Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2227 articles
Browse latest View live

Myśli wygrzebane (63) ksiądz Jan Twardowski

$
0
0
Kolejny Duchowny? Jeden za drugim? Ale  j a k i e   zacne grono, całkiem przypadkowo, się ukształtowało: bł. Jerzy Popiełuszko, Hugon Kołłątaj i teraz ks. Jan Twardowski. A opodal leży jedna z  książek śp. ks. Jana Kaczkowskiego. Będzie w 64 odcinku cyklu?  Chyba - tak?
Księdza Jana Twardowski jeszcze w tutaj nie było."Ale na blogu był" - wysunął się pan z niebieską teczką. Owszem, ale w "Spotkaniach z Pegazem". Na setną rocznicę urodzin, 1 czerwca 2015 r. W styczniu minęła już X rocznica śmierci Księdza-poety. Tak więc jesteśmy pomiędzy obiema rocznicami. I pora oddać pole jednemu z rodzimych Mistrzów słowa. Dziś raczej nie strofy, a proza. Bo jak pamiętamy "Mieszczanina szlachcicem" wielkiego Moliera (w jeszcze większej interpretacji niezapomnianego Bogumiła Kobieli?), to co nie jest poezją, to jest prozą i na odwrót. Pamiętamy kto grał nauczyciela wymowy? Tak, kolejny Mistrz, Kazimierz Rudzki. Że coraz mniej z nas ICH dziś kojarzy? No, tak, ale to miało być o księdzu Janie Twardowskim, a dokładniej o SŁOWIE, MYŚLI tegoż!

Ksiądz-poeta Jan Twardowski (1915-2006)
Podejrzewam, że znalazłbym wśród rodzimego kleru niechętnych Poecie adwersarzy.  To, co pisał może przemówić nie tylko do ludzi głębokiej wiary, ale... No, właśnie i ty Ateisto możesz czerpać z tego źródła wiedzy. I na tym polega siła i moc księdza Jana Twardowskiego. Przesadzam? Chyba ani kropelkę!
Czytamy! Myślimy! Wyciągamy wnioski! WkurzaMY się? Czyli, że nie pozostajeMY obojętni wobec SŁOWA? Co z tym zrobimy, to już insza broszka, choć dziś z tą damską ozdobą ja bym nie przesadzał. Oddaję miejsce Mistrzowi:
  • Mogę cierpieć i mogę wierzyć i kochać.
  • Wiara wymaga od nas posłuszeństwa.
  • Największym nieporozumieniem jest to, że widzimy nasze życie jako splot beznadziejnych, pustych faktów.
  • Wobec czasu można przyjąć dwie postawy, postawę niewiary i postawę wiary.
  • Szukamy tego, kto nas pokocha z naszymi wadami, słabościami, nie zrazi się do nas, nie odjedzie.
  • O mądrość trzeba żebrać.
  • Wydaje się, że na naszych oczach wędrują trzy zmory, mędrcy na opak: przeciwieństwo wiary - lęk, przeciwieństwo nadziei - rozpacz, przeciwieństwo miłości - gorzej niż egoizm.
  • Być chrześcijaninem to brać udział w apostolstwie Jezusa i Jego ofierze.
  • Często jesteśmy tak uwikłani w codzienne kłopoty życiowe, trudności materialne, nasze kaprysy i nerwy naszego serca, że to nasze najgłębsze "ja" jest ukryte na dnie jak niemowlę w żłobie.
  • Przestajemy grzech nazywać grzechem.
  • Czy potrafimy wobec najbliższych przyznać się do zazdrości, egoizmu, naszej zmysłowości?
  • Trwoga jest mądrą nauczycielką, która mówi: widzisz, tylko Bóg jeden jest najważniejszy.
  • Podziwiam technikę, która jest  cudem na naszych oczach, ale technika tak się rozwija, jakby miała służyć tylko człowiekowi.
  • ...często, w różnych okresach swego życia, robimy z człowieka przedmiot.
  • Sam Jezus jest odpowiedzią na wszystkie pytania.
  • Babcia w domu jest bardzo ważna i czasem tak wygląda, jakby była królem.
  • Kiedy się kłócimy, nikomu nie pomagamy.
  • Nie skaczmy sobie wzajemnie do oczu, nie bądźmy pewni, że wszystko wiemy na pewno i jesteśmy mądrzejsi od innych.
  • Kiedy modlimy się o jedność chrześcijan nie powinniśmy szukać tego, co nas dzieli, ale tego, co nas łączy.
  • Człowiek skłócony sam z sobą wciąż gniewa się i wścieka na siebie i innych.
  • Cierpliwość kosztuje.
  • Powołanie to nie przywilej - to odpowiedzialność i obowiązek.
  • Ze złem trzeba walczyć, bo zło nie tylko uderzy w prawy i lewy policzek, ale może i głowę razem z policzkami oderwać.
  • Dialog to nie tylko rozmowa, ale i zobaczenie w kimś, kto inaczej myśli, nie jego innych przekonań, ale człowieka, z którym chcemy się porozumieć.
  • Naszym udziałem nie jest unikanie ziemskich cierpień, ale przeżywanie radości pośród wszystkiego tego, co nas dotyka, gnębi i boli.
  • Jeden z mistyków powiedział, że Komunii świętej nie przyjmują aniołowie tylko grzesznicy.
  • Gdyby chrześcijanin był tylko solą, sumieniem i odpowiedzialnością, ciągłym zmaganiem się ze sobą, byłby tylko pobożnym egoistą.
  • Nie możemy wymagać, aby wokół nas od razu wszyscy byli świętymi.
  • Każdy ma swój czas, swoją miarę dojrzałości.
  • Kto żyje miłością - jest jednocześnie cierpliwy, radosny i spokojny.
  • Jezus żąda od nas wiary, która jest ufnością nawet w rozpaczy i zupełnym osamotnieniu.
  • Chrześcijanin jest tym, który nie może liczyć na kumoterstwo z Panem Jezusem, na przyjaźń, która uchroni od kłopotów.
  • Jak łatwo jest czynić rachunek cudzego sumienia, spowiadać się z cudzych grzechów, aby uciec przed własnym sumieniem.
  • Może nie jesteśmy ślepcami, ale jak często mamy tylko pół wzorku.
  • Własna doskonałość może się bardzo prędko skompromitować.
  • Ten, kto nie modli się,  nie ma kontaktu z Bogiem.
  • Każda chwila ma przed sobą wieczność.
  • Władza królestw tego świata oparta jest na pysze, chęci posiadania i przemocy.
  • Umiera ktoś bliski, a nas jeszcze bardziej coś z nim połączyło, bo zawsze nieobecni są najbliżsi.
  • Nieraz modli się ktoś w kościele, śpiewa pobożne pieśni, bije się w piersi, żałuje za grzechy i potem wraca do domu z pochmurną twarzą, z czarnymi rogami kozła, a nie ze światłem nad głową.
  • Wiara to szukanie kontaktu z Niewidzialnym.
  • Boimy się nieraz, że nie mamy co dać.
  • Nie ma miłości bez uśmiechu.
  • Każdy z nas ma bożka, samego siebie, którego sam czci.
  • Post to zatrzymanie i powstrzymanie.
  • Proch uczy nas mądrego spojrzenia na życie, które jest przemijające.
  • Jest jeden grzech najważniejszy - brak miłości.
  • Widzieć swoje winy, a nie cudze, i tę jedną winę, że stale jeszcze za mało z siebie dajemy.
  • Czy umiemy żałować tych, którzy byli pokrzywdzeni przez nas?
  • Żal jest większy od przeprosin.
  • Okaż się świętym nie tylko wtedy, kiedy cię głaszczą, ale i wtedy, kiedy cię rąbią na kawałki.

Tak, staram się szukać w słowach księdza Jana Twardowskiego jak najmniej teologii. Żeby było jak najwięcej człowieka. Nie da się uciec od Pana Boga i religii? Szukam uniwersalności w twórczości tego niezwykłego Księdza. Tak - żeby pasował i człowiekowi wielkiej (gorliwej) wiary, jak błądzącemu, ale przede wszystkim temu, któremu zupełnie obojętne są Kościół, męka Jezusa, nauka Św. Pawła czy homilie św. Jana Pawła II. Jakżeż piękna jest taka "złota myśl": "Dlaczego Bóg stworzył babcię? Żeby wnuczek mógł ją kochać". Proste?

Bardzo przypadła mi do gustu ta myśl:

"GDYBY KOŚCIÓŁ BYŁ RODZINĄ TYLKO ŚWIĘTYCH,
MILIONY LUDZI
NIE MOGŁOBY NALEŻEĆ DO KOŚCIOŁA"

PS: Wszystkie  cytaty za Jan Twardowski "Myśli na każdy dzień", wybrała i opracowała Aleksandra Iwanowska, Poznań 2009.

Mateusz...

$
0
0
...zerknął na zegarek. "Poliot" powoli przesuwał wskazówki? Nie wierzył, że stoi przy tym zardzewiałym płocie drugi kwadrans. Jego bezczynność na tym chodniku nawet nikogo nie interesowała. Tych kilka osób, które go minęły? Starał się znaleźć w rysach ludzi tamten czas, który pamiętał? Ale przecież nie przystawali.
Ławeczka koło płotku nadal stała. Wiedział, że stara Jaworska na niej nie usiądzie. Zmarła jakiś czas temu. Zupełnie przypadkowo trafił w gazecie nekrolog. Poznał wtedy jej imię: Aniela. Nigdy go nie słyszał. A przecież mieszkała drzwi w drzwi. Ile lat? Czterdzieści? Nie, nie Mateusz tych dziesięcioleci nie mógł pamiętać. Sam za cztery dni miał skończyć magiczne osiemnaście lat... Zawsze słyszał: "pani Jaworska!". I po chwili jej głos, z ciężkim, twardym niemieckim akcentem. Urodziła się jeszcze za kajzera, pod koniec tamtego stulecia. Zamknął oczy.

Znów był pokój. Właściwy, jaki był mieszkaniem, bo wcześniej to taka kuchnio-pokój. Za kotarką spał wuj (choć powinno się mówić: "stryj"; tego nikt tu jednak nie przestrzegał) Roman. A właściwie po prostu "Romek!". Jaka różnica ich dzieliła? Niespełna jedenaście lat. Ojca brat był z grudnia, on - z maja. Byli do siebie podobni. Bardzo podobni. W pamięci pozostała plastikowa gitara z kolorowymi strunami i gumowe, dmuchane zabawki: słoń i żyrafa. Sypały się wtedy te zabawki. Tylko, że za tamtymi dziwami nigdy nie było obfitości wysypujących się zabawek. Ale wtedy było inaczej. Wtedy był wypadek... Została blizna...

Pisk opon. Odwrócił się. To tylko jakiś kundelek mignął przed maską rozklekotanej Warszawy M-20. Kierowca nie darował sobie, aby cisnąć w kierunku wystraszonej, piegowatej dziewczynki wiązkę krasomówstwa narodowego? Ten sam bruk... Pora roku? Tego już nie mógł pamiętać. Nawet, co do roku miał wątpliwości: czy na końcu stawiać "7"czy "8"? To było tu!... W tym samym miejscu! Jak babcia straciła go z oczu, dlaczego wybiegł z podwórka, czego gnał przed siebie... Dostał się pod koła jadącej WSK-i. Czerwonej? Taka mu się śniła od czasu do czasu. Albo pomieszały się wspomnienia z motorem pana Rysia? Jakie to miało dziś znaczenie? Jak przez mgłę pamięta siebie z owinięta głową i Jerzyka, który wozi go na ramie swego roweru. Starszy kuzyn. Wtedy wydawał się taki dorosły? A był od niego starszy raptem siedem lat. Ale wtedy ta różnica zdawała się przepaścią, która ich dzieli. Jeszcze przez wiele lat miał być tym najmłodszym, piątym wnukiem. Potem miało być ich jeszcze trzech? Nie znał ich. Adama widział, gdy miał roczek?...
Miał do zrobienia tak niewiele: zrobić kilkadziesiąt kroków. Wejść na podwórko, minąć pompę i wejść do kamienicy. Jakżeż ona w jego oczach zmalała, skarlała? Co się stało? Aha! dorósł, wyrósł! 
Wąs już mu się sypnął... Na horyzoncie była miłość. A on stał przy tym cholernym płocie, jak bezmyślne ciele? Odejść? Zawrócić? Stchórzyć? Tak, to by było tchórzostwo! - i on to wiedział. Nigdy by sobie nie darował, że okazał się... tchórzem. Pokażcie mi chłopaka, który dźwignie tak obelgę? Że nikt tego nie wiedział? Że nie był pod presją? Ależ - był! Sam siebie stawiał w tej sytuacji! I sam siebie teraz rozliczał!...
Bał się. Czego? Kogo? Zastanawiał się, co go tam czeka? Jakie będzie powitanie? A może go nie bedzie? A może będzie coś, co nazywa "powrotem Wasi z frontu"? Ta kamienica już raz coś takiego przeżywała, kiedy po wojnie uwięziony we Wronkach dziadek... Nie znał go. Minęli się o półtorej roku? Choć tyle dla niego znaczył.  Przyjaciel zawiadomił rodzinę:"Widziałem!... Staszek umarł!... Tyfus!". Ból złamał czekającą żonę. A potem Stach wrócił?... Teraz wracał on? 
Bał się. Ten cholerny płot? Siatka niczym paląca krata więzienia? Patrzył przez jej oczka... Do pompy też już nikt nie podjedzie. Stoi jak relikt zapomnianej historii. Nikomu niepotrzebny. Jeszcze za jego wczesnego dzieciństwa stało się luksus: do kamienicy doprowadzono wodę! XX w.! Może nikomu nie jest potrzebne to jego stanie? Lepiej już stanąć w prawdziwej kolejce "za papierem"? Albo "za kawą"?...
Usłyszał bicie dzwonów. W okolicy niemal trzy kościoły? W jednym był chrzczony, tam ślubowali jego rodzice (jeszcze wcześniej, przed Wielką Wojną wśród jego budowniczych był pradziad - o czym jeszcze nie wiedział), w drugim przyjmował I Komunię? Jeszcze teraz czuł gorycz tamtego dnia... To wspomnienie bolało. Szczególnie każdego maja... Jedenasta?
Po raz który ciężkie westchnienie podnosiło jego klatkę piersiową. Miał naście lat! A czuł, jakby ciężar nie swoich grzechów przytłaczał go! Wiedział, że innego razu nie będzie - albo teraz, albo nigdy. Kilka dni temu babcia skończyła sześćdziesiąt sześć lat, od kilku już była prababcią. Tak młodo? Tak, tak młodo. Zostawała babką po raz pierwszy, kiedy sama była po raz trzeci przy nadziei. Matka z córką - w tym samym czasie. Córka urodziła w październiku, matka w grudniu!... Kiedy on zjawiał się była wdową, pięćdziesięcioletnią atrakcyjną damą. Zdjęcia nie kłamią. I był wyczekiwaną wnuczką. Tej nigdy nie doczekała... Miała ośmiu wnuków.
Wszedł na podwórze. Pusto. Martwo? Jeszcze była nadzieja, że nikogo nie ma w domu. Starczyło wejść do kamienicy (raptem piętrowej) i po prawej... Po lewej Jaworscy, po prawej... Nic się przez te lata nie zmieniło. Na tabliczce nazwisko drugiego dziadka? Tego prawdziwego nie mógł pamiętać. Minęli się kilka lat. Ten tu (Leon) wszedł do rodziny, kiedy miał dwa latka. Dla niego był zawsze "dziadkiem Leonem".
Nadusił dzwonek.
Cisza.
Zapukał.
Cisza.
Zapukał.
Usłyszał słabe:"otwarte".
Nacisnął klamkę. Tą samą, którą kilka lat temu...
Stanął w drzwiach.
Do jedynego pokoju drzwi były otwarte. A może ich w ogóle nie było? Nie dałby głowy.
Na jego widok z krzesła podniosła się stara kobieta. Kiwając głową powiedziała;
- Ja... ja... nie... znam...
- Jestem...
Kobieta nie przestała kiwać głową...
- Jestem... Mateusz Poray. Babciu...
Stara kobieta... Nie, to nie był wstrząs, to był dramat. Rozwarła ręce i ruszyła w jego kierunku. Usta jej drżały! Ciało jej drżało! Dusza jej drżała!
- Mateusz! Mateusz! Jezu Chryste! Mateusz!...
I ruszyła w jego kierunku. A wyciągnięcie ręce jakby starały się rozpędzić powietrze, przestrzeń, która ich dzieliła. Nie tylko tych kilka metrów, ale tamtych lat, tamtych grzechów, których nie byli dysponentami...
- Mateusz! Mateusz!
I było, jak przed laty?
I było, jak wtedy, gdy wrócił Staszek?...
To tylko ONA wiedziała...

PS: Żaden fakt nie jest fabułą. Mateusz ma dziś ponad pięćdziesiąt lat...

Boże Ciało w... Corleone - 26 maja 2016 r.

$
0
0
"Don był prawdziwym mężczyzną ju  w wieku lat dwunastu. Niski, smagły, szczupły. Urodził się jako Vito Andolini w dziwnej, wyglądającej na mauretańską wiosce Corleone na Sycylii. [...] W nowym kraju zmienił nazwisko na Corleone, żeby zachować jakąś więź ze swą ojczystą wioską. Był to jeden z nielicznych sentymentalnych gestów, jakie kiedykolwiek uczynił" - tak zaczyna się rozdział 14 z Księgi 3 głośnej powieści Mario Puzo "Ojciec chrzestny /The Godfather"*. Ten powściągliwy opis został bardziej rozbudowany w znanym wielu z nas filmie Francisa Forda Coppoli. Nie ukrywam, że jestem wielkim miłośnikiem pierwowzoru literackiego, jak i jego adaptacji kinowej. Do teraz nie wiedziałem, że... Ale o tym poniżej




Oto niezwykłość Internetu? Oto potęga Facebooku! ZawieraMY znajomości na odległość? Bez dotykowo? Mi to też się przytrafia? Zapraszamy na swego FB lub wpraszamy się do kogoś. I tylko życzliwość (bo chyba wielkiego ryzyka nie ma - o ile zachowujemy się przyzwoicie i z dystansem) tego kogoś sprawia, że stajemy się wirtualnymi  znajomymi? Mimo tego trafiamy na niezwykłą życzliwość, zrozumienie,  ba! współpracę. 

Docierają do mnie zdjęcia. Nie przesadzę, kiedy napiszę, że z całego świata? Ustawiają się w kolejce. Od byłych Uczniów i zupełnie mi nieznanych osobiście osób. Taką jest pani Elżbieta Leszczyńska (z Białegostoku), która obecnie mieszka na... Sycylii, ba! w samym Corleone! 


Same zdjęcia, to jedno. Ale ich treść?  Pani Elżbieta uzupełniła mnie o nią na czacie. Napisała m. in. tak: "Kościół Matki Kościoła. Największy w Corleone. Dywany z kwiatów są tu popularne na różne uroczystości. Mój narzeczony stwierdził że któregoś dnia może poopowiadać o Corleone". Moi Państwo, żartów nie ma. Czytamy w innym miejscu taką nieomal deklarację: "Mój narzeczony chce Ci napisać kilka informacji odnośnie mentalności mafii... Tak mi przekazał. Będzie pisał po włosku. Ja potem to przetłumaczę". Nie wierzyłem własnym oczom. Uzbrajam się w cierpliwość. Pani Elżbieta (na moje pytanie, jak Włosi wymawiają Jej królewskie nazwisko odpowiedziała: "W ogóle nie wymawiają") obiecuje przesłać na mój prywatny adres mailowy kolejny pakiet zdjęć samego Corleone.

Na tym nie koniec. Wyczytałem w Internecie, że z Corleone pochodzi rodzina... Ala Pacino, tak filmowego Michaela Corleone! I owszem poruszyłem ten wątek w naszej czatowej korespondencji. Pani Elżbieta odpisała: "Al Pacino? To daleka rodzina Antonina (Antka). Tak, ze strony mamy". Moja reakcja: "O! Santa Madonna!".
Nieprawdopodobne?  I znowu będę snuł: gdyby coś takiego wymyślił, to powiedzielibyście: kicz! bzdura! bajdurzy! wyssał z palca! Otóż - nie! Prawda! Fakt! Pozostaje nam tylko czekać, aż ukochany (jak "narzeczony" po włosku?) pani Elżbiety zbierze się do opisywania. miejmy tylko nadzieję, że ostrze mafii nie uderzy potem w piszącego ten blog. Byłoby krucho ze mną...

PS: Ta publikacja jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem i wyróżnieniem. Chodzi mi o zaufanie pani Elżbiety (i jak mniemam w przyszłości zaangażowania Jej narzeczonego). Nie zapominajmy, że dziś 28 maja - XXXV rocznica śmierci Prymasa Tysiąclecia, księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego. Trzeba mieć wyjątkowego pecha, aby w swoje 18. urodziny przeżywać pierwszą znaną mi żałobę narodową. Tak, 29 maja 1981 r. piszący tego bloga wkroczył w pełnoletność...

* Mario Puzo "Ojciec chrzestny /The Godfather", w tłumaczeniu Bronisława Zielińskiego, Wydawnictwo albatros, Warszawa 2009, s. 207.

Przeczytania... (140) Ksiądz Jan Kaczkowski "Grunt pod nogami" (Wydawnictwo WAM)

$
0
0
"Z drżeniem niepewności oddaję do Państwa rąk moje nieporadne wysiłki kaznodziejskie. W części nagrane, w części spisane i przelany na papier" - tak zaczyna się książka niezwykła: "Grunt pod nogami". Z ciekawym dopiskiem:"nieco poważniej niż zwykle"Wydawnictwo WAM daje nam do ręki kolejną książkę księdza Jana Kaczkowskiego. Niestety - 28 marca 2016 r. skończyło się życie! Skończona walka? Przegrana! Rak mózgu okazał się po raz kolejny bardziej przebiegły niż medycyna, niż pan Bóg?  Bezpowrotnie odszedł kapłan wyjątkowy? Nie jakaś wielka w hierarchii Kościoła persona! Nie karmazyn czy purpurat! W Pucku strata niepowetowana. Organizator i dyrektor Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio nikomu już więcej nie pomoże! Źle się dzieje, że ludzie  t a k i e g o  pokroju odchodzą tak młodo, ba! ich misję tak brutalnie przerywa śmierć. Ten Jedyny Sprawiedliwy musiał odejść? Takie pytania zawsze rodzą się w nas, kiedy umiera ktoś bliski. Zwróćcie uwagę, jak rzadko używamy słowa "śmierć"! Mówimy i piszemy o"odchodzeniu", "zgaśnięciu", a coraz rzadziej, że "zmarł", "umarł"itp.Jak niezwykłym człowiekiem musiał być ks. Jan Kaczkowski niech świadczą ten cytat: "Zawsze byłem przeciwnikiem wydawania kazań. Uważałem to za przejaw pychy. Jak widać, i w tym aspekcie życie zmusza mnie do rewizji poglądów". 19 lipca tego roku skończyłby dopiero 39. lat. Nie skończy.
TO nie jest łatwa lektura! Czy do poduszki? Nie wiem. Jakie miejsce i czas jest dobry na "Grunt pod nogami"? Każdy? Żyję z piętnem choroby, która zabiła ks. Jana. To się fachowo nazywa: grupa ryzyka? Rak zabił mego bydgoskiego Dziadka, ciotkę Dankę (Jego córkę), kuzyna Genka (Jego wnuka)! Starczy tej wyliczanki?... Trzeba dużej własnej mądrości, aby mając świadomość własnego nieuchronnego odchodzenia, otwierać kolejną książkę od rozważań na temat... eutanazji. Padają słowa mądre i ważne: "Nawet najbardziej cierpiący czy - jak mówią niektórzy - najbardziej odczłowieczony przez cierpienie człowiek nie przestaje być osobą. Nie można utracić godności osoby. To by wywróciło do góry nogami całą antropologię". Jak ja (człowiek dziś zdrowy) śmiałbym w ogóle zabierać głos w podobnej sprawie."Nie da się być byłym człowiekiem, dokładnie tak samo, jak się nie da być pod człowiekiem"- do jakiego okresu nawiązuje w swoich rozważaniach? O ile ktoś ma jakieś wątpliwości, to odsyłam Go do odc. 91 tego cyklu. To tam zostawiłem ślad po poruszającej książce"Obciążeni. «Eutanazja» w nazistowskich Niemczech". Autor, to niemiecki historyk Götz Aly, w tłumaczeniu V. Grotowicza (Wyd. Czarne). Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem: "Jeżeli zgodzimy się na usuwanie tych, którzy bardzo cierpią fizycznie lub psychicznie - także za ich zgodą - to medycyna zaprzeczy sama sobie". Czy jednak byłby równie mądry wobec nieszczęścia bliskiej osoby czy samego siebie? Tego - nie wiem. I obym nigdy musiał z podobnymi dylematami walczyć. Dlatego nie przestanę nigdy powtarzać: podziwiam ludzi wielkiej wiary (w odróżnieniu od bigotów i dewotów)! Oni - nie mają wątpliwości!
Ten jeden rozdział ("Lek na lęk"), w którym teraz jestem, starcza, by zrozumieć sens drogi ks. Jana?  Czy on wystarczy, aby oswoić nas z... lękiem?"Kościół nie walczy ze śmiercią, bo wierzy, że wraz z nią nie kończy się wszystko. [...] Nigdy jednak nie można odstąpić od terapii paliatywnej, czyli od zwykłej opieki. Pacjent nie może umrzeć z bólu, głodu, pragnienia, nie możemy pozwolić mu się świadomie udusić". To bardzo wymagający od Czytelnika rozdział. Bo niemal każde zdanie, to stawianie nas przed problemem. Wyboru? Czy istnieje takowy? Ciekawe jak wielu, którym twarze wykrzywiają grymasy nienawiści znajdzie PRAWDĘ  w słowach księdza Jana:"IM BARDZIEJ KTOŚ JEST INNY, IM BARDZIEJ KTOŚ JEST DZIWNY, TYM BARDZIEJ MA TWARZ CHRYSTUSA". Dla mnie to esencja, tego, co nam zostawił Autor! I naprawdę mógłbym na stronie 17 odłożyć czytanie. 
 Nie mogę kreślić po książce, którą czytam. Nie moja własność. 
  • Nie można utracić godności osoby.
  • To nieprawda, nie można być byłym człowiekiem, spaść na drabinie rozwoju do punktu bycia zwierzęciem lub rośliną.
  • Wszystko dzieje się na poziomie naszej głowy i naszego sumienia. 
  • Trzeba się wsłuchiwać także w to, co mówią przepisy prawa.
  • Bywają tacy, którzy nawet katolicyzm uzasadniają swoim antysemityzmem. 
  • Jeśli ktoś mi mówi, że dla dobra narodu trzeba poświęcić jednostkę, to ja cały chodzę.
  • Kościół nie walczy ze śmiercią tak, żeby nie pozwolić jej nadejść, czyli podłączyć umierających do wszystkich możliwych maszyn. 
  • Własnej śmierci nie da się schrzanić, że tak powiem.
  • Trzeba nauczyć się przeżyć godnie własną śmierć.
  • Nie zdarzyło się, by ktoś nieskutecznie umarł.
  • Trzeba się przygotować do śmierci. Byle godnie i byle sprawnie.
"Bóg nie jest paskudnym dziadem siedzącym na chmurze, który nas nie lubi, więc rozdaje cierpienia i rozmaite przeciwności" - jeśli TA książka, te rozważania sprawią, że staniemy się o odrobinę lepsi, niż nim po nią sięgnęliśmy, to będzie wilki sukces Autora. Nie chcę dopisywać "zza grobu",  ale trudno po 28 marca uwolnić się od podobnej myśli. Jedno nie ulega wątpliwości: księdza Jana już TU nie ma! Jego rozważania natury teologicznej mogą nas... razić? A czego spodziewaliśmy się po księdzu?  Że tak sobie "przeskoczy" nad panem Bogiem? I wraca do mnie TO, co napisałem o ludziach wielkiej wiary. IM naprawdę jest łatwiej.
"Skąd się biorą choroby? Są wynikiem biologii i przypadku"- i rozpoczyna się rozmowa o Bogu, o nas, naszych wyborach i Jego decyzjach? Ta książka nie przestaje zadziwiać. Można nie chcieć słuchać o duchowości, wzniosłości duszy, drodze do Nieba - ale w takim razie, to co my chcemy od Autora? W tym samym czasie powstało wiele innych, ciekawych pogodnych, łatwych w odbiorze książek! No to odłóżmy ks. Jana Kaczkowskiego. Dla zrozumienia kim był Autor i... Jego choroba kluczowe może być zdanie (myśl), które wraca: "Wiecie, nowotwór pomógł mi uporządkować swoje życie - wyzwolił mnie z lęku, kompleksów. Już nikt mi nic nie może zrobić, Jestem zupełnie wolnym człowiekiem". Brzmi, jak... herezja? Cieszyć z własnego umierania?
Jakie trzeba odwagi, żeby dawać takie rady: "Gdybyście, kochani, przez lata tkwili w jakichś krzywych sytuacjach, toksycznych związkach [...] nie bój się być odważna i wyrzuć męża pijaka z doku. To jest obowiązek moralny chronienia własnego życia".  Ślubnego? Sakramentalnego współmałżonka? Skąd taka wyrozumiałość? Takie zdecydowanie? Dalej stoi tak: "Jeżeli ktoś tkwi w przyjacielskim, toksycznym związku, czuje się wykorzystany, to trzeba tę relację albo naprawić, albo zerwać". To wszystko odnajdziecie w rozdziale "Czasem trudno zrozumieć tę bliskość".
  • Można być mądrym, wykształconym, ale nie mieć sapientii, czyli połączenia wiedzy rzetelnej, uczciwej i życiowego doświadczenia, pewnej intuicji, inteligencji interpersonalnej.  
  • Często bardziej dbamy o układanie stosunków z ludźmi niż relacje z Panem bogiem. 
  • Jeśli chcemy być synami światłości, to musimy patrzeć na wnętrze, pilnować wewnętrznej harmonii.
  • Mówimy homo sapiens, człowiek myślący, niektórzy mówią ledwo sapiens - to można dwojako rozpatrywać: ledwo sapiens, bo ledwie sapiący, albo ledwo myślący. 
  • Strzeżmy się małych szwindli, one się nie opłacają.
  • Jak będziemy wielcy w małych sprawach, to nad wieloma nas postawią.
  • Korzystajmy z daru wolności, póki go mamy. 
  • Sprawiedliwie nie znaczy po równo.
  • Można być osobą niewykształconą, ale zaradną.
  • Warto przegrać na krótką metę, ale wygrać moralnie.
Wraca, bo musi sprawa Hospicjum w Pucku!"...skoro mnie zabraknie za jakiś czas, to już dziś bardzo was proszę, żebyście hospicjum w Pucku nie rozmienili na drobne, żeby każdy z was pilnował, by nie zostało rozkradzione, by nie doszło do korupcji [...]". Ksiądz Jan już docierał do kresu życia, a martwił się o dzieło swego życia! To chyba... strach? Że nepotyzm, że każda złotówka się zgadzała, że korupcja?! Zgroza!
"Zatem bądźmy kreatywni, nie łammy sobie sumień, na przykład po to, by zyskać stówkę, dwie. Nie warto robić ani małych, ani dużych przekrętów. Po prostu warto być uczciwym"-  to kolejna oczywista nauka ks. Jana? Ta książka jest jedną wielką mądrością. Tym bardziej, że napisał ja człowiek relatywnie młody. Jako belfer uczyłem rocznik księdza Jana Kaczkowskiego - 1977 r. To moi pierwsi wychowankowie byli starsi!...
  • Walcie o siebie, nie dajcie się wdeptać kryzysom beznadziejności, chwilowej ciemności, walczcie o czyste sumienie i nigdy nie myślcie, że Bóg jest przeciwko wam.  
  • Nie mam innego doświadczenia poza swoim, więc tylko nim mogę wam służyć.
  • Uświadomić sobie, że Chrystus jak Pan historii jest zawsze w moim czasie, wpisał moje życie w wielką historię zbawienia. 
  • Zostaliśmy stworzeni po coś.
  • Przekazywanie prawdy nie jest sztuką dla sztuki.
  • Śmierć, chociaż jest nieprzyjemnym procesem, jest tylko jakąś granicą. 
  • Raz wkręciwszy się w chorobie w kłamstwo, będziemy musieli się w nie wkręcać w nieskończoność. 
  • ...jeśli [...] przestaniecie walczyć o relacje z najbliższymi, to będzie coś najgorszego, co możecie w życiu zrobić. 
  • Każdy ma jakieś kompleksy, każdy by chciał zostać zauważony - to jest takie ludzkie, naturalne.
  • Nie ma zgody na nieczułość.
  • Nie ma zgody na pogardzanie kimkolwiek, bez względu na to, kim ten ktoś jest.
Tak, "Grunt pod nogami" zaskakuje mnie. Żeby moje zachwycenie nabrało odpowiedniej barwy, to muszę teraz dopowiedzieć (chyba należało to zrobić w pierwszym akapicie?), że nie czytałem wcześniej żadnej innej książki księdza Jana Kaczkowskiego. Znałem tylko medialnie Księdza, ale samego czytam po raz pierwszy. Imponuje mi to, jak ocenia Jerzego Owsiaka, jak cenił księdza Józef Tischnera, ile dla Niego znaczył bł. ks. Jerzy Popiełuszko. Ciepło wspomina zauroczenie (takiego użył określenia) właśnie ks. J. Tischnera. Opisuje spotkanie z pewną parafianką, która po mszy atakowała księdza-filozofa-Górala: "...pouczyła mnie: «To nie do końca tak było z ks. Tischnerem. On był Żydem». Nawet gdyby był, to co z tego? Na koniec dodała: «Niech ksiądz zrewiduje te swoje poglądy. Z Bogiem». Jeżeli ona wychodzi z Mszy Świętej i nie jest napełniona łaską, radością, to być może w niej nie uczestniczyła". Skalanie antysemityzmem pojawia się na kartach tej mądrej książki.
"Został nam dany jakiś czas, bardzo krótki w kontekście historii kosmosu, ale mamy go porządnie i godnie przeżyć" - bo ta cała książka jest jakby prośbą o dobre i godne życie? Wspaniałe są te fragmenty, w których Autor bierze w obronę pana Boga. Jak ks. Jan pisze o śmierci, o swoim hospicjum, roli Wszechmogącego! Potęga! Kościół rzymski powinien być pełen tylko takich kapłanów. W XVIII w. doskonale rozumiał to JCM Józef II, który rozwiązywał zakony kontemplacyjne, bo jak twierdził łachmaniarzy i darmozjadów nie będzie utrzymywał! Za to łożył na tych, którzy prowadzili szkoły, szpitale, ochronki dla dzieci! Trudno godzić się na pewne oczywistości: "Wasi najbliżsi na złość wam umierać nie będą. Musimy to przyjąć, że choroby się zdarzają. Musimy też wszystko otulić miłością". Siłą rzeczy "śmierć"wraca w rozważaniach księdza Jana często. Oswaja nas z nią: "Nie bójcie się śmierci. To może dziwnie zabrzmi, śmierć nie może być smutna i straszna. Ona jest oczywista jak życie,. Zaprzeczanie temu jest idiotyzmem".
Czy maj, to dobra pora, aby sięgać po taką książkę, jak "Grunt pod nogami"? A może przerwać te rozważania (bo czym innym jest to czytanie, kiedy pochylamy się nad każdym niemal słowem? to jednostronna rozmowa z Autorem?) i wrócić do nich jesienią, kiedy mgły i mrok, ogarnia nas i przenika (akurat słucham Dżemu - "Listu do Matki") nostalgia? Alboż mam gwarancję, że będę przed tym komputerem w listopadzie tego roku? Jaką? Czy nie warto zwolnić? "Drodzy państwo, gdyby moje zdrowie zależało od mojej woli, tobym ten telefon, który trzymam teraz w ręce, zjadł na waszych oczach. Już bym go zaczął chrupać" - spróbujmy? I z tej samej strony: "Możemy w nieskończoność budować nadzieję, tylko że ostatni okres bedzie tak krótki, iż mogą tego wszystkiego nie unieść". Jedna strona - a ja nie mogę jej opuścić - 63! To... to... mój rocznik: '63. 1963. Znów w gazecie znalazłem nekrolog. Umarł kolega Grzegorz B. Nie ma Go. Ostatnio widzieliśmy się bardzo, bardzo dawno: ja w PZU zgłaszałem fakt urodzenia swego Syna, on zgłaszał zgon swojej córki... Trudno mi unieść to wspomnienie.
"Ani wasze kryzysy, ani wasze choroby, ani moja choroba nie dają nam żadnych szczególnych praw - na przykład do wygłaszania arbitralnych sądów, nie zwalniają nas też z moralnych powinności"- często łapiemy się, że jednak moralizujemy. I to nie jest tylko przywilej sędziwych seniorów. Patrzymy z wyżyn wieku, nieomal z pogardą, na tych co za nami i mądrzymy się, stawiamy diagnozy, wydajemy wyroki!  Ksiądz Jan Kaczkowski żył ze swoją chorobą i powtarza to ona nauczyła Go wiele:"Ani ze mnie żaden wielki bohater, ani jakaś wielka ofiara. to, co się dzieje w mojej głowie, każe mi wykorzystać ten nowotwór, żeby cały czas machać łapami i mówić, co mi sumienie dyktuje w kontekście prawdy". Napiszę rzecz potworną: ksiądz Jan mylił się! ON był BOHATEREM! Swoim życiem, tym co robił potwierdził, że jest BOHATEREM! Żył dla innych! Wbrew swemu... Kościołowi? Szedł na przekór, w poprzek? Odważnie, moim zdaniem, postawił:"Był taki moment, kiedy Kościół (w wymiarze gdańskim), który kocham, jeździł po mnie jak walec". I to nie był BOHATER? To kto?... Do swego rzekomego nie-bohaterstwa powraca w kolejnych rozdziałach: "Bohaterami byli ci, którzy mężnie znosili tortury w łagrach, którzy nie wydali na gestapo tych, za których byli odpowiedzialni, czy ci, którzy mimo że ubecy ich męczyli w haniebny sposób, zachowali klasę. Ja jestem tylko chory".
  • Sprawiedliwi działają niejako automatycznie, dobro mają wpisane w serce.  
  • Granica między dobrymi i złymi wcale nie musi przebiegać między wierzącymi a niewierzącymi.
  • My, katolicy, mamy to szczęście, że nasze życie nie kończy się wraz ze śmiercią.
  • My, chorzy, od najbliższych wcale nie potrzebujemy głupiego pocieszactwa.
  • Kto nie zawalczył o relacje, ten drań.
  • Rzeczywiście trudno jest być przyzwoitym współcześnie.
  • Dajmy z siebie więcej, niż musimy.
  • Zdarza się nam pobłądzić.
  • Chroni nas w życiu też poczucie, że drugi człowiek nas kocha, że mu na nas zależy.
  • Włóżcie mnóstwo wysiłku w to, żeby się kochać, przytulać swoje dzieci, żeby z sobą rozmawiać.
  • Jeżeli będziemy mieli silny mięsień dobroci i bliskości, to choćby przyszła największa tragedia, nie rozpadniemy się na tysiące kawałków jak kryształ.
  • Chciałbym przeżyć moje życie na pełnej petardzie.
  • ...to, że nie zabijamy, nie kradniemy, że ja zachowuję celibat, to jeszcze żadna chwała.
  • Pan Bóg nie mógł przysiąc na kogoś większego, przysiągł na samego siebie.
  • Nie bójcie się ryczeć, bo płacz jest bardzo męski.
"Czym człowiek różni się od białka? Czasem zadaję sobie to pytanie" - Autor uwolnił nas od tych wątpliwości? Kilka linijek dalej znajdujemy odpowiedź. Prostą? Oczywistą? Sprawdźmy (sami siebie?): "To, co nas od reszty białek odróżnia, to sumienie. Wszyscy je mamy". I gryzie nas. Chyba, że w nas zdechło!... Rozwija tą myśl dwie kartki dalej: "Sumienie to najbardziej intymny głos w nas, który nam mówi, co jest dobre i co jest złe. Musimy go słuchać, nie możemy go oszukiwać".
Chciałbym wierzyć, że Kościół pełen jest księży typu śp. Jan Kaczkowski. Przez lata byłem pełen tej wiary. Do czasu... Tak, kiedy poznałem księdza-urzędnika, księdza-egzekutora, księdza-inkwizytora, księdza-nadmuchanego pychą mimo młodego wieku? Zobaczcie jakie nagromadzenie nieprzyjemności w jednym, krótkim spotkaniu, które przypominał rozmowę plebana z parobkiem! Podkreślam "mimo młodego wieku" owego... No właśnie czy mogę onego w ogóle nazwać kapłanem? To pierwsze sformułowanie nie jest przypadkowym: "urzędnik". Czy w ręce podobnego egzekutora trafiła TA książka? Tego wiedzieć nie mogę: "Może was zaskoczę: nie będę jakoś szczególnie walczył o wasze zbawienie. Moim podstawowym celem jest siebie zbawić, Jeśli przy okazji kogoś do Pana Boga przyciągnę, a może tylko nie odepchnę, to niech Stwórcy będzie chwała". Proszę zobaczyć, co się stało  trakcie czytania "Gruntu pod nogami"? Odsłaniam swoją prywatność. Muszę uważać? Kontrolować się? Żeby tego odsłaniania nie było zbyt wiele. W końcu to "Przeczytanie..." jest o książce ks. J. Kaczkowskiego. To jest skutek lektury naprawdę niezwykłej w swej mądrości.
  • Nie bójcie się! Odwagi! Życie w kontekście wieczności, bo przecież za chwilę staniemy po tamtej stronie. 
  • Nadziei trzeba się uchwycić jak kotwicy.
  • Nic mnie bardziej nie denerwuje niż stwierdzenie, że Adwent to radosny czas oczekiwania.
  • Czy wszystko, do jasnej ciasnej, w Kościele musi być radosne? 
  • ...to, co mówię, jest też wynikiem moich przemyśleń w obliczu trudnego doświadczenia.
  • Wierność i czuwanie nad własnym sumieniem, które może podlegać napięciom, to coś, nad czym musimy pracować.
  • Wszystko utrudnia to, że jesteśmy mistrzami świata w oszukiwaniu własnego sumienia.
  • Największym darem w Kościele jest wolność.
  • Pewność moralną wyrabiamy sobie w serduchu, w sumieniu.
  • Mistyki należy szukać w prozie dnia codziennego.
  • Mimo różnych przeciwności powinniśmy życzliwie żyć dla innych.
  • Bądźmy otwarci na wymianę.
  • Tak bardzo bym chciał się starzeć pogodnie, jeżeli to mi będzie w ogóle dane. 
  • ...jest odpychające, gdy spotykamy osobę zakonną, która zachowuje się jak stara, zgryźliwa ciotka.
  • Choroba nie zwalnia z pogody ducha.
  • Cieszmy się dzisiejszym dniem. Amen.
Boję się fanatyzmu! Bez względu na zabarwienie ideologiczne, rejon świata, kolor skóry, język. Często zaczyna się on w czterech ścianach naszych domów! Tak, wychodzi z naszych rodzin. Czy ci, którzy mienią się"bycia Polską!", jedyną prawą i sprawiedliwą czytali TE słowa:"...jeżeli ktoś jest zaangażowanym katolikiem, tak zaangażowanym, że aż zaniedbuje obowiązki rodzinne, związane z tym klasycznym powołaniem, to wolno mi sądzić, że to przynosi dobro. Spotykałem rodziny tak zaangażowane w neokatechumenat (albo i inne wspólnoty, które się ocierały o sekty), że brakowało im przestrzeni na miłość do dzieci"? Nie sądzę. Odważyłbym się postawić tezę, że wielu z tak mylących nie zna "Pisma Świętego". Ma je na półce, ale go nie zna, nie rozumie! W przeciwnym razie ne byłoby tyle jadu i zacietrzewienia!  "Gdybym ja  - czytamy dalej - człowiek odpowiedzialny za hospicjum, udawał mnicha, leżąc w kaplicy i się biczując, a moi chorzy byliby głodni, niezaopatrzeni sakramentalnie i wyli z bólu, to coś by było nie tak".
Czy chwilami nie łapiemy się na tym, że nasza... wewnętrzna (prywatna?) krytyka  Kościoła nie ociera się o ciężki grzech? Żyjemy z poczuciem jego ciężaru? Że pozwoliliśmy sobie na słowa nieomalże niegodne? No to zobaczmy, jak bardzo czytanie książki ks. J. Kaczkowskiego niesie z sobą ulgę! Nie jestem heretykiem! Nie jestem antyklerykałem! Skoro ksiądz napisał  t a k i e  zdania: "Często słyszymy, zwłaszcza od opasłych kaznodziejów (opasłych nie tylko w sensie fizycznym, ale też intelektualnie lekko przytłumionych): «złącz swe cierpienie z cierpieniem Chrystusa». Dostaję szału, gdy ksiądz, który wylewa się zza ambony, rzuca takie komunały, a za chwilę wsiada do wypasionego mercedesa"! "I TO jest w tej książce?!" - widzę marsowe oblicza pośród parafialnej owczarni. Tak, TO tu jest! To są słowa KSIĘDZA! Inne też tu znajdziemy: "Błędem jest patrzenie na Kościół jako na oblężoną twierdzę. Bo wiadomo, jaka jest optyka: wszyscy atakują, a my jesteśmy święci, nieskalani, jedyni prawomyślni. To nieprawda". Krytyczne, mądre, pouczające. Czy zmieniające opasłego kaznodzieja? Wątpię! Na to by trzeba było drugiego Lutra!...
  • Błąd polega na tym, że zła szukamy w innych, nie w sobie.
  • Zawsze, kiedy religię mylimy z ideologią, to ona przeradza się we własną karykaturę. 
  • Nie można być talibem, przeginać ani w jedną, ani w drugą stronę, popadać w skrajności - albo kogoś gloryfikować, albo potępiać.
  • Zapędzam się czasem i zachowuję jak idiota.
  • Nie ma nic gorszego niż łajdaczący się ksiądz.
  • Tak bardzo chciałbym do końca siebie rozdawać. [...] Dać sobą wytrzeć podłogę.
  • Jeśli naprawdę kochamy, to nie przegramy.
  • Człowiek jest w stanie przekroczyć siebie. Zadziwić swoją szlachetnością.
  • Można słabo zacząć, a dobrze skończyć.
  • Urodziny zawsze są okazją do podsumowań.
  • Chrześcijaństwo nie jest głupie.
  • Trzeba bezsprzecznie reagować na zło.
  • Nie po to dostaliśmy wolność, żeby nam szkodziła.
  • Władza rozumiana jako służba nie jest łatwa.
"NIE DAJMY SIĘ ZMALTRETOWAĆ KŁOPOTOM"- wielu z nas chciałoby na pewno pójść za tą radą zmarłego kapłana. Dotykają nas one, uderzają w nas, masakrują - da się TO dźwignąć wbrew wszystkiemu? Bez zmaltretowania? Gdybym miał okazję rozmowy z Autorem tego zdania, powiedziałbym: "Nie zgadzam się. Tak się nie da".
Jakiż trzeba było mieć (oryginalny) stosunek do siebie samego, dystans, aby móc o sobie i swoim Aniele Stróżu napisać:"Kiedy myślę o swoim Aniele Stróżu, to wydaje mi się, że on już chyba sobie wszystkie pióra wyrwał, jak patrzy na to, co wyrabiam".  Raz po raz przypomina nam o życiowej tolerancji: "Musimy się strzec, by nie siec drugiego człowieka nienawiścią, nawet tego, który obiektywnie źle postępuje". Uwielbiamy bawić się w prokuratora, sędziego i kata! Nie ma, co rozglądać się na boki! Do Pani/Pana teraz piszę! Tak, słowami księdza Jana Kaczkowskiego, ale takimi, które sam chętnie bym sformułował, pod którymi podpisuję się wszystkimi kończynami. Ten niezwykły dystans do siebie znajdujemy nieomal na każdej stornie "Gruntu pod nogami". Przykład: "Dzisiejszy dzień jest dla mnie bardzo refleksyjny, ponieważ akurat mam 38. urodziny. Proszę o nieskładanie kondolencji". Czyli pisał TO 19 lipca roku ubiegłego. 39. urodzin - nie będzie.
Znalazłem potwierdzenie tego, co pisałem wcześniej o odbiorze TEJ książki: "Chciałbym, żeby w tych moich rozmyśleniach pobrzmiewały także państwa pytania do samych siebie. Zapraszam do dyskusji wewnętrznej". I ja z tego zaproszenia ochoczo skorzystałem. Ani przez chwilę nie pomyślałem: "tani dydaktyzm", "prostacka ewangelizacja", "klerykalny bełkot". TEJ książki w takich kategoriach po prostu nie da się rozliczać! To byłoby nieuczciwe, ba! niegodne nas Czytelników, gdybyśmy pod tym kątem czytali ją i analizowali! Oto przesłanie na ciąg dalszy naszego życia (nie ostatnie):"...pilnujmy się, żeby nam nie odbiło. Ze mną na czele. Amen". Bo na nim skończę to "Przeczytanie...".
Nie, to nie koniec książki. Zostaje część druga i jej zawartość: "Rekolekcje z ks. Janem. Herod, Piłat, setnik i inni", "Droga Krzyżowa", "Spowiedź na krawędzi". Robię to specjalnie. Żeby KAŻDY zainteresowany sam dotarł do NICH. "Grunt pod nogami" - to książka naprawdę ważna. Można i trzeba z nią polemizować. inna sprawa czy mamy do tego prawo! Nawet to moralne, etyczne, wypływające z naszego sumienia? Czy wszystko przyjmować"na wiarę", z pobożną uległością? To już tylko od nas zależy. Nie sądzę jednak, aby ktokolwiek pozostał obojętny wobec tego, co NAM zostawił ksiądz Jan Kaczkowski (1977-2016). Czy nas zmieni?  Nie wiem. Jedno jest pewne: zaczniemy mnożyć pytania, może i buntować się. Ilu z nas podzieli los Autora i jakiś parszywiec glejak wielopostaciowy zaatakuje nasz mózg? Nawet nie chcę o tym myśleć. Ale póki TU jesteśmy obecni - nie obchodźmy dookoła książki/książek ks. Jana. Żadne zobowiązanie nie kazało mi siedzieć kilku godzin nad tekstem i pisaniem. Robię to w dniu wyjątkowym: Dniu Matki i święcie Bożego Ciała. Tych dni Autor nie dożył...

