Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2242 articles
Browse latest View live

Herbowe opowieści... - odc. 3 - Półkozic

$
0
0
"Szlachcic to był, służący dawnych zamku panów,
Pozostały ostatni z Horeszki dworzanów;
Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową,
Marszczkami pooraną, posępną, surową.
Dawniej pomiędzy szlachtą z wesołości słynął;
Ale od bitwy, w której dziedzic zamku zginął,
Gerwazy się odmienił i już od lat wielu
Ani był na kiermaszu, ani na weselu;
Odtąd jego dowcipnych żartów nie słyszano
I uśmiechu na jego twarzy nie widziano.

Zawsze nosił Horeszków liberyją dawną,
Kurtę z połami żółtą, galonem oprawną,
Który, dziś żółty, dawniej zapewne był złoty.
Wkoło szyte jedwabiem herbowne klejnoty,
Półkozice, i stąd też cała okolica
«Półkozicem» przezwała starego szlachcica".


Tym razem Adam Mickiewicz! Tak,"Pan Tadeusz" i księga II pt. "Zamek". Pewnie, że Klucznik, Gerwazy! Bo któż by to inszy mógł być? Co na sejmikach swym "Scyzorykiem" popłoch budził pomiędzy wszytkie Soplice, ich krewne i powinowate! "W polu czerwonym głowa ośla srebrna wprost. W klejnocie nad hełmem w koronie pół kozła srebrnego" - czytamy w "Herbach szlachty polskiej" (szczegóły patrz odc. 2 pt. Jastrzębiec). Połkoza, Połukoza, Pułkoza, Ośla Głowa, Żebro - to różne jego nazwania. Autorzy nie są zgodni, co do najstarszego występowania klejnotu? znajduję dwie daty: 1354 i 1398. Fakt pozostaje niezmienny: XIV w. 

Najsłynniejszego Półkozica znajdujemy 15 lipca 1410 r. na polach bitwy pod Grunwaldem! "Oto jeden leżący na ziemi Krzyżak rozpruł nożem brzuch konia, na którym siedział Marcin z Wrocimowic trzymający wie1ką, świętą dla wszystkich wojsk chorągiew krakowską z orłem w koronie. Rumak i jeździec zwalili się nagle, a wraz z nimi zachwiała się i padła chorągiew" - sięgamy po "Krzyżaków" H. Sienkiewicza  i jego prozatorski opis bitwy pod Grunwaldem. Tak, to Marcin z Wrocimowic! "W jednej chwili setki żelaznych ramion wyciągnęło się po nią, a ze wszystkich piersi niemieckich wyrwał się ryk radości. Zdało im się, że to koniec, że strach i popłoch ogarną teraz Polaków, że przychodzi czas klęski, mordu i rzezi, że już uciekających tylko przyjdzie im ścigać i wycinać". Finał był następujący: "Rzekłbyś, żywy ogień spadł na pancerze. Rzucili się jak lwy rozżarte ku miejscu najstraszniejsi mężowie z obu armii i rzekłbyś, burza rozpętała się koło chorągwi. Ludzie i konie zbili się w jeden wir potworny, a w tym wirze śmigały ramiona, szczękały miecze, warczały topory, zgrzytała stal o żelazo, łomot, jęki, dziki wrzask wyrzynanych mężów zlały się w jeden przeokropny głos, taki, jakby potępieńcy odezwali się nagle z głębi piekła. Wstała kurzawa, a z niej wypadły tylko oślepłe z przerażenia konie bez jeźdźców, z krwawymi oczyma i rozwianą dziko grzywą". 
Skąd na tarczy i hełmie tak róże zwierzaki? Sięgamy po "Staropolskie legendy herbowe" M. Kazańczuka, gdzie autor cytuje samego Bartosza Paprockiego, a my za nim:

Przez długi czas poganie o to się kusili,
Aby z eimi słowiańskiej zamek Eczech wzięli,
Widząc lud na nim mężny, przystęp barzo przykry,
Szukali, jak k temu przyjść, długo rady chytrej.
Bacząc, iż go nie mogli żadną mocą pożyć,
Chcieli, co tam na nim był, lud głodem wymorzyć,
Którzy widząc gwałt na się, poczęli rokować,
Jakoby mogli część swą i zdrowie zachować.
Nieprzyjaciel im dary postępował wielkie,
K temu statki ich spełna przyrzekł wrócić wszelkie.
Stawisz Polak, mąż wielki wnet ich gromił o to,
Mówiąc: marnie przedacie wolność swą za złoto .
Wiedzcie, iż nieprzyjaciel w tym się  wam nie ziści
I nikczemnie poginiem od jego rąk wszyscy.
Przeto jeszcze do czasu krótkiego zetrwajcie,
Łakomstwu przeklętemu, proszę, pokój dajcie.
Z tych obietnic pożytków żadnych nie wemiecie,
Tylko zamek straciwszy, sami poginiecie.
Ach, gdybyście na słowa swoje pamiętali,
Przyrzeczenie swe panu statecznie chowali.
Jak byście odnieśli sławę wieczną za  to,
Proszę i upominam, miejcie baczność na to.  
Przeciwko słowom jego tym długo szemrali,
A widząc mądra radę, w moc mu się poddali,
Prosząc, by o nich radził, jak najlepiej umie,
Sam traktował z pogany, tak jak rozumie.
On wnet osła i kozę zarzezać rozkazał,
Suche skóry wołowe świeżą krwią pomazał.
Dał po blankach rozwieszać, to widząc poganie
Głodem on lud wymorzyć baczą trudno na nie,
A k temu, iż tak miele sobie poczynali,
Siekąc mięso w bukaty, w ich wojsko miotali.
Ona hojność poganom wnet serce skaziła,
A od zamku odciągnąć myśl w nich pobudziła.
Gdy odszedł nieprzyjaciel, rycerza onego
Pochwaliwszy z tak mądrej onej sprawy jego,
Nad zamkiem i nad sobą zwierzchność mu oddali,
A jego dowcipowi zwycięstwo przyznali.
Książę zamku onego potem przyjechawszy,
Wielkiej jego wierności i cnoty doznawszy,
nadał mu wozów, koni, nadał srebra, złota,
A chcąc, by była znaczna wiecznie jego cnota,
Darował mu ten klejnot i potomstu jego,
Które w takiejże cnocie trwa do czasu tego. 

Niestety żadna wskazówka nie pozwala nam na określenie czasu  i... księcia? Dałem tu w 100% cytowany wierszowany wywód B. Paprockiego. Przepisywanie staropolszczyzny nie należy do moich najulubieńszych zajęć. Ufam, że komuś zainteresowanemu pomagam w dotarciu do tak osobliwego źródła. Niestety, o ile się nie mylę, książka M. Kozańczuka nie była nigdy więcej wznawiana? Półkozicowie cieszą się? Nie słyszę!... Może któryś odezwie się między 3 a 4 odcinkiem serii? Tylko kogo uczynić bohaterem kolejnego? Brak wyboru? Oj nie! Polska heraldyka jest przebogata. A i moje zasoby źródłowe (dotąd nie ujawnione) raczej nie wyschły. 

Michał Elwiro Andriolli "Pan Tadeusz - ks. II" (fragment)

Przeczytania... (103) Chris Bishop i Chris McNab "Kampanie II wojny światowej. Dzień po dniu" (Wydawnictwo DRAGON)

