnika Horeszki snuje swą opowieść Hrabiemu, pana swego krewnego chociaż po kądzieli. Nie wierzyłem własnym oczom! Ależ Klucznik, to niemal twarz mego... prapradziada IMć Ignacego Sucharzewskiego z Jackiewicz (1830-1924). Te same oczy, ta sama łysina, ba! dziurka w brodzie takaż. Niezwykłe podobieństwo. Jakby panowie się znali. Jest coś, co bez wątpienia łączy mego prapradziada i Gerwazego: litewsko-szlachecki rodowód. Z przykrością muszę dodać, że hołysz Klucznik czapkowałby przed IMć Ignacym.


Przyznaję, że nie jestem estetą poezji   poezji Juliusza Słowackiego. Chyba nawet nigdy nie czytałem "Lilli Wenedy". Mam braki. Wiem. Rysunki jednak skądś znałem. I trudno, aby teraz ich tu zabrakło.


Duch walki pojawia się w cytowanym artykule i ja się z myślą Prusa godzę bez zastrzeżeń: "Burzliwa natura sprawia to, że Andriolli może doskonale rysować sceny tragiczne, ale nie pasuje do scen filisterskich. W bitwach, szarpaniach się z dzikimi zwierzętami i w ogóle w sytuacjach nadzwyczajnych jest na swoim miejscu; ale ciężko mu wyrysować pana czytającego gazetę albo - palącego fajkę". Za to mamy... pana Twardowskiego i Diabła?

A jednak odnajdujemy w twórczości  Michała Elwiro Andriollego swoiste obrazki rodzajowe, obyczajowe! Dowody zamieszczam poniżej. "Dyngus", "Święcone", "Boże Ciało", "Popielec" - trudno je zaliczyć do gatunku heroizmu narodowego. Ale nie zapominajmy, to ONE tworzyły i tworzą nadal element naszej kulturowości. Nic od czasów Andriollego, pod tem względem, nie zmieniło się. Postaram się wracać do tych ilustracji przy stosownej świątecznej okazji...


Ale znalazłem też bardzo smutny obraz życiem pisany: "Nie ma Jaśku mamy". Niewyobrażalny dramat śmierci. Ten listopadowy czas - tak nastraja. Kiedy myślę o dziecięcym sieroctwie wraca do mnie wspomnienie mego pradziadka, Franciszka (II) Maliszewskiego (1889-1958). Nie mógł pamiętać swej rodzicielki: Katarzyna z Łosińskich 1 voto Linda 2 voto Maliszewska zmarła, kiedy Franek miał ledwo półtorej roczku. Pewnie tyle samo ma Jaś z tej grafiki.


"Że zaś u nas znowu nie łatwo wydać bohaterskie ilustracje, więc przyszła chwila, w której o okrzyczanym Andriollim zapominano. Wtedy pojechał do Paryża i po trudnym wstępie przekonał się, że jeszcze może uganiać się za sławą" - utyskiwał Prus. Nie dam tu w 100% tekstu sprzed 133 laty. Zainteresowanych odsyłam do książki: Bolesław Prus "«Obrazy wszystkiego» o literaturze i sztuce wybór z Kronik" wybór i wprowadzenie Samuel Sandler, Warszawa 2008. Pewnie, że na tym blogu jest już ślad  korzystania z tego zbioru. Nie wyobrażam sobie, aby miłośnik autora "Lalki" i "Faraona" nie miał go w swym księgozbiorze. 


Czy jest coś, co mnie totalnie zaskoczyło w twórczości bohatera XXV odcinka tego cyklu? Nie wiedziałem, że swym talentem wypełnił jedno z wydań klasycznego dzieła amerykańskiej i światowej literatury! Autor James F. Cooper? Tak, stworzył cały, duży cykl do "Ostatniego Mohikanina"! Wiem, że Wikipedia o tym wspomina. Uszło to mej uwadze. Nigdy nie spotkałem się z tymi rysunkami. Jestem zaskoczony! Autentycznie! To dla mnie naprawdę odkrycie! Nie spodziewałem się! Ekscytuję się, jak pensjonarka z pensji panny Latter? A niech tam! Nawet 53-latek ma prawo do ekscytacji na poziomie nastolatka!... 