*      *     *

Na koniec cudowne, moim zdaniem, przesłanie śp. księdza Jana Kaczkowskiego:

"...PROSZĘ O UWAŻNE STĄPANIE W ŻYCIU, O UMIEJĘTNOŚĆ PRZEWIDYWANIA 
I ROZ-TROP-NOŚĆ, CZYLI CHODZENIE PO DOBRYCH TROPACH, 
O WEWNĘTRZNE ŚWIECENIE W DRODZE DO FINAŁU".

Spotkanie z Pegazem... - 76 - Julian Tuwim "Lokomotywa"

$
0
0
Pierwszy czerwca! Dzień Dziecka! Piszący ten blog cały czas jest jeszcze dzieckiem swojej Mamy, której daj Boże zdrowie na kolejne -lecia! Moja prywatność obchodzenia swoich świąt rozłożyła się między 29 maja, a 7 czerwca i po drodze 1 czerwca! Po prostu idealność! Nic tylko przez kilka dni czas do świętowania! Hura! Ale całkiem na poważnie. Serce żal ściska, że dziecinność (ta fizyczna) bezpowrotnie odeszła. Nie ma pokolenia Dziadków - którzy ulepili nasze charaktery, zwierzaków - które koło nas merdały ogonami lub mruczały kołysanki, kur - które ryły ziemię, koni - które radośni rżały. Jak bardzo brakuje mi tych ostatnich. Ciągle noszę w sobie pomysł napisania o nich: konie mego dorastania? I nie byłyby, to jakieś wysublimowane araby czy inne cudne wierzchowce. Nigdy nie przyszło nauczyć się jazdy "pod siodło". To były zwykłe konie pociągowe, robocze: "Warszawianka", "Łyska", "Kuba" czy "Baśka". O każdym można by snuć opowieść... Ech!


Pierwszy czerwca! Dzień Dziecka!  Ten post narodził się o tyle niespodziewanie, że moi byli uczniowie, dziś stanowiący zgodne stadło małżeńskie, państwo Iwona i Arkadiusz Sobkowiakowie przysłali mi zdjęcia. Zostały wykonane z dala od miejsca, w którym powstaje mój blog, a mianowicie w Duisburgu, na tamtejszym dworcu! Tak, dotarły nad Brdę aż z Nadrenii Północnej-Westfalii, z rejencji Düsseldorf. Nie Ich jedynych los rzucił daleko od domu. Ale za Ich sprawą mój blog ożywa treścią, której być może bym nie zauważył? Wkrótce cierpliwi Czytelnicy tego blogu przekonają o tym. Mogę tylko zdradzić: pracuję nad TYM...


Mój wybór, ktoś powie, jest mało oryginalny?  "Lokomotywa"Juliana Tuwima? A ja zapytam: jest-że wśród nas ktoś, kto nie wychował się na tych różnych ciuchciowych wzdychaniach, piskach, puchaniach, buchaniach, uffaniach? Pokażcie mi tego jedynego, który tego nie zaznał? Rodzice odarli Go z podobnych wspomnień?! O! barbarzyńcy!... Bez problemu na YT możemy wysłuchać rewelacyjnej interpretacji "Lokomotywy" w wykonaniu aktorskiego Genialnego Trio: Olbrychski-Pszoniak-Fronczewski!


"Lokomotywa"

Stoi na stacji lokomotywa,
Ciężka, ogromna i pot z niej spływa -
Tłusta oliwa.
Stoi i sapie, dyszy i dmucha,
Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha:
Buch - jak gorąco!
Uch - jak gorąco!
Puff - jak gorąco!
Uff - jak gorąco!
Już ledwo sapie, już ledwo zipie,
A jeszcze palacz węgiel w nią sypie.
Wagony do niej podoczepiali
Wielkie i ciężkie, z żelaza, stali,
I pełno ludzi w każdym wagonie,
A w jednym krowy, a w drugim konie,
A w trzecim siedzą same grubasy,
Siedzą i jedzą tłuste kiełbasy.
A czwarty wagon pełen bananów,
A w piątym stoi sześć fortepianów,
W szóstym armata, o! jaka wielka!
Pod każdym kołem żelazna belka!
W siódmym dębowe stoły i szafy,
W ósmym słoń, niedźwiedź i dwie żyrafy,
W dziewiątym - same tuczone świnie,
W dziesiątym - kufry, paki i skrzynie,
A tych wagonów jest ze czterdzieści,
Sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści.

Lecz choćby przyszło tysiąc atletów
I każdy zjadłby tysiąc kotletów,
I każdy nie wiem jak się natężał,
To nie udźwigną - taki to ciężar!

Nagle - gwizd!
Nagle - świst!
Para - buch!
Koła - w ruch!

Najpierw
powoli
jak żółw
ociężale
Ruszyła
maszyna
po szynach
ospale.
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem,
I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stuka, łomoce i pędzi.

A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost!
Po torze, po torze, po torze, przez most,
Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las
I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas,
Do taktu turkoce i puka, i stuka to:
Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to,
Gładko tak, lekko tak toczy się w dal,
Jak gdyby to była piłeczka, nie stal,
Nie ciężka maszyna zziajana, zdyszana,
Lecz raszka, igraszka, zabawka blaszana.

A skądże to, jakże to, czemu tak gna?
A co to to, co to to, kto to tak pcha?
Że pędzi, że wali, że bucha, buch-buch?
To para gorąca wprawiła to w ruch,
To para, co z kotła rurami do tłoków,
A tłoki kołami ruszają z dwóch boków
I gnają, i pchają, i pociąg się toczy,
Bo para te tłoki wciąż tłoczy i tłoczy,,
I koła turkocą, i puka, i stuka to:
Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!...


Obcowanie z Wielką Narodową Literaturą  musimy rozpoczynać od kołyski! Kiedyś nasze praprababki, a było to w XIX w.,  śpiewały swym dziatkom pieśni patriotyczne, czytały Jachowicza, Konopnicką. Kolejne pokolenie, już te urodzone w XX w.,  poznawały m. in. Juliana Tuwima! Nam nie pozostaje nic innego, jak przyłączyć się? Teraz, kiedy sam już jestem dziadkiem, czytam memu Jerzykowi również "Lokomotywę". Tym bardziej, że zabawa w ciu-ciu, to niemal punkt odwiedzin. Potężna puszka z drewnianymi torami, mostami i ciuchcią z wagonikami po chwili jest wysypywana na parkiet gościnnego pokoju. I nie ma "zmiłuj się". Na YT obowiązkowo odcinek z Bolka i Lolka z serii "Bolek i Lolek na wakacjach". 



Wielu z nas pamięta takiej, jak ten tu, parowozy. Buchanie pary, gwizd, to rozkręcanie się kół przy ruszaniu! Ależ to wspomnienie wielu z nas i to nie koniecznie z czasów dzieciństwa. Nie, nie pamiętam, kiedy ostatnio jechałem parowozem. 

Proszę potraktować ten zapis, jako dedykację dla wszystkich naszych Milusińskich, jak również cichą tęsknotę za tym radosnym okresem lat dziecinnych, kiedy każdy dzień był poznawaniem nowego świata, kiedy świat zdawał się prosty i nie skomplikowany. Traumatyczne wspomnienie? Moje? Niechęć do noszenia... aparatu ortodontycznego! Otwarty zgryz, gdyby nie był konsekwentnie leczony,  nie byłby dziś filarem mej męskiej urody... Raz jeszcze chcę tu podziękować pani Iwonie i Arkadiuszowi - teraz to Wy natychacie mnie inspiracją do działania! Kiedyś moje dzieciaki, dziś sami rodzice dla swej córki i syna. 



PS: Gdzieś na dnie duszy tli się we mnie: stoi mały chłopiec, dookoła skacze łaciata "Wierna", a ja mam pajdę chleba z kiszonym ogórkiem w drugiej ręce i patrzymy z bratem czy już koło Ociepków widać dziadka wóz, "Łyskę". A potem gnamy Lisią na złamanie karku. Tego świata już nie ma. Rozsypał się, jak stara beczka...

Przeczytania... (141) Maurice Druon "Królowie przeklęci / Les Rois maudits" tom III (Wydawnictwo OTWARTE)

$
0
0
Niech nas nie zwidzie "forma publikacji" zbioru powieści M. Druona. To nie jest trylogia w naszym rozumieniu. Nie mamy do czynienia z trzytomowym fabularyzowanym żywotem Filipa IV Pięknego (1285–1314) oraz jego synów: Ludwika X Kłótliwego (1314–1316), Jana I Pogrobowca (1316),  Filipa V Wysokiego (w powieści nazywany: Długim) (1316–1322) oraz Karola IV Pięknego (1322–1328). A potem synowca, jakim dla Filipa IV był Filip VI (1328-1350). Maurice Druon swój genialny cykl powieści "Królowie przeklęci / Les Rois maudits" zawarł w kilku oddzielnych tomach. W tym ostatnim, jakie przygotowało Wydawnictwo Otwarte, znalazły się dwa tomy:"Lew i lilie"oraz "Kiedy król gubi swój kraj". Jak poprzednie części i te w wysoko cenionym przez fachowców tłumaczeniu Adriany Celińskiej.
"Edward III łączył się z żeńskim pierwiastkiem swojego królestwa, a jego kraj wybierał Filipę na towarzyszkę życia. [...] Lud od zawsze chętnie garnął się do uczestnictwa w zaślubinach władców właśnie po to, aby uszczknąć odrobinę ich szczęścia, które promieniejąc z wyżyn władzy, wydawało się idealne" - można-że znaleźć bardziej podniosły moment dla otwarcia kolejnego tomu (de facto "Lew i lilie"), jak ślub władcy. W tym wypadku jesteśmy uczestnikami zaślubin z 24 I 1328 r. króla Anglii Edwarda III Plantageneta z Filipą, córką hrabiego Hainaut. Muszę polegać na tym, co nam kreśli Sam M. Druon: "...w niczym nie przypominała baśniowej królewny, nie była nawet zbytnio urodziwa. Była niedorodną córką swojej ojczyzny - Hainaut: miała pulchne policzki, krótki nos, masywną szyję i cerę upstrzoną piegami". Ten, kto dokonał zapisu w znanej "wolnej encyklopedii"widział kwestię urody królewskiej połowicy tak: "Należy tutaj nadmienić, iż przyszła królowa Anglii nie była zbyt urodziwa – była niska, pulchna, ruda i piegowata. Mimo to Edward darzył ją szczerą miłością".

Proszę nie oczekiwać, że opowiem całe dwie powieści? Jaki byłby sens ich czytania, gdybym odkrywał kartę za kartą. Zresztą rozumiem, że po trzecie tom (?) sięgają tylko ci, którzy poznali zawartość dwóch poprzednich i z niecierpliwością wypatrywali kontynuacjach na księgarskich półkach. M a m   wreszcie komplet? Mogę "odpłynąć"do umiłowanej epoki historycznej, jaką jest średniowiecze?
"Ludwik Kłótliwy zmarł w wieku dwudziestu siedmiu lat - zamordowany. Filip Długi skonał, mając lat dwadzieścia dziewięć, po wypiciu wody z zatrutej studni w Poitou. Karol IV dożył trzydziestu trzech lat i tym samym osiągnął granicę żywota" - kreśli raczej ponury kres nie tylko żywota trzech synów Filipa Pięknego, ale i śmierci dynastii Kapetyngów od 987 r. (choć de facto do 1848 r. panowali nad Loarą potomkowie bocznych linii tego samego pnia!) M. Druon. Zamyka ich panowanie takim zdaniem: "Wiadomo przecież, że przeklęci nie mogą żyć dłużej niż Chrystus!". I wszystko na ten temat już wiemy?
Powtórzę się, ale dla mnie osobiście, najbardziej wyrazistą, najbardziej krwistą, najbardziej intrygującą postacią pozostaje Robert d'Artois! Wciąż knujący przeciwko swej stryjnie Mahaut d'Artois! Jak on intryguje u boku umierającego królewskiego kuzyna. Oto cynizm prawdziwego polityka, wytrawnego gracza.  Poznając mechanizmy jego machinacji chyba prawdziwego wymiaru nabiera powiedzenie "po trupach do celu (do władzy)". Można by pchnąć swoje chęci do napisania... rozprawy właśnie o Robercie. Starczy kilka stron, ba! akapitów, by (nawet nie czytając poprzednich tomów) od razu wyrobić sobie zdanie, jaką pozycję wyznaczył sobie ten ambitny dostojnik ówczesnej Francji. Nieomal modelowy warchoł anarchii feudalnej? Choć znajdziemy też taki akapit o hrabi:"Robert d'Artois, aby pokazać, że zajmują go nie tylko kielichy i inne naczynia do podawania napitku, nabył jeszcze Biblię po francusku za trzydzieści liwrów".  W końcu człowiek, o czym zresztą jest w ostatnim tomie (czytaj: "Kiedy król gubi swój kraj"), wpędzi Francję w największą tragedię w jej historii? Jaką? A to proszę zerknąć do "Królów przeklętych". Nie po to M. Druon się męczył, żeby teraz jaki pisaciel/pleciuga wyłożył kawę na ławę!...
"Głowa pozbawiona mózgu, pierś bez serca, brzuch wypatroszony z wnętrzności - ciało króla było puste. Dzień wcześniej balsamiści ukończyli pracę nad zwłokami Karola IV" - dowiadujemy się takich szczegółów z powieści historycznej? I tu mamy podpowiedź po co warto takowe czytać. Nie spodziewamy się takich drobiazgów, a one - są! Podobne szczegóły należałoby szukać w jakiś specjalistycznych książkach? A tu - o! Mamy.
Nie widzę sensu cytowania tu zdań/słów, jakie padaj z ust bohaterów powieści. Pewnie, że mogą mi się podobać, są krwiste, mocne. Czy jednak autentyczne? "To tylko powieść" - odzew się obrońcy. A ja powiem: ale ja szukam prawdy o epoce i ludziach, którzy ją tworzyli. I jeśli znajduję jednak zdania/cytaty autentyki, to próbuję je później wykorzystać.  Tak bedzie z tym, jakie było autorstwa konetabla Gauchera de Châtillon, hrabiego Porcien i pan na Crèvecoeur, który mawiał (i utrwalił na stulecia):"Lilie nie przędą wełny, a Francja jest zbyt szlachetnym królestwem, aby popaść w ręce kobiety". I stąd, jak wiemy, szukanie w podobnych sytuacjach najbliższych męskich krewnych. Tak się stało właśnie w XIII w. i nie inaczej będzie w XVI w., kiedy Jacques Clément pozbawi życia Henryka III Walezego, ba! w XIX w., kiedy lud obali Karola X i wezwą na tron Orleańczyka! Wybiegłem daleko w przyszłość? Ale to też wartość tej powieści! To, co działo się w średniowieczu odbijało się czkawką za pięć stuleci?
Czy można lekturę Maurice Druona potraktować, jako... kopalnię dla myśli wygrzebanych?  Jestem zdania, że na tym polega wartość danej powieści, opowieści, opowiadania, wiersza, że oprócz mądrości jaką znajdujemy w samej fabule trafiamy na takie perełki. Może się zdarzyć, że to będzie jednak z przyczyn powrotu do lektury. Kilka przykładów. Czy warto było je eksponować? Oceńcie sami:
  • Błaznów można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy ma długi nos zwieszony na kwintę, jest smutny, a na plecach nosi wielki garb, drugi zaś jest drobnonosy, ma szeroką twarz i tors atlety wsparty na przykrótkich nóżkach. 
  • Po pierwsze, król jest najwyższym sędzią.
  • Nie istnieją zbawcze klęski, choć bywają zgubne zwycięstwa.
  • Wszystko było we Francji godne pozazdroszczenia [...].
  • Proces sądowy jest jak gra, wznieca pożądanie.
  • Człowiek wkraczający na ścieżkę kłamstwa zawsze uważa, że do celu dojdzie szybciej i łatwiej.
  • Ludziom zawsze pochlebia, gdy się ich prosi o opinię.
  • Niech diabeł wypali wasze wnętrzności, podli ludzie!
  • W wieku trzydziestu lat każda kobieta, nawet najbardziej wyrachowana, inaczej spogląda na dwie połówki życia: minione dni ocenia z sentymentem, a na przyszłe patrzy z niepokojem. 
  • Dziki zwierz dopiero wtedy ulegnie całkowicie, gdy na sam dźwięk naszego głosu schowa pazury. Spojrzenie pana to pręty jego klatki.
  • ...to zło nami kieruje, bo jest pierwszą siłą ludzi z początków czasu. 
  • Bóg na wysokościach zawiódł swoje stworzenia, obiecał szczęście, a jednak zsyła same nieszczęścia, dlatego trzeba zwrócić się do boga podziemia. 
  • Więcej jest kobiet gustujących w brzydocie, niż nam się wydaje.
  • Może przynęta została zarzucona nieudolnie, lecz ryba i tak się na nią złapała, bo chciała się złapać.