$
0
0
"W Kampaniach II wojny światowej. Dzień po dniu Chris Bishop i Chris McNab dokumentują odwagę i poświęcenie, okrucieństwo i terror, których na co dzień doświadczyły miliony żołnierzy oraz zwykłych ludzi" - czytamy we "Wstępie". Wydawnictwo Dragon postarało się, abyśmy na przeszło dwustu pięćdziesięciu stronach albumu mogli prześledzić kampanie "dzień po dniu" od 1 września 1939 r. i ataku na Polskę, po kapitulację Cesarstwa Japonii 5 września 1945 na pancerniku USS "Missouri". Tłumaczeniem i zarazem konsultacją historyczną zajął się pan Paweł Henski (jak znajduję na jeden ze stron internetowych: "redaktor, autor i tłumacz z języka angielskiego"). Nie ukrywam, że zaskoczyła mnie informacja: "Uzupełnienia tekstu o polonica"? To znaczy, że duet autorski Chris Bishop & Chris McNab nie dostrzegli polskiego wkładu w II wojnę światową? I tu kryje się pierwsza trudność w moim czytaniu "Kampanii..." - po prostu nie wiem podstawowej informacji czy lezący przede mną album, to 1:1 z tego, co zaoferowała swoim angielskim czytelnikom Amber Books Ltd, London? Wychodzi na to, że nie. Druga wątpliwość: czy oprawa graficzno-ikonograficzna jest 1:1?
Pewnie, że będę się czepiał. Moje węszenie może być nieprecyzyjne? Nie mam w głowie każdego wojennego kadru, nie dysponuję danymi statystycznymi, które pomogłyby wytropić błąd w tabelce itd. Tylko, że w podobnych chwilach nigdy nie będę też wiedział do kogo adresować pretensje: Autorów (obu panów Chrisów) czy tłumacza (tylko pana Pawła). Rozumiem, że jak czytam w innym miejscy na tegoż temat "Tłumaczenia z języka angielskiego, redakcja językowa, redakcja merytoryczna oraz korekta książek z zakresu historii, lotnictwa wojskowego oraz militariów" stawiają tłumacza w rzędzie dobrze zorientowanych. Świetnie. Jeśli do tłumaczenia bierze się nie tylko ktoś, kto zna doskonale język angielski, ale również jest fachowcem w dziedzinie wojskowości. Jakby co, to pan Paweł Henski będzie zmagał się z kwaśną miną jakiegoś czytelnika? Pod jednym z pierwszych zdjęć wpadam na podpis:"...z oddziałami gdańskiej policji zaatakował pozostający w polskich rękach urząd pocztowy oraz twierdzę Westerplatte". Tak, razi mnie to "urząd pocztowy" - zamiast gmach Poczty Polskiej w Gdańsku oraz"twierdza Westerplatte"?...
Cieszy mnie, że przy dacie "17 września" mogę przeczytać: "Ze wschodu najeżdżają Polskę wojska radzieckie, uderzając w kierunku Białegostoku i Wilna".  Kalendarium kampanii polskiej, jak na ogrom pracy, która leży przed Czytelnikiem nie powinno zbytnio rozczarowywać. Pewnie, że nie ma (bo być nie może) pełnego wyliczenia zdarzeń. Na to nie liczmy przy  żadnej z omawianych kampanii. Fin, Włoch czy Francuz na pewno wyciągnąłby swoje, lokalne braki. Nie traktujmy książki Chrisa Bishopa & Chrisa McNaba, jako szczegółowego kalendarza II wojny światowej. Nie wiem z jakim zamiarem siadali do pisania i opracowywania każdego "rozdziału", ale zapewne doszli do wniosku, że całości nawet na przeszło dwustu pięćdziesięciu stronach po prostu się nie da. I koniec kropka! Rozczarują się Norwegowie! Narvik dla panów Bishopa &  McNaba po prostu nie istnieje.
Usatysfakcjonowani mogą się czuć Rosjanie i Amerykanie? Zaskoczyć może... tytulatura kolejnych "kadrów"? "Panzergruppe «Guderian»"okazało się ważniejsze, niż cała operacja Barbarossa? nie, no nazwa pada. Bez przesady, ale... Zdaje się, że kryptonim ataku z 22 VI 1941 r. chyba jest bardziej rozpoznawalny nawet przez ucznia gimnazjum. Czy Czytelnik oglądając książkę nie wyrobi w sobie mylnej opinii, że Niemcy bili się sami ze sobą? Tak wiele jest zdjęć najeźdźców, a krasnoarmiejców jak na lekarstwo?
Zapewne można pozazdrościć, jak pokazano amerykański "dzień hańby", czyli 7 grudnia 1941 r. i atak Japończyków na Pearl Harbor. Walki na Pacyfiku - to jest to. Choć nie jestem marynistą czy znawcą lotnictwa, to zawsze na mnie robiły wrażenia zdjęcia z walk tych dwóch formacji. I tu będziemy usatysfakcjonowani. Przy oglądaniu licznych kadrów zastanawiam się czy ich objętość (wielkość) nie jest z krzywdą dla treści? Ale to już takie moje subiektywne wzdychanie...
Na pewno walorem książki "Kampanie II wojny światowej. Dzień po dniu" jest jego strona ikonograficzna. Mnogość fotografii aż cieszy oko. I głównie widzimy zdjęcia z frontów! Nie upozowanych generałów i marszałków. Choć to też można użyć przeciwko autorskiemu duetowi. Bo jeśli za książkę zabiera się młody miłośnik historii, to czy na pewno wie, jak wyglądali T. Kutrzeba, E. Rommel, K. Rokossowski. Znajdzie admirała Yamamoto czy Nagumo, generała SS Seppa Dietricha, ale już G. Żukowa czy G. S. Pattona? A. Hitlera też nie dostrzeże?... Nie!
Sporo miejsca poświęcono tropieniu pancernika "Bismarck"! Szkoda, że tu zabrakło polonica! Wiadomo, że salwa z dział ORP "Pioruna" nie mogła zagrozić kolosowi, którym dowodził admirał Günther Lütjens. Gdyby niemiecki pancernik plunął ogniem, to po polskim niszczycielu nie zostałoby nawet koło ratunkowe, ale należało uzupełnić choćby jednym zdaniem, że Polska Marynarka Wojenna miała swój cenny udział w namierzeniu mordercy "Hooda"!... Czy zatem ORP "Piorun" znika na dobre? A - tu niespodzianka. Proszę uważnie czytać poszczególne kalendaria, to jest takie kolejne zaskoczenie tej książki i zerknąć "pod datę"5 listopada 1940 r. Stoi tam: "Brytyjczycy przekazują Polskiej Marynarce Wojennej niszczyciel «Piorun»". I dalej wymienia resztą okrętów tego typu na wyposażeniu PMW, w tym legendarną "Burzę" i "Błyskawicę". Jak dziecię w pacholęcym wieku piszący te słowa miał jeszcze okazję w Gdyni podziwiać "Burzę".
Na szczęście (cofamy się chronologii) jest o polskich lotnikach w walkach w bitwie o Anglię! Podano ilość zestrzelonych samolotów. Ale ile w tym zasługi pana Pawła Henskiego? Szukam choć zdania o tobruckim losie Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich - i robi się gorzko na sercu? Są dwa fakty wymienione w "Wydarzeniach na świecie 1942", w tym taka "Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich zostaje wycofana z walk na froncie afrykańskim". Ale skąd się tam wzięli? Na szczęście 2 Korpus Polski jest pod Monte Cassino i polscy spadochroniarze w operacji "Market Garden"!
Ciekaw jestem kto był autorem "Śmierci miasta"? Szkoda, że Wydawnictwo Dragon nie odnotowało jednak w jakiś znaczący sposób dopełnień poloniców, jakie wprowadzał Tłumacz. Bo gdyby to był faktycznie tekst  Chrisa Bishopa & Chrisa McNaba, to uznanie, bo zrobione to jest dość zgrabnie i sensownie. O ile ktoś w tej formie poznałby ten dramat z 1944 r. na Zachodzie, to na pewno nie myliłby powstań w getcie z 1943 z tym, które my określamy, jako powstanie warszawskie z 1944 r. 
Książka  Chrisa Bishopa & Chrisa McNaba powinna znaleźć się w zbiorach zainteresowanego II wojną światową Czytelnika. Powinna jednak być krokiem do przodu, ale nie jedyną alternatywą. "Kampanie II wojny światowej. Dzień po dniu" Wydawnictwa Dragon świetnie nadaje się do szybkiej rekapitulacji!

Przeczytania... (104) Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" (Wydawnictwo CZARNE)

$
0
0
Ostatnią laureatką literackiej Nagrody Nobla jest Swietłana Aleksijewicz! Ani myślę tutaj rozsupływać Jej przynależność etniczną czy narodową. To zawsze na dawnych Kresach było bardzo trudne (starczy spojrzeć na losy potomków choćby Aleksandra hr. Fredry lub rodziny Narutowiczów?). Wydawnictwo Czarne po raz kolejny sięgnęło po tą samą książkę Laureatki! Tak,"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" w tłumaczeniu Jerzego Czecha miała swoją premierę 3 XI 2010 r, jak skrupulatnie zanotowano na portalu Wydawnictwa. Ciekawe dlaczego zrezygnowano z poprzedniej szaty graficznej?
Kiedy otwieram tą książkę i czytam pierwsze jej strony wraca do mnie publikacja, którą "za komuny" widziałem albo w "Kraju Rad", albo w "Przyjaźni": reportaż o wioskach pełnych wdów. Do tego była fotografia: jakieś zniszczone pracą babinki (babuszki?) siedzące przy płocie. Ten obrazek wraca właśnie teraz, kiedy czytam: "Wieś mojego dzieciństwa była po wojnie wsią kobiecą. Babską. Męskich głosów nie pamiętam".