Proszę ostatni cytat z Prusa potraktować, jako swoiste memento z zaprzeszłości, ale niestety jakżeż aktualne: "Rzeczywista siła duchowa na jakąkolwiek wejdzie drogę, na każdej wywoła spotęgowany ruch, byle miała odpowiednie bodźce. U nas zaś takie bodźce istnieją tylko dla artystów. Toteż mamy albo zwichnięte kariery, albo - mimowolnych emigrantów. Dzielnych zaś pracowników musimy sprowadzać z zagranicy".

180 urodziny genialnego malarza przejdą bez echa? Smutne. Jeśli rośnie pokolenie bez Andriollego, to jeszcze smutniejsze. Wielu nas zna, jak kartony z Jego ilustracjami do "Pana Tadeusza" wypełniały gabinety do języka polskiego. Przez lata całą tekę z tymi reprodukcjami chowałem w swoich szafach. Na koniec podarowałem je jednej koleżance polonistce. Nie zdążyła ich powiesić w sali. Zwolniono ją. Redukcja.  To taki osobisty ślad mistrza Michała Elwiro w moim życiu? Ja myślę Andriollim na równi z Matejką, Grottgerem, Kossakami czy Malczewskim i Wyspiańskim. To  m ó j  artystyczny świat. To cząstka mnie. Jeśli ten zapis dla kogoś będzie furtką do poznania niezwykłego świata artystycznego, to tylko będę się cieszył.

Nekropolie - wizyta 15 - Breda - Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy

$
0
0
Jeanne Mu nie przywiązuje wagi czy oznaczam Jej zdjęcia? Dostałem je na dniach. Wspaniały ślad, że miałem przyjemność uczyć wyjątkową Młodzież. Chyba jednak coś po moim historycznym gadulstwie pozostało, skoro spotykają mnie takie dowody pamięci. Jeanne Mu (stawiam tu pseudonim, pod którym kryje się Ż. M.) przysłała kilka zdjęć. Że nie jest ich Autorką? Trudno. Ale Ona jest sprawczynią, że teraz piszę.


"Nie trzeba podpisywać. Jak będę miała zdjęcia dobrej jakości to może wtedy. Te szalu nie robią" - pozwalam sobie zacytować prywatną korespondencję Jeanne Mu do mnie. Możliwe, że za kilka dni dotrą do mnie jakieś inne kadry. To nie ma znaczenia. Ważna jest przesyłka. Ważne jest, że historia pisana krwią polskiego żołnierza nie jest WAM obojętna.


To nie pierwszy materiał fotograficzny, jaki dociera do mnie w tej tematyce. Czekają na publikację inne zdjęcia, innych grobów, innych miejsc. Staram się je wykorzystywać. Za zgodą Autorów ujawniam ich prawdziwe personalia. 


Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy w Bredzie, to miejsce wyjątkowe. Jedna z wielu wojennych nekropoli polskich. "Wolność krzyżami się mierzy" - to o innym polu bitwy. Wiem. Monte Cassino. Tu jest Breda! Kawałek wolnej Holandii, którą wyzwoliła 1 Dywizja Pancerna pod dowództwem generała Stanisława Maczka (1892-1994). 


Pewnie, że czekam na kolejne dowody Waszej, moi Drodzy Uczniowie, pamięci. Utrwalajcie miejsca i czas. Oto Wasze świadectwo, że są wartości, które nie są Wam obce. Kolejne dwie "Wizyty..." nie powstałyby bez udziału moich Uczniów: Violetty i Marka. Już teraz Wam dziękuję.

PS: Rafale S., jeśli odwiedzasz mój blog, to cały czas czekam na materiały o Twoim śp. Dziadku, żołnierzu 1 DP gen. S. Maczka.

*     *     *

Suplement:
Zanim ten wpis pojawił się na blogu Rafał S. odezwał się do mnie i przysłał TO zdjęcie, które wykonał w Aberdeen, w północno-wschodniej Szkocji. ! I obietnicę  kwerendy rodzinnej zbiorów po Dziadku-bohaterze.

Viewing all 2227 articles
Browse latest View live