"Nowy król był słusznego wzrostu, a jego sylwetka była mocna i barczysta, właściwa dla założyciela dynastii. [...] Głos miał dźwięczny i donośny, czym odróżniał si od bełkoczących kuzynów: Ludwika Kłótliwego i Karola IV, a także od milczków - Filipów Pięknego i Długiego"- taki opis Filipa VI Walezjusza (Philippede Valois). Proszę przestudiować swoistą "wyliczankę", jaki powinien być król! Jeden przykład położyłem powyżej. Zamyka się ten swoisty dobór cnót i zalet konkluzją: "Wreszcie monarcha, prawdziwy monarcha, powinien być, nie można tym zapomnieć, dzielny, odważny i wspaniały". Dałoby się te wartości teleportować do XXI w.? Jestem zdania, że wielu obecnych polskich polityków nie mieściłaby się w ramach tego, co w swym kodeksie honorowym zawarł Władysław Boziewicz. Swoją drogą jestem ciekawy, czy ów czytając historię ze średniowiecza dopatruje się jakichś analogii?
"...prowadził uczone dysputy z kardynałami, jednak nie stronił także - wierny gustom swej burzliwej młodości - od towarzystwa bardziej podejrzanych osobników. Dokądkolwiek sie udał, hrabia Artois zawsze przyciągał dziewczęta lekkich obyczajów, drobnych złodziejaszków i ludzi będących na bakier z wymiarem sprawiedliwości" - tak, to znowu o Robercie d'Artois? Świetnie było zebrać kilka osób, które przeczytały "Królów przeklętych" i zaprosić ich do wspólnego quizu historyczno-literackiego? 
  • Miłość odbiera rozum, a dodaje skrzydeł wyobraźni.  
  • To dość pospolity błąd ludzkiego myślenia: wierzyć, że inni przykładają do nas taką samą wagę jak my sami. 
  • Tak naprawdę ludzie, poza przypadkami, gdy mają jakiś szczególny interes, aby pamiętać, szybko zapominają, co nam się przydarzyło. 
  • Władza szybko deprawuje tych, którzy sięgnęli po nią z innej przyczyny niż troska o dobro publiczne.
  • Zbrodnia stanu zawsze musi nosić pozór praworządności.
  • Zazwyczaj człowiek określa podstawowe zasady, jakimi będzie się kierował przez całe życie, kiedy ma dwadzieścia lat.
  • Mawiają, że kruki z Tower żyją długo, nawet i sto lat.
  • W oczach kobiety, która próżno czeka, mężczyzna jest głównym winowajcą. 
  • Kiedy miłość przeobraża się w przyzwyczajenie, gaśnie namiętność. 
  • Kochanowie powinni wiedzieć, że w chwili gdy kończy się miłość, każdy pozostaje sobą.
  • Bezmyślność nie przeszkadza w działaniu, wprost przeciwnie, zaciemnia przeszkody i pozwala wierzyć, że osiągnięcie celu jest banalnie proste, choć każdy rozumny człowiek widzi, że sprawa jest beznadziejna. 
  • Który człowiek, choćby największy awanturnik, pełen ambicji i okrucieństwa, nie zaznał raz w życiu pokusy odpoczynku i rezygnacji?
  • Boskie natchnienie chadza dziwacznymi drogami!
  • Kiedy dom, w którym człowiek zasiada spokojnie do kolacji, niespodziewanie pa, bo nagle osunęła się ziemia, kiedy statek, na którym się płynie, w środku nocy roztrzaskuje się o skały, w pierwszej chwili nie wie się, co się dokładnie stało. 
Niezwykły jest opis hołdu, jaki Edward III musiał złożyć przed Filipem VI. Poniekąd mamy zaprzeczenie nauczanej przez nas... drabiny feudalnej? Bo oto król klękał przed drugim królem? Jak to możliwe? Ci, którzy doskonale znają zawiłości stosunków normandzko-angielskich i normandzko-francuskich - oczywiście takich pytań nie stawiają, bo wiedzą. Dla tych, którzy dopiero wkraczają w epokę może stanowić ten epizod z 1329 r. pewnym zaskoczeniem. Tym bardziej uważnie, krok po kroku, wczyta się choćby w skrawek dokumentu, na jaki miał powoływać się angielski król: "Nie godzi się, aby syn królewski klękał przed synem hrabiego!". W takim razie zaskoczcie znajomych pytaniem: "Dlaczego król Anglii składał w XIII w. hołd królowi francji?"
"Boleści targające jej ciałem wcale nie zwróciły jej myśli na krzywdy, które ona kiedyś wyrządziła innym. Aż do końca pozostała zatwardziałą egoistką, w której nawet bliskość śmierci nie jest w stanie wzbudzić cienia ludzkiego współczucia ani wyrzutów sumienia. [...] W końcu chorą zaczęły targać straszliwe skurcze, od palców u nóg przeszły do łydek, następnie ogarnęły przedramiona. Śmierć powoli brała ją w posiadanie" -  nie starajcie się nawet mnie przekonywać, jakoby średniowiecze bardzo okrutną epoką było! Pewne mechanizmy, zachowania nam współczesne niczym nie odbiegają od norm w XIV w.! Zmienia się strój, scenografia. Okrucieństwo - jednakie. Co naprawdę Nas różni od średniowiecza? Moi zdaniem - bojaźń przed Bogiem! Intrygi, mordy, trucizny, lochy, tortury, egzekucje - wszystko to znajdziemy na kartach powieści M. Druona. Ale i szczyptę zdrowego rozsądku? Do tej"materii"zaliczyłbym tych kilka zdań, który wygrzebałem, a tyczą głównie polityki. Aż się chce wysłać te zdania na wiejską lub do innego przybytku władzy... Co z tego  zrozumieliby? Nie wiem. Wrzucę to jedno zdanie i specjalnie wielkimi literami: "WŁADZA SPRAWOWANA WBREW WOLI TYCH, NAD KTÓRYMI SIĘ PANUJE, JEST ILUZJĄ, I TO KRÓTKOTRWAŁĄ". Ktoś się obruszy: "Były wybory!" Inny dorzuci z uporem maniaka: "Opozycja nie chce pogodzić się z klęsk wyborczą!" . To dorzucę inną mądrość:"...WSZYSTKO JEST MOŻLIWE, NAWET NAJBARDZIEJ OBŁĄKAŃCZE POMYSŁY MOGĄ ZOSTAĆ ZREALIZOWANE W KRÓLESTWIE ROZDARTYM I WYNISZCZONYM WALKAMI WROGICH FRAKCJI". I to jest kolejna wartość takich powieści, jak "Lew i lilie" - nie pozwalają zbyt daleko odejść od współczesności. 
Czy polski czytelnik spodziewa się spotkać... znajomego z kart polskiej historii? Kogo? Tak go opisuje M. Druon:"...był osobliwym władcą - niewypłacalny, zadłużony po uszy, żył na koszt francuskiego króla, a jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby zjawić się z mniejszą pompą niż jego gospodarz, który za niego płacił! [...] Nie brakowało mu zapału, siły, odwagi ani dobrego humoru, lecz natura nie poskąpiła mu także głupoty". Nie ma personalnych wskazówek? Usunąłem je. Proszę nie wpadać w panikę - też bym po takim rycie nie pojął o kim mową, choć bywa "gościem"na moich lekcjach. To Jan Luksemburski (Luksemburczyk)! Pamiętamy zjazd w Wyszehradzie za Kazimierza III Wielkiego? To jemu Władysławowic miał wypłacić potężny stos kop srebra za odstąpienie od używania tytułu króla Polski! Proszę szczególnie zwrócić uwagę na to, co JKM pisał M. Druon. I znaleźć odpowiedź na pytanie"dlaczego porzucił malutkie królestwo czeskie?".  
"...Edward III zdumiał się nieco własną zuchwałością. Przygoda, którą rozpoczął, w wielu oczach mogła uchodzić za szaleńczą. Bał się, że jego armia nie jest dość liczna ani dostatecznie przygotowana do wojny, sał poselstwo za poselstwem do Niemiec i Flandrii, aby umocnić zawarte sojusze" - już słyszymy rżenie koni, kucie w kuźniach, widzimy szykujących się do boju rycerzy. Jeszcze nikt nie zna nazwy miejscowościCrécy! Czy będzie o niej? A mogłoby być inaczej? "Echa bitwy pod Crécy dotarły aż do Sieny. Wiedziano, że król Francji nakazał szarżować swoim ludziom, nawet nie pozwoliwszy im na zaczerpnięcie tchu po pięciomilowym marszu, że francuska kawaleria rozdrażniona powolnym krokiem piechoty zmasakrowała własnych żołnierzy [...]". Nikomu jeszcze nic nie mówi kim był Czarny Książę! 16 VII 1338 r. angielski wnuk Filipa IV Pięknego "...wszedł w Yarmouth na pokład i wyruszył na czele floty złożonej z czterystu statków. Nazajutrz dopłynęli do Antwerpii" - tak odmieniał się los dwóch królestw! Ten, który pchnął jednych przeciw drugim był ambitny, zwiedziony w swych nadziejach i intrygach Robert d'Artois! Zresztą znajdziemy w tekście M. Druona takie zdanie: "Dla Roberta wojna między Francją i Anglią była   j e g o   w o j n ą , pragnął jej, nawoływał do niej i wreszcie doprowadził do jej wybuchu, to był rezultat dziesięciu lat jego nieprzerwanych wysiłków". Oto historia miała się zadziać na odwrót, niż to było w 1066 r.? Kiedy normandzki Wilhelm Bastard najechał Anglię. Czy amatorzy doskonałego serialu "Wikingowie" wiedzą, że ów był potomkiem doskonale im znanego  Rollo, brata Ragnara?
"Bełt z kuszy wypuszczonej z otworu strzelniczego przecina jedwabną tunikę, zbroję, kolczugę, płócienną koszulę. Wstrząs nie jest silniejszy niż uderzenie kopią podczas turnieju, [...] własnoręcznie wyciąga strzałę i kilka kroków dalej, nie rozumiejąc, co się dzieje ani dlaczego niebo nagle pokryło się czernią,ani czemu jego uda już nie ściskają boków konia, upada w błoto" - uwielbiamy opisy bitew. Im bardziej plastyczne, tym bardziej krew  w naszych żyłach gna! Nie udawajmy, że jest inaczej. I raczej chcielibyśmy być tym dzielny strzelcem, który wypuścił bełt (strzałę)! Nie zdradzę kogo los dopełniał się pod murami Vannes "...pod tym miastem, które nawet nie stawiało prawdziwego oporu, które było jedynie drugorzędnym etapem na drodze jego zwycięskiej epopei? [...] Ręka napinającą cięciwę kuszy należała do jakiegoś nieznajomego, nieświadomego nawet, do kogo mierzy". Trudno nie poczuć sympatii do umierającego hrabiego... Rozumiem, że cytowany list Edwarda III jest autentykiem, a nie wytworem genialnej fantazji Autora: "Przez wzgląd na afekt, jakim go darzyliśmy, a także na nasz honor, napisaliśmy do naszego kanclerza i skarbnika, nakazując im pochowanie go w naszym mieście Londynie. Chcemy, abyście, Najukochańsze Serce, baczyli, by wszystko przebiegło zgodnie z nasza wolą". Adresatką była sama królowa, Filipa. I jest coś niezwykłego, niespotykanego w narracji całego cyklu: Autor piszę coś od siebie? Daje... siebie! Osobistego? Proszę te zdania potraktować bardzo poważnie: "Tutaj autor odczuwa smutek podobny dot ego, jakiego doznał Edward, król Anglii. Jak mawiali  starzy kronikarze, pióro wypada mu z dłoni i nie ma już ochoty pisać dalej, przynajmniej nie od razu, choć czuje się w obowiązku przybliżyć czytelnikowi dalsze dzieje kilki innych ważnych postaci z powieści...".
W Epilogu "Lwa i lilii" znajdujemy kolejne... polonica? Poniekąd - tak. Aż się prosi, aby pojawiły się w powieści przypisy. "Są noty biograficzne!"- odezwie się obrońca dobrego imienia książki? I znajdziemy tam choćby Ludwika Węgierskiego? Jest? Nie ma! "Kiedy zajechał do Budy, nie było tam Ludwika Węgierskiego. [...] W końcu marca jego węgierski kuzyn powrócił do stolicy [...]. Monarcha, każący nazywać się wielkim, choć wcale nie błyszczał powagą majestatu, zapragnął sam zbadać dokumenty [...]".  Kogo, czyje i czego dotyczące? Proszę samemu się przekonać. Wzmiankowany tutaj Ludwik Wielki, to Andegawen, syn Karola Roberta i Elżbiety Łokietkówny, siostrzeniec Kazimierza III Wielkiego! I po śmierci tego ostatniego, od 1370 r. do 1382 r., również król Polski. Tak, ojciec króla  św. Jadwigi Andegaweńskiej (1384-1399).
Nie mogę nigdzie znaleźć (lub słabo szukałem?), ale wydaje mi się, że ostatni tom cyklu"Kiedy król gubi swój kraj"powstał kilka lat po postawieniu ostatniej kropki w "Lwie i lilii"? I nie mogę sobie przypomnieć, czy wydanie z lat 70-tych zawierało ów tom? Tym bardziej, że "Lew i lilie" kończy konkluzja:"Jednak lud miał jeszcze długo cierpieć. Miał jeszcze doświadczyć rządów króla mądrego, króla szalonego, króla słabego i siedemdziesięciu lat nieszczęść, nim blask nowego stosu, na którym sponie jako ofiara francuska dziewczyna, nie rozproszy w wodach Sekwany przekleństwa wielkiego mistrza". Czy filmowe adaptacje "Królów przeklętych" w ogóle uwzględniły "Kiedy król gubi swój kraj"? Najnowsza - na pewno nie, gdyż kończy ją wojenny epizod spod Vannes. 
Sam Prolog ostatniego tomu cyklu,"Kiedy król gubi swój kraj",  to już dla mnie kolejna... kopalnia myśli wygrzebanych. Te poniżej cytowane tylko z tego jednego miejsca pochodzą:
  • Choć wielkie tragedie, które zdarzały się w historii, pozwoliły zabłysnąć wybitnym jednostkom, to u ich podstaw zawsze leżało działanie istot miernych.  
  • W polityce nic wielkiego nie może się dokonać ani trwać, jeśli zabraknie ludzi, którzy inspirują, jednoczą i kierują narodem dzięki swojej wiedzy, woli i umiejętności. 
  • Gdy na szczycie władzy następują po sobie istoty mierne, schyłek jest bliski.
  • Gdy karleje wielkość, pęka jedność narodu.
  • Silna dynastia to oczywiście także zasługa losu, który zdawał się faworyzować ten rozwijający się naród. 
  • Ojczyzna, sprawiedliwość i państwo - to podstawa narodu.
  • Kiedy nieszczęścia krążą niczym złowrogi kruk nad królestwem, niedole tylko się mnożą i naturalne katastrofy towarzyszą ludzkim błędom. 
  • Jednak czy ludziom więcej pożytku przyniesie wynik wyborów niż gra chromosomów?
  • Tłumy, zgromadzenia, nawet ograniczone kolegia, nie mylą się mniej niż natura, a  opatrzność jest oszczędna w szafowaniu wielkości.
  • Po przekleństwach nagłych śmierci przyszła klątwa miernych rządów.

Czuje się, że VII część cyklu, to kontynuacja nieomal wymuszona? Przez francuskich wydawców lub czytelników? Nie byłoby w Prologu przypominania kim byli Kapetyngowie, jak rozrastała się Francja, jak stawała się jednym krajem, jednym ludem!  A i rys dotyczący pierwszych Walezjuszy? Porażające są zdania o dwóch z nich:"Filip Walezjusz miał syna, którego zaraza - niestety! -oszczędziła. Francja jeszcze nie sięgnęła dna nędzy i rozpaczy, lecz ściągną ją tam teraz rządy Jana II, mylnie zwanego Dobrym". Oczywiście dość drastyczna aluzja do tzw. czarnej śmierci, która w XIV w. pustoszyła m. in. Francję.
Smutne, ale czytając powieść Maurice Druona dochodzimy do wniosku, jak... niewiele wiemy o historii Kościoła, z którym wielu z nas identyfikuje się, poprzez chrzest (boć nie wolny wybór) jest z nim związany. Po raz kolejny zapytajmy się sami siebie: "Ilu papieży średniowiecza znamy?" albo jeszcze lepiej "Ilu papieży średniowiecza poznaliśmy na katechezie/lekcji historii (niepotrzebne skreślić)?". A tu za jednym nieomalże zamachem mamy wymienionych: Benedykta XII,  Klemensa VI czy Jana XXII. Proszę nie wpadać w zniechęcenie czytanej (proponowanej?) książki. Tym razem z fachową pomocą nadciągają nam "Noty biograficzne", które znajdujemy na końcu tomu III.
  •  Aby zostać papieżem, nie wystarczy być księdzem, trzeba także umieć żyć jak książę.
  • Nie zwabimy nowych dusz samym octem.
  • Właśnie dlatego, że ludzie są biedni i nieszczęśliwi, cierpią i grzeszą, trzeba dać im nadzieję na przyszłe życie. 
  • ...trzeba pogodzić się z rolą, którą wyznaczyła nam opatrzność, i odgrywać ją jak najlepiej. 
  • Pamięć narodów jest leniwa, zachowuje tylko imiona monarchów...
  • A im większe nieszczęście, tym dłuższe ma korzenie.
  • Dla niektórych ludzi klęska to sprawa zasadnicza, której podświadomie pragną, i nie spoczną, nim nie odczują jej dogłębnie.
  • ...hojność więcej przysparza wrogów niż zwolenników.
  • ...władcy zbyt szybko skazujący na śmierć najczęściej działają z podszeptu lęku.
  • Król Filip Piękny był wzorem majestatu władzy: skazywał, nie unosząc się gniewem, nosił żałobę bez pokazywania łez.
  • Nie ufam ludziom przestrzegającym zbyt restrykcyjnie postów, o smutnych obliczach, gorejących oczach i spojrzeniu, jakby zbyt długo zezowali w stronę piekieł. 
  • Nie ma podziału na ducha starożytności i nowoczesności. Jest po prostu duch, a w opozycji doń głupota. 
  • Boga zamyka się w niebie, a na ziemi czyni się to, czego dusza zapragnie.
"...czemu mówię wam tak długo o czarnej śmierci? Ach, tak! Z powodu konsekwencji, jakie miała dla korony francuskiej, najbardziej dla króla Jana. Istotnie, jesienią 1349 roku, przy końcu epidemii, jedna po drugiej zmarły trzy królowe, a dokładnie dwie królowe i księżniczka przeznaczona do korony..." - i choć średniowiecze, to jedna z moich ukochanych epok, to za żadne skarby nie potrafiłbym wykrzesać z siebie kim były owe monarchinie? Nie mam pod ręką "Historii Francji" nieodżałowanej pamięci prof. Jana Baszkiewicza, aby to sprawdzić i uzupełnić swoje ubytki. Zresztą nie mam pewności czy odpowiedź znalazłbym w tym cennym dziele. Dzięki M. Druonowi jest nam łatwiej?"Śmierć [...] wciąż zbierała gęste żniwo, pukając do każdych drzwi" - sprawdźcie, jak lud Paryża reagował na śmierć kolejnych królewskich małżonek. Bardzo pouczające doświadczenie?
Trudno jest bardzo "brać się za bary" z powieścią. Tym bardziej z klasykiem, jakim był Maurice Druon. Nie chcę odbierać nikomu przyjemności czytania i odsłaniania każdego szczegółu prozy. W ostatnim tomie zaskoczyć może forma narracji? Na czym polega? Tu zostawiam pewne niedomówienie!"Rzym, Rzym! Nic nie widzą poza Italią, a  Kapitol przysłania im Boga"- prawda, jakie ciekawe? Takie wtrącenie przy omawianiu walki o inwestyturę. Zapachniało wykładem z historii powszechnej? Nie będziemy roztrząsać czyja szkoła historyczna lepsza: prof. T. Manteuffla czy prof. B. Zientary? Ktoś "zupełnie zielony"historycznie nie powinien mieć problemów rozumieniem, jak cesarz z papieżem wadzili się i co z tego dla Europy (świata) wtedy wynikało. Bardzo plastycznie jest rozpisane, jak doszło do oddzielenia się świeckiego Cesarstwa od duchowego Państwa Kościelnego. Mi szczególnie przypadło do gustu i będę je cytował swym uczniom: "To koniec, wymazanie zasady monarchii wszechświatowej, w której władzę dzierży następca Piotrowy w imię Boga Wszechmogącego. Boga zamyka się w niebie, a na ziemi czyni się to, czego dusza zapragnie". 
Czytając VII tom "Królów przeklętych" mimochodem wracał do mnie egzamin ze średniowiecza powszechnego na UMK. Jakiś zanik pamięci, co do... liczebników stawianych przy imionach królów tak francuskich, co angielskich. Pałętali się różni Karlowie pomiędzy Edwardami, ale który by którym? Rdza w mózgu.  Dziś miło o tym czytać, przypomnieć sobie, jak Czarny  Książę (Edward Woodstock, książę Walii) zdobywał kolejne francuskie zamki. A jakże znajdziemy opis wojennych wyczynów tegoż (później nawet opis bitwy pod Crécy,w której stawał już jako 16-latek): "A Czarny Książę tylko daje przykład rabunku, każąc przynosić sobie najpiękniejsze wyroby ze złota i kości słoniowej [...]. Złupić niewinnych, aby obdarować kamratów, oto definicja wielkości tego człowieka". A dalej o taktyce: "Jego sposób na zwycięstwo był dość prosty, co zobaczyliśmy w Périgord w tym roku [tj. 1355 - przyp. KN]. Atakuje miejsca pozostawione bez obrony". Ten literacki opis działań wojny stuletniej trzeba to oddać... urokliwy. M. Druon nie mądrzy się, nie zasypuje nas szczegółami. Nie zapominajmy, że mamy przed sobą powieść historyczną. Świetnie wpisaną w realia i prawdopodobieństwa historyczne - ale jednak powieść, a nie wykład historyczny. Eustachy Rylski uświadomił TO nam słowami: "Na tym polega dramat historii i historyków - że wystarczy jedna dobrze napisana powieść i niewiele już mogą przekazać". Wiedziałem, że to ten cytat będzie najczęściej powtarzanym na moim blogu. I - życiu zawodowym. Nie pomyliłem się.
  • ...nawet jeśli człowiek jest urodzony pod złą gwiazdą, czasem szczęście się doń uśmiecha, a najgłupszy król nie wszystko niszczy... 
  • Kiedy głowa szwankuje, nie można wymagać sprawnych kończyn.
  • To naprawdę cud, że zbytek nie zawrócił lub nie pomieszał mu w głowie.
  • Dwór nadaje ton, a potem szlachta i mieszczaństwo tracą majątki na wyroby pasmanteryjne, futra. klejnoty, próżne wydatki. 
  • Banalny wybór i katastrofa gotowa.
  • Młodość wypełnia nadchodzący czas wyobrażeniami, starość odświeża miniony czas za pomoc pamięci.
  • Pasmo nieszczęść nie może ciągnąć bez przerwy.
  • Wśród wszystkich zawirowań, niepowodzeń, kłopotów zawsze musi przydarzyć się jakieś dobro, które podnosi nasze morale.
  • Ludzie, myślący o przyszłości, koncentrują się tylko na sobie.
"Kiedy król gubi swój kraj" - zamyka cykl Maurice Druona. Bez wątpienia uświadamia nam pewną oczywistość: nasz poziom wiedzy o historii Francji jest niemniej niski, niż Francuzów o naszej. Dzięki tym tomom chociaż osłuchaliśmy się imion ostatnich Kapetyngów i pierwszych Walezjuszy. Chciałbym wierzyć, że rodzimi wydawcy odkurzą cykle piastowskie J. I. Kraszewskiego czy K. Bunscha - oczywiście dbając o ambitną formę promocji. A może przeflancować je w formie... komiksów? Tak, zazdroszczę Francuzom takiego zbioru powieści. Tak, jak bez mała dwieście lat pewnie zazdroszczono pióra Aleksandra Dumasa-ojca?"Są kaci, którzy odcinają głowę za jednym zamachem, jednym ciosem topora. Niestety, on do takich nie należał! Hrabia Harcourt musiał zostać ogłuszony, bo już nie ruszał kolanami, lecz wciąż żył, bo ostrze utknęło w warstwie sadła obrastającej jego kark. [...] Wreszcie po szóstej próbie wielka głowa hrabiego Harcourt opasa czarną wstęgą odpada od tułowia i turla się wokół pnia" - mogłem sobie darować ten cytat? Ja po prostu daję tylko próbkę (przedsmak?) tego, co znajdziemy na kartach tej niezwykłej powieści.
"Wystawne życie nie przesłania jednak Edwardowi Boga. [...] ulegając popychającej go do działania idei wielkości, Edward realizuje niejawny, acz widoczny, plan stworzenia angielskiej Europy"- pierwociny idei zjednoczonej Unii na średniowiecznym kontynencie?  Chyba posunęlibyśmy zbyt daleko. Tym bardziej, że dwór Plantageneta był równie francuski w języku i kulturze, co Walezjusza. to właśnie jednym ze skutków wojny stuletniej będzie anglikanizacja dworu w Londynie! Ciekawe wtrącenie o zdolnościach językowych Edwarda III dowiemy się kilka linijek dalej.
"Na próżno strzelają balisty i katapulty Arcykapłana, nie są w stanie przeszkodzić kolejnej salwie i jeszcze jednej. Na basztę lecą nie tylko żelazne kule, lecz także płonące garnce, rodzaj greckich ogni. Ludzie okrutnie poparzeni padają, wyjąc, rzucają się na drabiny, a nawet skaczą prosto w dół" - to tylko wycinek z morderczego oblężenia Breteuil przez wojska króla Jana II. Ale znajdziemy też taki opis: "Armia klęcząca na polach wilgotnych od rosy tuż obok miasteczka Nouaillé musiała Chauveau przywieść na myśl niebiańskie legiony". To ta sama armia i jej król! Maurice Druon włada w usta swego książkowego narratora taką prawdę: "To bardzo trudna rzecz odtworzyć przebieg bitwy, gdy się w niej nie brało udziału, nawet gdy się było na miejscu. Szczególnie jeśli jej przebieg jest tak zawrotny jak tej spod Maupertuis... Streszczano mi ją przez wiele godzin, na dwadzieścia różnych sposobów, każdy przedstawił swój punkt widzenia, zważając tylko na własne czyny". Czy to nie ostrzeżenie przed zbyt swobodnym odbiorem wiarygodności źródeł? Opis tej dramatycznej bitwy (z 17-19 IX 1356 r.) zamyka historię opisaną przez M. Druona."Nagle król Jan II zauważa, że otoczyło go dwudziestu przeciwników bez koni, którzy nacierają na iego odpychając jeden drugiego. słyszy, jak krzyczą: «To król, to król, bierz króla!». Ani jednej francuskiej tuniki w tym przerażającym kole". A dalej?
Nie wyobrażam sobie, aby miłośnik średniowiecza (mediewista-amator?) nie miał w ręku cyklu powieści Maurice Druona. Czy zachętą dla nowicjusza jest zdanie George R. R. Martina: "To jest prawdziwa Gra o tron"? Powiem szczerze: zrobiło mi się trochę... smutno? To G. R. R. Martin powinien zabiegać, aby na tomach jego poczytnego cyklu napisano"Bez«Królów przeklętych» nie byłoby tych powieści". Na pewno kolejne wydanie książek Maurice Druona sprawi, że choć kilkudziesięciu Czytelników pozna zawiłe okoliczności wybuchu i częściowego przebiegu najkrwawszej wojny doby średniowiecza w Europie! Dla mnie był to częściowo powrót do lektury sprzed lat. I tu nie chodzi o samo sobie jej przypomnienie. Przecież przez przeszło ćwierć wieku gro szczegółów zresetowało się bezpowrotnie. Teraz była okazja odkurzyć "dawne kąty"?

Yvonne

$
0
0
- Jesteś nienormalny! - Yvonne zeskoczyła z murku. Puszkę po farbie zostawiła. - Jak ja mogłam pomyśleć, że... ty... że... ja...
- Yvonne! Ruda! Gdzie idziesz?!
Zatrzymała się.
- Ani mi się z tobą gadać nie chce! Ani na ciebie patrzeć! I nie mów do mnie "Ruda"!
W tej czarnej kurtce wyglądała jak pantera, która porzuca truchło i ma za nic dookoła łypiący na nią wrogo oczyma świat. Otarła usta. Rozmazany makijaż dodawał jej twarzy jakiegoś dzikiego wyrazu. Można się było jej bać? 
- No nie wygłupiaj się!
- Ja się wygłupiam? Ja?! 
Doskoczyła do niego. Wpiła palce w jego ramię. Cud, że też miał kurtkę, bo czuł, jak zniewalający uścisk, gdyby tylko mógł, wdarłby się pod jego skórę. 
- Ja chodziłam do "Antona"?! Ja łasiłam się do Ingrid?!
- Jakiej... In...
- W całym Duisburgu jest tylko ta jedna knajpa?!
- Kiedy ja...
- Głupiego możesz robić z Hermanna! Bo to taki sam kretyn, jak ty, ale mnie...
- Ingrid, to głupia...
- Teraz"głupia"? Teraz?! - Yvonne wykrzykiwała mu niemal każdą sylabą w twarz. Miażdżyła samogłoskami! - Marcel pokazywał mi, co tam wyprawialiście.





- To tuman!
- A widzisz?! - syknęła i gdyby mogła posypałaby ze swych zielonych oczu diabelski ogień, a jej rude włosy stały się jeszcze bardziej płomienne. - Przypomniało się.
- Pijany byłem!
- Pijany byłem? - zarechotała. - Też masz argument!
- Nie pamiętam. Ingrid przyszła... sama była nawalona, jak...
- A ty skorzystałeś? Że aż bielizna u barmana wylądowała. "Nie lubię blondynek!" - to nie twoje brednie?
- Rude jest piękne.
- Zamknij się! - z chęcią by machnęła w tę gębę.
- To nic... nie... było...
- Nic? Hans! Otrząśnij się!
- Kiedy wiesz, Yvonne, że tylko ciebie kocham.
Odepchnęła go.
- Ty wiesz, co to słowo znaczy?
- No...
- Alkohol i prochy chyba do reszty wypaliły ci mózg! 
Ruszyła w kierunku stacji.
- Zaczekaj! Ruda!...
Ale Yvonne nie reagował. Raczej przyspieszyła kroku. Dogonił ją
- Rozmawiałem z ojcem...
- O, to coś nowego - doskonale wiedziała, jak bardzo pogmatwane były relacje Hansa z jego rodzicem. Pan profesor raczej nie był skory do kolejnego wyciągania syna z bagna, płacenia jego długów, rozliczania się z dilerami czy jakimiś przekupnym gliną. Po usunięciu z akademii nawet wyrzucił go z domu. Tylko, że... mieli jedynie siebie. Pani Sabina popełniła samobójstwo, kiedy Hans, a właściwie Johann Amadeus Ernst, miał cztery lata. Depresja... Tak, imponowało jej jego pochodzenie. Stary mieszczański dom. Kolejne pokolenie uczonych - tylko on jakiś taki nie wyważony? - I, co pan profesor?
- Dzwonił do Monachium...
- W sprawie? Czyżby nowe Audi? A może...
- Nie ironizuj - chyba pierwszy raz w jego szarych oczach dostrzegła błagalną iskierkę. - Dzwonił do profesora Siegfrieda. Mogę zjawić się 1 sierpnia. 
- A nie miałeś lecieć do Warszawy?
- Co tam Warszawa! - machnął ręką. - Wiesz, jak trudno dostać się do klinik... Nicolas czekał pół roku. To moja szansa.
- Ostatnia?
- Ostatnia! - zaczął głaskać jej rude włosy. Jego rude włosy. Wiedział, że w takich chwilach czuła się, jak mała Yvonne, która zgubiła się rodzicom na Unter den Linden... - Ruda?
- Zooostaw mnie! - odepchnęła jego rękę. Bańka prysnęła! - Zabieraj te swoje łapy! Zajmij się pierw sobą, a potem za... I nie nazywaj mnie "Ruda"!
- Yvonne! Rudaaaaaaaaaaaa!...
Ale Yvonne tym razem ani myślała, żeby kontynuować rozmowę z Hansem. Miała go naprawdę dość. To i tak było aż nadto względem jej wrodzonej niecierpliwości. 
Wyciągnęła paczkę papierosów. Został jej ostatni. Wsunęła w usta. Nie patrzyła w kierunku skąd odeszła od Hansa. Nie interesowało jej czy tam jeszcze stoi, czy się może zbliża. Zaciągnęła się dymem. Uwielbiała ten pierwszy moment.
U79 nadjechał, kiedy była w połowie palenia. Życiowa nonszalancja nie raz wyłączała obyczajowe hamulce i wskakiwała z petem do środka. Tym razem... Tym razem nie chciała już szarpaniny z motorniczym czy innym pasażerem. 
Rozejrzała się po wozie. Facet przed nią był pochłonięty czytaniem "Frankfurter Allgemeine Zeitung".  Widziała tylko jego owłosione dłonie. Obrzydlistwo - wzdrygnęła się na samą myśl, że ktoś taki mógłby ją dotykać. Albo ta kobieta pod oknem. Chyba jechała z córką. Balkonik na kółkach oparty był z boku. Zmasakrowana zmarszczkami twarz była odbiciem życia, trosk, dramatów, nieudanych wyborów, wojny? Tak, ta kobieta musiała ją pamiętać. Może widziała samego Führera? Zawsze wracało do niej to jedno pytanie: czy gdyby nie wojenny obłęd jej rodzina nadal mieszkałaby w  Allenstein? W podobnych chwilach korciło ją, aby zapytać taką frau: "Byłaś w NSDAP? popierałaś? Ilu Żydów zabiłaś?".  A może sama była w Dachau?
Zupełnie bezmyślnie wysiadła na trzecim czy czwartym przystanku. Nie liczyła. W najbliższym kiosku kupiła paczkę papierosów. Wyjmując sakiewkę z torby zdziwiła się, że  nosiła od tygodnia wymiętolony "Wochen Anzeiger". Guzik ją interesowała kolejna porażka MSV Duisburg. Nawet nie wiedziała czy Hans śledzi postępy czy ich brak niebiesko-białych. Jako dziewczyna była na Margaretenstrasse 5-7. Ale nic z tego nie pamiętała. I jakoś jej to nie bawiło. Do domu miała niedaleko, ale poszła do Karen. Po drodze mijała mural z ogromnym, kipiącym od kolorów tęczy, napisem:"The Art of Love". Zapaliła papierosa.
Hans był na siebie zły. Pozwolić odejść Yvonne teraz? Kiedy wyszła naduczynność tego matoła Marcela. Pewnie, że winny był Hermann. Przylazł z tą durną cipą Ingrid! A ta kleiła się do każdego, nie tylko do niego. Na drugi raz da w mordę każdemu, kto tylko wyciągnie smartfona! Pochwalić się tymi głupimi kadrami z Yvonne? I, co Marcel chciał w ten sposób osiągnąć? Sukinsyn! No, zabiję, jak tylko... - nie dokończył, bo ujrzał nadjeżdżające "Kawasaki". Tego czarno-żółtego hełmu nie pomyliłby z żadnym innym.
- Marcel! Ty matole! - chyba słyszano go w całym Rheinhausen. Doskoczył do niego i gdy tylko zsiadł z motocykl, wymierzył mu siarczysty podbródkowy!... Marcel oszołomiony starał się uniknąć kolejnych ciosów.
- Oszalałeś?! Menopauza cię dopadła?!
- Gorzej! Gorzej!
- Co gorzej?
- Yvonne!
- I dlatego rzucasz się na mnie, jak wariat?! 
Marcel pochwycił wymierzoną w siebie prawą pięść Hansa, wykręcił ją i z całej siły odepchnął od siebie. Hans zachwiał się, ale nie przewrócił. Teraz Marcel postanowił wykorzystać swoją przewagę. 
- Dokopać ci? Dokopać?  Czego się ciskasz?! Zwariowałeś?
- To ty jesteś wariat! Żeby pokazywać fotki z "Antona" Yvonne?! Trzeba nie mieć mózgu, albo taki, jak ty masz - wielkości groszku!
- Przesadzasz - starał się go uspokoić Marcel.
Hans dyszał.
- Przesadzam? Ruda mało mi oczu nie wydrapała. 
- Eeee!... 
- Nie ekaj mi tu!
- Daj luz! Dziś parada! Ulga! 
- Wiem.
- No chyba nie powiesz, że nie idziesz.
- Idę. Czemu nie mam iść.
- Ulryka obiecała...
- Ingrid też będzie?
- Nie wiem, może?
- To...
- Pokazać ci jaki przysłała mi...
- Gówno mnie obchodzą jej zdjęcia! Kretyn!
- No, no... Ingrid jest w porządku. O, co ci właściwie chodzi? A, że ostatnio faza jej spaliła się...
- Spaliła? Chyba wybuchła! Ty daj sobie luz z tymi małolatami! Popatrz na swoją gębę. Ile ty masz?
- 42.
- No! A - ona?
- 17!
- 17?! Matole, to mogłaby być twoja córka.
- Hans, klepiesz, jak chory na głowę. Skąd ty taki nagle skrupulatny w liczeniu lat jakieś dupki?! Była, chciała, miała towar i szmal, to czego chcesz. Ja jej do niczego nie zmuszałem.
Hans chłonął. Nie potrafił na dobre rozsierdzić się na Marcela. Znali się tyle lat. Na dobre czy złe, ale to Marcel poznał go z wieloma ziomkami, w tym z Yvonne. Była jakąś jego daleką kuzynką. 
- W ogóle, to szukałem cię, bo...
- Nie mam - Hans rozłożył ręce. I już zaczął wyciągać na lewo kieszenie od swoich dżinsów. 
- Co robisz?!
- No, bo nie mam.
- Carl przedawkował...
- Jaki Carl? Borutzky?
- Nie, Benz! A znasz innego?!
- Co się stało?
- Znaleźli go... na Saarstarsse w rozbitym wozie.
- Gdzie on jechał?
- A kto to wie? Wóz nie był jego, a Straussa. Tylko, że ten uciekł. A Carl...
- Żyje?
- Poniekąd tak...
- Jak można "poniekąd"żyć? Co ty Marcel klepiesz? "Trochę" też nie możesz umrzeć. Co z nim?
- Zawieźli go do Świętego Jana. 
- Cholera jasna!
- No.
- Szanse?
- 30 na 70.
- Ty weź mów normalnie.
- 30 % szans na życie. No... 25.
- A tak na pewno? 20?
Marcel wzruszył swymi potężnymi ramionami.
- Chciałem, żebyś wiedział. Dzwoniłem, ale nie odbierałeś. Zadzwoniłem do Yvonne.
- Dzwoniłeś do niej? I, i co? - ożywił się. - Co Ruda mówiła?
- Nic, tylko podała gdzie rozstaliście się.
- Komórka mi padła. Policja szuka Straussa! Jaja mu oderwę, jeśli Carl umrze.
- Nie kracz, nie kracz! - Hans uniósł się. Łatwo było za wszystko winić Straussa, ale chyba Carl sam się naszprycował. Nie potrzebował do tego Straussa lub kogoś innego! U Świętego Jana nie z takich wyciągano życie! Rudi, Schmelzer, Fulda.
- Fulda, to chyba nie trafiony przykład. Zmarła.
- Ale rok później.
Marcel niewiele się zastanawiając wsiadł na swoje "Kawasaki", silnik zawarczał i po chwili tyle go widział. Hans został znowu sam.  Wypadek z Carlem i dziwne zachowanie Straussa jeszcze bardziej dobiły go. Świat oszalał? - pomyślał.
Nie poszedł na U79. Miał dość tramwai, spoconych gęb, wrzeszczących bachorów i popijających ukradkiem piwo pasażerów. Wsiadł do taksówki. Chciał raz jeszcze rozmówić się z Yvonne. Nie mógł tak zostawić tej sprawy. 
Zaskoczyło go, kiedy drzwi otworzyła mu frau Kriechbaum. Babka Yvonne. Nawet cofnął się ku schodom. Tak, czuł respekt przed tą kobietą. Babki Yvonne bali się chyba wszyscy, pozą nią jedną. Ta koścista dama po prostu łagodniała przy wnuczce, jak baranek. Chyba nawet Helmut Kohl czułby respekt?
- Yvonne jest?
- Nie ma. Wyszła już na tą waszą paradę... - wzrok nie wyrażał nawet promyczka aprobaty. 
- Aha! A nie wie pani...
Ale pomyślał, że to sam jej powie.
- Pan zaczeka! - głos frau Kriechbaum nie dawał nawet minimalnej przestrzeni choć dla odrobiny sprzeciwu. Otworzyła szeroko drzwi. - Pan wejdzie.
- Ale... ja...
- Mamy do pomówienia. 
Ciężki wzrok niemal dobijał go do ściany. Wszedł do korytarza. Frau Kriechbaum wskazała na niewielki pokój po lewej stronie. No, cóż miejsce, w którym przyjmowała pacjentów z bólem zęba nie należał do najszczęśliwszych wyborów pani domu. Tak, znaleźli się w gabinecie, w którym przez lata przyjmowała pani doktor. Na sam widok robiło mu się co najmniej gorąco z wrażenia. Od razu przypomniał sobie o ruszającej się plombie w dolnej, lewej czwórce...
- Mamy do pomówienia. 
Powtórzyła z jeszcze silniejszym akcentem. I wskazała na krzesło. Sama oparła się o dentystyczny fotel.
- Co dalej? - wbiła w Hansa te swoje stalowe, zimne oczy nienasyconego krwi wampira.
- Z czym, proszę pani.
- Z dzieckiem.
- Jak? - Hans aż uniósł się z miejsca. - Jakim... dzie... dzieckiem...
- No przecież nie moim. Pana, młody człowieku.
- Ale... ale... ja nie mam dzieci.
- I tu się mylisz, młody człowieku! Ja wprawdzie jestem tylko emerytowanym stomatologiem, ale test ciążowy do rozczyta dziewczynka w szkole powszechnej. No, to co ma pan w tej sprawie do powiedzenia?
- Ale... ja o niczym nie wiem!
- Nie tym tonem, młody człowieku! Widział pan, czyj obraz wisi w korytarzu.
Nie zwrócił uwagi, ale chyba to by stary Fryc.
- Pod Leuthen mój prapradziad zasłużył się odwagą, za co dostał szlachectwo z rąk samego króla - ostatnie słowo wypowiedziała z takim naciskiem, że nie pozostawiało wątpliwości, iż był to heros, może największy w całych Prusach? - Widział pan obraz Röchlinga? W tym wyłomie Johann Peter był pierwszym jegrem! To do czegoś zobowiązuje.
- Zapewne, proszę pani, ale co ja mam z tym wspólnego? Moja rodzina jest z Bawarii od zawsze - brzmiało to jak ostateczna obrona.
- Co mi pan tu bredzisz?! - eks-pani doktor zawrzała. - Trzeba zapewnić byt Yvonne i waszego dziecka.
- Kiedy ja naprawdę nic nie wiem. Yvonne...
- Chce pan powiedzieć, że się nie pochwaliła? 
- No... no.. właśnie. - Hans czuł, że kolejna fala zimnych potów atakuje jego wszystkie skórne pory! 
- To ja to panu mówię! Praprawnuczka Johanna Petera! Nie pozwolę, żeby moja ukochana wnuczka została samotną matką! Sam pan zadzwoni na Kaiser Friedrichstrasse czy wykpi się pan turecką tandetą?
Stan zmieszanie Hansa dochodził do tego momentu, w którym wołanie o pomoc byłoby rykiem ostatecznej rozpaczy. Frau Kriechbaum nie dawała mu wyboru. Wzrok filtrował, oceniał, dobija, przybijał już wydał wyrok - żadnej kropli tolerancji. Chyba Martin Luther nie byłby bardziej zawzięty... Dlaczego, on katolik, pomyślał o reformatorze.
- Przepraszam, a co... jest na  Kaiser Friedrichstrasse? - na nic zdawało się odtwarzanie topografii miasta. Zresztą nie miał skupienia, czując na sobie ten miażdżący wzrok babki. - Bo jakoś...
- Nie pamiętam?! Mogłam się domyśleć! - parsknęła. To był tryumf Germanów w Lesie Teutoburskim? Hans czuł, że już gorzej być nie mogło.
- Proszę, oto wizytówka...
Hans zerknął. Dostrzegł numer telefonu 0203 75... Cyfry zaczęły skakać przed oczami. Wizytówka? Nagłe olśnienie.
- Ale... ale... my kupujemy u Leppinga! 
Starsza pani zrobiła zdziwioną minę.
- Ależ ja nie naciskam - wycofała się. - Pańska sprawa czy Kaiser Friedrichstrasse czy Königstrasse! To po prostu musi być wykonane honorowo, mój młody człowieku. No, chyba ojciec czegoś pana nauczył? To profesor...
- Tak, tak. Wiem... - jak nie cierpiał tego przypominania kim był ojciec-profesor. 
- Ale na Nobla nie ma szans - wypalił odważnie i poderwał się z miejsca:  Pani wybaczy, załatwię wszystko według starej, bawarskiej szkoły, kanonu, kindersztuby, czy jak tam pani chce, ale ja muszę znaleźć Yvonne.
Energicznie ruszył ku drzwiom.
- Młody człowieku! Jest jeszcze coś, o czym mężczyzna nie powinien zapominać...
Hans już kładł rękę na klamce od frontowych drzwi.
- Tak, proszę pani? Co to takiego?
- Honor! Honor! Rozumie, pan?
- Jawohl!
Nie czekał na windę. Szybko zbiegł z czwartego piętra secesyjnej kamienicy. Nie zwracał uwagi na katriady, które dźwigały na sobie ciężar masywnego balkonu. Pognał w miejsce, o którym wiedział, że na pewno tam będą Ulryka, Marcel, Hermann, zapewne Ingrid i wielu innych, ale przede wszystkim Yvonne, jego... Ruda!...
Nie zwrócił uwagi na pierwszą mijającą go karetkę. 
Ale potem z rykiem swych syren minęła go kolejna.
Potem trzecia.
I czwarta. 
Piąta?
Ludzie zaczęli przystawać.
Zza rogu wypadły trzy wozy z napisem "Polizei". Tyle tylko zdążył dostrzec. Z otwartego okna dobiegł go głos Natalie Cole. "When I Fall In Love"? Tak, to był ten utwór. Do tego włączył się aksamitny głos Nata? Nie ogarniał już tego. Jazgot mijających wozów z kogutami migającymi, jak oszalałe? A on stał, jak zauroczony i słuchał na chodniku Natalii Cole? Dopiero ujadanie jakiegoś psa obudziło w nim dawnego Hansa? 
- Co się dziej? Nie wie pan... co się dzieje?! Co się dzieje?..
- Zamach?!...
Hans patrzył przed siebie, ale nie... widział?
- Tam...
- Chryste!...
- Bomba?!
- Jaka bomba?
- Panika!
- Te pedały...
Nagle "When I Fall In Love" urwało się dla niego?
- Co się dzieje?! - to już był jego głos.
- Tam... tam... - to by jakiś chłopak..., mężczyzna..., facet... Pokazywał za siebie. Był jakiś dziwny.
Nie wiedzieć dlaczego Hans dotknął jego twarzy.
- Co robisz?! - tamtego aż odrzuciło.
Struga, którą rozmazał była...
- Nie jestem... 
- Stój!
Ale chłopak..., mężczyzna..., facet... rzucił się w lewą stronę, wpadł na koszyk z wystawionymi czipsami i napojami. 
Hans spojrzał na swoje palce. Podniósł je do oczu.
- Kurwa! to krew! Krew!
Kolejna karetka!
Wóz policyjny...
Straż pożarna...
Kolejna ka...
- Ruda? Yvonneeeeeeeeeeeeee!...