Ta niezwykła książka-reportaż jest odpowiedzią na wiele stawianych przez Swietłanę Aleksijewicz pytań. Gro z nich zaczyna się od prostego "dlaczego?". I to jest główna myśl, która pchnęła Autorkę do działania: "Dlaczego kobiety wywalczyły i obroniły swoje własne miejsce w świecie, dawniej wyłącznie męskim, a nie potrafiły obronić własnej historii?". Jeśli mamy tylko obraz krwistowłosej Marusi Ogoniok, to jesteśmy w błędzie. Kolejne strony tej pasjonującej lektury są właśnie o tym! Bo jak to możliwe, że te sieriożne żeńszciny walczyły w różnych formacjach. Wymienia je! To długa lista:  "Zdziwienie: wojsku te kobiety były sanitariuszkami, strzelcami wyborowymi, saperami, kaemistkami, dowodziły obsługą dział przeciwlotniczych, a teraz to księgowe, przewodniczki wycieczek, nauczycielki... Niezgodność ról - tam i tutaj". Uświadamia nam, że pewnych słów nie było, ba! wręcz podaje, że "Powstał problem językowy...".  Mężczyzna, to "czołgista", a kobieta?... Jak to pinie ujęła: "Kobieca słowa rodziły się tam, na wojnie..."
Tak, Swietłana Aleksijewicz przywraca kobietom dawnej Armii Czerwonej ich własną historię! ich własną godność! ich własną dumę!... Pewnie, że powstanie tej książki nie był zwykłym odwiedzaniem weteranek wojny (rzecz jasna Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (Великая Отечественная война). Często słyszała z ust swoich bohaterek: "Nie mogę... Nie chcę wspominać, Byłam na wojnie trzy lata. Trzy lata nie czułam się kobietą" lub "Żałuję, że tam była... Że to widziałam... [...] spełniłam obowiązek wobec Ojczyzny, ale jest mi smutno. Smutno, że tam byłam. Że o tym wiem...".
Nie da się przytoczyć każdego zdania, każdego spotkania. Bo wtedy musiałbym przepisać całą książkę Laureatki Nagrody Nobla. Jeśli napiszę, że miała odwagę w ogóle zacząć ten temat? Zwycięstwo (Побе́дa) zostało zawłaszczone przez mężczyzn! I dlatego napisała, że wojna nie ma nic z kobiety!... Nie bez znaczenia dla życia Swietłany był fakt, że wyrosła w kulcie (choć tak tego nie nazywa) wojny! Wojny, która nie tylko wydarła cześć jej rodziny, ale i wdarła się w codzienność jej pokolenia - patrz zabawy. I tu rodzi się refleksja? Wprawdzie jestem piętnaście lat młodszy od Autorki, to czy moje (nasze?) zabawy bardzo odbiegały od tych, które Ona opisuje? Nie! Wojna była na podwórku, na dywanie w pokoju, czołgi, rakiety, pistolety, karabiny i "Hende hoch!", "Halt!", ale i "Ruki wierch!". Czy spaczyło to nasze rozumienie świata? Uczyniło z nas nieczułych zwyrodnialców?... Jest gorzka zaduma w tym, co czytamy: "Nie znaliśmy świata bez wojny, świat wojny był jedynym znanym nam światem, a ludzie wojny - jednymi znanymi nam ludźmi". Kiedy dziś nieomal apeluję do nastolatków "na waszych oczach umiera pokolenie II wojny światowej", to patrzą na mnie ze zdziwieniem. Kiedy będą w wieku dorosłym nie będzie już kogo pytać...
"Piszę nie o wojnie, ale o człowieku na wojnie. Piszę historię nie wojny, ale uczuć"- Swietłana Aleksijewicz  staje mi się bliska z pewnego oczywistego i tak mi bliskiego powodu: w swoim poszukiwaniu, swoich rozmowach szuka... człowieka! Nie bohatera (Героя Советского Союз), ale właśnie człowieka, kobietę, która przeszła przez i widziała piekło! Na szczęście odbierała też telefon: "Nie znamy się... Przyjechałam z Krymu, dzwonię z dworca kolejowego. [...] Chcę opowiedzieć pani swoją własną wojnę...". Wczytuję się w te losy. Włączam na YT poruszający koncert ЕленыВаенги - Песни военных (z 22czerwca/22 июня 2009 г.).  Wtedy mamy pełny obraz. Ale tak naprawdę trzeba zobaczyć, jak Elena Vaenga śpiewa "Świętą wojnę / Свяще́ннoйвойнy", wtedy dopiero zrozumiemy, jak bardzo w Rosjanach tkwi wojna... 
Nie potrafi zostać dla nas obojętnym choćby taki lisy, jaki dostała Swietłana: "Moja córka bardzo mnie kocha, jestem dla niej bohaterką; jeśli przeczyta pani książkę, będzie bardzo rozczarowana. Brud, wszy, lejąca się w nieskończoność krew - wszystko to prawda. Nie przeczę. Ale czyż wspomnienia o tym mogą zrodzić jakieś szlachetna uczucia? Wychować do wielkiego czynu...". Tak, bo w tej książce (świadomie ili niet)  jest jednak, poprzez pokazanie frontowego życia, jakby odzieranie z patyny. 
"Już dwa lata dostaję odmowę z wydawnictw. Milczą czasopisma. W odmowach wyrok zawsze ten sam - wojna jest zbyt straszna"- przypomina nam, że publikacja tej cennej książki nie była entuzjastycznym odkrywaniem lat wojny! Cenzura cięła niemiłosiernie! "Kto pójdzie walczyć po przeczytaniu takiej książki? Poniża pani kobietę prymitywnym naturalizmem. [...] Robi pani z niej zwyczajną kobietę. Samicę. A one są dla nas święte" - słyszała z ust cenzora!...
Ale Ona zbiera, pisze, odkłada do szuflady. Uparta! Wierzyła, że nadejdzie czas publikacji! "Zaczęła się pierestrojka Gorbaczowa... Moją książkę nagle wydano, miała niesamowity nakład - dwa miliony egzemplarzy" - dobrze, że to był triumf za życia Autorki. Doczekała! Książka czekała na wydanie kilkanaście lat!...
Zaskoczył mnie list pewnej weteranki: "Najbardziej boli to, że zostaliśmy wygnani z wielkiej przeszłości w nieznośnie małą teraźniejszość. Już nikt nas nie zaprasza na spotkania w szkołach, w muzeach, już nie jesteśmy potrzebni. Nie ma nas już, a jeszcze żyjemy. To straszne - przeżyć swój czas...". Trudno uwierzyć, kiedy patrzy się na obecne obchody Dnia Zwycięstwa (День Побе́ды). Kiedy nawet słucha się koncertu Eleny Vaengi.
"Byłam młoda. ładna, to mnie przyjęli [do pracy jako kelnerka - przyp. KN]. Miałam dosypać trucizn do zupy i tego samego dnia uciec do partyzantów. A już do nich przywykłam, to byli wrogowie, ale codziennie mówili mi: «Danke szen... danke szen...». Trudno jest zabić" - znajdujemy taki zapis. "Podjęłam decyzję , a wtedy przeleciała mi przez głowę myśl: «To przecież człowiek, chociaż wróg, ale człowiek», i jakoś tak ręce zaczęły mi drżeć [...]. Jakiś lęk mnie ogarnął... Nawet teraz czasem we nie wraca to uczucie... [...] Ale wzięłam się w garść, nacisnęłam spust... Zamachał rękami i upadł. Zabiłam go czy nie - tego nie wiem. Ale potem jeszcze bardziej zaczęłam drżeć, jakiś strach się pojawił: zabiłam człowieka?!" - wspominała kobieta strzelec wyborowy, Maria Iwanowna Morozowa (ur. Iwanuszkina).  Dwie różne sytuacje, dwie różne kobiety, a jednak dylematy i dramat ten sam! I to jest niesamowite w takich spotkaniach: mimo upływu lat ludzi ciągle drżą, płaczą, przeżywają, mają poczucie, że świat ich wartości zwalił się. I to zawalił na wsiegda! I jak wspomina inna weteranka:"Pierwszy raz jest straszny... Bardzo straszny...". Nie zapomnijmy tego. To jak przesłanie tamtego pokolenia, dla nas, którzy tak chętnie chlelibyśmy "szabelką pomachać". Nie daj Boże!...
"Chcę mówić... Mówić! Wygadać się! Wreszcie ktoś chce nas wysłuchać. [...] Cały czas czekałam  na kogoś, wiedziałam, że ktoś przyjdzie" - chyba dla takich słów warto wracać do przeszłości. Historii nie wolno oddawać tylko czasu minionemu. I to jest kolejna mądrość tej książki! Młody adept historii powinien wziąć ją pod pachę i potraktować, jako swoisty drogowskaz własnej pracy badawczej! Tyle w narracji Swietłany Aleksijewicz mądrości wynikających z Jej doświadczeń:
  • Buduję świątynie z naszych uczuć...
  • A historia?  Historia jest na ulicy...
  • Razem piszmy księgę czasu.
  • Mówią mi: wspomnienia nie są ani historią, ani literaturą.
  • Zbieram, śledzę ducha ludzkiego tam, gdzie cierpienie małego człowieka tworzy z niego człowieka wielkiego.
  • Jeszcze raz przekonałam się, jak niedoskonałym narzędziem jest nasza pamięć.
  • Słowa niejeden raz odciągały nas od prawdy, tuszowały ją.
  • Mniej ciekawi mnie to, co się dzieje, od tego, co dzieje się z uczuciami.
  • Nie można całkiem zbliżyć się do rzeczywistości, stanąć z nią twarzą w twarz.
  • Człowiek jest większy niż wojna...
  • Wojna jest przeżyciem zbyt intymnym.
  • Cierpienie usprawiedliwia nasze trudny i nieudane życie.
  • Ból jest dla nas sztuką.
"Umierać... Nie bałam się umrzeć. To na pewno sprawa młodości albo jeszcze czegoś innego... Dookoła śmierć, zawsze była blisko, a ja o niej nawet nie myślałam. [...] Krążyła gdzieś w pobliżu, ale ciągle obok" - prawda, jaka zadziorna dziewucha? Nadia Ansiomowa. Dalej już nie jest "tak słodko", wspomina: "Miałam dziewiętnaście lat, kiedy dostałam medal «Za Odwagę». Miałam dziewiętnaście lat, kiedy posiwiałam". Ciężko ranna została wpisana "na listę zabitych". Do rodziny dotarła wiadomość o jej śmierci. Teraz sama ma wnuczkę w takim samym wieku, w jakim była na froncie:"Patrzę na nią i nie wierzę, to dziecko!". Kurcze - chwyta za gardło! Proszę sprawdzić jakiego bohaterstwa dokonała ta sanitariuszka kompanii cekaemów!
To nie jest łatwa książka. Porusza. Trzeba być wyjątkowo nieczułym, by nie przeżywać tego, co było udziałem tych zwykłych dziewuszek, kobiet, które poszły na front! "W czterdziestym trzecim urodziłam córkę... Wtedy już byliśmy z mężem w lesie u partyzantów. Urodziłam na błocie, w stogu siana. Pieluszki suszyłam na sobie - położę za pazuchę, ogrzeję i znowu przewijam" - proza"leśnego życia"."Nawet się nie zastanawiałam... Miałam specjalność potrzebną na wojnie. I ani sekundy nie namyślałam się, nie wahałam. [...] Dziewczęta, które zostawały w domu, zazdrościły nam, a kobiety płakały. [...] Stary człowiek boi się śmierci, a młody się śmieje... Jest nieśmiertelny! Nie wierzyłam, że umrę..."- to starszy lejtnant gwardii, lotniczka Anna Siemionowna Dubrowina-Czekunowa.
Mądrze puentuje swoją pracę  Swietłana Aleksijewicz: "Wydaje mi się, że przeżyłam dwa życia... Znam życie mężczyzny i życie kobiety...". Nawet tych kilka wykorzystanych głosów uświadamia nam, że to nie jest prawdą, jakoby dziewczyny, kobiety nie walczyły. Nie tylko kierowały ruchem na frontowych drogach (przypomnijmy sobie fabułę "Gdzie jest generał?"  w reż. T. Chmielewskiego i uroczą rolą niezapomnianej Elżbiety Czyżewskiej) lub niosły ratunek rannym sołdatom. Nabierzemy szacunku dla frontowego życia tych milczących przez dekady bohaterek. Jedna z sanitariuszek po latach dostała Złoty Medal Florence Nightingale. Dziwiono się, jak wyciągnęła spod ognia blisko dwustu rannych? Ona sama wspominała: "Toczy się walka, ludzie ociekają krwią [...]. Nigdy nie czekałam, aż się skończy atak, czołgam się w czasie walki i zbierałam rannych". Jakie miała marzenia? "O czym myślałyśmy podczas wojny? Kto wróci do domu, kto dojdzie do Berlina, a ja myślałam tylko o jednym: żeby dożyć do urodzin, żeby skończyć osiemnaście lat. Jakoś straszne wydawało mi się, żebym umarła wcześniej, niż dożyła nawet osiemnastki". Jeśli przy tej okazji mamy przed oczami... marzenia "małych dziewczynek z AK", to znaczy, że coś wynieśliśmy z lekcji historii, kina lub książki...
"Odcięte... Operowali mnie od razu tam, w lesie... Operacja odbywała się w zupełnie prymitywnych warunkach. Położyli mnie na stół, i nawet jodyny nie było, zwykłą piłą odcięli mi nogi, obie nogi... Położyli na stół, chociaż nie mieli jodyny. [...] Bez narkozy. Bez... Zamiast narkozy - butelka samogonu. Nie mieli nic oprócz zwykłej piły... Stolarskiej" - to wspomnienie Fiokły Fiodorownej Struj. Jesteśmy sobie to wyobrazić? Proszę mi wierzyć życie tej weteranki uczy pokory i budzi autentyczny podziw. Niech z tym obrazem pozostanie nam świat, który utrwaliła (i uratowała) Swietłana Aleksijewicz w "Wojnie nie ma w sobie nic z kobiety".
Ta książka wzrusza, porusza. Tak, robi się ciężko na duszy. I jakaś... błogość? Durny? Sumasaszoł? Сумасшедший?!... Nie, po prostu zostaje ulga, że nie dane nam było przejść tego koszmaru, jaki stawał się udziałem Katiuszy, Nadii, Olgi, Nataszy, Marusi. Wydawnictwo Czarne zaprowadziło nas do miejsc, których chyba wcześniej nie dostrzegaliśmy. Nabierzemy szacunku dla czynów walecznych Rosjanek? Oby. Niech naszego dla nich podziwu nie przysłania teraźniejszość, a nawet rodzinne zaszłości. Przeraża mnie, kiedy słyszę "nienawidzę Rosjan, bo oni..." i tu sypią się kamienie. Moja wileńska rodzina była doświadczona przez terror rosyjski od co najmniej 1863 r. - i co z tego ma wynikać? Mam syczeć do ucha małego wnuka: tam twój wróg?! Bzdura! Książka Swietłany Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" na pewno trafi do wielu bibliotek. Ja czytany egzemplarz też wyciągnąłem z takiej półki. Wierzę, że trafi jeszcze do wielu. I pokaże dorastającemu pokoleniu, dla których II wojna światowa z każdym mijanym rokiem, to coraz odleglejsza abstrakcja...
Warto przed odłożeniem na półkę tej książki wziąć do serca zdania:

"NAPISAĆ TAKĄ KSIĄŻKĘ O O WOJNIE, ŻEBY NIEDOBRZE SIĘ ROBIŁO 
NA MYŚL O NIEJ, ŻEBY SAMA TA MYŚL BYŁA WSTRĘTNĄ. SZALONA. 
ŻEBY NAWET GENERAŁOM ZROBIŁO SIĘ NIEDOBRZE..."

2 0 1 6 - kolejny rok znaków zapytania?

$
0
0
"Tego dnia rok był stary. Cierpliwie znosił obelgi i kalumnie ze strony złośliwców i sumiennie wykonał swoją robotę. Wiosna, lato, jesień, zima. Mozolnie przymierzył wyznaczony mu krąg i teraz złożył znużoną głowę, aby zemrzeć. Odcięty już od nadziei, żywych impulsów, pełnego wigoru szczęścia, teraz życzył już tylko radości innym, a podupadły pragnął już tylko tego, aby pamiętano jego pracowite dni i cierpliwe godziny i pozwolono zemrzeć w spokoju"- takie cytat znajdziemy u Ch. (K) Dickensa w jego opowiadaniu "Sygnaturki. Opowieść o duszkach, za sprawą których jedne dzwony wyganiają stary rok, a inne przyzywają nowy" ze zbioru "Opowieści wigilijne", w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego (Wydawnictwo ZYSK i S-KA). No to maMY 2016 rok! 

Jaki będzie? A, co to ja jakiś wróż? Nawet wróżbita M. nie powie nam z rozbrajającą szczerością i miną najgenialniejszego tarocisty na 312 679 km² naszego niepowytwarzanego Kraju, że dostaniemy wylewu, zawału, trafi nasz szlag, szef wywali na zbitą mordę, mąż/żona (niepotrzebne skreślić) wybiorą inną drogę życia, splajtujemy na giełdzie, a na koniec pies zwróci na nowy dywan wczorajszy obiad?... Nie, nie żadnych takich! W kartach pojawią się jakieś zwidy i sztylety, numerologicznie pokręci nasze życiorysy, ale żeby zaraz tak skrajnie? To nie! To nigdy!



2016 na tym blogu. Jakieś przewidywania i plany? Snują się pewne rocznice, o których warto by było pisać. Przykładowo: chrzest Polski - 966, bitwa pod Verdun, śmierć H. Sienkiewicza oraz Franciszka Józefa I, akt 5 listopada, mord na Rasputinie - 1916, założenie Bydgoszczy i bitwa pod Crécy - 1346, urodziny H. Sienkiewicza i prapradziada A. Grzybowskiego - 1846, bitwa pod Jeną i wkroczenie Napoleona Wielkiego na ziemie polskie - 1806, śmierć JKM Jana III Sobieskiego - 1696,pokój toruński - 1466, koronacja Bolesława  Śmiałego - 1076, zabójstwo króla Przemysła II - 1296, śmierć JKM Aleksandra I Jagiellończyka i K. Kolumba - 1506, powstanie poznańskie - 1956,  śmierci w Rodzinie i odejście z Hutniczej 89 - 2006.Dość tej, chaotycznej wyliczanki! Robi się nam niebezpiecznie rozciągnięta linia chronologiczna?... Czy to znaczy, że o wszystkim tu będzie? Nie wiem. 
"I niech cię czeka - tak do Czytelnika zwraca się na zakończenie swego pisania wielki Dickens - szczęśliwy nowy rok, ciebie i wszystkich tych, których szczęście od ciebie zależy. Niechże też każdy rok będzie lepszy od poprzedniego i niech najmarniejsi z naszych braci  i sióstr nie będą pozbawieni swego udziału w radości, należnego im z tej racji, że do niej uformował ich nasz wielki Stwórca". Do czego i piszący ten blog (i swoje Facebook'i) przykłada swoją rękę... Szkoda 2015, ale co zrobić - 2016 rozpycha się łokciami. I tylko nie mogę pojąć owej fajerwerkowej radości? Z czego tu się cieszyć? Że ubył nam kolejny rok? Że stajemy się starsi?  No chyba, że idzie o to: jesteśMY! żyjeMY! ognia!...

Pan Podbipięta...

$
0
0
"W tej chwili czerwona błyskawica rozświeciła łąkę, dąb, dzikie postacie Tatarów i olbrzymiego szlachcica. Krzyk straszliwy wstrząsnął powietrzem i walka zawrzała w jednej chwili.
Tatarstwo rzuciło się na pana Longina jak wilcy na jelenia i chwyciło go żylastymi rękoma, lecz on wstrząsnął się tylko i wszyscy napastnicy opadli tak z niego, jak dojrzały owoc opada z drzewa. Po czym straszliwy Zerwikaptur zazgrzytał w pochwie - i wnet rozległy się jęki, wycia, wołania o ratunek, świst miecza, charkotanie pobitych, rżenie przerażonych koni, szczęk łamanych szabel tatarskich. Cicha łąka zabrzmiała wszystkimi dzikimi głosami, jakie tylko mieszczą się w ludzkich gardzielach" - kiedy Naród wziął się za publiczne czytanie "Trylogii" i ja włączyłem się do działania. Miałbym-że stać na uboczu? Nie podobna. Dziękuję w tym miejscu Katarzynie Piątkowskiej za zaproszenie...