PS:Zdjęcia autorstwa pani Iwony Sobkowiak z Duisburga. Serdecznie dziękuję za możliwość ich tu wykorzystania.

Das Bedrohliche Murmel Des Rheines

$
0
0
Jakżeż ułomnym zdaje się człowiek, który sądzi, że opanował ziemskie żywioły. Że oto poddane mu ostały nie tylko zwierzęta, rośliny, ale i dobrodziejstwa natury, jak rzeki! Zapanował człeczyna nad takim żywiołem, jak woda? Trudno w to uwierzyć tym wszystkim, którzy rok w rok padają ofiarami występowania z koryt rzek wód. Wielu z nas nie tylko z ekranów telewizorów pamięta powódź, jaka zalała Wrocław  w 1997 r. Ul. Kołłątaja pływały pontony, Dworzec Główny PKP pod wodą, wały sypano wzdłuż śmiertelnie groźnej Odry. Czemu wracam do tego tematu? Inna europejska rzeka pokazała swe pazury. Ta, która dwa tysiące lat temu dzieliła antyczny świat na ten cywilizowany (czytaj: rzymski) i ten barbarzyński (czytaj: germański) - REN.


Zdjęcia, które tu zamieszczam pochodzą z okolic Duisburga. Nie po raz pierwszy pada nazwa tego miasta. I muszę szybko dodać: nie po raz ostatni. Ten niezwykły fotoreportaż zawdzięczamy moim byłym uczniom, którzy mieszkają właśnie tam: pani Iwonie i Arkadiuszowi Sobkowiakom. Autorzy zdjęć porwali się na zrobienie tego rekonesansu w sobotni poranek, 4 czerwca. Za, co serdecznie obojgu dziękuję, jak również ich córce Julii za niemiecki tytuł tego postu.

Proszę nie wpadać w panikę - nie będę nikogo zamęczał po-powodziową statystyką. Postanowiłem wykorzystać wywołany temat pt. "Ren", aby po latach wrócić do... prozy wielkiego Victora Hugo (1802-1885). Przede mną tom pt. "Ren" w tłumaczeniu Izabeli Rogozińskiej, który w 1987 r. wydał szacowny Państwowy Instytut Wydawniczy, w serii "Podróże" pod redakcję Pawła Hertza. Chciałbym móc kiedyś popłynąć z tą niezwykłą książką szlakiem autora "Nędzników". Tym razem zadowolę się zaledwie listem XIV z 17 sierpnia 1838 r. Bo z niego będą wszystkie przypomniane tu opinie i spostrzeżenia o Renie.
  • ...Rodan budzi w moim umyśle skojarzenie z tygrysem, a Ren - z lwem.
  • Długo patrzyłem na tę dumną rzekę, gwałtowną, ale nie rozhukaną, dziką, lecz majestatyczną. [...] Jej głos był rykiem potężnym i spokojnym. Miała w sobie coś z wielkiego morza.
  • ...to szlachetna rzeka, feudalna, republikańska, cesarska, godna być zarówno francuską, jak niemiecką. 
  • Ren łączy wszystko.
  • Pierwszymi ludźmi, co zrodzili się w dziejach nad brzegami Renu, był ów wielki ród na pół dzikich plemion, zwących siebie Celtami, których Rzym nazywał Galami.
  • Stary Rzym umarł. zmieniło się oblicze Renu.
  • Chrześcijaństwo, niczym boska orlica, co zaczynała rozwijać skrzydła, złożyła pośród tych skał jajo, w którym zawierał się świat.
  • ...krajobraz Renu nabiera charakteru militarnego i zarazem religijnego.
  • Kiedy książęta, biskupi i rycerze kładli podwaliny swoich siedzib, handel zakładał swoje kolonie.
  • W czternastym wieku Ren był świadkiem, jak opodal, w Norymberdze, narodziła się artyleria, a w piętnastym, na jego brzegu, w Strasburgu - drukarstwo.
  • ...oto nad Renem właśnie znalazły i przybrały nowy kształt owe dwa tajemnicze narzędzia, którymi Bóg nieustannie pracuje nad cywilizacją ludzką: działo i książka, wojna i myśl. 
  • W losach Europy Ren ma jakby znaczenie opatrznościowe. To wielki, poprzeczny rów, który oddziela Południe od Północy. Opatrzność uczyniła go rzeką-granicą; fortece czynią z niego rzekę-mur.
  • Ren oglądał postaci i odzwierciedla odbicie prawie wszystkich wielkich wojowników, którzy od trzydziestu wieków przeorywali stary kontynent owym lemieszem, co nazywa się miecz. 
  • Dla Homera Ren nie istniał.
  • Dla Wergiliusza była to rzeka nie tyle nie znana, co zamarznięta: "frigora Rheni".
  • Dla Szekspira to piękny Ren, "beautiful Rhine".
  • Cesarstwo Pepina Małego siedziało jakby okrakiem na Renie.
  • Można powiedzieć, że prawy brzeg Renu należał do Napoleona, jak należał do Karola Wielkiego.
  • ...Ren, rzeka opatrznościowa, wydaje się również rzeką symboliczną.
Zdaję sobie, że ten wybór jest pewnym okaleczeniem całości. Victor Hugo w swoim liście sprzed blisko 180. laty daje nam istny historyczny wykład dotyczący Renu i jego znaczeniu. Tu stawały wojska, tu przekraczały jej nurt, tu zaczynały się pochody wojenne... Bardzo pouczająca lektura. A przecież to zaledwie drobny "wycinek" całości.  To, co napisał o okresie legendarnym, rodzących się nadreńskich mitów - ech! popłynąć tym nurtem narracji. Ale to chyba już za nas zrobił Richard Wagner?...  Zbliżają się wakacje - może ta lektura stanowić inspirację do podróży. Zamiast "Wędrówek z Herodotem" R. Kapuścińskiego może trzeba sięgnąć po "Ren" V. Hugo? I skonfrontować tamto, XIX-wieczne wyobrażenie od tego, które jest nam współczesne w XXI wieku? Może kiedyś będzie mi dane sprawdzić się z tym? Nie wiadomo.

Powiecie: ze zdjęć nie bije zbytnia groza? Chcę przypomnieć, że żywioł zabrał kilka ludzkich istnień. Smutna danina została zapłacona? Po raz kolejny uświadomiono nam, ludziom, że nie trzeba wojny, aby nasz świat wywrócił się do góry nogami lub co gorsza bezpowrotnie skończył się. W tym wypadku w nurtach rzeki. Pozostanie pytanie: czy kolejny ludzki dramat kogoś czegoś nauczy? Nie zapominajmy: oto Matka Natura uświadamia nam swoją miałkość i  kruchość. I wcale nie jest archaizmem powtarzanie bardzo starego porzekadła: "dzisiaj żyjesz - jutro gnijesz". Żeby nie kończyć w zbyt minorowym nastroju. Jeszcze jeden, dłuższy cytat z V. Hugo:
"...mówiłem ci to wielokrotnie, że lubię rzeki. Rzeki przenoszą zarówno idee, jak towary. Wszystko odgrywa wspaniałą rolę w dziele stworzenia. Rzeki, niczym olbrzymie trąby, grają oceanowi pieśń o urodzie ziemi, o uprawie pół, o świetności miast i o chwale ludzi".

PS: Może ktoś potrafi wyjaśnić mi czym są ponure wieże/baszty stojące nad Ranem w Duisburgu? Czy to pozostałości dawniejszej przeprawy przez rzekę?

Przeczytania... (142) Marek Nowakowski "Tak zapamiętałem" (Wydawnictwo Zysk i S-ka)

$
0
0
Na wstępie tego pisanie (jak kiedyś zaczynano wiele listów) rozprawiam się z najtrudniejszym pytaniem: "Czy gruba? Ta książka!". Uspakajam - chyba najcieńsza, która tu teraz leży na moim biurku! Nie liczę poezji Jacka Cygana. Jak wiemy miarą książki nie jest ani jej objętość, ani szata graficzna, ani ilość pikanterii. Gna nas ku nim m. in. Autor. Ten TU jest niezwykły. mój wileński Dziadek by pewnie rzekł: "Niezwyczajny". Marek Nowakowski! "Tak zapamiętałem" - Wydawnictwa Zysk  i S-ka! Jak czytamy na... okładce: "W Tak zapamiętałem znajdziemy portrety, a raczej witraże [...] takich, którzy budowali polską kulturę, a których nazwiska niewiele dziś mówią". Tak,  owym nawiasie wymieniono kilu z tych "budowniczych". Przyznaję rację: część z tych nazwisk też mi już NIC nie mówi? A uważam się za średnio inteligentnego starzejącego się pana. Mówi nam coś nazwisko: Felicja Krance? A Andrzej Roman? Pan, który wie - obrusza się, oburza, wzrusza ramionami nad płytkością mej inteligencji? A japo prostu uczciwie przyznaję się, że nie wiem, że nie znam, dlatego sięgam po "Tak zapamiętałem".
"Perypatetyk spotkał perypatetyka.  Kiedyś zaciągnąłem go do podłego szynku, kusząc specyficznie plebejskim, prawie przedwojennym urokiem. Dał się namówić na alkohol, co prawda wybrał trunek nader osobliwy, likier miętowy. Wypiliśmy brudzia" - to o Zygmuncie Kubiaku, którego urokliwe zdjęcie obok podpisano: "...Helleńczyk, erudyta". Tak, wyciągnę kilka zdań Marka Nowakowskiego na temat Jego zapamiętanych znajomości. "Był żarliwie wierzącym katolikiem, nieprzemakalnym na wpływ ideologii marksistowskiej". Do teraz nie wiedziałem, że TO brat... Tadeusza Kubiaka! Jest okazja, aby poznać skomplikowane relacje między braćmi. Nie rzucajmy się w poszukiwaniu taniej sensacji, ale nawet to, co odsłonił M. Nowakowski daje nam wiele do myślenia, jak destrukcyjny mógł być... PRL.
"Bardzo szybko poznały ówczesny areopag muzyczny, Grzegorza Fitelberga, Emila Młynarskiego, Karola Szymanowskiego, Romana Maciejewskiego, Artura Rubinsteina"- no robi się kulturowy szum w głowie od podobnej wyliczanki. W końcu, to nie tylko chodzi o córkę słynnego Franciszka Lilpopa, ale krewną samego... Henryka Wieniawskiego! O czym pan Marek Nowakowski nie wspomina, koncentrując się rzecz jasna na emigracyjnej roli pani Felicji Krance. Jako miłośnik Skamandrytów i generała Wieniawy zazdroszczę szczególnie wspomnień o Ziemiańskiej! Jest kropla dziegciu? A pada nieuzasadniony, a zakorzeniony błąd, w postaci zwrotu: "Legiony Piłsudskiego"? Takie  n i g d y   nie istniały. I to ja, piłsudczyk, wciąż muszę powtarzać. Jest też smutne zdanie, które tu wyeksponuję: "PRZESZŁOŚĆ JEST WYPIERANA PRZEZ TERAŹNIEJSZOŚĆ".
"...beztroskiego uśmiechu nigdy nie tracił. Chyba, że opowieść wymagała chwili głębszej refleksji lub smutku. sukcesy przyjaciół napawały go niekłamaną satysfakcją [...] Wszystkim życzył jak najlepiej. Ludzi nigdy nie osądzał" - i to jest opinia o...  N A S Z Y M   rodaku? "Wspaniałe zwierze" - to opinia o kobietach. niezwykła opowieść o człowieku, który PRL "...uznał za trwały dopust boży i uwił w nim sobie gniazdko". I stworzył swój świat, swój Szlak! "...wypełniał mu całe życie. Wszystko było żartem, beztroską, bon motem, humbugiem. Chyba stanowiło to jego sposób przetrwania". Kogo? Jasia Kiwi/Jana Sosnowskiego.
"Studia, praca, żona Amerykanka, dzieci mówiące tylko po angielsku. Naturalizowany jankes. Ojczystym językiem posługiwał się poprawnie, choć z pauzami, szukał i dobierał odpowiednie słowa z pewnym wysiłkiem" - oto obraz emigracyjnej inteligencji, którą wyroki historii po II wojnie światowej porozrzucały po świecie. Wielu bohaterów "Tak zapamiętałem" było takimi rozbitkami. Tym razem spotkamy się z Pawłem Mayewskim: "Był założycielem i naczelnym redaktorem kwartalnika  «Tematy», poświęconego prezentacji kultury amerykańskiej polskim czytelnikom. [...] Wszechstronny przegląd literacki i intelektualny tamtej kultury".
"We wczesnej młodości [...] był wojującym marksistą. Należał do pokolenia «pryszczatych», tych młodych, co gorąco  fanatycznie pragnęli budować w Polsce ustrój na wzór sowiecki. [...] W sposób surowy, bezlitosny osądzał siebie tamtego jako zalepionego czekistę z czerwoną gwiazdą na czapce.  Stanem aberracji umysłu i trującym zaczadzeniem nazywał tamto swoje zaangażowanie" - właściwie, to nie jest istotne o kim pisał Marek Nowakowski. Oto wycinek życia, kariery powojennej inteligencji. "Ukąszenie heglowskie", o którym tu czytamy również, dotknęło bardzo wielu z tzw. awansu społecznego, ale nie tylko. O bohaterze jest i taka mądrość:"Dźwigał [...] w swoim doświadczeniu zagładę rodziny, Żydów we Lwowie, śmierć świata, w którym zaczynał wchodzić w życie". I zaskakujące zakończenie o remoncie w kawalerce. Kolejny właściciel przy tej okazji"...odkrył w ścianach przewody podsłuchowe. Pamiątka z czasów czujnej inwigilacji służby bezpieczeństwa stosowanej wobec ludzi niepokornych".
Kolejna sylwetka chyba nawet nie potrzebowałaby rekomendacji. Bezbłędnie rozszyfrujemy z kim stykał się Autor, kogo miał okazję poznać, rozmawiać. Z każdą przeczytaną kartką (i nie dotyczy TO tylko tytułowych bohaterów) rośnie nasza zazdrość: "...stworzył żywy ośrodek myśli politycznej, promieniejący na Polskę, czego dowodem były zminiaturyzowane bibułkowe wydawnictwa Instytutu i numery miesięcznika przemycane do kraju. Nie była to skostniała enklawa emigracji, rzewnie rozpamiętująca utracone dwudziestolecie. Celem było stałe podsycanie w Polakach gasnącego ducha [...]". Starczy postawić jeszcze dwa słowa: Książę, Redaktor.Ciekawe wtrącenie o Józefie Lipskim. I zaskakujące dla mnie spotkanie: wspomnie o Adolfie Bocheńskim. Na tegoż temat powinien powstać oddzielny post/tekst. Jestem pod wrażeniem odkąd czytałem m. in. Jana Meysztowicza lub o Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich walczącej pod Tobrukiem. Brat Józefa Marii oraz Aleksandra. Nie nadążam, aby pochylać się nad każdą indywidualnością: Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Stempowski, Zygmunt Hertz.
"Natychmiast rozpoznawalny. Mistrz szybkiej karykatury, portretu, rodzajowej scenki tego miasta, Kreskę miał jak snajper" - tak Autor snuje o Julianie Żebrowskim. Muszę ze wstydem przyznać, że dla mnie... nie? Włączyłem stosowną stronę. Widzę. Oglądam. Nie kojarzę kreski! Życie i twórczość artysty stała się dla Marka Nowakowskiego okazją do nakreślenia losu... Warszawy: "Nasze miasto wyrastało z ruin w inny, odpychającym kształcie. [...] Zniszczone zostały więzi między mieszkańcami. Miasto stało się wielką spalnią obcych sobie i zapędzonych ludzi. Umierała dawna lekkość bycia, cwaniacki żart ulicy. Chamiało życie". Chciałbym zobaczyć grafikę, jaką Autor dostał od  Żebrowskiego w 1968 r.: "...przedstawiająca czołg LWP z czterema pancernymi i psem najeżdżającym typową szwejkowską piwiarnię - z podpisem: Czesimy się". Szkoda, że zabrakło choć jednej karykatury, grafiki - byłby cenny dodatek, uzupełnienie narracji.
Cenne przypomnienie dla pokolenia, które nie zna realiów sprzed 4 czerwca 1989 r.: "Dostałem też paszport. Łaskawie spuszczono z łańcucha u budy, w której spędziłem osiem lat pod nadzorem bezpieki, wyleciałem srebrzystym odrzutowcem za ocena". Dziś? Dziś, w stosunku do tego co było, jest nie-normalnie! Uczniowie, których zbieram na FB z różnych stron Europy piszą: pan przyjedzie! przyjeżdżaj! to godzina lotu!... Gdyby ktoś w 1988 r. (bo tego roku tyczy ten zapis M. Nowakowskiego) powiedział, że TO będzie norma? Ja z całego rozdziału skupiam się na jednym zdaniu, jak bardzo mi bliskim: "Pochodził z Elbląga, rodzice przyjechali ze wschodniej, zabranej Polski". Nie, nie mam nic wspólnego z Elblągiem. Nawet tam nigdy nie byłem. Spodobało mi się, to co Autor napisał o byłych Kresach - wschodniej, zabranej Polsce. Obawiam się, że zaprzęgnę te słowa do własnego wykorzystywania! Każdy uważny Czytelnik mego blogu wie, skąd ciągną się me macierzyste korzenie.
Samo nazwisko budzi respekt: Józef Mackiewicz. Proszę odnaleźć 134 odcinek tego cyklu - z 22 IV tego roku. Jakie to niezwykłe przyznawać się przed samym sobą:"Zachłysnąłem się Mackiewiczem i niektóre fragmenty jego prozy czytałem po wielokroć. Dodawał ostróg do własnego pisania. Tak, jak ułan, który spina konia ostrogami do galopu". A dalej jest młody Nowakowski wobec wielkiego Mackiewicza:"Wielki pisarz zaś przyjaźnie, ciepło i tak  zwyczajnie jak gospodarz gdzieś pod Surkontami czy Pikiliszkami na ziemi Wielkiego Księstwa Litewskiego rozmawia z nieśmiałym, oszołomionym przybyszem". Jesteśmy oczarowani? Tym bardziej, że wcześniej jest wzmianka o tak hołubionym w mym sercu, największym drzewniej polskim jeziorze: Naroczy! Jeśli ktoś wyrwie z kontekstu powyższy cytat może nieopatrznie zrozumieć to i owo - stąd chwilę dalej, na tej samej stronie zaskoczenie: "Nigdy nie spotkałem się z Józefem Mackiewiczem". Tak, to skutek rozmowy telefonicznej!..."Usłyszałem zaciągliwy, śpiewny głos, tak charakterystyczny dla tamtej  północno-wschodniej krainy jezior Naroczy, Świtezi [...]. Naprawdę jakbym znalazł się na tej kresowej ziemi, której przecież wcale nie znałem". Mam tę przewagę nad Autorem - ja Ją znam! ja TAM byłem! Takim zaśpiewem mówiła połowa mej rodziny! W końcu, co zwykłem podkreślać,  jestem wnukiem kresów (tych wileńskich).
"Przede wszystkim darzyłem go sympatią. Nie była to przyjaźń, która polega na ciągłości. Bywała dorywczo, sporadycznie. [...] Świetny kompan, facecjonista, gawędziarz. Styl bycia lekki, niefrasobliwy. Jednocześnie sprawiał wrażenie człowieka w stanie tymczasowym, prowizorycznym, bez stałego oparcia" - tak Marek Nowakowski wspominał samego Zbigniewa Herberta. Chciałoby się zaraz sięgnąć po zbiór poezji i poddać się jej. Jest o czytaniu jego poezji, włącznie z ważnymi "Guzikami"! "Bywał zaskakujący, pod dobroduszną pozą lekkoducha kryła się jeszcze inna sfera doświadczeń, wiedzy, którą niechętnie się dzielił". Tylko dal tego jednego rozdziału warto by było sięgnąć po "Tak zapamiętałem". I można mieć do Autora pretensje? Że tak mało, że tak oszczędniej spisał swoje zapamiętywania.  Przy okazji ciekawe wątki dotyczące wspierania KSS KOR-u, relacji z Adamem Michnikiem i tego, jak się potoczyły po"okrągłym stole". Chwilami gorzkie łyk przemian? Taka jest nasza historia. Nigdy biała czy czarna! A jakże czeka nas tej samej książce spotkanie choćby z przyjacielem poety, malarzem Janem Lebensteinem. To o nim Marek Nowakowski napisał:"Janek był pożeraczem książek, literatura stanowiła dla niego niezbędną strawę. Nie znałem żadnego malarza tak jak on wszechstronnie oczytanego".
"Był niewysoki, barczysty i brzuchaty. Twarz rumiana, szeroka, włosy krótkie, lekko kręcone. Jasny blondyn i oczy bardzo jasne"- do teraz nie wiedziałem kim był Gabriel Laub. Wszechwiedząca internetowa  Wolna Encyklopedia podaje w naszym rodzimym języku jedno zdanie: "...polsko-czeski publicysta, dziennikarz, satyryk i aforysta żydowskiego pochodzenia". Marek Nowakowski dalej tak dopełniał obraz: "Wesołek o klasycznym wyglądzie bawarskiego piwosza, mogący być reklamą tego napoju - to Gabriel Laub, pisarz, aforysta, autor humoresek, satyrycznych powiastek. [...]  Jego twórczość była nieustającą erupcją. Lepsze, gorsze, wszystko płynęło wartko z obfitego źródła". Panowie poznali się w pociągu. Na ile to klasyczna biografia tamtych czasów (żył w latach  1928-1998)? Proszę skonfrontować swoje oceny z tym, co nam pozostawił Marek Nowakowski. Dokładnie zmarły w dniu pierwszych urodzin mego Wnuka?
Powinienem być wdzięczny Markowi Nowakowskiemu, że przypomniał nam sylwetkę Leszka Proroka, w ogóle zakreślił, jak środowisko Związku Literatów Polskich wymykało spod czujnej kontroli organów partyjnych PRL-u! Poznajmy okoliczności czegoś, co sam Autor nazywa "fermentacją"tego środowiska. I na tym tle poznajemy właśnie Leszka Proroka: "Cichy, skromny pan, który zwykle siedział gdzieś w ostatnich rzędach krzeseł na sali. [...] W jego wystąpieniach dominowała nienaganna forma stylistyczna i chłodna rzeczowość, unikał osobistego tonu.  [...] Było w nim coś przedwojennego. Dawny styl, sposób bycia". Przypada do gustu jedno zdanie: "Stał się [...] łącznikiem z zerwaną przeszłością". To w nawiązaniu do  przedwojennego ukształtowania charakteru L. Proroka. Przypomnijmy sobie ilu wśród nas był podobnych "łączników". Dal mnie m. in. mój wileński Dziadek, który  jednak nie pozwalał sobie na idealizowanie "przed wojną". Nie ulega wątpliwości wzrastaliśmy w podziwie dla "tamtej Polski", jak mawiała moja wileńska Babcia. A w ówczesnych szkołach nam na Nią (Najświętszą Rzeczpospolitą) plwali! Czerwoni od nienawiści sowietyści, choćby spod sztandarów PZPR-u!
"Tak zapamiętałem" zamyka swoiste rozliczenie z literaturą? Jej grzechami na rodzimym gruncie. Jak literacko rozliczono się z ponurym okresem stalinizmu? "Nie było miejsca dla opisania dramatu ludzi z AK, WiN, NSZ. Nie znalazła się nawet najmniejszą wzmianka o powojennym antykomunistycznym powstaniu i losach niezłomnych żołnierzy walczących bez nadziei, ale z honorem o wolną Polskę. Ci bohaterowie pozostali z odium «bandytów» i «zdrajców», nawet miejsca ich pochówku były nieznane". I wspomina swoje odczucia choćby po przeczytaniu "Matki Królów": "Niedosyt. Fałszywy ton. Wrażenie amputacji". I tak dochodzimy do odkrycia, jaką dla M. Nowakowskiego była książka Aleksandra Ścibor-Rylskiego "Morze Sargassa". Dlaczego? Proszę zerknąć do książki, albo... Wrzuciłem frazę do wyszukiwarki i... znajduję wpis z 13 września 2013 samego Marka Nowakowskiego pt. "Morze Sargassa". Pouczająco naszkicowano życiową drogą A. Ścibor-Rylskiego: od AK-żołnierza powstania warszawskiego-prymusa socjalizmu-po autora scenariusza m. in. "Człowieka z marmuru". Moi rówieśnicy na pewno pamiętają losy zawadiackiego chorążego  Słotwiny z "Wilczego echa". Ten "polski western", to też dzieło wyobraźni pisarskiej autora "Morza Sargassa".
Tak, odkładam "Tak zapamiętałem" z lekkim niedosytem. Dlaczego TAK mało? A mimo tego pobudza do kolejnych refleksji, przede wszystkim nad losem polskiej inteligencji po 22 lipca 1944 r. - tej w kraju, jak i  zagranicą. Szczególnie ubogo wypada nasza wiedza o emigracji. Pewnie, kilka pomnikowych postaci znamy i o nich wiemy, ale reszta? A przecież bez ich mrówczej pracy nasza niepodległość byłaby miała, niepełna, nie-do-wartościowana! Dobrze by było, gdyby Wydawnictwo Zysk i S-ka poszło"za ciosem" i uraczyło nas jakimś szerszym wyborem pism, druków, grafiki choćby wspomnianych TU bohaterów. Rocznica 4 czerwca '89, która minęła (jak minął ją dyplomatycznie Najwyższy rang mieszkaniec Pałacu Namiestnikowskiego?) nastraja do refleksji. Bez ludzi opisanych w "Tak zapamiętałem", bez ludzi takich jak sam Marek Nowakowski - nie mielibyśmy teraz wolności w pełnym wymiarze. Smutne, że wielu współczesnym nie chce to przejść przez usta, ba! demolują obraz polskiej przeszłości, aby na jej ruinach budować pomniki nowej chwały i nowych bohaterów? Smutne... Potraktujmy też "Tak zapamiętałem, jako kolejny dowód jak bardzo nasza historia, współtworzący ją ludzie byli różni, bo to prawdziwa wartość dodana, z której zrodziła się III Rzeczpospolita!

Championnat d'Europe de football 2016

$
0
0
...zaraz się zacznie!
...zaraz pierwszy gwizdek!
I pierwsze bramki! I żółte kartki! Gro męskiej Europy oszaleje na punkcie swoich Jedenastek! Ile zjedzą, ile wypiją? Statystki poszybują w górę. Producenci już zacierają ręce. Ogródki (i to bynajmniej nie warzywno-kwiatowe) zapełnią się rozentuzjazmowanymi tłumami. "Goooool!" - wydrze się z tylu gardeł. Z mego również. Nasza Drogie Panie muszą być wyrozumiałe? To znaczy nic "nie muszą", proszę mnie źle nie zrozumieć i nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Byłoby nam miło, gdyby nasze Panie z nami lub obok nas również przeżywały te spalone, poprzeczki, piłki posłane "panu Bogu w okno", faule... Jest tyle wariantów i możliwości! No i mamy koronny argument: Robert Lewandowski!

Niech mi będzie darowane, ale nie wierzę, aby "chłopcy Nawałki" sięgnęli po Finał. Pewnie, że bym tego chciał. O jednym marzę od lat, żeby... kolejne pokolenie kibiców miało w swych wspomnieniach, to co my"stare pierdoły" przeżyliśmy w 1972, 1974, 1982. Jak ja współczuję, kiedy młode pokolenie wciąż musi słuchać westchnień na temat "orłów Górskiego". Mój Syn ukuł kiedyś rewelacyjne powiedzonko: "Gorgoń by strzelił!". To po moich wspomnieniach z meczu Polska - Haiti (7:0), kiedy czołowy nasz obrońca Jerzy Gorgoń (Górnik Zabrze) bodaj z 30 m. przywalił z wolnego, że tylko bramka zatrzęsła się. Sam Gorgoń kiedyś wspominał, że nie sztuka być królem strzelców, ale strzelić jedną, żeby pokolenie pamiętało, to arcydzieło. Pani Jerzy - ja pamiętam. A Syn, gdzieś tam w angielskim mieszkaniu, może skomentuje czyjeś fajtułapstwo piłkarskie: "Gorgoń by strzelił!".


Niech mi będzie darowane, kiedy wyrwie mi się porównywanie: "jak Szarmach", "jak Deyna". I wciąż tęsknię za takimi"rogalami", jakimi wprawiały nas w stan podwyższonego ciśnienie Robert Gadocha!  Durny komputer podkreślił nazwisko na czerwono? Gro dzisiejszych nastolatków nie wie, nie pamięta - kim był RG! A przecież wielu z nas (50+) pamięta jeszcze wielkiego Włodka Lubańskiego, Zygfryda Sołtysika czy Huberta Kostkę w bramce!