"Tatarzy rzucili się jeszcze raz i drugi kupą na rycerza, ale on już oparł się plecami o dąb, a od przodu nakrył się wichrem miecza - i ciął straszliwie. Trupy zaczerniły mu się pod nogami - inni cofnęli się, zdjęci paniczną trwogą.
[...]
Pan Longinus wypalił po dwakroć z pistoletów, ale wystrzałów tych nie mogli już dosłyszeć towarzysze w polskim okopie.
[...]
Co żyło, rzuciło się naprzód. Krzyki umilkły. Ci, którzy nie mogli się docisnąć, świecili atakującym. Wir ludzki kłębił się i przewracał pod drzewem - jęki tylko wydobywały się z tego wiru i przez długi czas nie można było nic rozpoznać. Nareszcie krzyk przestrachu wyrwał się z piersi atakujących. Tłum pierzchnął w jednej chwili.
Pod drzewem został pan Longinus, a pod jego nogami kupa ciał drgających jeszcze w agonii" - wybór mógł być dla mnie tylko jeden. Jako "wnuk Kresów" (tych wileńskich) sięgnąłem po ukochane "Ogniem i mieczem". Mogłem wziąć się "na humor", czyli cytować imć Onufrego herbu Wczele Zagłobę, ale nie... Uderzyłem w nutę heroicznej śmierci! Jak nie kochać walecznego Zerwikaptura? Tym bardziej, kiedy we własnych żyłach płynie krew"dumnych i walecznych Litwinów"!
"Widząc, że zbyt wielki tłum przeszkadza sobie wzajem, poszło raz jeszcze kilkunastu najśmielszych nohajców chcąc koniecznie uchwycić żywcem wielkoluda, ale on podarł ich, jak odyniec rozdziera zajadłe kondle. Dąb, zrośnięty z dwóch potężnych drzew, osłaniał środkową wklęsłością rycerza - z przodu zaś, kto się zbliżył na długość miecza, marł nie wydawszy nawet krzyku. Nadludzka siła pana Podbipięty zdawała się wzrastać jeszcze z każdą chwilą.
Widząc to rozwścieczona orda spędziła Kozaków i naokół rozległy się dzikie wołania:
- Uk! uk!...
Wówczas na widok łuków i strzał wysypywanych z kołczanów pod nogi poznał i pan Podbipięta, że zbliża się godzina śmierci, i rozpoczął litanię do Najświętszej Panny.
Uczyniło się cicho. Tłumy zatrzymały dech, oczekując, co się stanie" - śmierć pana Longinusa zawsze chwytała mnie za gardło. Spełnienie ślubu (ci, co tylko oglądali film niczego się nie dowiedzą o Anuli Borzobohatej) stało się impulsem do próby przebicia się ze Zbaraża do JKM Jana II Kazimierza Wazy. I poszedł rosły Litwin. Jak to pięknie ktoś z realizatorów filmu wymyślił, kiedy dodał "do postaci" przepięknej urody ryngraf z Matką Boską Ostrobramską! Przedni pomysł!..


"Pierwsza strzała świstnęła, gdy pan Longinus mówił: «Matko Odkupiciela!» - i obtarła mu skroń.
Druga strzała świstnęła, gdy pan Longinus mówił: «Panno wsławiona!» - i utkwiła mu w ramieniu.
Słowa litanii zmieszały się ze świstem strzał.
I gdy pan Longinus powiedział: «Gwiazdo zaranna!» - już strzały tkwiły mu w ramionach, w boku, w nogach... Krew ze skroni zalewała mu oczy i widział już - jak przez mgłę - łąkę, Tatarów, nie słyszał już świstu strzał. Czuł, że słabnie, że nogi chwieją się pod nim, głowa opada mu na piersi... na koniec ukląkł.
Potem, na wpół już z jękiem, powiedział pan Longinus: «Królowo Anielska!» - i to były jego ostatnie słowa na ziemi.
Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u nóg «Królowej Anielskiej»"-śmierć pana Podbipięty, powiecie, to tylko fikcja literacka. Ale nie dla pokolenia naszych pradziadów! Sugestia powieści sprawiała, że nie tylko łzy wyciskała (bo i mnie za gardło chwyta), ale ludziska dawali na mszę za duszę odważnego Litwina! Żart? Nie, fakt historyczny. Śmieszne? Czy ja wiem? Dzisiejsi oglądacze seriali też chwilami nie potrafię oddzielić fabularnej fikcji od rzeczywistego życia aktorów!... Nie dość na tym: przewodnicy (historycy? czy tylko amatorzy-pasjonaci?) do dziś opowiadają wycieczkom pod Zbarażem, którędy uchodził mocarny Zerwikaptur. Sam to słyszałem w TVP. A więc fikcja ma się dobrze?...
Śmierć pana Longinusa, to przykład pięknej śmierci. Henryk Sienkiewicz pisząc swój cykl "ku pokrzepieniu serc"dał przyszłym pokoleniom kilka (-naście) wzorców osobowych. Czy dobrze, to czy źle? - nie mi roztrząsać.  A choć opisuje fikcyjnego bohatera, to czyż historia nasza wolna jest od podobnego heroizmu, poświęcenia się dla idei, Ojczyzny? Swoją drogą - tyle poświęcam miejsca temu wątkowi, bo chciałbym wierzyć, że wracamy do książek tej miary, co "Ogniem i mieczem", a one stają się drogą do dalszego poznawania dziejów Rzeczypospolitej Obojga Narodów!   
Serca "dumnych i walecznych Litwinów" promienieją? To nie przypadek, że ten post zamieszczam 2 stycznia. Jeśli komu nie w smak tematyka "Trylogii" i Henryka Sienkiewicza, to czeka go trudnych 366 dni, bo 2016 r., to ROK SIENKIEWICZOWSKI! 
    
PS: Pan Podbipięta była już bohaterem na tym blogu - w cyklu "Spotkanie z Pegazem", odc. 36. 

Przeczytania... (105) Mark Sołonin "Nic dobrego na wojnie" (Wydawnictwo REBIS)