Championnat d'Europe de football - jak to pięknie po francusku brzmi! Fußball-Europameisterschaft 2016 - czy to w języku przyszłych mistrzów Europy? Wolałbym już Eurocopa 2016 czy Il campionato europeo di calcio 2016 - za finezję i sztukę w futbolu! O! Jeszcze nie zamknąłem tego tekstu, a już na moim FB pojawił się damski komentarz jednej z moich były uczennic! Cytuję w całości: "Panie będą kibicować razem z Panami. A szansa jest zawsze aby wyjść z grupy i musimy być zawsze dobrej myśli. Tym bardziej , że nasza drużyna potrafi grać tylko trzeba w nią uwierzyć. Ja jestem z nimi do końca niezależnie od wyniku". Brawo dla Mai! Bierzemy przykład z Mai! Wiara -  czyni ponoć cuda? Już widziałem samochody z powiewającymi na wietrze chorągiewkami. Gdzie moja?...


Nie, nie zasypuję historycznymi tabelkami, statystykami. Chciałbym naprawdę nauczyć się składu obecnej reprezentacji, ale tak w 100 %! Gdybym miał teraz go wymieniać, chyba  bym przegrał z przedszkolakiem? Ale tych z Weltmeisterschaft 1974, to całą jeszcze 22 wydukałbym!... Nie byłby to blog historią podszyty, gdyby nie te reminiscencje i peregrynacje z przeszłością. Nie ma tu boisk (Saint-Denis kojarzy mi się raczej z Cathédrale royale de Saint-Denis, gdzie koronowano królów francuskich, a nie z piłką kopaną), ani gwiazd futbolu? Za to jest PARYŻ w obiektywie dobrze już nam znanych Iwony i Arkadiusza. Zdjęcia sprzed kilku dni. Z maja. Myślę czy nie pociągnąć tego wątku? Bo mam jeszcze zdjęcia mego Syna i jednej z Uczennic (J.W.) znad Sekwany. Jak bardzo różne spojrzenie na stolicę Francji. wiem, że M. Ś. jedzie z Monachium do Nicei na mecz! Może i od Niej dostanie się nam jakiś zdjęciowy reportaż? To powstałby cykl pt. "Wokół Euro 2016"? Co najbardziej zatrważające, że od    n a s z e g o (+ ukraińskiego) Euro 2012 właśnie mija kolejne cztery lata?...

Autorzy zdjęć - dziękuję, autor blogu...

Yvonne - część 2

$
0
0
Yvonne oparła się o ścianę. To był ułamki sekund! Dopiero, co była pod sceną. A potem? Apotem to już nie wiedziała tak naprawdę, co się stało. Pstrokata czapka Hermanna mignęła mu w tłumie. I ten krzyk. Skąd? Z przodu? Z tyłu? A może spadł z nieba? Tak, w to ostatnie była w stanie uwierzyć. Ten mężczyzna, który całą masą swych przekroczonych kilogramów, teraz przyciskał ją do betonowej ściany? Zaparła się. Ile mogła?!
- Odczep się! - próbowała krzyknąć, ale to jej się nie udało. Pierwszy raz w życiu czuła, że głos ugrzązł jej w gardle! Nie było szans, aby wykrzyczeć teraz ratunek! Ale te przeszło sto kilo żywej wagi na krótkich nóżkach nagle się zsunęło? Yvonne odskoczyła, jakby ściana paliła jej plecy. Usłyszała trzask, jakby gałęzi łamiących się pod naporem wiatru. Ale tu nie było drzew! To był ten cholerny tunel prowadzący na stadion!
- Ich bin... Ich bin...

To pękało, jak zapałka, przedramię tego roześmianego blondyna, który jeszcze chwilę temu ginął w uściskach swego rosłego partnera. Starała się pozbierać te rozsypane puzzle. Szwed? Norweg? 
- Ich bin...
Chwyciła go za nadgarstek chyba zdrowej ręki. Ten nagle zakręcił się i... straciła dotyk jego palców. Kolejna fala zagarnęła go, jak  szmacianą lalkę.  
Yvonne zdawało się, że widzi Marcela... że widzi Ruth... chyba ... chyba Ingrid!
Dookoła powstało kłębowisko głów, rąk, wykrzywionych w krzyku twarzy. 
W uszach zaczęło jej szumieć. Dałaby głowę, że słyszy "Queen", głos Freddiego i "Friends Will Be Friends". Jak ją dobijały te muzyczne majaki! Chyba nikt nie był na tyle głupi, by w to bezkształtne morze paniki wrzucić tę piosenkę.
Przez rozdartą kurtkę wydzierał okrwawiony łokieć. Raptem Yvonne poczuła szarpnięcie. Odwróciła się.
- Proszę pani... proszę pani...
To była dziewczynka. Mogła mieć dziesięć lat.
- Niech mi pani pomoże... moja mama...
- Jak masz na imię?
- ...moja mama!
- Jak masz na imię?
Widząc bezmyślnie błądzące oczy uderzyła w twarz z otwartej dłoni. Nie wiedziała skąd jej to przyszło. Chyba widziała w jakimś filmie. Dziecko z niedowierzaniem spojrzało na nią. Ale ani nie rozpłakało się, ani nie miało jej za złe tego policzka?
- Proszę pani... moja... ma... ma... mama!
- Jak masz na imię?
- Miriam. Miriam Rüdiger, proszę pani...
- Miriam! Gdzie...
Nie dokończyła. Odruchowo pochwyciła dziewczynkę w ramiona! Potężna masa uderzyła znowu. Yvonne zachwiała się. Dziewczynka wtuliła się w nią, niczym przed miażdżącą lawiną. Jak Yvonne potrafiła całą sobą zamknąć to dziecko nie wiedziała. Czuła bicie jego serca. Czuła, jak drży cała. Nie wiedzieć skąd naszły ją słowa:
Love of my life - you've hurt me,
You've broken my heart and now you leave me.
Love of my life can't you see,
Bring it back, bring it back,
Don't take it away from me, because you don't know what it means to me. 
Mówiła słowami "Queenów"? 
- Proszę pani... proszę pani... Niech pani nie płacze...
Ona płakała? To nienormalne. Ona nigdy... Podniosła rękę, aby otrzeć twarz.
- Jest pani ranna... krwawi pani...
- Głupstwo.  
Yvonne rozejrzała się dookoła.
Wróciły do niego słowa profesora Fredericka o zgrozie bitwy pod Solferino? Czemu akurat ta, a nie inna? Widziała przed sobą... pobojowisko! Prędzej przydałby się cytat z wojny trzydziestoletniej? 
Nie wszyscy stali o swoich siłach. Tam jakaś dziewczyna na czworaka szukała... szpilek. A właściwie jednej, bo drugą miała w dłoni...
- Nie wiedziałaś? - jej wzrok spoczął na Yvonne. - Nie?
Yvonne pokręciła tylko głową.
Zaklęła. 
- Żeby zapierdzielić mi buta? Lewego? - dziwiła się. - Komu potrzebny mój lewy but? Lewa szpilka?!
- Nie wiem.
- Masz ładną córeczkę. Jak ma na imię?
Już chciał jej odparsknąć, że to nie jej córka...
- Mam na imię Miriam? A pani?
- Greta! Widziałaś mego... moją szpilkę?
- Widziała pani moją mamę?
Greta podniosła się. Była szatynką średniego wzrostu. Garsonka od  Karla Lagerfelda jakoś nie pasowała Yvonne do tego miejsca. 
- Mamę? - poprawiła kostium. - Nie, nie widziałam żadnej mamy. Młoda damo.
Machnęła ręką i ruszyła w kierunku płyty boiska.
- Miriam!
- Tak, proszę pani...
- Po pierwsze, to nie mów do mnie"proszę pani".
- To, jak mam mówić, proszę pani?
- Yvonne! Jestem Yvonne! Rozumiesz?
- Co mam nie rozumieć. Yvonne. Jak Yvonne Catterfeld.
- O! Jak roztropnie. Znasz Yvonne Catterfeld?
- Znam... proszę pa... Yvonne. Mama w kółko słucha "Pendel" i tylko "Pendel". Myślałyśmy, że będzie też tutaj. Zna pa... znasz Yvonne "Blau im Blau".   
- Nie, nie znam. 
- Mama mówi, że ona jest bardzo podobna do Romy Schneider...  
- Romy Schneider? Nie wiem. Chyba tak... 
Yvonne dostrzegła kolejne osoby, które podnosiły się. Leżący w nienaturalnej pozie mężczyzna nie ruszał się. Stała nad nim jakaś blondynka. Szarpała za rękę. Ale tamten nie odwzajemniał się nawet drobnym gestem, oznaką życia. 
Yvonne z Miriam podeszły do niej. Tu i ówdzie też podnosiły się leżące sylwetki. Jak z dziwnego mroku powstawały twarze. Spoglądały na nich oczy przerażone, oczy smutne, oczy zgaszone, oczy zdziczałe?
Yvonne pomogła wstać jakiemuś mężczyźnie. Miał bordowo-czerwoną koszulkę z potężnym wizerunkiem Che Guevary. Dotknął czoła.
- Czy ja... krwawię? 
- Trochę... ale to chyba nic...
- Co... to było...
- Armagedon! - padało to z ust takiego niedowiarka, jakim była Yvonne? 
- Armagedon?
- Pomocy! Pomocy!
- Hilfe! Hilfe! 
- Ratunku...
- Frau!
- Yvonne?! Yvonne?!  Yvo...
Miriam pociągnęła ją z rękaw. Pech chciał, że to było to skaleczone ramię... Syknęła z bólu.
- Yvonne?
Odwróciła się.
- Yvonne! 
To był Marcel. Trzymał się za lewą rękę. Z rozdartej koszulki miał prowizorycznie zrobiony jakby temblak. 
- Yvo!
Rzucił się jej niemal na szyję. To potężne chłopisko, które ujarzmiało potężne motocykle łkało teraz, jak malec w przedszkolu. 
- Gdzie Ruth?!
Marcel nie odpowiadał.
- Gdzie Ingrid?! Był z wami Hermann! Marcel!
Odepchnęła go. To był, jak wstrząśnięcie.
- Mów!
- Emma... Emma...
- Jaka Emma?! O kim ty...
- Moja siostra! Mała Emma, bardzo chciała... tu... być...
- Zabrałeś dzieciaka?!
- Obiecałem matce, że będę miał ją na oku...
- Chryste panie! 
Pobojowisko naprawdę ożywało. A właściwie chyba stosowniejsze byłoby napisanie: pełzło. Jeden przez drugiego zaczął wołać i prosić o pomoc. Różne języki zaczęły się mieszać. Dominował niemiecki, ale słychać było włoski, francuski, angielski, polski. Wyciągały się ku nim ręce... Nie wiedziała czy jeszcze pod wieżą Babel czy już w przedsionku piekła...
Kto chwycił z rękę Miriam. Dziewczynka naprawdę przestraszyła się. To był jakiś nastolatek. Ciężko oddychał. Próbował masować klatkę piersiową, ale widać, że ból skutecznie mu to uniemożliwiał. Marcel podał mu zdrową rękę. Potężne łapsko uchwyciło coraz bardziej wiotczejącą dłoń... Gdyby nie wiedział, że to chłopak, to pomyślałby jednak, że delikatna dziewuszka.
- Nie mam... sił... - i osunął się z powrotem na ziemię.
Cały tunel zaczęły wypełniać dziwne dźwięki. Szurania, podnoszenia się, nawoływania, krzyku, urywanych pospiesznie słów. Może najmniej słów, ale imion:
- Annelore!
- Willem!
- Cevin!
- Sophii!...
- Jacek!
Yvonne razem z Marcelem i małą Miriam starali się pomóc?
- Tracy!
- Kaśka!
- Ivan!...
- Georges!
- Willi!
Yvonne zatrzymała się przy skulonej sylwetce dziewczyny. Blond włosy miała rozsypane, jakby szykowała się do sesji fotograficzne. Zwróciła uwagę na brunatne plamy, które rozlazły się po jej głowie.
- To krew? - Miriam wyczekiwała na odpowiedź. Ale usłyszała co innego i z ust Marcela.
- To In... Ingrid! Ingrid!
Ale dziewczyna nie reagowała. Leżała na boku. Jej błękitne oczy patrzyły przed siebie, z ust sączyła się struga brunatnej krwi. Yvonne pochyliła się nad nią. Przyłożyła palce w okolicy tętnicy szyjnej. Nie wyczuła pulsu...
- Adel!
- Mark!
- Dylan!
- Lasse!
- Achim!
- Miriam!
Dziewczynka drgnęła.
- M i r i a m !
Yvonne podniosła się.
- M i r i a m !
- Mama! Mama!
Dla dziewczynki nie istniał już świat! Puściła rękę Marcela.
- M a m a !
Przerażone oczy brunetki zdawały się wracać do życia? Jeszcze chwilę temu zalewały je łzy, by teraz... Po chwili tuliła do siebie główkę córki:
- Miriam! Miriam!
- Mamo... mamo... ta pani...
Włożyła w jej ręce dłoń Yvonne.
- Ta pa... Yvonne... uratowała mnie...
- Ja... nic... tylko... ją... ją... znalazłam...
- Marlen! Jestem Marlen! - nic więcej nie mogła powiedzieć. Wtuliła się w Yvonne. Yvonne czuła, że zaraz też zacznie płakać. Zagryzła wargę. Mocno. Bardzo mocno.
- Johan!
- Bosse!
- Zocha!
- Lisa!
- Felipe! Marlen popatrzyła w oczy Yvonne.
- Chcesz mi coś powiedzieć?
- Dziękuję! Dziękuję Yvonne. Jesteś... ruda?
- A to ci w czymś przeszkadza? Chcesz spluwać przez ramię?
- Co ty! Ruda!
I zaczęła gładzić ją po włosach. Yvonne drgnęła. Poczuła się, jak... klacz wyścigowa, którą przed gonitwą właściciel uspakaja?
- A włosy będzie mieć, jak płomień? Z chaosu ogień wydobędzie cię na światło...
Yvonne nie wiedziała gdzie patrzeć. Marcel oddalił się. Nie miała wsparcia. Na małą Miriam nie mogła się liczyć, bo ta wśród tego nieszczęścia zaczęła bawić się jakąś podniesioną z ziemi komórką. A ta tu, Marlen, bredziła jakieś...
- O czy ty mówisz? Bredzisz!
- Nie, nie! - kobieta podniosła ku górze palce wskazujący. - Pamiętam dobrze: "A włosy będzie mieć, jak płomień"! Byłam u...
- Aha!
Yvonne spojrzała na Miriam. Zaczęła się dopiero teraz bać o nią.
- Rolf!
- Volker!
- Uve!
- Anka!
- Natasza!
Yvonne nie miała innego wyjście. Ruszyła za Marcelem. Ten, co krok przystawał. Szukał. Szukał  Emmy. Razem ruszyli już w kierunku wyjścia tego koszmarnego tunelu. Nawoływali na przemian:
- Emma!
- Emma!
- Emma!
- Emma!
Ale nie dostawali żadnej odpowiedzi.
W ten dziwne mrok zaczęły wdzierać się jakieś inne nuty?
Migające światła?
Ryk syren!...
Marcel pierwszy wyszedł z tunelu.
Chłód dodał mu sił? Usiadł na schodach. Nie znalazł Emmy?
- Marcel?
Poczuł chłód czyjejś ręki. Yvonne? To nie mogła być Yvonne? Podniósł głowę:
- Emma?
Obraz zdawał mu się niewyraźny, zamazany, jak na płótnie jakiegoś impresjonisty?
- Em... ma?
- A kto? Adolf Hitler?
- Emma?! Emma!
Podjeżdżały kolejne karetki.
- Marcel! Marcel!
Marcel nie miał si, aby patrzeć w kierunku, skąd dochodził głos chyba jego wołający.
- Marcel!
Hans zobaczył Yvonne.
Wyglądała...
Ich spojrzenia spotkały się.
- Yvonne! Ruda! Ruda!
Yvonne czuła, że siły odchodzą ją...


Lektury sprzed lat - odcinek 1 - Jan Giergielewicz "Wybitnych polskich inżynierów wojskowych - sylwetki biograficzne" Warszawa 1939

$
0
0
"Kpt. dr Jan Giergielewicz jest dobrze znany czytelnikowi, interesującemu się historią polskiej inżynierii wojskowej. Jest on autorem kilku prac z tej dziedziny, które ukazały się w ostatnim dziesięcioleciu i które zostały przyjęte ze szczerym uznaniem przez oficerów inżynierii" - tyle z "Przedmowy", którą napisał generał brygady Mieczysław Dąbkowski. No i przyznaję się, że nic, a nic nie mówi mi nazwisko kapitana doktora Jana Giergielewicza (1898-1953). Zerkam do wszechwiedzącej "wolnej encyklopedii - Wikipedii" i odnajduję zapis, a tam m. in.: "Jan Giergielewicz był pionierem badań nad dziejami fortyfikacji i inżynierii wojskowej w polskiej historiografii oraz autorem licznych prac historyczno-wojskowych z tej dziedziny". I wymieniono kilka tytułów Jego autorstwa - w tym "Wybitnych polskich inżynierów wojskowych - sylwetki biograficzne" Głównej Księgarni Wojskowej, Warszawa 1939. Nie ukrywam, że jako bydgoszczanin podkreślę miejsce druku: Zakłady Graficzne "Biblioteka Polska" w Bydgoszczy. W tym samy źródle internetowym odnajdujemy podstawowe fakty dotyczące gen. M. Dąbkowskiego (1880-1946): "Od sierpnia 1914 do lipca 1917 w Legionach Polskich, organizator i dowódca Kompanii Saperów Legionów Polskich. Od września 1916 pełnił służbę w Komendzie Legionów Polskich". podzielił los tych wszystkich legunów, którzy za radą brygadiera J. Piłsudskiego, nie złożyli w 1917 r. przysięgi na wierność cesarzom... Zaskoczył mnie taki szczegół z drugowojennego okresu: "Po kampanii wrześniowej został internowany w Rumunii i wydany Niemcom. Pozostał w niewoli niemieckiej do 1945r."
Trzeba to uczciwie przyznać: ż a d e n   z tych oficerów nie był mi znany! O tu kolejny ukłon w stronę nie mojej uczennicy Martyny Kowalewskiej, która wypożyczyła mi książkę Jana Giergielewicza. Płócienna okładka. Pewnie kiedyś dopełniona papierową okładziną. Tu Internet nie ratuje nas? Znajdziemy zdjęcia strony tytułowej, spisu treści, jest klasyczna okładzina publicznych bibliotek? To wszystko. Ale trzeba dorzucić coś jeszcze: dzięki Martynie otwiera się nowy cykl pisania? "Lektury sprzed lat..." - to ciekawy pomysł, aby sięgnąć po książki z zapomnianych półek?... Dziękuję Martyno! Swoją drogą zbliżające się wakacje, to świetna okazja, aby wziąć się do buszowania różnych zakamarków - zaiste ciekawa historia może z nich wyjść. Trzeba chcieć tylko TAM zajrzeć. A potem podzielić się podobnym odkryciem.
Warto byłoby zadać proste pytanie: "kim byli bohaterowie tej książki?". Już spieszę wymieniać ich, robię to w kolejności, jak podano w... "Spisie rzeczy": Dominik Ridolfino, Krzysztof Arciszewski, Jana Bakałowicz, Tadeusz Kościuszko, Karol Sierakowski, Jakób Jasiński, Michał Sokolnicki, Ignacy Prądzyński, Klemens Kołaczkowski. Kogo sam nie znam? O kim nigdy (pod żadną postacią) nie słyszałem i nie czytałem?  D. Ridolfino, J. Bakałowicz, K. Sierakowski. 1/3 odpadła? Gdyby wynik był wyższy, to chyba musiałbym napisać, że kiepski ze mnie historyk czy jak kto woli: nauczyciel historii. Tym łapczywiej sięgnąłem po lekturę sprzed lat. Skoro kpt dr J. Giergielewicz był tak poczytny?
To trio (D. Ridolfino, J. Bakałowicz, K. Sierakowski) nie wiedziałbym nawet, gdzie upchnąć w dziejach inżynierii wojskowej. Stąd tylko JEMU poświęcę swój czas i miejsce na blogu. Czy stanie się to rekomendacją do poszukiwania książki sprzed 77. laty? Wątpię, ale na pewno rzuci trochę światła na NICH samych, bo epoki raczej zarysowywać nie trzeba? Wszystkie reprodukowane ilustracje pochodzą rzecz jasna z książki Jana Giergielewicza.


Nazwisko Ridolfino (1533-1584) raczej zdradza italski rodowód? Ano. I cofamy się do czasów marsowego, nie malowanego króla, jakim był Báthory István, czyli po naszemu JKM Stefan Batory (1576-1586). Co za tuman w Internecie zamieścił informację o Gryzeldzie Batorównie, że to była... siostrzenica króla? To była bratanica, a więc król był dla owej stryjem, a na pewno nie wujem, bo takowy, to brat matki. Indolencja i braki wychodzą z każdego kąta? Ale bohaterem ma być Dominik Ridolfino, który "...po przybyciu do Polski potrafił [...] zdobyć zaufanie i względy króla [...] i życzliwość kanclerza Jana Zamoyskiego, mianowanego podczas trzeciej wyprawy pskowskiej hetmanem wielkim koronnym". To dzięki talentom inżynierskim Italczyka wzięto Wielkie Łuki! O swym wynalazku, niejakich "rozpalonych kulach" pisał: "Tak tedy przy zdobywaniu tej twierdzy ziścił się najzupełniej kunszt mój, którego też w podobnym przypadku zawsze użyję. Ale fortelu mego nie wyjawię nikomu". Autor książki cytuje też list Ridolfina do rodziny: "Dnia 28 sierpnia [1580 r. - przyp. KN] podsunąłem się pod zamek wielkołucki celem rozpoznania fortyfikacji tego dość dużego grodu pod osłoną silnego ognia z naszych rusznic i armat. Dnia 3 września o trzeciej godzinie w nocy wytyczyłem linie aproszów, tuż przy samym skrajnym zalewie twierdzy. W nocy z dnia 3 na 4 kazałem ustawić kosze i wykierować działa, a dnia 4 zacząłem do moskali strzelać... Dnia 6 Moskale poddali się". Jak na niewielką objętość tej mini-biografii J. Giergielewicz podaje wiele faktów z wojennych wyczynów swego bohatera. Pod koniec wraca do "rozpalonych kul": "Oceniając działalność i rolę płka Ridolfina w kampaniach moskiewskich Batorego, możemy stwierdzić, iż zdobytą sławę zawdzięcza głównie swemu wynalazkowi. [...] Że wynalazek ten istotnie miał doniosłe znaczenie w walkach oblężniczych, napawając strachem nie tylko załogi, ale i samego cara, drżącego o los swych twierdz, [...], Iwan Groźny bardzo się żalił i gniewał z powodu używania przez wojska polskie owych płonących kul, zarzucając Batoremu, że «walczy podstępami, gwałci wojenne prawo narodów, plamiąc honor oręża swojego»". Czy zawsze ta taktyka kończyła się sukcesem? Pod Pskowem ta taktyka zawiodła? "...gdyż wobec ziemnych i murowanych umocnień twierdzy jedynie skuteczne mogło się okazać burzące działanie pocisków artylerii".


Niestety - nie zachował się żaden wizerunek Dominika Ridolfina. W to miejsce mamy portret JKM? Nie on jedyny w tym zbiorze. Kolejny mi zupełnie nieznany też nie wzbogaca mej wiedzy o zachowaną ikonografię! Jan Bakałowicz (1740-1794), to jeden z obrońców warszawskiej Pragi w pamiętnym 1794 r. Zginie tego samego 4 XI, co inny bohater tej książki, a mianowicie Jakub Jasiński! Jan Giergielewicz sam przyznaje, że był "stosunkowo mało znany", stawia go jednak u boku innych wybitnych polskich inżynierów, m. in.: Kościuszki, Sokolnickiego czy właśnie Jasińskiego. Jest okazja poznać edukacyjną drogę Jana Bakałowicza! Nie bez znaczenie jest dla mnie fakt miejsca urodzenia: Kamieniec Podolski! Tak, ten sam, którego bronił w 1672 r. m. in. pułkownik J. M. Wołodyjowski. Studiował m. in. w Wiedniu, gdzie zetknął się  z feldzugmeistrem księciem Andrzejem Poniatowskim, generałem austriackim (ojcem księcia Józefa). I to za tegoż protekcją wrócił do kraju, a królewski brat SAR w 1766 r. nadał mu porucznika artylerii koronnej. Król z kolei pchnął edukację zdolnego oficera dalej! Wysłał go do Mézières. Ten trzyletni okres edukacji Autor ocenił:"...wywarł niezwykle doniosły wpływ na Bakałowicza i oddziała decydująco zarówno na przyszłą jego działalność jako inżyniera wojskowego, jak również na jego pracę teoretyczno-pisarską". Wymienia twierdze, które wtedy zwiedzał. Dwie znamy doskonale z XIX wiecznej historii Francji i Prus (Niemiec): Metz i Sedan. "Po powrocie do kraju w 1769 r. - czytamy dalej - objął przy królu stanowisko inżyniera nadwornego". Na tym rzecz jasna nie kończyła się kariera wojskowa. Nie wiem czy powodem do dumy jest udział tego zdolnego oficera w walce z... konfederatami barskimi i przyczynienie się do wzięcia Krakowa (28 VI 1772 r.). Wiele miejsca poświęca osiągnięciom kartograficznym Jana Bakałowicza, wymienia się m. in jego udział w wytyczaniu nowych granic między Rzeczpospolitą, a Austrią w 1776 r. "Stanisław August, ceniąc bardzo płka Bakałowicza jako zdolnego i wykształconego inżyniera, niejednokrotnie wysuwał go na kierownicze stanowiska w dziedzinie prac fortyfikacyjnych" - stąd i rekomendacja w 1781 r. Radzie Nieustającej, aby to on przeprowadził gruntowną odbudowę Kamieńca Podolskiego! Znajdziemy tu osobisty list z tej podolskiej wyprawy: "...zjechałem [...] osobiście do Kamieńca, dla widzenia własnymi oczyma stanu aktualnego i potrzeb fortecy, która każdy przyzna, że jest tym szczególniejszym teraz ojczyzny klejnotem, jako reprezentująca prawie sama powagę króla i Rzeczypospolitej naprzeciw państwom od strony naszej południowej z nami graniczącymi". Niestety braki w skarbu królewskim wyhamowały ewentualne ambitne plany! Później na niejaki ich rozwój wpływ miała wojna rosyjsko-turecka. "...działalność płka Bakałowicza podczas wojny 1792 r. [w obronie konstytucji 3 maja -przyp. KN] z przyczyn od niego niezależnych nie dała prawie żadnych wyników. [...] przygotowanie do obrony Brześcia Litewskiego, uważanego za wyjątkowo ważny punkt strategiczny, świadczy wymownie, że Bakałowicz był znanym, cenionym inżynierem wojskowym i że przy sprzyjających warunkach mógł odegrać wybitną rolę podczas wojny 1792 roku". Aż wybiła kolejne godzina próby? Rok 1794! "...otrzymał «generalną dyrekcję» robót fortyfikacyjnych nad Wisłą i Narwią, mając do dyspozycji, według raportu z 10 września, 310 ludzi, w tym 42 z korpusu pionierów z mjr. Hiżem jako dowódcą na czele i 89 z «korpusu» pontonierów". Zwróćmy uwagę na zagmatwanie wyborów, swoiste sprzeczności w życiorysach pokolenie z krańca istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów! Jakie? A jak pogodzić zwalczanie konfederatów barskich z obroną Konstytucji 3 maja, a potem Warszawy przed Suworowem? Cenne jest cytowanie klasyka"szkoły warszawskiej" prof. Tadeusza Korzona. Że  nie wystawia ów pozytywnej oceny inżynierskiej pracy Bakałowiczowi? A gdzie jest powiedziane, że każdy musi głaskać po głowie postać X? Dla młodszego pokolenie T. Korzon, to archaizm rodem z Stonehenge. Ciekaw jestem, kiedy po 1944 r. wydano jakieś dzieło Profesora? Nie powstrzymam się od cytatu, który Autor nazwie "niezgodnym z rzeczywistością sądem": "...Bakałowicz nie był inżynierem fachowym, więc nakreślił słaby profil prostokątny o bokach na milę długich i kazał sypać wały z lecącego piasku, nie wykończył fosy ani kazamat ani drugiego mostu (pod Żoliborzem)". Sam Jan Giergielewicz, wprawdzie nie cytuje, ale rzuca przeciwko osądom Korzona opinie (najlepsze), jakie wyrażali m. in. T. Kościuszko czy M. Sokolnicki, a więc"...wybitni generałowie, a jednocześnie inżynierowie wojskowi [...], których przecież trudno posądzić o brak fachowej wiedzy i niesłuszną opinię". Dużo miejsca poświęcił J. Giergielewicz działalności pisarskiej swego bohatera. Ograniczę się do zdania, które zamyka ten rozdział:"Przedstawiona w najogólniejszym zarysie piśmienniczym działalność Bakałowicza stwierdza wymownie, że posiadał on w zakresie wiedzy wojskowo-technicznej gruntowane przygotowanie fachowe, zdobyte w czasie kilkuletnich studiów zagranicznych [...]". Niestety nie dowiadujemy się niczego o okolicznościach śmierci w obronie Pragi Jana Bakałowicza. Nie ukrywam, że zaintrygowała mnie ta biografia. 


Nazwisko "Sierakowski" nie może być mi nie znanym. Wnuk Kresów (tych wileńskich), potomek ofiar terroru Murawiowa-Wieszatiela byłby nie godny tamtej przeszłości, gdyby nie znał. Czy i jakie pokrewieństwo łączyło Karola z Zygmuntem? Nie wiem. Ale Karola Sierakowskiego, niech mi będzie darowane, nie znam. Nigdy na siebie nie wpadliśmy. Ulgę odczuwam czytając, to co napisał Jan Giergielewicz: "W historiografii naszej postać gen.. Karola Sierakowskiego, jako organizatora i komendanta korpusu inżynierów koronnych, a zarazem jednego z najwybitniejszych przedstawicieli wojskowej wiedzy technicznej w epoce stanisławowskiej, mało jest znana i nie znalazła dotychczas właściwej oceny". Aż boję się zapytać: czy coś zmieniło się od 1939 r.? Wszechwiedząca internetowa mądrość poświęca 9 i 1/2 linijki. Jest też portret - ten sam, który pojawił się w książce. Gdyby autor wpisu "na W." miał przed sobą tę książkę, to mógłby nakreślić bujniejszą biografię generała. Cała edukacyjna droga, zbliżona do tej, która była udziałem poprzedniego bohatera? Kariera wojskowa, Korpus Kadetów.: "Poza Korpusem Kadetów wykładał Sierakowski arytmetykę i geometrię na tzw. wydziale korpusu inżynierów, znajdującym się przy «artylerycznej», zorganizowanej dzięki staraniom i pomocy gen. Brühla przy końcu 1778 lub na początku 1779 r.". 19 XI 1789 r., to znacząca data w życiu i karierze generała: "...został mianowany [...] pułkownikiem i komendantem korpusu inżynierów koronnych". To on nadzorował inspekcje i prace wokół takich twierdz/zamków, co Kraków, Kamieniec Podolski czy Częstochowa (Jasna Góra). Niestety wszystko rozbijało się o fundusze. Na 140 000 złotych szacował koszta dotyczące Wawelu. Rzecz można, że rzucił się w wir organizacyjny wojsk inżynieryjnych. Stąd znajdziemy i takie spostrzeżenie: "Dbały o poziom swego korpusu, zabiegał Sierakowski przede wszystkim o jak najstaranniejszy dobór oficerów i podoficerów, badając szczegółowo kwalifikacje kandydatów, zgłaszających się do korpus inżynierów koronnych". Symptomatyczne są liczby! Kilka z nich. Wzrost liczby żołnierzy w podległym Siekierkowskiemu korpusie: 54 (IV 1794), 220 (V 1794), 295 (VI 1794), 360 (IX 1794). W czerwcu Sierakowski  przydzielano do korpusu gen. Stanisława Mokronowskiego. Krytycznie tę decyzja ocenił Autor książki: "Odwołanie [...] Sierakowskiego stanowi niezbyt szczęśliwe posunięcie Kościuszki, który tracił w nim znakomitego organizatora wojsk technicznych, a zarazem jednego z najwybitniejszych fortyfikatorów epoki stanisławowskiej [...]". Smutne, że jak czytamy dalej, Kościuszko nie wykorzystał kilku projektów Siekierkowski, m. in. dotyczącego "połączenia korpusu inżynierów koronnych i litewskich". Bardzo pochlebnie J. Giergielewicz ocenił wcześniejszą kampanię, AD 1792: "W chlubnej karierze Sierakowskiego, jako inżyniera wojskowego, wojna polsko-rosyjska 1792 r. stanowi krótki, lecz zaszczytny okres, dając mu sposobność do wykazania niepospolitych zdolności w dziedzinie prac fortyfikacyjnych". Nazwisko Karola Sierakowskiego odnajdziemy pośród pierwszych kawalerów krzyża wojennego Virtuti Militari. Nie sprawdził się w czasie insurekcji kościuszkowskiej walcząc w polu? Jeden tylko epizod: "Nadchodzącemu z Kowla Suworowowi (11.000 l. i 39 dział) zastąpił Sierakowski (5.000 l.) drogę pod Krupczycami. Spotkanie  to jednak zakończyło się porażką Sierakowskiego, który musiał wycofać się pospiesznie do Brześcia". Pod Terespolem, 18 IX 1794 r. rozbiła go jazda rosyjska! Dotarł jednak do Siedlec, gdzie połączył się z wojskiem samego Naczelnika i razem z nim wziął udział w tragicznej w skutkach bitwie pod Maciejowicami! Tam też, razem z Naczelnikiem, dostał się do niewoli. Warto chyba, po krótkim rysie napoleońskim, przytoczyć taką opinię J. Giergielewicza: "Cechowały go prócz głębokiej wiedzy i zamiłowania do prac wojskowo-technicznych, wysokie poczucie obowiązku, zrozumienie potrzeb chwili oraz energia i rzutkość w wykonywaniu powziętych zamiarów".
Na pewno nie mogę na koniec udzielać podpowiedzi, że warto... że trzeba... że cenna... Ilu z nas będzie miało okazję posiąść tych 178 stron? Pewnie niewielu? Czy jednak jest zupełnie niemożliwe, aby spotkać się z książką Jana Giergielewicza? Są antykwariaty, biblioteki, Internet. A może zmobilizować właściciela, w tym wypadku Martynę z klasy humanistycznej XV LO w Bydgoszczy, i zorganizować wieczorne, głośne czytanie? Byłoby IX odcinków! Na każdą okoliczność przebieramy się zgodnie z epoką? Fanaberia? Ale czy nie do zaspokojenia? Albo choć jakiś akcencik z epoki? Doskonały pomysł na spotkanie z historią i zapomnianą literaturą oraz jej bohaterami. Pozwoliłem sobie wyciągnąć epizody z życiorysów tych, których naprawdę nigdy nie poznałem lub umknęli z mej pamięci. Swoją drogą - warto skorzystać z każdej okazji i buszować w dawnych księgozbiorach, starych pudłach piwniczno-strychowych. Bo może właśnie TAM czeka na nas prawdziwa podróż historyczna? Czego każdemu i sobie życzę.

*      *     *

Nie byłbym sobą, gdybym choć nie zerknął do innych książek (tym razem z mego księgozbioru). Tym razem Jan Pachoński "Generał Jan Henryk Dąbrowski 1755-1818" Warszawa 1987. Tak, to jest skutek TEJ zajmującej lektury. Pisząc o VIII Korpusie księcia Józef pan profesor skrupulatnie odnotował taki fakt: "Artyleria konna (6 dział) pod ppłk. Karolem Weisspflugiem liczyła 207 kanonierów i 102 konie; inżynierii przewodził kpt. Dominik Bakałowicz, syn inżyniera i pisarza wojskowego Jana [...]". Jak dobitnie wychodzi nie daleko padło jabłko od jabłoni? Aż świerzbi mózg, by pójść tym tropem. Niestety znane nam źródło internetowej wszechwiedzy podaje nam tylko o Władysławie Bakałowiczu (1833-1904) - malarzu. Ten bez wątpienia może być bohaterem jednej z kolejnych "Palet"? 

Przeczytania... (143) Boris Sokołow "Rokossowki" (Wydawnicwto Poznańskie)

$
0
0
"Konstantego Rokossowskiego jeszcze stosunkowo niedawno nazywano «marszałkiem dwóch narodów» - radzieckiego i polskiego. Za wschodnią granicą Polski i na całym świecie uznawano go za jednego z najwybitniejszym dowódców drugiej wojny światowej. Obecnie w jego ojczyźnie [...] stosunek do marszałka Rokossowskiego jest, mówiąc delikatnie, chłodny, i wszyscy starają się o nim zapomnieć, tak jak chce się jak najszybciej zapomnieć o czymś nieprzyjemnym" - żali się w "Przedmowie" do swej książki Boris Sokołow / Борис Вадимович Соколов! Bite dwie dekady czekałem (czekaliśmy?) na obszerną biografię Konstantego Rokossowskiego. W 1994 Wydawnictwo Alfa uraczyło nas książką Wiesława Białkowskiego "Rokossowski - na ile Polak?". Teraz mamy dzięki Wydawnictwu Poznańskiemu biografię właśnie autorstwa B. Sokołowa "Rokossowski / Рокоссовский" w tłumaczeniu Andrzeja Palacza. Blisko pięćset stron, do tego kalendarium życia, wiele zdjęć. Na ile książka zmieni nasz obraz o "marszałku dwóch narodów / маршал двух стран"? Nie wiem. Nie przypominam sobie, aby wywołała jakąś dyskusję prasową, że o ogólnonarodowej nie wspomnę. Bez wątpienia B. Sokołow ma rację, że zapominamy o NIM. Ożywa lekkie zainteresowanie osobą, kiedy nadciąga kolejna rocznica wybuchu powstania warszawskiego. Polecam zerknięcie na stronę "Dziennika gajowego Maruchy" (https://marucha.wordpress.com/2014/12/11/najwiekszy-wojownik-po-sobieskim/) - tam portalowa wymiana poglądów, ale i emocji (żeby nie używać określenia: obelg!)  na temat Konstantego Rokossowskiego / Константинa Ксаверьевичa (Константиновичa) Рокоссовскoгo.
Jako potomka okaleczonych w wyniku legitymowanie szlachty na Litwie bardzo mnie ujął swą nieporadnością fragment dotyczący szlacheckiego pochodzenia rodu Rokossowskich, herbu  Glaubicz. Autor ewidentnie myli się pisząc o tzw. Krajach Zachodnich (czy w naszej rodzimej historiografii nie obowiązywało określenie tzw. Ziemie Zabrane?): "...wcześniej wchodzących w skład Królestwa Polskiego, a później tzw. Królestwa Kongresowego po jego przyłączeniu do imperium rosyjskiego w 1815 r.". Wymieniona w tekście Litwa, Białoruś i Ukraina nigdy nie znalazły się w granicach wzmiankowanych państw! Dziwi mnie, że polski Wydawca nie zareagował, nie wprowadził przypisu. Taka nieścisłość powinna włączyć naszą czujność. Bardzo też, nieomal "po bolszewicku", pokrętnie Autor wyjaśnia, jak i dlaczego polska szlachta traciła szlachectwo, ba! była spychana do poziomu "...wolnych chłopów państwowych albo mieszczan". Dotknęło to też mych litewskich przodków, Głębockich herbu Doliwa, z zaścianka Trepałowo. Mam pewne kopie dokumentów świadczące o takim "zdjęciu szlachectwa". Niestety te dotyczące oszmiańskich Poźniaków mój wileński Dziadek dla bezpieczeństwa własnego i rodziny spalił, kiedy Sowieci zagarnęli Kresy po 17 IX 1939 r.
Biorę tom pod lupę?  Jeśli pomijam część faktów (czytaj: rozdziałów?), to tylko dlatego, aby zachęcić rodzimego Czytelnika nie pozbawiać przyjemności indywidualnego poznania książki. Pilnie prześledzę wątki polskie. Bo bez wątpienie musi wracać do nas pytanie: na ile Polak? ile zła zadał swej odrzuconej Ojczyźnie? czy i na ile czuł się z nią związany? Z okładki spogląda na nas Rokossowski w mundurze marszałka Ludowego Wojska Polskiego. Dodajmy stalinowskiego! Z odznaczeń bez problemu rozpoznamy Krzyż Grunwaldu (miał zepchnąć znaczenie krzyża Virtuti Militari?) gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego. Odnalazłem w Internecie rosyjską stronę poświęconą książce. Biorę z niej ten cytat: "Константин Константинович не раз с горечью говорил, что в России его считают поляком, а в Польше — русским. В обеих странах эта двойственность принесла ему немало неприятностей. В Советском Союзе его польское происхождение стало одной из причин ареста в 1937-м и более чем двухлетнего пребывания в тюрьме. Национальность послужила и главной причиной того, что Рокоссовскому не дали в 1945 году взять Берлин — эта честь досталась его бывшему подчиненному Жукову, коренному русаку. Из-за той же национальности его отправили после войны в Польшу, во многом чужую ему к тому времени страну, и заставили в течение многих лет заниматься в первую очередь не военными, а глубоко чуждыми маршалу политическими вопросами". Na tamtejszym wydaniu, jak należało spodziewać się, Rokossowski w mundurze sowieckim!


Nie odważyłbym się  n i g d y  kwestionować talentów dowódczych marszałka Konstantego Rokossowskiego! I na to nie trzeba książki B. Sokołowa, aby dojść do wniosku, że mamy przed sobą biografię jednego z najwybitniejszych dowódców i zwycięzców w II wojnie światowej. Może dla niektórych z nas (szczególnie tych, którzy lepiej pamiętają PRL, ten sprzed października  1956 r.), to być bardzo trudne. Należy jednak w pewnych momentach tej lektury odrzucić przesądy narosłe wokół "marszałka Zwycięstwa / маршала Победы", bo to utrudni nam chęć poznawania biografii tegoż. Na ile rzetelnej i faktograficznie zbadanej? Nie wiem. Mogę tylko mówić o swoich odczuciach. Czy są obiektywne? Jakiś Anonimowy odbiorca mego pisania zarzucił mi pod jednym z odcinków cyklu, że stawiam zbyt wiele znaków zapytania, ba! ironizował na temat poziomu mego wykształcenia? Nie, nie jestem polonistą. A stawiać będę "?" ilekroć jest mi to potrzebne lub wynika z mojej narracji. Zresztą ów Anonim sam nie dostrzegł "mankamentu"swojego pisania, bo na trzy zdania jakie stworzył zamknął każde z nich... "?". Przy poznawaniu biografii marszałka Konstantego Rokossowskiego te pojawiają się bardzo często i wcale nie jest powiedziane, że lektura B. Sokołowa je z naszego myślenie wyeliminuje.
"Czy go katowano, nie wiem, ale babcia opowiadała, że nad dziadkiem znęcano się okrutnie [...]. Byłem dumny z dziadka: mimo bicia trzymał się dzielnie, nie ma jego zeznań przeciwko towarzyszom broni, nie pisnął ani słowa"- cytuje Autor fragment ze wspomnień wnuka. Jest okazja po raz kolejny (bo nie sądzę, aby po książkę sięgali zupełni nowicjusze?) przyjrzeć się stalinowskimi aparatowi represji pod koniec lat 30-tych XX w. Powraca kwestia skomplikowanego pochodzenia przyszłego bohatera Związku Radzieckiego? Nie wszystkim spodoba się ten cytat: "Mając za sobą smutne doświadczenie więzienne, w życiorysie z 1948 roku stwierdził, że uważa się za Rosjanina, gdyż jak napisał «urodziłem się w Rosji i wszystkie lata swojego świadomego życia spędziłem w Rosji, a oprócz tego matka moja była Rosjanką»". B. Sokołow tego nie dodaje (po to musielibyśmy sięgnąć do W. Białkowskiego), ale to "matka Rosjanka"nauczyła małego Kostka słynnej litanii "Kto ty jesteś? Polak mały". Chcę uniknąć porównania obu książek. Ale, to się nam chwilami po prostu nie uda. Nie ulega wątpliwości, że ta Wydawnictwa Poznańskiego pod wieloma względami jest zasobniejsza w wiedzę. I bądź mądry Czytelniku i Polaku, i oceń jednoznacznie Rokossowskiego!... Nie ukrywam, że chwilami (czytając o przebiegu bandyckiego śledztwa) rośnie podziw dla katowanego i niewinnego Człowieka:"Ktoś napisał na niego wstrętny donos: niby że jest polskim i japońskim szpiegiem. Mimo wysiłków śledczych [...] nie chciał się do niczego przyznać. [...] Podawał nazwiska, a kiedy zaczynano sprawdzać zeznanie, to okazywało się, że wskazani ludzie zginęli jeszcze w 1917 roku". Bogactwo ikonograficzne książki pozwala nam nawet zerknąć, jak wyglądało z zewnątrz więzienie Kresty, w którym więziono Rokossowskiego. Jedną z kwestii, której B. Sokołow nie rozwija, a więc pojawi się kolejny "?" jest pytanie: "Dlaczego śledztwo ciągnęło się tak długo - dwa i pół roku?". B. Sokołow odrzuca, jako nieuzasadnione i nie poparte żadnym źródłowym dowodem, jakoby więzień Rokossowski był kapusiem i donosił na współwięźniów! I nagle w marcu 1940 r., a nie jak chce wielu mitomanów z chwilą agresji niemieckiej na Związek Sowiecki, nastąpiło uwolnienie, rehabilitacja i powrót na dowódcze stanowisko w 5. Korpusie Kawalerii? Autor rozprawia się też z innym mitem: jakoby sam... Stalin miał przepraszać eks-więźnia za lata poniewierki? Sokołow doskonale ujmuje to, pisząc: "...trudno wyobrazić sobie Iosifa Wissarionowicza, żeby kogoś publicznie prosił o przebaczenie".
"Rozumiał stan ducha dowódcy w ciężkiej sytuacji i swoim ciepłym stosunkiem do niego, słowem, umiał pokrzepić, uspokoić i zachęcić do działania, a najważniejsze, co można było wynieść z rozmowy z nim - to uczucie wielkiego z jego strony zaufania do człowieka. To na mnie robiło ogromne wrażenie" - kto komu wystawił taką laurkę? Słowo o Rokossowskim? Nic, bardziej mylnego. To ON sam o... Stalinie. I to jest ten moment w historii ZSRR, którego chyba nigdy nie pojmę: jak ofiary mogły raz jeszcze zaufać swemu katu?
Ciekawe są spostrzeżenia Rokossowskiego na temat braku przygotowania do wojny z koncentrującymi się na nowej granicy (przypomnę: pakt o przyjaźni i granicach z 28 IX 1939 r.) wojskami niemieckimi. O dziwo B. Sokołow nie lekceważy kwestii przygotowań agresji przez Stalina na Zachód w 1941 r.! Podaje pewne szczegóły planowanej operacji zaczepnej. A jakże nie pada termin "II wojna światowa", tylko wszechobecna w propagandzie sowieckiej, a teraz putinowskiej "wielka wojna ojczyźniana"! Za to cytuje cenne fragmenty ze wspomnień swego bohatera, jakie mogły ukazać się bez ingerencji cenzury dopiero za M. Gorbaczowa (nie sądzę, aby w Polsce ukazało się pełne wydanie "Żołnierskiego obowiązku / Солдатский долг"): "...muszę jeszcze raz powtórzyć, że panowała jakaś cisza i żadne informacje nie spływały do nas z góry. Nasza prasa i radio podawały tylko uspakajające wiadomości. W każdym razie jeśli w ogóle jakiś plan był, to wyraźnie niedostosowany do powstałej tuż przed wojną sytuacji, co też pociągnęło za sobą ciężkie straty naszych wojsk w początkowym okresie działań zbrojnych".
Rozsypanie się Armii Czerwonej w czasie pierwszych tygodni walk z Niemcami, to mimo wszystko przygnębiający obraz i do tego bardzo pouczający. Zwykli żołnierze ponieśli ofiarę za  bezdenną głupotę i nie przygotowania wyższych oficerów. Z mnogości cytowanych wypowiedzi, listów bohatera książki chcę zwrócić uwagę na los tzw. "okrużeńców". Trochę niefortunnie, moim zdaniem, do wspomnienia ze "spotkania" z pewnym pułkownikiem dołączono fotografię wykonaną w Soczi w 1940 r.?  Tak dramaturgię tamtych dni oddał sam K. Rokossowski: "Wyrwawszy pistolet, byłem gotowy zabić go na miejscu. Apatia i bezczelność momentalnie spłynęła z twarzy pułkownika. Zrozumiawszy, czym to się może dla niego skończyć, padł na kolana i zaczął mnie błagać o litość, przysięgając, że hańbę odkupi krwią". Ciekawie zamknął to wspomnienie zdaniem: "Oczywiście, nie była to scena z tych najprzyjemniejszych, ale tak już wyszło". Czy to znaczy, że nigdy nie sięgał po środki ostateczne? Można mieć takie wyidealizowane spojrzenie, ale sytuacja wymuszała, że i on musiał sięgać po... Oto fragment rozkazu wydanego wojskom Frontu Briańskiego z 1942 r.: "Każdego, kto przejawi tchórzostwo i próbował będzie wywołać panikę, wziąć pod specjalną obserwację, a w niezbędnych przypadkach, określanych sytuacją, stosować wszystkie miary przeciwdziałania (...) aż do rozstrzeliwania na miejscu włącznie".
Nie, nie skupię się (w szczegółach) na obronie Moskwy czy Stalingradu! Pewnie, że mogę porwać się tu na kilka epizodów. Najcenniejsze są osobiste zapiski marszałka K. Rokossowskiego z pobytu na froncie, na pierwszej linii. Z czasu dowodzenia 16. Armią pozostała, taka (chyba niezwykle szczera, jak na oficera tej rangi) dygresja: "Ja, stary żołnierz, który brał udział w niejednej walce, otwarcie przyznaję, czułem się w tym gnieździe okropnie. Cały czas miałem chęć opuszczenia go i sprawdzenia, czy moi towarzysze siedzą tam jeszcze, czy już uciekli, a ja zostałem sam. Jeśli mnie ogarnęło takie uczucie, to co dopiero mówić o ludziach, którzy być może po raz pierwszy brali udział w walce!...".  Jakie wnioski? Niech mi ktoś powie czy to nie piękne zdania: "CZŁOWIEK ZAWSZE POZOSTAJE CZŁOWIEKIEM I SZCZEGÓLNIE W CHWILACH ZAGROŻENIA PRAGNIE MIEĆ OBOK SIEBIE TOWARZYSZA I, OCZYWIŚCIE, DOWÓDCĘ. NIE PRZEZ PRZYPADEK MÓWI SIĘ, ŻE WŚRÓD SWOICH I ŚMIERĆ MOŻE BYĆ PIĘKNA". Podejrzewam, że gdyby to napisał jeden  z anglo-amerykańskich strategów, to cytowano by go na potęgę. Ale to tylko - Rokossowski!...
Zabawnie brzmi we wspomnieniach jednego z uczestników walk pod Moskwą takie stwierdzenie "wojska niemiecko-faszystowskie". Jest okazja przeczytania rozkazu G. Żukowa z 13 X 1941 r., w którym padają takie oto słowa: "Tchórzy i panikarzy porzucających pole walki, opuszczających bez pozwolenia zajmowane pozycje, porzucających broń i sprzęt, rozstrzeliwać na miejscu. [...] Ani kroku do tyłu! Naprzód w obronie Ojczyzny!". Tak na tle takich drakońskich rozkazów wypada ocena Rokossowskiego: "Warto zauważyć, że Rokossowski nigdy nie kazał żołnierzom trwać do śmierci, jeżeli ta decyzja nie była jedyną z możliwych w danej sytuacji". Polecam szczególnie cytatowego na dalszych stronach Aleksandra Beka, który przekazuje nam szczegóły z pobytu na froncie i ocenę jednego :"Co za głupota, brak kultury, bałaganiarstwo! [...] Czemuście poleźli bez rozpoznania. [...] Macie chronić każdego człowieka!". Jest okazja poznać przebieg rozmowy pomiędzy przyszłymi "marszałkami Zwycięstwa" (naprawdę warto zerknąć na rosyjską stronę, o której pisałem powyżej; wspólne zdjęcie Żukowa i Rokossowskiego podpisano:"Отношения двух «маршалов Победы» всегда были непростыми"). B. Sokołow daje nam możliwość przeczytania tego, co o walkach pod Moskwą pisał m. in. dowódca Grupy Armii "Środek" Fedor von Bock:"To natarcie w żadnym razie nie bedzie arcydziełem strategii, jako że z powodu nieprzebytego błota ruch wojsk w zasadzie do ostatniej chwili był praktycznie sprowadzony do zera, a po pewnym czasei będzie niemożliwy z powodu opadów śniegu".   Dla tych, którzy powtarzają (na równi z bydgoską "krwawą niedzielą") brednie o polskich atakach na czołgi polecam opis sowieckiej szarży 17. i 44. dywizji kawalerii. Opis zawdzięczamy Niemcom: "Pochyliwszy się nad szyjami koni, jeźdźcy sunęli po oświetlanym przez zimowe słońce terenie z wzniesionymi błyszczącymi klingami (...) pierwsze pociski rozerwały się w masie atakujących (...) wkrótce zawisł nad nimi straszny czarny obłok. W powietrze wzlatywały kawałki ludzi i koni (...) trudno było dojrzeć, gdzie jeźdźcy, gdzie konie (...) w tym piekle gnały na olep oszalałe konie". Mimo strat rzucono raz jeszcze kawalerię do ataku!...
Bardzo ciekawy jest, poruszany przez B. Sokołowa, wątek oceny, ba! zestawienia dwóch obrońców Moskwy: Andrieja Własowa i Konstantego Rokossowskiego. Na korzyść tego drugiego przemawiało, to co napisał Autor: "...Rokossowski [...] idąc na służbę do bolszewików, nigdy nie złamał danej im przysięgi, nawet gdy odsiedział dwa i pół roku w więzieniu". Własow"...gotów był robić karierę za wszelką cenę". Wręcz sugeruje o ambitnych planach tegoż"...zostać władcą podległej Niemcom Rosji". I to najprostsze wyjaśnienie kolaboracji Własowa?
"Nie smuć się, Lulu, bądź pełna otuchy i wiary, że spotkamy się i znów będzie jak dawniej. Całuję cię, promyczku, niezliczoną ilość razy" - tak, to co uwielbiam: listy! Ten pochodzi z lutego 1942 r. i  był odpowiedzią (brak cytowania, być może nie zachował się) na ten, który dotarł na front od żony. Na tym etapie czytania jeszcze nie dowiemy się kim w wojennym (frontowym) życiu dla Rokossowskiego była... фронтовая подруга:  Галина Таланова. Niestety książkę B. Sokołowa pozbawiono indeksu nazwisk, a i zdjęcia Galiny Tałanowy próżno szukać? Otóż - nie! Eufemizm w rosyjskim wydaniu "фронтовая подругa", tu nazwany jest dosadnie: "kochanka Rokossowskiego"! Czy to jedyna kobieta, która zawróciła w głowie generałowi Rokossowskiemu? Proszę sprawdzić. Ze związku z Galiną urodzi się córka: Nadieżda Rokossowska! O relacjach z nieślubną, acz jak widać uznaną za swoją, doczką interesujące szczegóły na dalszych stronach biografii.
Nie wiedziałem, że Rokossowski był ranny. To - jeszcze nic. Nie ma w tekście B. Sokołowa frontowych poloników z walk pod Moskwą? Nie ma. Mnie zaskoczyło wspomnienie wnuka z pobytu jego dziadka w szpitalu:"...mimo dotkliwego bólu [rana odłamkiem w plecy - przyp. KN] dziadek potrafił z mamą żartować, śpiewał babci ich ukochane pieśni rosyjskie i polskie". Tak, polskie!
Nie chcąc pozostawić w cieniu bitwy stalingradzkiej, ale też i nie dać się całkowicie wchłonąć narracji  samego Rokossowskiego (poprzez liczne i cenne cytaty) chcę przytoczyć chyba dość odważną tezę Borisa Sokołowa na temat swego bohatera: "Wydaje mi się, że był on jednym z niewielu, jeżeli w ogóle nie jedynym wyższym rangą dowódców Armii Czerwonej, który z powodzeniem mógłby dowodzić wojskami krajów zachodnich, gdzie rzeczywiście należało oszczędzać ludzi i starać się osiągać maksymalny wynik przy minimalnych stratach". Czy po chwili nie zaprzecza sobie, pisząc:"Próba prowadzenia walki z głową, zamiast wykorzystywania ilości, działanie zbyt samodzielnie prowadziłoby do nieuchronnej zguby"?
Rokossowski jeżdżący między pozycjami swoich i innych wojsk pod Stalingradem konno?  Duch dawnego kawalerzysty szukał ujścia? Czyż nie tak zachowywał się na froncie wschodnim... feldmarszałek Erich von Manstein (de facto von Lewinski)?Jeden z uczestników walk wspominał: "Okazało się, że Rokossowski to mężczyzna bardzo wysokiego wzrostu. Ale poza tym miał sylwetkę sportową, która tak odmładza ludzi. Wiedziałem, że przewaliło mi się już z czterdzieści pięć lat, lecz młodzieńcza sprężystość, z jaką wstał od stołu, była tym pierwszym wrażeniem, na które potem nałożyły się kolejne". Dalej poznajemy i taki szczegół: "W jego zachowaniu odczuwało się żywą inteligencję. Głośno śmiał się bardzo rzadko, częściej się uśmiechał. Przy tym jego twarz robiła się zadziwiająco piękna".
Oddanie się osobiście do niewoli feldmarszałka Friedricha Paulusa - wywołało zaskoczenie w szeregach dowódczych Armii Czerwonej. "Że jak? Paulus - powtórzy pytanie Rokossowski. - Nie może być. Według informacji zwiadu on wyleciał do Niemiec..."- ten zapis gen. K. P. Trubnikowa chyba najtrafniej oddaje atmosferę tamtych dni, zimy 1943 r. B. Sokołow dopełnia: "Sowieckich generałów najwyraźniej zdziwiło, że dowództwo niemieckie nie ewakuowało drogą powietrzną Paulusa i jego sztabu, a także innych generałów, chociaż miało taką możliwość". I przypomina zachowanie wierchuszki sowieckiej pod Sewastopolem. Mi to zdziwienie Rokossowskiego przywodzi na pamięć zachowanie von Moltkego pod Sedanem, kiedy dowiedział się, że cesarz Napoleon III dostał się do niewoli. Nie trafiony przykład rodem z 1870 r.?
W liście do rodziny, z dnia 29 VII 1943 r., znajdujemy ślady wiktorii na łuku kurskim: "Wyniki walki znacie z gazet. W sumie nabiliśmy tu Fryców, wzięliśmy wielu jeńców, zdobyliśmy dużo sprzętu zmechanizowanego. Jednym słowem, daliśmy Niemcom łupnia". Kochający Kostia informował o szczęściu, jakie go spotkało: bez szwanku wyszedł z domu, który rozniósł jakiś (nie określony) wybuch.
29 VI 1944 r. generał Konstanty Rokossowski otrzymał awans na Marszałka Związku Radzieckiego / Ма́ршалa Сове́тского Сою́за! Za wyzwolenie Białorusi! Boris Sokołow ani słowem się nie zająknął, że część tejże sowieckiej Białorusi, to de facto były przedwojenne ziemie polskie! Bliskie sercu nazwy: Słuck, Nieśwież, Brześć, Baranowicze. O! interesujące nas, Polaków, zdanie znajdziemy na stronie 317: "18 lipca [1944 r. - przyp. KN] wojska 1 Frontu Białoruskiego, przekroczywszy Bug, znalazły się na terytorium Polski w granicach uznanych przez Związek Radziecki". Jest mowa o PKWN, Armii Krajowej: "Żołnierze i dowódcy AK uważali Wilno i Lwów za polskie i mieli nadzieję, że przy ustaleniu powojennych granic miasta te pozostaną w ich kraju". Jest mowa o rządzie polskim w Londynie, z którym sowiecki rząd"...w latach 1941-43 pod naciskiem zachodnich aliantów musiał z nim współpracować". Jest mowa o Katyniu - tylko bez określenia kto za mord był odpowiedzialny. O tym dopiero bedzie wzmianka przy okazji opisu okoliczności powstania warszawskiego. "...Armia Czerwona otrzymała rozkaz rozbrajania oddziałów AK i aresztowania oficerów. W razie stawiania oporu oddziały należało likwidować". Co z nimi robiono - już nie dowiadujemy się. Jest mowa o operacji "Burza". Czy spodziewaliśmy znaleźć w tej książce m. in. depesze generała Tadeusza "Bora" Komorowskiego? Tak, dochodzimy do wydarzeń 1  VIII 1944 r., a więc wybuchu powstania w Warszawie i wynikających z nich konsekwencji. I raptem rozpoczęły się problemy z... zaopatrzeniem, paliwem.
"W głowie mi się nie mieściło, że nasz Kostik, którego pamiętałam jako młodego, takiego chudzinę żołnierzyka, kochanego brata, ulubieńca rodziny, życzliwego dla wszystkich i takiego swojego, mógł zostać jakimś znanym i groźnym człowiekiem"- wspominała Helena Rokossowska. Czy spodziewaliśmy znaleźć w tej książce stenogram rozmowy premiera Stanisława Mikołajczyka ze Stalinem z 3 VIII pamiętnego roku? Jak Boris Sokołow tłumaczy bierność (wrogość?) wobec powstania? Krótki komentarz do w/w rozmowy: "...Iosif Wissarionowicz już postanowił: Armia Czerwona warszawskim powstańcom nie będzie pomagała. Najwyraźniej nie doceniał bojowych możliwości Armii Krajowej, wierząc w doniesienia partyzantów sowieckich, że «akowcy» nie przedstawiaj poważnej siły. Stalin wierzył, że Niemcom szybko uda się zdławić powstanie, po czym Armia Czerwona spokojnie wznowi natarcie i łatwo zajmie Warszawę, a stamtąd do Berlina niedaleko". I cytuje list do Churchilla, jaki skreślił Stalin dwa dni po rozmowie z Mikołajczykiem:"Myślę, że przekazana Panu informacja od Polaków jest wyolbrzymiona i nie wzbudza zaufania. Do takiego wniosku można dojść choćby po tym, jak to Polacy-emigranci prawie że przypisali sobie zdobycie Wilna poprzez jakieś oddziały Armii Krajowej, i nawet ogłosili to przez radio. [...] Armia Krajowa Polaków składa się z  kilku oddziałów, które nieprawidłowo podają siebie za dywizje". Nie czarujmy się, dla nas Polaków, nawet 72. lata po 1944 r. - takie oświadczenia, to cios! ból! brutalność! niesprawiedliwość! wiadomo kto Cezara grał, jak wyśpiewywał przed laty Jacek Kaczmarski... To nie jedyny list, jaki cytuje Autor biografii. O! zgrozo podnosić może nas na duchu (?) to, co o sukcesach powstańców dni pierwszych napisał niemiecki generał Kurt Tippelskirch! Znajdziemy też cytaty z samego Heinza Guderiana. Rażą bez wątpienia te karkołomne określenia, jak"Polacy-emigranci", "londyńscy Polacy", "Londyńczycy", "awanturnicy"(to w odniesieniu do powstańców warszawskich). Ale i cały czas zgrzyta (używany takoż przez Rokossowskiego) zwrot: niemiecko-faszystowski!
A Rokossowski? Z  niedowierzaniem przyjmuję, to co napisał w końcu dowódca 1 Frontu Białoruskiego:"2 sierpnia nasze rozpoznanie otrzymało informację, że w Warszawie, podobno, wybuchło powstanie przeciwko niemiecko-faszystowskim okupantom. Ta wiadomość mocno nas zaniepokoiła. [...] Wszystko odbyło się tak nieoczekiwanie, że gubiliśmy się w domysłach i z początku nawet myśleliśmy, czy to nie Niemcy rozsiewają takie pogłoski, a jeśli tak, to w jakim celu?". Mamy-że uwierzyć, aby nie znał sytuacji w mieście, do którego się zbliżał? Marszałek nie ośmieszał tym samym własnego wywiadu? Potem już brzmi groźniej: "...oddziały tak zwanej Armii Krajowej, stworzonej przez polski rząd emigracyjny z zadaniem przewrócenia w kraju ustroju burżuazyjnego, poprowadził prawie nieuzbrojony naród przeciwko hitlerowskim wojskom. Popchnęli uczciwych patriotów do czystej awantury i nawet nie uznali za stosowane poinformować nas o tym". Oczywiście, że B. Sokołow idzie wytrawnym, po-sowieckim duktem argumentacji: "Sowieckie natarcie na Warszawę faktycznie stanęło już 6 sierpnia. Przed nowym natarciem należało staranniej przygotować operację, uzupełnić straty w ludziach i sprzęcie, przerzucić wsparcie i amunicję". Oj! sypie się cytat za cytatem. Bardzo pouczająca lektura! I, to co pisał generał Siergiej Sztiemienko / Серге́й Матве́евич Штеме́нко, i to, co meldował do Sztabu Naczelnego Wodza gen. Bór. Nie wiem czy rosyjski czytelnik orientował się kim był ówczesny Naczelny Wódz. Brak nazwiska. Nikogo chyba nie zaskoczę, że u Sztiemienki występuje wyłącznie "głównodowodzący Wojska Polskiego generał Michał Rola-Żymierski". Chyba jednak w zalewie nadmiaru źródeł tego okresu tonie nam... główny Bohater! Znamienny jest list Andrieja Wyszynskiego - zalecana lektura. B. Sokołow skwitował: "To był wyrok na powstanie warszawskie" i dalej o Marszałku"Co oczywiste, żadnego stop-rozkazu Rokossowski nigdy nie otrzymał. Ale po 13 sierpnia zrozumiał, że jego wojska nie otrzymają sił i środków wystarczających do zdobycia Warszawy, dopóki Niemcy nie skończą z powstańcami". I cytuje rozkaz tegoż z 15 VIII 1944 r.
A Rokossowski? Kolejną zaskakującą lekturą w lekturze jest wywiad, jakiego w tym czasie udzielił K. Rokossowski. To przeszło dwie strony cytatu. Ciekawa jest opinia Autora biografii: "Jako Polakowi i rodowitemu warszawianinowi, Rokossowskiemu zapewne szkoda było rodzinnego miasta i powstańców bohatersko walczących na jego ulicach. Ale gdy mówił Werthowi «my», to oznaczało, że już całkowicie utożsamiał się ze Związkiem Radzieckim i Armią Czerwoną. A dla nich i dla Rokossowskiego polski rząd w Londynie i Armia Krajowa byli wrogami". Aż mi zgrzytnęło. Pokonujemy strony za stroną i jakoś nie wpadamy na drobne choć ślady... deklarowanej przez Rokossowskiego polskości (po raz kolejny odsyłam do W. Białkowskiego i znamienna scena, kiedy przez peryskop lustrował płonące miasto!). Wygląda, jakby "od wczoraj" Marszałek czuł się Rosjaninem. A"warszawska awantura" trwała dalej... Oczywiście sarkazm wyjęty z oficjalnej sowieckiej retoryki. A jakże, mamy opis wyzwalanej Pragi. Raz jeszcze czytamy, co na ten temat wspominał gen. S. Sztiemienko: "Ludność warszawskiego przedmieścia - Pragi - z ogromną radością witała swych wyzwolicieli, sowieckich i polskich żołnierzy. kobiety pod ostrzałem opiekowały się rannymi, poiły ich i karmiły, chowały zabitych. [...] Wojska sowieckie i polskie dotarły do linii, skąd można było podać pomocną dłoń powstańczej Warszawie". Dowiadujemy się o telegramach, które via Londyn do Moskwy słał generał Bór do Rokossowskiego."Nie wiadomo, czy Rokossowski czytał te telegramy. Najprawdopodobniej nikt mu ich z Moskwy nie przekazał" - kwituje te fakty B. Sokołow. Na pewno zainteresowani powstaniem, jego politycznymi kulisami powinni być usatysfakcjonowani. Ciekawie potraktowano wątek usunięcia z dowództwa 1 Armii Wojska Polskiego generała Zygmunta Berlinga. Chyba jednak Sokołow nie docenił tegoż wystawiając o nim opinię treści: "...Berlinga podejrzewano, że jak przyjdzie co do czego, to nie zgodzi się na rozbrajania oddziałów AK i aresztowanie ich dowódców. Berling, jak też pewnie wielu członków PKWN, nie chciał być sowiecką marionetką, a sojusznikiem. Ale w Polsce Stalin potrzebował wyłącznie marionetki". Chyba Autor nie odrobił podstawowych lekcji z dziejów wojennych Polski lat 1939-1945. Zwracam uwagę na powrót... wątku katyńskiego. Śmieszą mnie takie (i to nie tylko w tym miejscu) przypuszczanki Autora:"Rokossowski z pewnością przeżywał to, że okoliczności polityczne nie pozwoliły mu na zdobycie Warszawy i rozgromienie Niemców w ojczystej Polsce". Co to znaczy "z pewnością"? I to wracanie do polskich korzeni? W. Białkowski o tym pisze dobitniej...
Ale i Rokossowskiego nie omija odebranie dowództwa! 2 Front Białoruski, to nie wyróżnienie, a znaczące pogrożenie palcem. Pocieszeniem miało być oddzielne przyjmowanie na Kremlu - bez Żukowa czy Koniewa? Ale jest i szturm Berlina! Niezwykłe spotkanie:"Wymieniamy mocne uścisku dłoni i gratulacje z okazji zwycięstwa. [...] A po ceremonii doszło do żywej dyskusji. Nasi i brytyjscy generałowie i oficerowie włączają się do ogólnej rozmowy. Prowadzimy ją przez tłumaczy i  bez nich. [...] Na stołach - poczęstunek". To ze spotkania z Montgomerym. Jest o rewizycie, jest i zdjęcie: obaj wodzowie, a nad nimi potężny portret generalissimusa Stalina! Boris Sokołow zarzuca... swemu bohaterowi kłamstwo! Sytuacja dość kuriozalna w chwili, kiedy Rokossowski wspominał stosunek jego żołnierzy do jeńców. Jakie dobro i szlachetność bije spod sołdackich szyneli. Wychodził łzawy sentymentalizm. Sowieci dobrodziejami dla niemieckiej ludności i jeńców! Sokołow broni wspomnienia marszałka: "Bzdury też wypisywał Rokossowski o niemieckich cywilach, ale - zapewne przez wzgląd na cenzurę - inaczej nie mógł. [...] Oczywiście, że w obecności Rokossowskiego jeńców nie rozstrzeliwano. Robiono to później, gdy samochody z władzą znikały z widoku". Nie omieszkał nadmienić, że pisząc swoje wspomnienia Rokossowski musiał stosować auto-cenzurę, a po latach "...na starość, przekonał sam siebie, że do żadnych masowych bestialstw ze strony sowieckiej w Niemczech nie dochodziło".  Dalej Sokołow przyznaje:"Zachowanie żołnierzy-wyzwolicieli w europie często przekraczało wszelkie granice dzielące dobro od zła. Znaczyło się masowymi gwałtami, rabunkami i mordowaniem cywilów". Trzeba oddać sprawiedliwość, ale Autor biografii bardzo drobiazgowo i szczegółowo informuje czytelników o okrucieństwach, jakich dokonywali krasnoarmiejcy.
Policzkiem dla Rokossowskiego było wzniesienie uroczystego toastu (rzecz działa się na Kremlu, 24 maja 1945 r.) za jego zdrowie dopiero po wypiciu za Żukowa i Koniewa! Nie dość na tym: wzniósł go tylko Wiaczesław Mołotow, a nie sam Stalin! Ale to Rokossowskiemu przypadło w udziale prowadzenie 24 VI Defilady Zwycięstwa na Красной площади w Moskwie. O ile ktoś nie zna tego ważnego epizodu (cały czas toczącej się II wojny światowej) włącza YT i znajduje. Widzimy podniosłość, przemierzających Plac konno marszałków Sowieckowo Sojuza. Warto przytoczyć, jak ten dzień opisał wnuk Marszałka:"W dniu Defilady padał deszcz. Dziadek nie mógł ukryć się pod dachem - był z wojskami i kiedy przyjechał do domu, nie można było z niego zdjąć przemoczonego do suchej nitki munduru galowego. Mama musiała nożyczkami rozcinać mundur w szwach". Już wtedy wiadomo było, że dwukrotny Герой Советского Союза był głównodowodzącym Północnej Grupy Wojsk, czyli w Polsce, czyli w Legnicy ("małej Moskwie").
Boris Sokołow rysuje panoramę powojenne Polski, opisuje (i cytuje stosownie) m. in. na temat ekscesów anty-niemieckich, ale w wykonaniu również Polaków. "Nie wiemy, jaki miał do tego stosunek - czytamy dalej. - Może uważał to za «prawomocny przejaw» zemsty? A może gnił w duchu, uznając podobną politykę za nieludzką, ale nic nie mógł zrobić? Obawiam się, że nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie". Jest za to wspomnienie gen. P. Batowa, który znał okoliczności, jak sowiecki marszałek stał się piątym w historii Polski marszałkiem:"...trzeba, abyście stanęli na czele armii Polski Ludowej. [...] Bardzo chciałbym, Konstanty Konstantynowiczu, abyście zgodzili się, inaczej możemy stracić Polskę. Uregulujecie tam sytuację i wrócicie na swoje miejsce". Rzecz jasna wyrazicielem tego życzenia był sam Stalin!..."Rozumie się - kontynuuje B. Sokołow. - że propozycja Stalina była z rodzaju tych, których się nie odrzuca". Jest fragment z zapisu posiedzenia Rady Państwa z 6 XI 1949 r., kiedy Bierut ogłosił chęć poproszenia Rządu Radzieckiego (tak w dokumencie) o zgodę, aby marszałek Rokossowski został skierowany "dla służby w wojsku Polskim".
Boris Sokołow popełnił błąd  historyczny. Nie wiem czy pierwszy, czy coś umknęło mi wcześniej. Tak pisze o prominentnym towarzyszu Wł. Gomułce: "Z polskich przywódców Stalin najbardziej podejrzewał o sprzyjanie ideom narodowego komunizmu - na wzór titowskiego - Władysława Gomułkę, który po wojnie został sekretarzem generalnym PZPR". Po pierwsze nie było takiego stanowiska, jak sekretarz generalny. Po drugie Gomułka był już odsunięty, kiedy 15 XII 1948 r. powstała PZPR (zróbcie przy okazji sondę wśród nastolatków na wyjaśnienie tego skrótu! - będzie się działo!... zapewniam). Czujność! Na każdym kroku czujność!... No i wraca, jak bumerang, sprawa narodowości. Jeden z polskich Rosjan (?) tak napisał: "...dobrze znał język polski. Kochał swoją ojczyznę. Był polskim patriotą. Ale jego historia tak się ułożyła, że w Rosji, wśród Rosjan, był Polakiem, a tam, w Polsce, wśród Polaków, był Rosjaninem, człowiekiem sowieckim". Ale sam B. Sokołow nie pozostawia złudzeń, co do roli, jaką miał do odegrania Konstanty Konstantynowicz: "Teraz Rokossowski był mniej więcej w sytuacji swojego imiennika, wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza, który w latach 1815-1830, stojąc na czele wojsk polskich, faktycznie decydował o całej polityce rosyjskiej w Polsce, choć formalnie w Warszawie był jeszcze i cesarski namiestnik". Powołując się na rosyjskich autorów dostajemy do ręki obraz reformatora i zbawcy LWP? Nie znajdziemy śladu o represjach w jej szeregach. Znalazło się też miejsce dla opinii generała Wojciecha Jaruzelskiego: "Wojsko Polskie przy Rokossowskim urosło oczywiście w siłę, zwiększyło swoją liczebność, ale duża armia dużo kosztowała". Po raz kolejny wypływa sprawa Katynia! "Rokossowski nigdy i z nikim nie rozmawiał ko Katyniu. [...] Podejrzewam, że robił to wszystko, żeby siebie samego przekonać, że polscy oficerowie byli wrogami klasowymi, którzy przeszkadzali w sowietyzacji Polski i dlatego należało ich zlikwidować". Stwierdzanie, że "podejrzewam" stanowi moim zdaniem nadużycie Autora. Nie powinien podejrzewać - tylko wiedzieć lub milczeć. W przeciwnym wypadku cała praca nad książką nabiera znamion prywatnych spekulacji!... Czy kiedykolwiek dane nam było poznać okoliczności zamachów na "marszałka dwóch Narodów"? Tu kilka epizodów wspomina się, w tym ostrzelanie wozu z broni maszynowej w Poznaniu w 1950 r. Nieufność w kręgach partyjno-rządowych rosła po śmierci Stalina! "Faktycznie Ochab, Berman, Minc i inni członkowie biura Politycznego często naradzali się w wąskim kegu, na które to narady Rokossowskiego nie zapraszali. [...] W Polsce był «człowiekiem obcym»" - odnajdziemy taką opinię w tekście biografii. Szkoda, że nie wymieniono z nazwiska polskich oficerów i generałów, z którymi utrzymywał przyjazne i życzliwe stosunki.
Nie ukrywam, że interesował mnie zawsze udział Rokossowskiego w zaangażowanie wojska w walki uliczne w Poznaniu w czerwcu 1956 r. Kiedy B. Sokołow pisał swoją książkę, tj. 2010 r., w Polsce trwało śledztwo w sprawie poznańskiego powstania. Autor cytuje wypowiedź prawnuczki swego bohatera:"Na pytanie dziennikarzy, kto odpowiada za tragedię, czy przypadkiem nie Rokossowski, prokurator odpowiedział, że nie ma żadnych dokumentów i rozkazów podpisanych przez Rokossowskiego dotyczących wprowadzenia wojsk albo otwarcia ognia. Rozkazy podpisane są przez innych ludzi". Czy takie ujęcie sprawy nie rzucałoby cienia na karność podległego marszałkowi wojska? Jeśli nie ON, to KTO miał prawo pchnąć czołgi na Poznań? Szkoda, że książki nie zaopatrzono w"Posłowie", gdzie podobne kwestie wyświetlono by z polskiego punktu widzenia. No, chyba, że komuś zależy na podgrzewaniu niepewności w tej sprawie. Na szczęście B. Sokołow nie ma wątpliwości, kto pchnął Ludowe Wojsko oraz dwie dywizje Armii Czerwonej w kierunku Warszawy! Październik 1956 zmiótł Rokossowskiego! Rozżalenie! Gniew! "Moja noga tu więcej nie postanie"- to, jak widać,  bardzo emocjonalna i teatralna deklaracja! Wnuk wspominał: "Stracił siedem lat, żeby Wojsko Polskie przekształcić w nowoczesną armię, w łożył w to całą duszę. Był  żołnierzem, w polityce nie orientował się w ogóle". Boris Sokołow zupełnie nie dostrzegł represyjnego charakteru aparatu bezpieczeństwa w LWP pod dowództwem marszałka K. Rokossowskiego? Jakby nie było zbrodni, wypaczeń, mordów?!
O nie najlepszych stosunkach na linii Żukow-Rokossowski dowiadujemy się na wcześniejszych stronach tej biografii. nie wiedziałem, jak bardzo był zaangażowany w walkę przeciwko byłemu ministrowi obrony ZSRR. W czasie obrad plenum KC KPZR z 28-29 X 1957 r. marszałek Rokossowski wystąpił z miażdżącym oskarżeniem przeciwko eks-wodzowi! Zestawiał jego chamstwo, próżność i zarozumialstwo z... Stalinem. Do jakich dochodził wniosków? Żukow, to pospolity cham! Stalin - wódz, spokojny analityk, ba! wyrozumiały i pomocny. Ciekawy był stosunek Rokossowskiego do destalinizacji, jak również przebiegu i głośnego referatu Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR.
Ujmujące są wspomnienia wnuka, też Konstantego. Obraz dziadka - przeuroczy. Rodzinna - ale bez pysznienia się kim jestem. Cudowna historia szabli, jaką ofiarował wnukowi z mądrą przestrogą: "Kostia, jesteś już duży, weź ją, to dla ciebie. Daj Bóg, żebyś nigdy nie musiał jej wyjmować z pochwy!". To tę szablę widzimy u boku Rokossowskiego na pamiętnej paradzie z czerwca 1945 r. Przy okazji wnuk "...obala szereg legend krążących o marszałku. Na przykład, że jakoby «Rokossowski woził z sobą ikonę i modlił się do niej»". Relacje przyjaciół - bezcenne. Jaka szkoda, że nie ma wzmianki o 70. urodzinach. Znów odsyłam do książki M. Białkowskiego.
Celowo pominąłem epizody związane z I wojną światową, wojną domową w Rosji i tego, co działo się do aresztowania.  Droga życia kawalera Krzyża św. Jerzego była nieomal klasyczną dla pokolenia, które uwiodła bolszewicka władza. Konstanty Rokossowski, jak wielu Polaków (nawet moich dalszych krewnych, np. kuzynów mego wileńskiego Dziadka) dokonał wyboru. Jest okazja poznać los brata stryjecznego, Franza Rokossowskiego. Nie wiem czy wytknąć błąd tłumaczowi czy komu innemu, ale kiedy utrwalimy sobie, że "wuj", to brat matki, a nie ojca, bo ten to"stryj". Wuj nie mógłby nazywać się "Rokossowski"! Powiecie:"czepia się". I będę czepiał. Bo od książki historycznej wymaga się pewnej sumienności. Jak chyba wykazałem - nie na wszystkie pytania otrzymamy odpowiedzi. Dobrze, że biografia Borisa Sokołowa ukazała się za sprawą Wydawnictwa Poznańskiego. Brawo! To potrzebna książka. Biografia"marszałka zwycięstwa" leży kamieniem między nami, a Rosjanami. Ma rację B. Sokołow pisząc: "W dzisiejszej Polsce prawie o nim zapomniano, natomiast Rosjanie pamiętają i do tej pory są wdzięczni temu jednemu z wybawców Moskwy w 1941 roku i zwycięzcy nazistowskich Niemiec". Minęły chyba bezpowrotnie czasy, kiedy książka o takiej tematyce rozpalałaby umysły i wzywała do ogólnonarodowej dyskusji! Należę do tych, którzy czekali na biografię Rokossowskiego. Polska świadomość historyczna wyparła tego pół-Polaka, pół-Rosjanina.  Na dobrą sprawę: kogo dziś ON interesuje? A przecież lektura książki Borisa Sokołowa naprawdę pozostawia nam obraz ciekawego człowieka. Kontrowersje wokół Rokossowskiego budzą się wśród wielu z nas każdego 1 VIII, w rocznicę godziny "W", a tym samym wybuchu powstania warszawskiego. Ewentualna niechęć do radzieckiego marszałka nie powinna jednak przysłaniać nam faktu, że Konstanty Rokossowski był jednym z najwybitniejszych dowódców II wojny światowej. Pewnie, że pozostaje niedosyt. 