$
0
0
"Tam, gdzie czytelnikowi podgrzewa się emocje «krzykiem i płaczem», kończy się nauka historyczna. I zaczyna propaganda"- to jedna z wielu mądrości, na jaką natknie się Czytelnik. Nigdy wcześniej nie czytałem Marka Sołonina (Маркa Семёновичa Солонинa). To pierwsza Jego książka w moich rękach i moim księgozbiorze. Nie żebym nie "wpadał" na jego tytuły w księgarniach, ale jakoś tak nie składało się?... Zaczynam tą literacką znajomość od książki  "Nic dobrego na wojnie", w tłumaczeniu Anny Pawłowskiej, a ukazującej się za sprawą Wydawnictwa Rebis. Po podobnych lekturach (np. W. Suworowa) zastanawiam się jaki jest odbiór Pisarza w jego rodzinnym kraju, w jakim nakładzie wyszła kniga pt. "Нет блага на войне"? Znane internetowe źródło wszelkich informacji (zresztą w skromnym biogramie) kończy na temat M. Sołonina w taki sposób: "...stoi w opozycji do wielu tez oficjalnej historiografii radzieckiej, jak i też Suworowa", choć wcześniej (w tym samym zdaniu!) dowiadujemy się, że Jego twórczość jest niejako kontynuacją toku myślenia tegoż Suworowa.
Nie ukrywam, że w trakcie czytania miałem wrażenie, jakbym sięgnął po kolejne rozliczanie się z mitologią ZSRR/ZSRS/CCCP autorstwa właśnie W. Suworowa. Ucieszyło mnie nawet, że jest jeszcze jeden "sprawiedliwy", który próbuje pisać prawdę, odsłaniać zakłamania, wypełniać"białe plamy" treścią tyle szczególnie dla Rosjan nową, co wręcz obrazoburczą! Bodaj każdy, kto śmie tknąć świętości Wielkiej Wojny Ojczyźnianej/ ВеликoйОтечественнайвойны może spotkać się z nieprzewidywalną reakcją "statystycznego Rosjanina", dla którego wsio po 22 VI 1941 r., to Свяще́нная война́. Oddzielić mit od prawdy, propagandę od mitu, doszukać się prawdy w prawdzie? Dla polskiego Czytelnika, to nie do końca odkrywanie Ameryki! W historii PRL zaliczaliśmy kolejne przełomy i wyłomy - i za każdym razem na wierzch wypływała prawda historyczna! Komuniści zaplamiali nasze dzieje z permanentną skrupulatnością. Dlatego tak ważne w uczeniu się historii miało u nas, to co wyniosło się w domu. Na mnie na szczęście ogormny wpływ miał ów wileński dom!... Podejrzewam, że dla Rosjan książki takie, jak "Nic dobrego na wojnie", to może być oszczerstwo, plucie (a może i... rzyganie) we własne gniazdo! Czy z tego powodu Mark Sołonin gnije w łagrze? Nie! Czy z tego powodu Mark Sołonin jest skuwany pasami w zakładzie dla psychicznie chorych im. Kirowa? Nie! Czy z tego powodu Mark Sołonin musi uciekać z putinowskiej Rosji?  Nie! Znormalniało na Wschodzie?...
Winniśmy wdzięczność Markowi Sołoninowi? A choćby za takie zdanie (które później będzie rozwijane!):"...pakt z Niemcami, tajny protokół o podziale stref wpływu w Europie Wschodniej, wspólna z Wehrmachtem operacja wojskowa przeciwko Polsce". Co w nim niezwykłego? Pewnie jeszcze mało przeczytałem (i nie koniecznie to, co najważniejsze?), ale nie trafiłem w książce rosyjskiego autora na podobne stwierdzenie "operacja wojskowa przeciwko Polsce", ba! tu pada wręcz w odniesieniu do agresji (nie żadnego tam "wkroczenia"!) z 17 IX 1939 r. określenie: WOJNA! Nawet Naczelny Wódz, marszałek E. Rydz Śmigły nie odważył się (?) nazwać agresji "po imieniu"? A tu - o! WOJNA!... Trzeba to oddać Sołonin bardzo dobrze pisze o Polakach, szczególnie w świetle rzezi wołyńskiej, ludobójstwa na mieszkających tam naszych Rodakach! Tłumaczy, jak "pastuch krowie"(szczególnie jednak swoim współziomkom!) zawiłości relacji, jakie występowały na dawnych polskich Kresach południowo-wschodnich. Robi to dość rzetelnie, jak na objętość swej książki.
"Sprawa polska" wraca, kiedy Mark Sołonin pisze o UPA, Banderze i zbrodniach, jakich dopuszczano się w imię walki dążącej "...do ustalenia granic, które ogarną wszystkie ukraińskie tereny etniczne". Sięga przy okazji po wiele dokumentów, relacji świadków, uczestników tam prowadzonych walk! Zaskakujące i uczciwie nakreślone! "Polaków, Żydów, komunistów zabijaj bez litości, nie miej współczucia dla wrogów Ukraińskiej Narodowej Rewolucji!" -to jedno z wezwań/odezw rozwieszanych "po miastach" już z lata 1941 r.! Grunt to rzezi był gotowy! Trudno, konkluduje Autor, w tym okresie (lat 1941-42) znaleźć np. "...śladów antyfaszystowskiego oporu podziemia banderowskiego". I bardzo drobiazgowo stara się zrekonstruować, jak to niby wyglądała owa "walka", a potem "martyrologia" oddziałów UPA! Tu zwracam uwagę: M. Sołonin nie jest "poprawny politycznie", bo pisze o "bandach". Nam, Polakom, nauczycielom historii wpaja się, że tego drugiego określenia nie mamy używać. Czasy "Wilczego echa" minęły? 
Nie myślę dominować tego pisania o "polski wątek", ale proszę zwrócić uwagę, jak zmaga się z powszechnym ukraińskim oskarżeniem dotyczącym rzezi na Wołyniu:  "Polacy zaczęli pierwsi". I sam sobie odpowiada: "Pozostaje zapytać - po co? Przed wojną, w 1939 roku, na Wołyniu [...] Polacy stanowili nie więcej niż 15-18 procent ludności, przy tym większość skupiona była w miastach: wieś była przeważnie ukraińska. Po przyłączeniu tych terenów do Związku Radzieckiego większa część ludności polskiej została deportowana na Syberię i do północnego Kazachstanu [...]. Gdy się zaczęła druga, niemiecka okupacja Wołynia, Polacy stanowili nie więcej niż 7-8 procent ludności [...]". My to wiemy. Czy wie dawny obywatel ZSRR, w tym mieszkaniec Ukrainy? Wątek ten Sołonin zamyka pytaniem: "I to właśnie oni w ataku zbiorowego szaleństwa zaczęli wyrzynać dziesięć razy większą rzeszę ukraińskich sąsiadów?". Mamy więc relacje o bestialstwie, ale i wzajemnych relacjach opisane przez samych Ukraińców. Pewnie, że w żadnym przypadku nie wolno generalizować, ale chyba warto przytoczyć opinię jednego ze świadków: "Ja i moje siostry wychowywaliśmy się w patriotycznej ukraińskiej rodzinie, która wcale nie odnosiła się z pogardą do Polaków czy Żydów. [...] Całe wakacje, my, dzieci, spędzaliśmy na wsi u dziadków. ani od nich, ani nikogo innego we wsi nigdy nie usłałem złego słowa pod adresem Polaków czy Żydów".
Skoro wspomniałem o mitologizacji historii ZSRR/ZSRS/CCCP, to Mark Sołonin w kilku wątkach śmiał tknąć świętości Wielkiej Wojny Ojczyźnianej/ ВеликoйОтечественнайвойны. Szkoda, że moja wiedza jest ograniczona, bo nie wiem jak te wywody mają się do ogólnych tendencji w "powszechnej publicystyce historycznej lub popularno-historycznej". Wiem, smaga tam "wszelkich akademików", dziwi się:"Ja, historyk-amator z Samary, mogę pokazać, a prezydentowi i profesorowi zamykają usta. Potworność". Chwilami łapię się, jak przy lekturach W. Suworowa, czy nie jesteśmy wciągani w jakąś "moskiewską gierkę". Wiadomo, że historyk-zawodowiec miałby krytyczny stosunek do pracy różnych Suworowów czy Sołoninów. Czy chodzi o to, że historyk-amator bezkrytycznie "łyknie" każdy wątek? Bo ktoś powie: tak, Sołonin powyrywa kilka wątków z Wielkiej Wojny Ojczyźnianej/ ВеликoйОтечественнайвойны i upitrasił nam zgrabnie doprawiony bigos. Temu miała by służyć analiza, jak to rosła (i rośnie?) liczba ofiar wojny? Dlaczego dla J. Stalina było to 7 000 000, za Chruszczowa zrobiło się 20 000 000, a już Gorbaczowa dorzucił kolejne miliony i stanęło na... 27  000 000? To zwielokrotnianie jest bardzo ciekawe. Chyba ewentualne dyskursy zamyka zdanie Autora: "Absolutnie niepodważalny moim zdaniem wniosek z powyższego jest taki, że straty ZSRR w ludziach w czasie II wojny światowej nie są nikomu znane". O!... 
Pewnie, że wraca do taktyki i strat Armii Czerwonej po 22 VI 1941 r. Los ludności cywilnej, rozwój sowieckiej partyzantki (m. in. na ziemiach polskich zagarniętych po 17 IX '39), zbrodnie jakich dopuszczali się Sowieci na własnym Narodzie. Z rodzinnych opowieści przebija okrutna prawda, że często bardziej bano się sowieckich"bandytów z lasu" (zrzucanych z głębi ZSRR/ZSRS/CCCP na nasze Kresy!), niż Niemców? Zaskoczył mnie cytat z... Adama Michnika:"Patriotyzm określa się miar wstydu. który człowiek odczuwa za zbrodnie dokonane w imieniu  jego narodu". I Mark Sołonin dotyka tematu, który Rosjanie bagatelizują? Spychają w odmęty nic nie znaczących epizodów? Chodzi o zbrodnie i gwałty, jakich dopuszczali się krasnoarmiejcy na niemieckiej (i nie tylko) ludności cywilnej! Obrywa się od np. od członka  Rosyjskiej Akademii Nauk Przyrodniczych A. Beevor'emu za jego książkę "Berlin 1945. Upadek". I cytowana jest wypowiedź generała M. A. Gariejewa: "Prawdziwym autorem mitu o «agresywnej seksualności» naszych żołnierzy jest Goebbels. Jednak Beevor pobił na głowę Goebbelsa. (...) Kolejny paszkwil na radzieckiego żołnierza wyzwoliciela". I zaczyna bicie się w piersi, oświadczanie, że o żadnych gwałtach nie słyszano, o żadnym mordowaniu nie wiedziano?!... Autor cytuje wypowiedź niejakiego prof. Rżewskiego, który jednak przyznaje, że : "W pierwszych miesiącach 1945 roku za dokonane przewinienia wobec cywilów trybunały wojenne skazały 4148 oficerów i dużą liczbę zwykłych żołnierzy". Tego rozdziału nie da się przeczytać ze spokojem! Cytowane wypowiedzi samych sowieckich sołdatów (choćby cenne wypisy z frontowych listów) nie pozostawiają wątpliwości: "Niemcy uciekają, boją się naszej zemsty [...]. Niech niemiecka matka przeklnie ten dzień, w którym urodziła syna. niech niemieckie kobiety poczują teraz koszmar wojny. Niech oni teraz sami przeżyją to, co zgotowali innym narodom". I w taki duchu pisali do domu! I w takim duchu czynili czas zemsty! Sowiecki "czas zapłaty", to koszmar z najbardziej nie wyobrażalnych pokładów zdziczenia!... Nie chciejcie, abym cytował każdą zbrodnię, jakiej dopuszczono się na tych, którzy nie uciekli przed nadciągającym frontem. Znalazł się też akcent... bydgoski, Autor cytuje wypowiedź o okrucieństwie nad:"osiemdziesięcioletnią staruszkę i osiemnastoletnią dziewczynę z Brombergu [Bydgoszcz], które zmarły w strasznych mękach". Jak ta wiedza toruje sobie drogę do umysłu "statystycznego Rosjanina"? Chyba raczej topornie i"podparta naukowymi autorytetami", raczej jest odrzucana, jako pokłosie goebbelsowskiej propagandy?...
Ciekawym dopełnieniem narracji jest wywiad z Markiem Sołoninem, jakiego udzielił dla Radia Swoboda w 2009 r. Znajdziemy tak sformułowania, które chyba raczej drażnią nasze, polskie uszy, a ten kresowy (lub jak w moi przypadku tylko pół-kresowe): "We wrześniu 1939 roku Armia Czerwona na terenach Białorusi Zachodniej i Ukrainy Zachodniej, gromiąc resztki polskiej armii, przeprowadziła to, co nazywa się «wyzwoleniem» Białorusi Zachodniej i Ukrainy Zachodniej". Widzę ów autorski "« »", ale kiedy czytam o    Zachodniej Białorusi  i Ukrainie, to ciśnienie mi skacze bardzo niebezpiecznie... Przyznaje, że "Społeczeństwu, współczesnemu rosyjskiemu, byłemu radzieckiemu, brakuje odwagi lub woli zaakceptowania [...]  faktów". To bardzo pouczająca lektura...
Książka Marka Sołonina "Nic dobrego na wojnie" (Wydawnictwa Rebis) wpisuje się w pewien nurt rozliczeniowy z historią i mitologią czasów ZSRR/ZSRS/CCCP. Na pewno to nie jest (szczególnie tam na Wschodzie)prosta droga. Jak wiele jest TAM do zrobienia pokazuje doskonały film Barbary Włodarczyk (TVP) "Święta wojna". Wojna z Polską? Agresja na Polskę? W 1939 r.? O wojnie z Finami słyszeli, ale "żeb z Polszu"?... Dla większości z nas zawartość "Nic dobrego na wojnie", to raczej repetytorium z historii II wojny światowej. O ile ktoś nie zna twórczości W. Suworowa (o nim też w  wywiadzie), to książka M. Sołonina będzie dla niego "pierwszym rozdaniem". Powiedzmy sobie szczerze: za naszego dorastania "za komuny" o podobnej literaturze nie moglibyśmy nawet pomarzyć.

Syzyfowy trud Moskala... - 5 stycznia 1866 r.

$
0
0
"Tak, tak… No, panie Wiechowski - rzekł znienacka Jaczmieniew - bardzo, bardzo jest źle. Na takie stado dzieci - dwu czyta, a pozostali nic nie umieją. Źle mówię zresztą, bo dosyć znaczna ilość czyta po polsku, a w stosunku do czytających ruskie to ilość wprost kolosalna. I mnie to nawet nie dziwi. Pan, jako Polak i katolik, prowadzisz polską propagandę"- takie zarzuty, które mało nie poraziły gromem z jasnego nieba nauczyciela Wiechowskiego, to raczej zapomniany obrazek z "Syzyfowych prac" Stefana Żeromskiego. Ktoś powie"jest serial"i genialnie to zostało zagrane przez duet Krzysztof Tyniec i Alosza Awdiejew. Przyznaję. Ale jakoś nie pamiętam, kiedy ostatnio TVP uraczyło nas adaptacją Pawła Komorowskiego. 

"Powiedziała tak… Ażem ścierpła, jak zaczęła mleć tym pyskiem! Powiedziała tak: «Dopraszam się łaski, wielmożny naczelniku, nie chcemy tego nauczyciela, co tu siedzi u nas we wsi». On jej na to: «Nie chcecie tego nauczyciela, a to dlaczego?».  Ona wtedy: «Nie chcemy tego pana Wiechowskiego, bo źle uczy». «Jak to źle uczy? co wam się nie podoba?». «Nam się - ona powiada - nic nie podoba, co ta on uczy». «Tj, co ta długo gadać - wtrąciła się zaraz stara Dulębina - wielmożny naczelniku, nie chcemy tego nauczyciela, bo nam uczy dzieci jakichsi śpiewaniów po ruśku, na książce tylko to samo po ruśku; cóż to za nauka taka? Dzieciska bez trzy zimy wałęsają się do tej ta szkoły i nie umie się żadne modlić na książce, a jak które umie, to się nie we szkole nauczyło, tylko jedno od drugiego, choć i na błoni za bydłem. Nie wstyd to? Katolickiego śpiewania to ich nie ponaucza, tylko jakiesi ta… a nawet gębą nie można wymówić… I jak dzieci - gadała - zaczną we szkole śpiewać nabożnie, to ten nic, tylko się drze sam, a znowu mądrala Michcik za nim i nie dadzą dzieciskom Pana Boga pochwalić. Do czegóż toto podobne? A tu płać, dawaj na niego osypkę!». Dyrektor się spytał: «Często też nauczyciel tak po rusku śpiewa z dziećmi?». «Co dzień śpiewa! - wrzasnęły wszystkie razem. - To się przecie łatwo przekonać. Choćby i jego samego się spytać, przecie się nie może w żywe oczy zaprzeć! Nieraz to nawet ani jednemu na książce nie pokaże, tylko od samego rana wyśpiewują…»  - trajkotała Piątkowa"- obraz ówczesnej szkoły. Druga połowa XIX wieku, zabór rosyjski, ciężar rusyfikacyjnej polityki władz szkolnych! Jeden z najcięższych skutków przegranego powstania styczniowego! Car-reformator, "oświecony"Aleksander II (na fotografii powyżej) brał m. in. w ten sposób odwet na Polakach za niepokorność! To swoiste utrwalenie "mądrości" jaką wyraził ów niby-Romanow kilka lat przed wybuchem insurekcji styczniowej: "Nie zamierzam niczego zmieniać. To, co uczynił mój ojciec [car/król Mikołaj I - przyp. KN] , było słuszne [...]. Szczęście Polski zależy od jej całkowitego złączenia się z ludem mojego cesarstwa". No i podjęto się próby owego "złączania z ludem rosyjskim".
"- No, a cóż pan wiesz o Mickiewiczu?
Uczeń wyraźnie, jasno i bardzo szczegółowo opisał w języku rosyjskim młodość poety, związek Promienistych, Filomatów i Filaretów, aresztowania, uwięzienie i deportację. Wprost od tych szczegółów najniespodzianiej zjechał z Wilna do Warszawy i już nie ku profesorowi, lecz w stronę klasy zwrócony jął wyborną i bardzo piękną ruszczyzną z chwalebnym uniknięciem „polonizmów” plastycznie malować napad podchorążych na Belweder w nocy 29 listopada.
Oszołomiony belfer, pragnąc co tchu przerwać ten wykład, rzucił pytanie:
- Umiesz pan może co na pamięć?
[...]
Zygier złożył książkę, przez chwilę się namyślał i wnet zaczął mówić głosem nie donośnym, ale dźwięczącym jak szlachetny metal:

Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo...

Usłyszawszy te wyrazy, Sztetter zerwał się na równe nogi i zaczął machać rękami, ale Zygier nie umilkł. Jakby odepchnięty jego wzrokiem nauczyciel siadł na swym krześle, podparł głowę rękoma i nie spuszczał oka z szybek we drzwiach. W klasie stała się cisza. Wszystkie oczy skierowały się na wypowiadającego „wiersze polskie”. Ten mówił równo, ze spokojem i umiarkowaniem, ale jednocześnie z jakąś ukrytą w słowach wewnętrzną gwałtownością, która kiedy niekiedy, w pewnych cezurach, wymykała się między sylabami. Dziwne, niesłychane słowa przykuwały uwagę, potężny obraz boju roztwierał się przed oczyma słuchaczów [...]"- to chyba jedna z najpiękniejszych scen w całej powieści. Zygier recytujący "Redutę Ordona"!...
Dlaczego zamieniam blog w jedno, wielkie cytatowisko z  niegdysiejszej lektury szkolnej? Czy dziś jeszcze obowiązuje? Niech mnie jakiś polonista oświeci. Czemu? Bo 150. lat temu, 5 stycznia 1866 r., kat Narodu polskiego, JIM i KM Aleksander II nakazał wprowadzić do polskich gimnazjów bywszego Królestwa Polskiego język rosyjski! Ci, którzy oglądali serial P. Komorowskiego zapamiętali kreację Andrzeja Kozaka, jako nauczyciela Sztettera i to, że lekcja była prowadzona po russkomu jazyku!...
Syzyfowy trud rosyjskiego zaborcy zakończył się klęską! Ducha narodowego nie złamano! Z polskiej młodzieży moskiewskich janczarów nie wyhodowano! Walka podjęta w szkołach zaboru rosyjskiego sprawiła, że zaborczy system oświatowy koniec końców musiał ugiąć się wobec polskiej dziatwy... Powiecie: na to będzie trzeba rewolucji 1905 r.! Prawda. Ale prawdą jest, że doświadczenia z"domowego nauczania" powróci jeszcze w XX w., w czasie okupacji hitlerowskiej. 
Mój wileński dziadek, Stanisław II Poźniak (1906-1989), był ostatnim w rodzinie, który chodził jeszcze do carskiej szkoły. Powtarzał często zapamiętane z tego okresu rosyjskie wierszyki. Ale i nie bez dumy opowiadał, że na lekcje języka polskiego chodził do księdza proboszcza! Nie zapominajmy, że rusyfikacja uderzyła również w polski kościół katolicki! Poniżej akt ślubu rodziców dziadka Stanisława z 1889 r. sporządzony nie po łacinie, ale właśnie rosyjsku:



150. lat temu wydano wojnę językowi polskiemu w zaborze rosyjskim. Często wypominamy Prusakom m. in. Kulturkampf, rugi pruskie i działalność Hakaty! Ale dlaczego milczymy wobec antypolskiej polityki carów?! Idylla panowała pod rosyjskim panowaniem? Moje wileńskie rodziny były bardzo pod tym względem doświadczone! Polecam ten post szczególnie... pani Magdalenie Gessler, która w jednej z "reformowanych" przez siebie restauracji "na rosyjską modłę" kazała  przyozdobić ściany portretami niby-Romanowów. Tak, Polakożercy nad dymiącym talerzem?... Warto, aby pani M. G. chociaż przypomniała sobie treść "Syzyfowych prac" S. Żeromskiego - może uniknie podobnych kompromitacji... A to jest doskonały przykład, jak głęboka jest ignorancja i niewiedza! Dlatego trzeba przypominać, przypominać, przypominać...