Paleta (XXIII) Elizabeth Thompson - cień Waterloo i nie tylko...

$
0
0
201 rocznica klęski cesarza Napoleona pod Waterloo przejedzie bez większego zainteresowania mediów? To nie rok 2015. Trudno. Tym bardziej oddaję dziś moją "Paletę" k o bi e c i e ! To dopiero trzecia malarka w cyklu. Wiem, rumienię się, poprawię. Trudno, aby na moim blogu nie było płócien obecnej tu dziś bohaterki: Elizabeth Thompson (1846-1933). Bo kiedy myślę "Waterloo" widzę m. in. Jej płótna! Tak: szarża szkockiej kawalerii czy angielski czworobok. Swego czasu, kiedy mój blog graficznie wyglądał inaczej, jako winieta pojawiła się ta słynna szarża. Rozszalałe w galopie konie bardzo nie spodobały się jakiemuś Czytelnikowi, który dał temu wyraz w komentarzu... 
Co mnie fascynuje w malarstwie Elizabeth Thompson? Właśnie to, że była kobietą. Jak spod pędzla wrażliwej lady mogły spłynąć te wszystkie konie, strzelające muszkiety, wykrzywione w grymasach twarze? Ma-że nasze rodzime malarstwo przełomu XIX i XX w. takiego żeńskiego odpowiednika? Muszę odpowiedź sam sobie bardzo krótko: nie! 


Elizabeth Thompson - jest moim zdaniem wyjątkowa! Wiktoriańska mistrzyni, jak się dowiadujemy ze znanego internetowego źródła,  w swym malowaniu poszła zbyt w... realizm. Jej wizje wojny były zbyt brutalne, czyli zbyt autentyczne? Widać nie bawiła jej apoteoza i sztuczny patos. Tam gdzie lała się krew - musiała być krew! Przelanego potu czy łez - nie mogły zastąpić fiołki? I to miał być początek końca? Euforia zachwytu wygasła.


Ciekawy opis tej niezwykłej twórczości znajdziemy na angielskiej stronie "W". Dowiemy się z niej m. in. że właściwie nie widzimy brytyjskich żołnierzy w bezpośrednim starciu z wrogiem! Widzimy szarżę, ale nie jej skutków! Mało tego - mamy obraz żołnierzy już po walce.



Waterloo wywołało temat tego nietuzinkowego malarstwa. Łatwo się jednak przekonać, że  Elizabeth Thompson czy jak kto woli  Lady Butler - utrwalała też chwalebne czyny podbojów kolonialnych brytyjskiego imperium!


Jak łatwo obliczyć pan Bóg dał  Elizabeth Thompson vel Lady Butler długie życie, bo zmarła mając bez mała 87. lat. Stąd i tematyką jej dzieł stałą się też Wielka Wojna Narodów (1914-1918). 


PS: Warto na koniec dodać, że siostrą Malarski była Alice Meynell (1847-1922): pisarka, poetka, sufrażystka walcząca o prawa kobiet. Ale to osobowość na zupełnie inną opowieść...

Championnat d'Europe de football 2016 - odsłona 2

$
0
0
Nie myślałem, że będę wracał do tego tematu? I nie chodzi już o to, że czeka nas decydujący o awansie mecz z Ukrainą. Jedno zwycięstwo (z Irlandią Północną 1:0) i remis (z Niemcami 0:0) dodały skrzydeł pokiereszowanym skrzydłom polskiego futbolu? W końcu to też JUŻ historia. Czyż sam nie dokumentowałem tych z mistrzostw świata w 1974, 1978 czy 1982? Czy moje prywatne zapiski wolne są od piłki nożnej?



Proszę się nie obawiać: nie zrobię z blogu o historii (i mnie) blogu sportowego. Nie mam do tego ani dość wiedzy, ani to mój klimat. Nie mogę jednak udawać, że nie żyję Mistrzostwami Europy 2016. Tym bardziej, że rodzi się cicha nadzieja na... kolejne sukcesy? Ja naprawdę chciałbym, aby kolejne pokolenie piłkarzy i kibiców miało SWOJE MISTRZOSTWA. A na kolejne lata stały się tym, czym dla mego pokolenia (50+) były lata 1974 lub 1982. Mam ciche marzenie: chciałbym raz jeszcze ochrypnąć po meczu, jak było właśnie w 1982 r., po meczu z Peru - 5:1!



Pewnie, że śledzę bieg obecnych wypadków. Niestety tylko w miarę odkodowanych meczy. Jakaś perfidna gnida, bandziorstwo, no po prostu  s w o ł o c z   pozbawiła mnie możliwości jazdy moim samochodem z łopoczącą chorągiewką! We wtorek, 14 VI, schodzę na parking, a tam smutna (dla mnie) niespodzianka: ktoś wyrwał biało-czerwoną. Tak, tą samą, którą woziłem przez całe Euro 2012 r.! Komu ona przeszkadzała? Komu odbiło? Na co przydała się? Tym bardziej publikuję tu zdjęcie samochodu Iwony. Mały drobiazg zrobiono je w... Niemczech! Brawo Iwona!... Balkon, to również Duisburg. To również Iwona! I Arek!

Wszystkie TE zdjęcia są dziełem moich byłych Uczennic lub ich życiowych partnerów. Iwona Sobkowiak, Magdalena Świrniak i Agnieszka B. (zastrzegła sobie anonimowość nazwiska)  utrwaliły i podzieliły się swymi fotograficznymi dokonaniami. Miłe to. Bardzo. Serdecznie dziękuję IM wszystkim. Nie dość na tym, ten blog jeszcze spotka zaszczyt skorzystania ze zdjęciowych zdobyczy Dziewczyn/Pań. Role się odmieniły? To ja jestem teraz petentem moich byłych Uczennic. Brawo WY.





Ufam, że tych kilka (skądinąd historycznych) kadrów zapadną nam w pamięci. Tak tworzy się historia. I to nie tylko futbolu, ale NAS wszystkich. Bo przecież, gdyby nas to nie ruszało, nie obchodziło, to czy pisalibyśmy o TYM, przeżywalibyśmy każde kolejne 90 (+ ?) minut? Pewnie, że wielu z nas TO nie obchodzi, nie egzaltuje i mają TO po prostu w nosie (żeby nie pisać dosadniej...). Ale nawet, jeśli nasze kibicowanie ożywa raz na cztery lata, to chyba jednak warto. Przy okazji, jak bardzo wzrasta nasze EGO, kiedy NASI wygrywają (lub korzystnie remisują). 


Czy po wyjściu z grupy będzie dłuuugi ciąg dalszy? Jakby nie było -  to i tak JUŻ jest powód do dumy: zremisowaliśMY z aktualnym mistrzem świata. Malkontent (50+ i starszy) dopowie: "a w '74 mistrz świata przegrał z nami 1:0". I ma pan rację, ale mamy 2016 i cieszmy się tym, co dzieje się na boiskach Francji.


W kolejności zdjęcia: Nice (M. Ś.), Paryż (A. B.) oraz Duisburg (I.S.). Na zamknięcie dorzucam... swoje (K. N.)? No oprócz napojów i czipsów musi być fachowa uniformizacja! Gorzej, że na tym (czytaj przykład 1 i 2) traci moja... waga. Zauważam, że robi się mnie trochę więcej?...


PS: Liczę, że Iwona, Magdalena i Agnieszka jeszcze NAS zaskoczą na tych futbolowych mistrzostwach Europy. A inni MOI weterani? Zasilcie archiwum starego belfra! Oczywiście godząc się później na publikację na mym blogu. Za co z góry serdecznie dziękuję.

...zdjęcie i zakup po napisaniu powyższego tekstu.

Spotkanie z Pegazem... - 77 - Wasilij Lebiediew-Kumacz "Священная война"

$
0
0
"Вставай, страна огромная, / Вставай на смертный бой..."- kiedy padają te pierwsze słowa, to aż skóra cierpnie. Nie znam drugiej  t a k i e j  pieśni - tyle w niej gniewu! tyle nienawiści! "Священная война", to wezwanie do walki, ale też i ślad, jak bardzo krasnoarmiejcy 75. lat temu zostali zaskoczeni atakiem swego sojusznika, hitlerowskich Niemiec. Ale też nie zapominajmy, jak zostali... oszukani. I to przez kogo? Samego Stalina!"Agresja Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941 roku rozpoczęła wielką wojnę ojczyźnianą. Armia Czerwona i ludność cywilna ZSRS poniosły w niej największe w całej historii państwa i narodu starty osobowe, które przewyższały łączne starty ludzkie wszystkich pozostałych uczestników drugiej wojny światowej" - to nie jest odkrywanie Ameryki. Ale i ja, cytując tu Borysa Sokołowa, nie chcę brnąć w militarnej statystyce. Odsyłam m. in. do książki, z której zaczerpnąłem powyższy cytat*. Pretekstem do dzisiejszego "Spotkania..." jest oczywiście rocznica wciągnięcia sowieckiego okupanta do II wojny światowej.


Dla Rosjan pieśń "Священная война", to nieomal drugi hymn! Trudno sobie nawet wyobrazić, aby któryś z nich nie wstał w chwili jego odgrywania. Słowa wyszły spod pióra Wasilija Lebiediewa, ps. Kumacz (1898-1949), przejmującą muzykę skomponował sam Aleksandr Aleksandrow (1883-1946). To on był twórcą słynnego "chóru Aleksandrowa". Trudno obojętnie przejść wobec tych strof i dźwięków. Pewnie, że moim rówieśnikom (50+) jest łatwiej, bo rozumiemy jeszcze, co jest śpiewane. Ale czy to naprawdę ma takie znaczenie?


Вставай, страна огромная,
Вставай на смертный бой
С фашистской силой тёмною,
С проклятою ордой.

Пусть ярость благородная
Вскипает, как волна!
Идёт война народная,
Священная война! x 2

Не смеют крылья чёрные
Над Родиной летать,
Поля её просторные
Не смеет враг топтать!

Пусть ярость благородная
Вскипает, как волна!
Идёт война народная,
Священная война! x 2

Гнилой фашистской нечисти
Загоним пулю в лоб,
Отребью человечества
Сколотим крепкий гроб!

Пусть ярость благородная
Вскипает, как волна!
Идёт война народная,
Священная война! x 2

Дадим отпор душителям
Всех пламенных идей,
Насильникам, грабителям,
Мучителям людей!

Пусть ярость благородная
Вскипает, как волна!
Идёт война народная,
Священная война! x 2 

Starczy wejść na YT, aby przekonać się, jakie emocje cały czas wywołuje ta wojenna pieśń. Kładę tu kilka z cytatów: "Священна вечная память дедов, защищавших мою Родину - прекрасную страну Советский Союз от фашистской нечисти" czy  "Cамая великая песня аш мурашки". Budzi się przy okazji duch/demon Wielkorusa: "Всех кто не уважает ета песня значит не уважает паят герояв, а такие люди толкько дебилы. Россия великая страна и спосибо за то что спасла мир от Гитлера. Благодарения Россия ты сейчас здес Денис, Так что извинис и уважай Россию и солдаты каторы отдали жизн для свободу.СЛАВА РОССИЯ". Jest i bardzo groźnie, bo to już brzmi, jak groźba: "Россия - ВЕЛИКАЯ страна, в современном мире, напишут историки - демократия только в России!!!!! Может хватит нашими скелетами Европу красить!!!! Если будет бой то последний - Европа помни об этом!!!!".


Священная война - w bolszewickiej Rosji? Brzmi, jak jakąś pokrętna ironia? Nie zapominajmy, że 22 czerwca 1941 r. Stalin nie odważył się przemówić do Narodu. Bracia Moskale usłyszeli Mołotowa! Nie przygotowany zwykły sołdat miał stawić czoła potędze Wehrmachtu? Tysiące jeńców! Samobójcze rozkazy ograniczonych dowódców! Drakońskie rozkazy! Koszmar pierwszych miesięcy wojny! Cena za bezmyślną politykę Wodza! Okaleczono miliony!...


*      *     *

Na moje 50. urodziny Syn kupił mi bilet na koncert"chóru Aleksandrowa". Ten odbył się w Bydgoszczy 11 XI 2013 r. Kiedy podniosły się pierwsze takty pieśni Lebiediewa-Aleksandrowa wstałem. Byłem jednym z nielicznych, którzy podnieśli swe tyłki z siedzeń. Trudno mi zarzuci prosowietyzm lub probolszewizm!  Czułem, że tak trzeba, że tak wypada. Gdyby nie 22 VI 1941 r. moi wileńscy Dziadkowie, moja Mama, Wuj zostaliby wywiezieni na Sybir lub do Kazachstanu! Część rodziny - już tam była od lutego 1940 r. Oto paradoks dziejów! Kolejna tura miała być przeprowadzona pod koniec czerwca 1941 r. Dziadkowie szykowali się do zsyłki! Suszono chleb, przygotowywano ciepłe ubrania dla dzieci. Agresja Niemców uratowała część mojej rodziny od zagłady?...

* Borys Sokołow, Prawdy i mity wielkiej wojny ojczyźnianej 1941-1945, Kraków 2013, tłumaczenie Julia Stroganova i Andrzej Sawinkow. 

Spotkanie z Pegazem... - 78 - Ludwik Jerzy Kern "Lato, lato"

$
0
0
Już za parę dni, z dni parę... 
Kogóż z nas nie urzekała ta wizja? To oczekiwanie. Najpiękniejsze łacińskiego pochodzenia słowo świata:  WAKACJE ! Znów będę mógł być... Dyziem Marzycielem? Że mimo 50+? Tu nie ma bariery wieku - jest rower, łąka, leżenie w trawie i gapienie się w niebo? I wkurzająca perspektywa - powrotu do cywilizacji, gwaru ulic, ulicznego smrodu itp! W A K A C J E  - jeden z koronnych argumentów w walce ze stanem nauczycielskim. Ciekawe tylko, że był okres, kiedy chętnych do pracy w tym zawodzie ni jak nie było? O tym jakoś się zapomina. Jak to ujął pewien z warczących adwersarzy, kiedy użyłem argumentu "trzeba było pójść do szkoły, uczyć", to padło: "Ja bym pozabijał". No i w tym tkwi mankament w takich głowach! Zabić - nie wolno! Dziś nawet spojrzeć krzywo - niebezpiecznie! Zdecydowanie odradzam - dotykać! 

"...zakpiono sobie ze mnie. Moi chłopcy naigrywają się ze starego człowieka... Jeden mówi, że nie na niego przypadła kolej, drugi chce odpowiadać, bo jest czwartek... Trudno. Mógłbym i jednego, i drugiego... Ale ja nie będę się mści... Nie, moje dzieci... Jest mi bardzo, bardzo smutno... Możecie się ze mnie śmiać... Bardzo proszę... Mścić się nie będę... Zbyt was kochałem.... To moja wina..." - pamiętamy ten cytat? O ile nie z książki Kornela Makuszyńskiego, to chociaż z filmowej adaptacji w reżyserii Marii Kaniewskiej z uroczymi rolami takich gwiazd, jak Stanisław Milski, Kazimierz Wichniarz, Mieczysław Czechowicz czy Ryszard Barycz, ba! młodzieńczymi kreacjami Poli Raksy i rewelacyjnego Józefa Swkarki w roli Adasia Cisowskiego! TO się ogląda! Czemu tyle poświęcam miejsca filmowi? Bo to jego czołówkę okrasiła piosenka z tekstem mistrza Ludwika Jerzego Kerna ( 1920-2010). A jest-że inny tekst, który tak nam zapada w pamięci, w których wyrażono by radość, że to już... że to koniec szkolnej męki... że kilkadziesiąt dni wolności...

Już za parę dni, za dni parę
Weźmiesz plecak swój i gitarę
Pożegnania kilka słów:
"Pitagoras, bądź że zdrów"
Do widzenia wam canto, cantare

 

Lato, lato, lato czeka
Razem z latem czeka rzeka
Razem z rzeką czeka las
A tam ciągle nie ma nas

 

Lato, lato, nie płacz czasem
Czekaj z rzeką, czekaj z lasem
W lesie schowaj dla nas chłodny cień
Przyjedziemy lada dzień

 

Lato, lato, mieszka w drzewach
Lato, lato, w ptakach śpiewa
Słońcu każe odkryć twarz
Lato, lato, jak się masz

 

Lato, lato, dam ci różę
Lato, lato, zostań dłużej
Zamiast się po krajach włóczyć stu
Lato, lato, zostań tu


A mi brakuje jednego? Tego wybuchu radości, że wybrzmiał ostatni dzwonek po ostatniej lekcji!  Już dość długo uczę, aby móc o tym pisać. Onegdaj, drzewniej, ba!"za komuny" młodzież wypadała z klas, jazgot, furkot latających zeszytów, rzucanych w emocji toreb! Bezcenne wspomnienie starzejącego się belfra? I żal, że to już za nami... że tamta młodzież wyrosła, sama doczekała się dorastającego (lub i dorosłego) potomstwa... że to naprawdę już nie wróci... Ale nie psujmy sobie oczekiwania jakąś zgorzkniałością  belfra z trzema krzyżykami na karku pedagogicznego stażu. Od jutra liczyć się bedzie tylko jedno:  W A K A C J E ! Bez względu gdzie przeżywane!... A ja po raz kolejny włączę sobie na YT "Szatana z siódmej klasy" i zobaczę najzabawniejszą lekcję historii?...


PS: Swoją drogą ciekaw jestem czy moi wychowankowie  z SP nr 1 w Nakle n. Notecią, rocznik '74 - pamiętają, jakiej piosenki uczyłem ich w 1985 r.? Ehe! "Lato, lato..."

The Battle of the Little Bighorn - June 25-26, 1876

$
0
0
"W wesołym usposobieniu, żądni walki maszerowali kawalerzyści siódmego pułku na oczekujący ich bój. Słońce mocno paliło konie i jeźdźców w owym dniu 25 czerwca 1876 roku. Piana ściekała z pysków końskich. [...] O godzinie dwunastej w południe major Marcus A. Reno otrzymał od swoich czerwonoskórych zwiadowców meldunek, że natknęli się na wojowników Siuksów" - taki literacki obraz tego, co wydarzało się równe 140. lat odnajdziemy na kartach powieści "Sitting Bull", której autorem był Ernie Hearting (1914-1992). Leży przede mną wydanie z 1958 r., w tłumaczeniu Bronisława Wojciechowskiego, a wydała Nasza Księgarnia. Ciekawie brzmi oryginał tej opowieści "Sitting Bull. Der grosse Führer im Freiheitskampf der Sioux-Indianer". No, tak ale to nie ma być kolejna zapomniana lektura. A wspomnienie o bitwie nad Little Bighorn.

Gdyby w latach 60-tych i 70-tych zapytać średnio rozgarniętego chłopca w piaskownicy o indiańskich wodzów zapewne wymieniłby Siedzącego Byka, Cochise'a, Geronimo, Tecumseha. Pewnie, że przypałętałby się również literacki idol z powieści Karola Maya, Winnetou. Nikt z tamtych latach nie miałby kłopotu, aby wymienić kilka nazw indiańskich plemion: Apaczów, Czirokezów, Irokezów, Siuksów, Czarne Stopy, Komanczów czy Arapaho. To był świat naszej literatury, naszych seriali, oglądanych westernów. Że te ostatnie odbiegały od rzeczywistej historii dorastający odbiorca nie mógł wiedzieć. Na szczęście z czasem pojawiły się takie filmy, jak choćby głośny obraz Roberta Altmana "Buffalo Bill i Indianie, czyli ostatnia lekcja Sitting Bulla". To musiał być szokujący dramat dla Amerykanów wychowanych na wyidealizowanym obrazie Dzikiego Zachodu (West Wild) i zasług Buffalo Billa alias Williama F. Cody'ego (w tej roli rewelacyjny Paul Newman) tudzież innych, którzy podbijali kraj.

"Usłyszałam przerażającą salwę z karabinów. Kule gruchotały tyczki od tipi. Kobiety i dzieci kryły się przed ogniem karabinowym. W ogromnym zgiełku słyszałam starców i kobiety śpiewających pieśń śmierci dla swych wojowników, gotowych już do walki z żołnierzami" - wspominała jedna z indiańskich kobiet*. Ten dzień, 25 VI 1876 r., na zawsze unieśmiertelnił kilku uczestników bitwy. Czy na pewno znalibyśmy dzielnych indiańskich wodzów Siedzącego Byka (Tatanka Yotanka) czy Szalonego Konia (Tashunka Uitko)? Kto by dziś pamiętał, że był taki generał USA, jak George Armstrong Custer? Kto roztrząsałby o winie  majora Marcusa A. Reno? Wątpię. Nie wiem czy w swej powieści E. Hearting cytuje dosłownie majora Reno, ale pewnie uchwycił sens oryginalnej wypowiedzi: "To nie ma sensu, Benteen. Custer opuścił mnie w obliczu olbrzymiej przewagi nieprzyjacielskiej. Wierzaj mi, wszystkie nasze zamiary spełzły na niczym. Zostań tutaj, oddział twój zastąpi nam tak pożądane posiłki". Kapitan Frederick W. Benteen został przy Reno. Ten później stawał przed sądem. Nie dość na tym, wdowa po generale G. A. Custerze, Elizabeth Clift Bacon Custer (1842-1933), jawnie protestowała przed upamiętnieniem majora Reno na miejscu bitwy! Jego szczątki dopiero w 1967 r. ekshumowano i z honorami wojskowymi pochowano na Custer National Cemetery.


"Indianie pokryli całą równinę. Zaczęli spychać żołnierzy i mieszać się z nimi. Najpierw Siuksowie, potem żołnierze, potem znów dalsi Siuksowie, i wszyscy strzelali. Powietrze pełne było dymu i kurzu. Widziałem, jak żołnierze spadali z siodeł i tonęli w rzece niczym uciekające bizony" - wspominał Dwa Księżyce. Jedna z Indianek, która tam była, tam widziała, mogła świadczyć, mówiąc:"Widziałam, jak nasi ściągali żołnierzy z koni i zabijali ich na ziemi". Czy jakikolwiek western jest w stanie oddać grozę tamtej walki? Tamte emocje. Dopaść wroga! Unicestwić wroga! Bo dla jednej i drugiej strony"dobry wróg", to "martwy wróg"!...  

"Siedzący Byk znajdował się z tyłu, na wzgórzu wznoszącym się na krańcu pola bitwy, gdzie kierował akcją, choć sam nie brał udziału w walce" - tak wspominał jego siostrzeniec, Jeden Byk. Nie potrafię roztrząsnąć kto był lepszym wodzem nad Little Bighorn. Szalony Koń miał porównywać "zasługi"Siedzącego Byka, że "ma serce sqaw"? Nie znam kontekstu tej konkretnie wypowiedzi. Czy przynosi ujmę? A może jest potwierdzeniem... ludzkiego traktowania np. jeńców? Jeśli był, jak sqaw, to skąd taka opinia: "W całym narodzie Siuksów nikt nie przewyższał Siedzącego Byka na polu walki. Od żadnego wojownika nie wymagał narażania się na niebezpieczeństwo, którego sam by nie dzielił". To zdania Rzucającego się Naprzód. A Robert M. Utley uświadamia nam: "Jeśli w 1876 roku Amerykanie przypisywali Siedzącemu Bykowi geniusz Napoleona, to już w niecałe dziesięć lat później przedstawiali go zupełnie inaczej. [...] Oszczerstwem rzuconym na Siedzącego Byka w celu ukazania go w innej roli, niż odegrał nad Little Bighorn, był zarzut tchórzostwa". I wszystko na ten temat...

"Porucznik James Calhoun, szwagier Custera, usiłował wraz ze swoimi ludźmi przedrzeć się i ujść przed rzezią. [...] Jak ścigani przez tysiące diabłów popędzili przed siebie. Cóż ich obchodził śmiertelny bój toczony przez towarzyszy albo honor i przysięga żołnierska: pragnęli żyć i tylko żyć!" - to kolejny rys literacki. Oceniać? Nie widzieliśmy tego strachu. Jakżeż musiał być potworny skoro łamał wojskową dyscyplinę! "Los szybko ich dosięgnął. Huknęły strzelby, świsnęły strzały! Kilka przerażonych okrzyków - i Calhoun, i jego żołnierze odpokutowali za swoją ucieczkę"- wszyscy zginęli, zdarto z nich skalpy! 

Czerwone Pióro dał taki rys na temat Szalonego Konia: "Wszyscy żołnierze wystrzelili jednocześnie, ale go nie trafili. Indianie pojęli, że strzelby żołnierzy są puste, i runęli na nich od razu. Uderzyli prosto na szczyt wzgórza".  Biograf Siedzącego Byka dopełnił obrazu tragedii:"...ta grupa żołnierzy zasłała gęstym trupem zbocze wzgórza".



"Duch Sitting Bulla zapalał wojowników. Utopili we krwi najlepszy pułk jazdy Stanów Zjednoczonych. [...] Stanęli tu do walki nie znając litości, żądni zemsty wojownicy, którzy szukali odwetu za wszystkie bezprawia, za wszystkie podłości i zbrodnie popełnione  przez białych na ich braciach i współplemieńcach w ciągu lat dwustu pięćdziesięciu. Każdy cios był zapłatą za tysiąc otrzymanych ciosów, a każdy wystrzał - za sto tysięcy wystrzałów!" - istota dramatu 25 czerwca 1876 r. 

Ciekawą ocenę... dowodzenia, tqktyki znajdziemy w biografii Siedzącego Byka: "Indianie zwyciężyli w bitwie nad Little Bighorn nie dlatego, że mieli jakieś naczelne dowództwo czy w ogóle dowództwo. Zwyciężyli, bo trzykrotnie przewyższali liczebnie wroga, bo byli zjednoczeni, pewni siebie i żądni walki, a nade wszystko dlatego, że bezpośrednie zagrożenie kobiet i dzieci skłoniło każdego wojownika do najwyższego poświęcenia dla ratowania swej rodziny". A, jak na tym tel wypadł gen. G. A. Custer? Raczej Robert M. Utley nie wystawił mu i jemu podkomendnym laurki: "Zwyciężyli również dlatego, że rozproszeni wrogowie pozwolili się pokonać i że zawiodło ich dowództwo. Zarówno w dolinie, jak i na zboczu wzgórza oficerowie nie sprostali sytuacji, dyscyplina rozluźniła się i żołnierze wpadli w panikę, co sprawiło, że inicjatywa znalazła się w rękach Indian". Wcześniej dementował o rzekomym wojskowym (West Point?) wykształceniu m. in. Siedzącego Byka: "Opowieści o wodzach kierujących wojownikami i rozwijających ich w szyku, aby wymanewrowywać Długi Włosy, nie mają nic wspólnego ze sposobami, jakimi walczyli Indianie. Błyskotliwe sukcesy Szalonego Konia brały się nie tyle z jego daru przewidywania i dowodzenia, co z osobistego przykładu, który sprawiał, że wojownicy szli za nim w ogień". Mało-że mamy podobnych przykładów w historii, jak żołnierze szli za swym wodzem? 7 Pułku Kawalerii Stanów Zjednoczonych przegrał bitwę nieomal na własne życzenie...


"O północy z 25 na 26 czerwca zwiadowca Frank Grouard jechał z meldunkiem od Crooka wzdłuż Little Big Horn-River, poszukując generała Custera. [...] Nagle wierzchowiec jego zaczął sapać i ociągać się. [...] Ani ostrogi, ani bicie nie mogły go zmusić do ruszenia z miejsca. Rozzłoszczony zwiadowca zeskoczył z siodła i zauważył nagle mnóstwo dziwnych, odbijających od ciemnego tła ziemi, plam. Z zaciekawieniem schylił się i dotykiem ręki wyczuł zimne, zesztywniałe zwłoki" - po raz ostatni sięgamy po powieść E. Heartinga.

Czy to nie brzmi, jak swoisty paradoks dziejów, że  koń, jakiego dosiadał w czasie bitwy kapitan Myles Keogh nosił imię... "Comanche"? Okazał się być jedyną żywą istotą, która błąkała się po polu bitwy nad Little Bighorn. Przez kolejne lata dostępował zaszczytu otwierania parad w rocznicę tej tragicznej batalii. Kiedy "Comanche" padł 7 XI 1891 r. nie dość, że wyprawiono mu urzędowy (państwowy) pogrzeb, to na koniec spreparowano go i można go do dziś podziwiać w Muzeum Historii Naturalnej Uniwersytetu Kansas. Koń G. A. Custera stał się łupem wojennym dla Białego Byka.



* Wszystkie relacje źródłowe za: Robert M. Utley "Siedzący Byk. Włócznia i tarcza", Warszawa 1998, w tłumaczeniu Aleksandra W. Sudaka.

Burton Jenkins

$
0
0
Nie wierzył temu, co usłyszał. Jaka kapitulacja? Przecież oni walczą. Przecież... To przecież stawiał przed każdym słowem. Patrzył i nie wierzył. Stracił wiarę? Jeszcze gorzej - stracił nadzieję. Miał ją przez te wszystkie lata, miał ją wczoraj i jeszcze dziś rano. A teraz go z niej odarto? To było gorsze, niż śmierć Stonewalla, Jeba, czy wiadomość z domu, że szkarlatyna zabiła małego Normana i wiecznie gadatliwą Julię! Burton Jenkins - stracił  w s z y s t k o ! Sens siebie!...
Spojrzał na sztandar. Łopotał nad namiotem  kapitana Caleba Langforda. Układające się na krzyżu świętego Andrzeja gwiazdy były powodem do dumy. Dla niego i wielu jego towarzyszy. Nawet nie wysilał się, żeby ich wszystkich sobie przypomnieć. Wielu ich było. Jak wiele stoczonych bitew, potyczek, pokonanych rzek i brodów. I wszystko to daremnie? Sztandar załopotał. Któryś z oficerów wyszedł z namiotu. Peterson czy Bass, a może Vanhof? Nie poznał. Nie przyjrzał się? Niby patrzył w tym kierunku, ale nie widział? Jakieś poruszenie?
Spojrzał na swoje buty. Która to już była para? Nie pamiętał. Nawet tych, które kiedyś ściągnął z jankeskiego trupa dawno już nie miał. Znosił. Podziurawił, spadły mu z nóg! Przez kilka dni chodził na bosaka? On, sierżant armii Skonfederowanych Stanów Ameryki? I żadnym pocieszeniem mu nie był fakt, że wielu też nie miało, co na nogi obuć. Te dała mu jakaś dziewczyna. Były po bracie czy ojcu. Czy jak wrócą z wojny upomną się od dziewczyny (córki czy siostry) o buty? pieniądze za ich brak? To dlatego zawsze zwracał uwagę na buty? Od straty pierwszej pary powtarzał, że kiedy tylko wróci (jeśli wróci?) do domu obstaluje sobie u Maxa Harlana jr. kilka par butów. To nic, że będzie kosztowało. Niech kosztuje. Musi kosztować. Nie ważne! On musi mieć buty od Harlana. Ciekawe, co powiedzą Patersonowie? Te pyszałki z Słonecznej Doliny? Tylko ich było stać na buty od Harlana?! Jego też będzie stać!
A za co ja kupię te buty? Nędzny żołd nie pozwalał na oszczędności, odkładanie na czas zwycięstwa. Tak namawiał ich pastor Melville. On nie miał z czego odłożyć. A jeszcze starał się wysyłać trochę tego do domu, do matki. Odkąd jednak Sherman palił Południe, a Grant ganiał ich jak wściekły pies - nie miał pewności, że pieniądze trafiają do domu. Jakąś gwarancją był kurier? Ale i oni ginęli, jak kamień w wodę. Nigdy nie dowiedzieli się, czy dostali się w jankeskie łapy, zostali zabici, a może okazali się podobnymi bydlakami, jak Troy  McGee, który ukradł pułkową kasę i dał drapak gdzieś na Zachód?
Pieniądze? Pieniądze, to nie wszystko. Bał się tego, co mogło go spotkać w domu? Jak wygląda farma? Czy spustoszyli ją ci bydlacy od Shermana?  Bał się o  maluchów. Starsze rodzeństwo da sobie radę. A nieobliczalna Chrissie? Przecież ona byłaby zdolna z gołymi rękoma rzucić się na pierwszą napotkaną niebieską kurtkę! Na farmie było dość broni, aby dać odpór pierwszym zuchwalcom. A, co dalej? Larry czy Hooper mieli już swoje lata. Byli dobrzy w oporządzaniu bydła, a to, że byli pod Scottem na wojnie z Meksykiem? Dawno i nie prawda! Dwie, stare, sympatyczne pierdoły! A Patersonowie? Przecież obie rodziny razem zjechały przed półwieczem z Irlandii. Mogli się swarzyć, kłócić, ale nie daj Boże jakie nieszczęście - stawali u  boku, mimo, że Jenkinsowie porzucili katolicką  wiarę przodków na rzecz  Kościoła Prezbiteriańskiego. Choć z drugiej strony matka nigdy nie rozstawała się z różańcem po babce Matyldzie.
Zaczął dłubać patykiem w ziemi. Spod piachu zaczęło coś wystawać. Wzbudziło to jego ciekawość. Jeszcze dwa, trzy machnięcia i wydobył ogniwo od łańcucha. Kawał masywnego żelastwa. To nieprawda, że każdy z nich, południowców zakuwał w kajdany Murzynów. Przeczytała tą... Harriet Beecher Stone... czy Stowe? Nigdy  nie pamiętał. Jego rodzina nie miała żadnych czarnych! Dlaczego miał dźwigać ciężar tego, co było udziałem wielkich plantacji? Nie miał nic do żadnego Lincolna czy innego Jankesa! Ilu ich widział przed wzięciem Fortu Sumter? Nie należał do tych, którzy spodziewali się spotkać ludzi z rogami i ogonami! Niech tam sobie mieszkają w swoich Nowych Jorkach czy New Jersey! Co im do nich? Co im do niego?! Budził się w nim gniew! Wirginia!... Miała być wolna! Wirginia - dom Jerzego Waszyngtona! Jak tamci i jego mogli uznawać tego samego Waszyngtona za swego?!
Usłyszał krzyk! Podniósł wzrok. Lazaret był kilkaset jardów od niego. Ten ponury namiot, w którym doktor Booker ratował ich nędzne życia? Najczęściej za pomocą swej niezawodnej piły. Uleczał ciała? A, co z duszą? Co z duszą Burtona Jenkinsa?! - wyło w nim. Co z duszami tych, których zostawili na polach Blackburn's Ford, Dranesville, Princeton Court House, Clark's Mill, Hartville i tylu, tylu innych? Bo jeśli to oni są buntownikami, teraz w dodatku pokonanymi buntownikami, to czy będą mieli prawo do zbawienia? Zapytać pastora Melvillea? Tylko, że poczciwina Melville sam nie udźwignął trudów ostatniej kampanii i zmarł poprzedniej soboty. Pochowali go tam za wzgórzem? Nie, po prostu zakopali go. Jak zakopywali zabitych w ciemnych mundurach: jeden wielki dół, rzut, piach! Koniec! Jego koniec taki już nie będzie?
Ale czy miał być lepszy? Z czego miał się cieszyć? Defilady na  Pennsylvania Avenue - nie będzie! Defilady zwycięstwa w Richmond też nie będzie! Mieli wracać z pieśnią na ustach? A teraz? Co teraz?! Miała rację Berta O'Connor. Wieszczyła klęskę. Nikt nie chciał jej słuchać. Śmiano się się z niej, że głupia, pomylona, nienormalna! Kto wie czy gdyby nie sędziwy wiek, siwe włosy, to nie zlinczowano by jej? Uważano, że starej miesza się w głowie. Nikt nie słuchał głosów rozsądku! Mieli wiarę! Mieli ducha! I zapewne Pana Boga za sobą! Czego więcej trzeba było?! Mieli Lee, Jacksona, Longstreeta, Stuarta, Forresta! Nie mogli przegrać! Nie mogli!...
Flaga nad namiotem kapitana Caleba Langforda załopotała. Wiatr pchnął w nią resztki życia? Podnosiła się z ciężkim oboleniem? Jak on teraz? Tych trzynaście gwiazd? Miał to samo skojarzenie, jak wielu innych: w 1776 też było tylko 13. gwiazd. Babka Cardwell była przecież z tych, której ojciec walczył pod Saratogą. Jego pradziad - ten najbardziej z amerykańskich. Nie jakiś irlandzki Jenkins, który zjechał tu pół wieku temu. Duma z Cardwellów dodawała mu wigoru i pewności siebie. To nic, że ktoś przepił order Cyncynata. Wpajano mu dewizy, jakie na nim wyryto. Jedną szczególnie: "Esto perpetua"! Miał... trwać wiecznie? Jak? Z kim? I dla kogo? Wirginia była plądrowana przez oddziały pijanego żołdactwa Shermana. Czym miał walczyć?!
Spojrzał na swój muszkiet. Stary, zdezelowany grat! Tym miał bronić Wirginii? Ale przecież z tym samym poszedł cztery lata temu za głosem rozsądku i jak mu się zdawało rozumu. Tyle razy wyratował go z opresji. Kiedy jankeski podjazd wziął ich nieomal w niewolę, to posłużył, jak maczuga. Rąbał nim na prawo i lewo, i wyrąbał drogę do tego gaju, w którym uszedł on i kilkunastu jego kompanów, aż nadciągnęła kawaleria Stuarta i wzięła pomstę za ich klęskę! To było wszystko, co miał. Pozostały jeszcze ręce.
Ręce. Ręce farmera. To nie były delikatne dłonie kapitana Langforda czy doktora Bookera. To były ręce chłopa, które rzeźbiła praca: widły! kosa! pług! lejce! Nie stać ich było na wynajęcie parobków. Nie po tym, jak umarł ojciec. I zostawił matkę z gromadą drobiazgu. Niewyparzona gęba Chrissie nie mogła dodać siły, nie pomnażała ilości zaoranych bruzd! A reszta rodzeństwa. Kiedy odchodził Rob już mógł wziąć pewną odpowiedzialność za dom. Ale Aaron, Paul, John, Martin, Dorothy czy Joe? A Norman i Julia? Na samo wspomnienie ich umorusanych twarzy robiło mu się słodko i gorzko. Larry i Hooper - zostali przy nich z szacunku do pamięci po jego ojcu? To nieprawda, co mówiono o jego matce i Larrym. To nie mogła być prawda! Matka nie podeptałaby pamięci ojca z byle kim... Bo kim by James Larry? Nikim. Przybłędą. Najmował się nawet za miskę strawy! Ktoś, w kogo żyłach płynęła krew Cardwellów nie mógł chyba oddać się na sianie komuś takiemu! Tak, wracało to do niego. Chwilami nie dawało spokoju. Jedno słowo na jakiś czas odganiało te demony w jego umyśle: plotki! To były plotki. Bzdury nie mniej bzdurne, jak to, co mówiła pomylona Berta! Ale czy Berta na pewno było pomylona? Teraz, kiedy rozglądał się po obozie miał coraz więcej wątpliwości.
Wyciągnął swój zniszczony pugilares. Przed wielu laty ojciec kupił go, gdy pojechał do Savannah. Pamiętał zapach skóry, bawiły go misterne wytłoczenia. Ojciec był taki dumny z zakupu. Kiedy umarł nadal był poza jego zasięgiem. Dopiero, kiedy oświadczył matce i rodzeństwu, że pójdzie bronić Wirginii, to... Matka, kiedy odchodził dała mu go. Nic cenniejszego nie mogła mu ofiarować. Dopiero przy pierwszym postoju otworzył go. Matka wsunęła mu kilka dolarów i ich fotografię. Ich? Czyli jej i całej gromadki. Miał w kurtce jeszcze jedno zdjęcie. Marty? Nie, Marta nie dała mu swej fotografii. To było zdjęcie generała Lee, jakie można było kupić w każdym szanującym się zakładzie fotograficznym w Wirginii i dwunastu podobnych stanów.
Marta nie dała mu swej fotografii - ta myśl wracała do niego, jak zły sen. Wolała tego gogusia pachnącego jak w zakładzie fryzjerskim "Collins & Son.". Robin Clay mógł się podobać. I podobał się dziewczynom w okolicy. Nie jedna matka zacierała ręce widząc, że jego błękitne oczy spoczęły na wdziękach ich córeczki. Nie jedna matka zrobiłaby wiele, aby pociecha została panią Clay! No i Marta na dobre wpadła w sieć wdzięków "pachnącego Robina"? Tak go nazywał. Pewnie, że z pogardą! złośliwością! Jednego nie mógł zmienić: Robin Clay odjeżdżał na smukłym wałachu, a na jego mundurze lśniły dystynkcje porucznika. A potem szczęście Marty runęło - we wrześniu '62, kiedy nadeszły wieści o bitwie nad Antietam. Nie dość, że Lee przegrał! Na polu bitwy zostało  przeszło dziesięć tysięcy szarych mundurów! Wśród nich był podwładny generała Hooda, major Clay. A na jego rękawie tylko... sierżant?
W pugilaresie było coś jeszcze. Zmięta, poszarpana kartka. List? Nie, to nie był list. Tych z rzadka pisywał. Nawet chciał jeden wysłać do Marty. Tak, wtedy po 17 września. Chrissie napisała do niego. I między wiadomościami, jak poszły żniwa, ile krów się ocieliło i dlaczego był pożar w kuźni dopisała "Mamy wiadomość, że Lee straci kolejnego dzielnego żołnierza. Clay zginął pod Antietam". Gdyby był w domu zaraz by ją poprawił, że nie "pod", tylko "nad". Trudno byłoby bić się pod... rzeką. Wkurzył go zwrot "dzielny żołnierz". Co on wiedział o prawdziwej walce będąc ciągle u boku Hooda, w jego sztabie? I dał się zabić, i nagle wykreował na... herosa? Zastanawiał się czy Marta nosi po nim żałobę? Rozprostował kartkę.
Aż dziw, że ten skrawek papieru jeszcze się trzymał. Dokonał kiedyś rzeczy strasznej. Będąc u Marty, czekając na nią  w bibliotece ojca sięgnął po pierwszą, lepszą książkę i... Wyrwał jedną kartę z tomu leżącego na niewielkim stosie. Nawet nie wiedział, co to było. Dokonywał zbrodni na książce, o której nic nie wiedział? Zdawało mu się, że podobny tom, kiedyś trzymała w ręku Marta, gdy ostatnio siedziała na tarasie. Nie doczekał chwili, kiedy zjawiła się. Pewnie była bardzo zdziwiona, że nikogo już nie zastała. Kartka - to wszystko co miał. Te strofy jakżeż go druzgotały:

Miłość to nie igraszka Czasu: niech kwitnące
Róże wdzięków podcina sierpem zdrajca blady -
Miłości nie odmienią chwile, dni, miesiące:
Ona trwa - i trwać będzie po sam skraj zagłady.

Na drugiej stronie było jeszcze gorzej?

Niech wojenne zniszczenie posągi obali,
Niech gmach zrównają z ziemią batalie najkrwawsze -
Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali
Słów, w których żyjesz, w których żyć będziesz już zawsze.

Nie znał końca tego wiersza, tak jak nie miał początku tego wcześniejszego.  Dopiero od pastora Melvillea dowiedział się, że to sonety Szekspira. Miał wrażenie, że Marta sama natchnęła go do tej barbarzyńskiej i zuchwałej kradzieży. Chwilami starał się sobie wyobrazić, jak jej delikatne dłonie przekładają kartki książki, a tu... taka niespodzianka?!
Nie mógł się mylić. Tam... przy wygaszonym ognisku. Siedział  Sam Rhodes. To odzywały się jego skrzypce. Tu nie mógł mieć żadnej wątpliwości. Ten dźwięk był pewnie tak charakterystyczny jak jakiegoś wirtuoza w sali koncertowej. Kiedyś o jednym z nich czytał. Nazywał się jakoś tak... z włoska... Nie pamiętał. Z muzyków pamiętał tylko Mozarta i Beethovena. Był jeszcze jakiś Chopin? Ale Beethoven robił na nim kolosalne wrażenie. Sam Rhodes nie grał mistrza Ludwiga! Smyczek pociągnięty po strunach, te przyciskane przez jego niezwykle zręczne palce, uniosły ku górze dźwięk. Nuta zdawał się z początku nieśmiała, jakby przytłumiona. Dołączył się ze swym zdezelowany banjo Norman O'Shea. I nagle z dziwnego pomruku powstawało:


I wish I was in the land of cotton,
old times there are not forgotton.

look away - look away,
look away - dixie land.


Burton Jenkins podniósł się. Czuł, że pręży się w nim wszystko. Wstawali i inni.

In dixie land where I was born,
early on one frosty morning,

look away - look away,
look away - dixie land.

Na twarzy Boba Browna pojawiła się ciężka łza. Spływała po zoranej bruzdami twarzy. Zatrzymała się na wąsiskach. Nawet nie starał się jej pozbyć. Burton Jenkins rozpłakał się, jak dziecko. A nad przygaśniętym ogniskiem poniosły się dziesiątki głosów:

Then I wish I was in dixie - away - away
in dixie land I take my stand
I live and die in dixie
Away - away - I live and die in dixie.

Przeczytania... (144) Tadeusz Gadacz "O umiejętności życia" (Wydawnictwo Iskry)

$
0
0
"Potraktujmy to Przeczytanie - jako pierwsze spotkanie z dziełami prof. dra Tadeusza Gadacza. Kiedy kolejne? O umiejętności życia O ulotności życia? Nie wiem. Może mnie porwie i « prawem serii» posypią się kolejne części cyklu? Raczej nie. Obawiam się, że mogłoby to być zbyt... monotonne? Może maj, a potem czerwiec? Tak, jedno na miesiąc? Zobaczymy" - tak pisałem w 130 odcinku tego cyklu 8 kwietnia. Jak to dobrze, że żaden szef nade mną tu nie stoi, bo by pewnie poganiał mnie: "Maj minął! czerwiec ma się ku końcowi, a gdzie ciąg dalszy?". No to właśnie sięgam po tom pt."O umiejętności życia" profesora dra habilitowanego Tadeusza Gadacza.
Czy miła to lektura? Hm... Sam się chyba wkopuję w kłopoty, bo zastanawia mnie czy rozprawy filozoficzne można zaliczyć do takiej kategorii książek? Już samo, to co przeczytamy na obwolucie może nas przyhamować: "Żyć trzeba umieć. Jakże często bowiem żyć nie umiemy". Każdy kto zdobywa się na odwagę pracy z podobną literaturą musi sobie zdać sprawę, że filozofia ma ambicję nas kształtować, wskazywać drogi rozwiązania. Usunąłem określenie "wychowywać". Gdybym miał kontakt ze studentami zapewne podsuwałbym im "na chwilę refleksji"właśnie książki prof. T. Gadacza. Swoim uczniom mogę, co zaledwie, podsuwać to i owo z całości. Ale i takie drobne dawkowanie treści, to już krok do nowego szukania dróg naszego... rozwoju. Intelektualnego!
Dość poważnie zabrzmiało, to co zostawiłem powyżej? Czuję respekt przed książką tej miary, co "O umiejętności życia".  W końcu nim ją otworzymy, nim zaczniemy czytać, nim będziemy mocować się z treścią, to i tak stajemy wobec zagadnienia: a co nas TAM czeka? Jedno jest pewne: przygotowujmy się do niezwykłej podróży. W końcu każdemu nam się zdaje, że przez lata opanowaliśmy w stopniu dobrym (a może i bardzo dobrym) umiejętności życia. Jak poprzednio ujmę swe pianie w swoisty wybór myśli. Dwieście stron warte jest tego, aby ich nie lekceważyć, dostrzec w księgarni, a na koniec posiąść, zawłaszczyć i... nie wypuszczać z rąk. Na okładce znajdziemy jeszcze taką mądrość: "NAJCZĘŚCIEJ [...] DOWIADUJEMY SIĘ, CZYM JEST ŻYCIE, GDY WŁAŚCIWIE MUSIMY POWIEDZIEĆ, ŻE DOBIEGŁO ONO KOŃCA". No to spróbujmy. Nie trwajmy w niepewności:
  • Warunkiem umiejętnego życia jest myślenie.
  • Myśląc o życiu, możemy uczyć się go, gdyż na tę umiejętność nigdy nie jest za późno.
  • Charakterystyczną cechą życia  w jego wymiarze biologicznym jest dążenie do przetrwania.
  • Życie, które jedynie usiłuje przetrwać, jest całkowicie skupione na samym sobie i zamknięte.
  • Życie polega na czynieniu użytku z życia.
  • Żyć to znaczy wpływać na świat, przekształcać go.
  • Życia ludzkiego nie da się zatem ostatecznie sprowadzić do biologii, historii czy obyczajów. 
  • Problem sensu życia staje przed nami także wtedy, gdy nie umiemy zaakceptować własnego istnienia. 
  • Życie ludzkie jest [...] problematyczne i dlatego człowiek pyta o jego sens.
  • Człowiek przychodzi na świat bez własnej woli.
  • By uchwycić życie, nie należy go gonić, ale się zatrzymać.
  • Życia nie mierzy się liczbą przeżytych lat, ale tym, co z życiem czynimy. 
  • Ze względu na to, że nie mamy wpływu ani na przyszłość, ani na przeszłość, żyć możemy tylko chwilą teraźniejszą.
  • Żyjemy tylko raz i tylko raz się mylimy.
  • Każdy człowiek ma w życiu swoje własne miejsce.
Jak w poprzednim tomie ("O zmienności życia") i tu natrafiamy na klasyków filozofii. O ile kogoś nie przekona Autor, to wielcy myśliciele zapewne:
  • Rosjaninem życie wstrząsa. Niemiec daje się życiu przenikać. Francuz rozkoszuje się życiem, a Anglik "przyjmuje"życie w swym salonie lub gabinecie.  (H. Elzenberg)
  • Wiem więcej o życiu, bom tak często był bliski jego utraty: i właśnie dlatego mam więcej z życia niż wy wszyscy. (F. Nietzsche)
  • Ten, kto nawołuje, by młodzieniec żył pięknie, a starzec pięknie życie zakończył, jest naiwny nie tylko dlatego, że życie jest zawsze pożądane zarówno przez jednych, jak i przez drugich, lecz raczej dlatego, że troska o życie piękne nie różni się niczym od troski o jego piny koniec. Znacznie gorszy jest jednak ten, kto powiedział, że lepiej jest się nie narodzić. (Epikur)
  • ...większość ludzi żyje bardziej według mody niż według rozumu. (G. Ch. Lichtenberg)
  • Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym wyraźniej widzę, że życie jest tylko po to, by je przeżyć". (J. W. Goethe)
  • Życie danego człowieka ma sens wtedy i tylko wtedy, kiedy albo istnieje cel, do którego on w tej chwili dąży, albo on tej chwili używa. (J. M. Bocheński)
  • Niewielu jest takich, którzy układają swe życie i sprawy w sposób celowy. (Seneka)
  • Ja, które kocha, chce przede wszystkim istnienia drugiej osoby. (M. Nédoncelle)
  • Ukochać jakąś istotę - mówi jedna z moich postaci - to powiedzieć: ty nie umrzesz. (G. Marcel) 
  • Samotność łączy tych, których zbiorowisko rozdziela. (A Camus) 
  • Ten, komu samotność daje zadowolenie, jest albo dzikim zwierzęciem, albo bogiem. (F. Bacon) 
  • Bo nie sam widok człowieka jako człowieka kładzie kres samotności, lecz widok człowieka uczciwego, sumiennego i skorego do niesienia pomocy. (Epiktet)   
  • Dla osobowości istotne jest szukanie dialogu, i to takiego dialogu, w którym ja rzeczywiście daję siebie i w którym jestem przyjmowany. (J. Maritain)
  • Najlepszy sposób poznania drugiego to taki, w którym nie zauważymy nawet koloru jego oczu! (E. Lévinas)
  • Wolność jest sposobem istnienia dobra. (ks. J. Tischner)
  • W ostatecznym rachunku wolność jest lepsza od narzuconej doskonałości. (H. Elzenberg) 
  • Apetyt połączony z przekonaniem, że się go zaspokoi, nazywa się nadzieją. (Th. Hobbes)
Jakie wnioski? Moje wybory nie dobiły? nie przestraszyły? nie odstraszyły od... życia? To brnijmy dalej. Z tym, że niemal każde przytaczane tu zdanie mogłoby stanowić tezę oddzielnego czytania. Prawda, że takie ma się nieodparte wrażenie. Chwilami lektur staje się gorzką pigułą. Bo? Bo znowu odnajdujemy w tym SIEBIE, swoje myślenie, swoje udręki, swoje opanowujące nas szaleństwo pytań bez odpowiedzi lub nawet nigdy nie zadanych. Bo komu mamy je postawić? 
  • Epokę życia można w pełni ocenić dopiero u jego kresu.
  • Dopiero smierć czyni z rozproszonego, rozbieganego, poplątanego życia całość.  
  • Los jest nieprzewidywalny.
  • Rozpoczyna życie od płaczu, a ileż hałasu przez cały czas podnosi owa tak wzgardzona istota!
  • Człowiek jest istotą dramatyczną. 
  • Szczęścia i miłości możemy sobie tylko życzyć.
  • Umrzeć musimy, czasami też musimy cierpieć.
  • Los człowieka jest przypadkiem, ale tylko człowiek posiada swój los. 
  • Jedną z możliwych reakcji człowieka na wydarzenia losu jest dążenie do pogodzenia się z nim. 
  • Choć człowiek nie wybiera zdarzeń swego losu, to jednak może je kształtować.
  • Miłość i śmierć związane są ze sobą nierozdzielnie.
  • Miłość odkrywa wartość istnienia drugiego człowieka i własnego istnienia.
  • Człowiek miłuje drugiego w takiej mierze, w jakiej się do niego zbliża, a zbliża się w takim stopniu, w jakim ponosi dla niego coraz wyższą ofiarę. 
  • Miłość domaga się czasu.
  • W miłości chodzi o dar siebie.
  • Śmierć jest bezwarunkowa, dlatego wymaga od każdego odpowiedzi w ostateczny sposób.
Miłość, śmierć, kochanie "po grób". Ile w nas takich ostateczności? Ile razy rzucaliśmy na szalę losu nasze uczucia? Biedny ten, kto tego nigdy nie robił, kto tego nie zaznał. Czytam prof. T. Gadacza i myślę sobie: nadałoby się TO, co czytam na okoliczność 14 lutego. Rozważania o miłości i śmierci. Zastanawiamy się  nad tym splotem? Wątpię. A samotność? Chwilami w nią uciekamy. Żyć w niej na dłuższą metę po prostu się nie da. Albo co najmniej - nie powinno!
  • Doświadczenie osamotnienia jest jednym z bardziej dojmujących doświadczeń współczesności.
  • Człowiek nie może żyć całkowicie sam.
  • Można żyć samemu i nie doświadczać osamotnienia, i można też przebywać wśród ludzi i być głęboko samotnym. 
  • Izolację wytrzymuje tylko człowiek ducha, podczas gdy ludzie ducha niepobawienie wciąż prą do stada.
  • Człowiek cierpi z powodu opuszczenia przez bliskich, z powodu osamotnienia - one czynią samotność nieludzką.
  • Samotność to poczucie nieubłagalności przemijania, to świadomość niemożliwości poradzenia sobie z czasem.
  • Człowiek oderwany od swej tradycji i od przeszłości czuje się samotny w czasie, w przestrzeni i w chaosie związków przyczynowych.
  • Człowiek nie jest powołany do samotności, ale do bliskości z innymi. 
  • Komunikujemy się między sobą, ale tak naprawdę pozostajemy całkowicie sami. 
  • Twarz jest wyrazem ubóstwa i ogołocenia. 
  • Myśląc, szukamy przecież prawdy  i pewności. 
  • Ateizm wytwarza pustkę i poczucie bezsensu życia.
Siedzimy po uszy w Internecie. Z wielorakich powodów. Nie będę tu wyszczególniał. Nazwijmy jedną z kategorii: poznawczą (co kolwiek rozumielibyśmy pod tym terminem). Z drugiej strony siedząc prze ekranem jesteśmy za swoją barykadą. Na stronach społecznościowych setki czy nawet tysiące znajomych, a tu i teraz nie ma do kogo gęby otworzyć? Odgradzamy się od codziennego "twarzą w twarz". Świetnie obrazuje to jeden humorów rysunkowych na FB: w czasie pogrzebu jest tylko kilku gości, a jeden do drugie mówi "Tyle miał polubień na Facebooku". Na kartach "O umiejętności życia" też znajdziemy ślad takiego zachowania:"Bezpośredniość spotkania staje na przeszkodzie naturalna skłonność człowieka do ukrywania się pod maskami funkcji, stanowisk, stereotypów. Maski mogą uczestniczyć jedynie w grze".
  • Wychowanie do wolności jest samą istotą wychowania, gdyż wolność należy do istoty człowieka.
  • Pierwszym przejawem wolności negatywnej jest wolność fanatyczna.
  • Kartezjański Bóg był Bogiem absolutnego początku.
  • Wolność przejawia się w twórczym działaniu człowieka.
  • Człowiek, który walczy o wolność, tęskni do niej jak do zakazanego owocu. 
  • Nie można [...] być wolnym człowiekiem, nie usiłując odpowiedzieć na pytanie o prawdę bycia człowiekiem.
  • Wolność zawsze odnosi nas do wartości.
  • Nie można uciec od wyboru, gdyż także ucieczka jest wyborem.
  • Gdyby człowiek był sam, wolność w ogóle nie mogłaby się pojawić.
  • Jestem wolny w takiej mierze, w jakiej ja sam to działanie określam.
  • Człowiek im bardziej jest wolny, tym bardziej jest obliczalny.
  • Czy człowiek ma wolność, czy jest wolny?
  • Umiarkowana nuda może sprawić przyjemność, podobnie jak praca.
  • Kto potrafi pozostawać sam z sobą, z pewnością się sobą nie nudzi. 
  • Nuda pustego czasu rodzi wiele zła.
  • Nuda nie prowadzi do nienawiści, gdyż od nienawiści możliwy jest jeszcze powrót do miłości.
  • Życie człowieka otwarte jest ku przyszłości.
  • Nadzieja nadaje sens ludzkim ofiarom.
  • Nadzieja jest doniosłą cnotą.
Nie wierzę w masowość odbioru takich książek, jak "O umiejętności życia". Smutne. Ale nie ma, co ukrywać, gdyby Szacowne Wydawnictwo "Iskry" nie przesłało mi prac profesora T. Gadacza siedziałbym pewnie teraz nad inną książką. Może gna za jakimś mordercą, unikał śmiercionośnego skutku detonacji lub ucinał pogawędkę na nadsekwańskim bulwarem? Nie wiem. I nie lubię tych roztrząsań typu "co by było gdyby". Bo to czysta spekulacja. Żadna wiedza! Oto kolejna dłuższa dygresja, szczególnie dedykowana tym, co zaciskają gniewnie dłoń w kułak i wygrażają, że "Polska dla Polaków" i tym podobne brednie: "Twarz innego wzywa mnie do tego, bym się nim zajął, zaopiekował. I wreszcie cudzoziemiec, czyli ten, kto nie jest stąd. Twarz innego przypomina mi, że my naprawdę jesteśmy tutaj tylko przechodniami". I wszystko na ten temat. Swoją drogą ciekaw jestem, któremu współczesnemu w działaniu i  rozkazywaniu politykowi zadedykowalibyście taką myśl: "Człowiek przywykły do walki o wolność często nie jest już zdolny do odpowiedzialnego i twórczego bycia wolnym".
  • Od cierpienia nie można uciec.
  • Wiele jest na ziemi cierpień fizycznych, ale często cierpienia duchowe są o wiele bardziej dojmujące.
  • W cierpieniu doświadczamy przede wszystkim przeżycia bezradności.
  • Nie ma odpowiedzi na bezradne pytania.
  • Cierpienie fizyczne jest oznaką bezradności wobec przeżywanego bólu. 
  • Rozległa jest kraina cierpień duchowych. 
  • Ci, którzy cierpią, są bardziej wrażliwi na świat cierpienia i cierpienie innych. 
  • Cierpienie uczy [...] prawdy o życiu. Budzi człowieka z marzycielstwa.
  • Cierpienie ma sens tylko wówczas, gdy chodzi o coś.
  • Czy zło mogłoby być warunkiem miłości?
  • Cierpienie jest enigmą.
  • By "zasłużyć" na wdzięczność, nie należy tylko obdarowywać, ale kochać.
  • Wdzięczność jest bezinteresowna.
  • Nie wiemy, co jest poza śmiercią, ponieważ nie możemy cofnąć się przed początek.
  • Śmierci doświadczamy najpierw poprzez śmierć bliskich. 
  • Ludzie, którzy stracili bardzo bliskich, żyją z cieniem, zacienieni.

Chciałbym rozstać się z tą książką kolejną myślą. jakże cenną w świetle tego, co wyprawiają dziś rządzący. Ci akurat zapominają o jednej z najważniejszych cech naszego bycia, naszego życia, naszego bycia człowiekami:

ISTNIENIE LUDZKIE MA CHARAKTER DIALOGICZNY.
Viewing all 2227 articles
Browse latest View live