Przeczytania... (106) Andrzej Chwalba "Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914-1918" (Wydawnictwo LITERACKIE)

$
0
0
"W Polsce historia pierwszej wojny światowej, inaczej niż historia drugiej wojny, przez długie lata nie budziła większych emocji historyków. [...] Dla polskich badaczy, ale i dla czytelników, wojna lat 1914-1918 nie była wojną polską, lecz starciem obcych państw i  imperiów. Polacy w żołnierskich szynelach walczyli w niej i umierali nie za swoje sprawy. [...] Najczęściej analizowano zatem polski wysiłek zbrojny i działania dyplomatyczne, które doprowadziły do szczęśliwego 11 listopada 1918 roku" - tak we wstępie (choć tak tego nie nazwano) pt. "Wielka wojna czy pierwsza wojna światowa?" podaje prof.  Andrzej Chwalba. autor  monografii "Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914-1918" (Wydawnictwo Literackie). Rzecz jasna przypomina nam, jakie pozycje mieliśmy dostępne, z najważniejszą prof. Janusza Pajewskiego (1907-2003), dzięki którym mogliśmy choć zbliżyć się do tematu. Sam mając w rodzinie uczestników wielkiej wojny (walczących za Kaisera i Cara!) bardzo ubolewałem, że niewiele mogłem przeczytać "z rodzimych historyków". Kwestia polska w latach 1914-1918, jak pamiętamy, też była traktowana"po macoszemu". W końcu wielu z nas pamięta doskonale, jak przekonywano nam, że "jutrzenka swobody" zapłonęła nad Narodem dzięki głównie rewolty bolszewickiej Lenina w Rosji!...

Na szczęście mamy za sobą 2014 r.! I z racji przypadającej wtedy setnej rocznicy wybuchu wielkiej wojny nastąpił istny wysyp książek na temat tego krwawego konfliktu. Gdyby mi ktoś stawiał pytanie"wielka wojna czy pierwsza wojna światowa?", to uczciwie odpowiedziałbym, że używam obu nazw, choć na pamięć "pokolenia pradziadów" przychylam się jednak ku "wielkiej wojnie". Dotykając "kwestii polskiej" cytowałbym m. in. wiersze E. Słońskiego, J. Mączki czy L. Staffa. Prof. Andrzej Chwalba nie ma... czasu na podobne "poetyckie odskoczenie"? Dla mnie te strofy są równie ważne, jak "Litania pielgrzymstwa polskiego"A. Mickiewicza czy słowa pieśni "Pierwszej Brygady"".
Wreszcie, po latach (ciągle bym odnosił się do zasłużonej pracy prof. J. Pajewskiego, która rzecz jasna stoi na mojej półce; wielu zaiste pamięta gawędy telewizyjne z tym wybitnym historykiem) mamy rzetelny rys dziejów wielkiej wojny (1914-1918). Na przeszło sześciuset stronach mamy rzetelny zapis, jak doszło do bezprzykładnego samobójstwa Europy! Nie ukrywam, że zaimponował mi... tytuł. Świetnie rzucone dwa słowa! Tak powinno być: wyrazisty tytuł skupia naszą uwagę od pierwszego ujrzenia książki. Obawiam się zawsze, że kiedy piszę o ilości stron, to część potencjalnych czytelników robi zwrot w tył! Błąd! Zawsze błąd! Bo książka, którą mamy przed sobą należy do tego gatunku (a nie jest bez znaczenia, że to współ-dzieło Wydawnictwa Literackiego, bo przecież bez Jego zaangażowania książka zostałaby skryptem "dla zainteresowanych" lub zapomnianym maszynopisem?), którepo przeczytaniu wyciskają z nas: więcej! dalej!...
Moje pisanie o książkach staje się pewnym... schematem? Bo znowu będzie o ikonografii? I bardzo dobrze. Mnogość zdjęć, to naprawdę wartość dodana! Kto tego nie rozumie naprawdę czyni krzywdę wydawanym przez siebie książkom! Tu Wydawca (zawsze mnie zastanawia na ile Autor ma wpływ na dobór fotografii?) stanął na wysokości zadania. Gdybym miał wybierać z tego ogromu choć kilka, które robią na mnie wrażenie? Dramat wojny ukazują m. in trzy z nich:"Bitwa pod Passchendaele, 1 sierpnia 1917. Sanitariusze wynoszą rannego z pola bitwy", "Atak piechoty na froncie zachodnim. Żołnierz aliancki bez maski gazowej upada zatruty gazem bojowym, 1918 rok", "Martwy amerykański żołnierz w zasiekach drutu kolczastego, front zachodni, 1917 rok". Życie "poza linią frontu"doskonale oddają, m. in. "Kobiety pracujące w amerykańskiej fabryce uzbrojenia, ok. 1917 roku", "Paryż, grupa kobiet i dziewcząt pozuje przy leju po niemieckiej bombie, kwiecień 1918 roku", "Charlie Chaplin zachęca mieszkańców Nowego jorku do wykupywania pożyczki wojennej, 1918 rok". Każda z nich ma inny wymiar. Każda jest drobiną tej strasznej, samobójczej wojny. Każda jest spojrzeniem na inny obraz europejskiej tragedii lat 1914-1918.
Ci, którzy czytali (również wznowiona przy okazji sarajewskiej rocznicy przez Wydawnictwo Literackie) powieść  Ludwiga Windera* pamiętają literacki opis zamachu z Sarajewie. Do dziś staram się czytać go swoim uczniom na lekcjach historii. Dlaczego to wtrącenie? Bo na szczęście Andrzej Chwalba nie odarł nas z... ludzkiego (osobistego) wymiaru zamachu z 28 czerwca 1914 r. i padają słowa wypowiedziane przez konającego Franciszka Ferdynanda: "Zosiu, Zosiu, nie umieraj. Żyj dla naszych dzieci". Mną zawsze one wstrząsają! Jest też "odwołanie się" do Jaroslava Haška! Proszę na tym blogu odnaleźć mój zapis sprzed równo trzech lat (3 stycznia 2013 r.) - znajdziecie dokładnie (słowo w słowo) ten sam zapis z "Przygód  dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej". Trudno pisać historię w oderwaniu od literatury? Ale, jak sądzę, jest to też zachęta, aby po przeczytaniu książki A. Chwalby sięgnąć choćby po te dwie powieści. Zresztą obie swego czasu wzbudziły wiele kontrowersji... Szkoda, że nie znajdziemy w "Samobójstwie Europy"żadnej fotografii ofiar zamachu. Jest ogromna fotka wykonana na ulicach Sarajewa, jako "pokłosie antyserbskich demonstracji". No, ale cóż nie można mieć wszystkiego?... Za zbyteczne uważam porównywanie mocy silnika samochodu "Gräf& Stift" do rodzimego (produkowanego w PRL-u) Mikrusa? Co ma udowadniać podobne, nietrafione zestawianie obu marek? Równie dobrze można by pokazać oba samochody?... Za to nie znajdziemy słownej reakcji za zabójstwo synowca JCM Franciszka Józefa I.
"...Europie spieszno do wojny. W pierwszej kolejności zaś monarchii habsburskiej. Rząd w Wiedniu mógł wszak dalej opłakiwać zmarłego i nie podejmować żadnych kroków przeciwko Serbii, którą oskarżał o przygotowanie zamachu, ale mógł też żądać satysfakcji, gdyż atak ten godził w autorytet monarchii. Wiedeń wybrał drugą możliwością, licząc na szybką i zwycięską wojnę" -  i ten cytat "z Autora"powinien nam zostać, jako rozumienie tego szaleństwa, jakie ogarnęło europejskie dwory latem 1914 r. Czy to znaczy, że zamach w Sarajewie nie musiał nieść z sobą morderczego pędu, jaki zawładnął decydentami politycznymi tamtego czasu? O! to jedno z wielu pytań, na które znajdziemy odpowiedź w "Samobójstwie Europy...".
"Dla Belgów niemiecka inwazja była bolesną niespodzianką. Belgia czuła się bezpieczna, gdyż posiadała gwarancje neutralności głównych mocarstw Europy" - dlaczego akurat to zdanie przypominam, a nie kreślę plastyczny opis bitwy nad Marną? Bo jestem zdanie (i mam tego potwierdzenie na każdej lekcji, na które zaczynam omawiać przebieg działań wojennych AD 1914), że Belgia niemal znika w ferworze wymieniania kto komu i w jakim czasie wypowiadał wojnę! Szkoda, że nie możemy spojrzeć w oczy tak uwielbianemu przez Belgów królowi, jakim był Albert I, na szczęście możemy powtórzyć za JKM zdanie: "Moza jest drogocennym naszyjnikiem, a Namur jego perłą". O nim samym Autor cytuje samego Pierwszego Lorda Admiralicji, Winstona Churchilla:"Postawa króla i królowej [tj. Elżbiety von Wittelsbach, bratanicy słynnej cesarzowej Sissi - przyp. KN] podczas tych tragicznych dni była nadzwyczajna. Widok tego poważnego, skupionego króla-żołnierza, jak przewodniczy obradom rządu, jak dodaje ducha żołnierzom i dowódcom i mimo że otaczają go ruiny kraju, głowę trzyma wysoko, zachowując niezmącony majestat, na zawsze wrył mi się w serce".
Jest okazja, aby zweryfikować pewną obiegową wiedzę. Kiedy myślimy"bitwa nad Marną"kojarzymy francuskie zwycięstwo głównie z ówczesnym generałem J. Joffrem. Nie sądzę, aby w naszym pojmowaniu tej bitwy utrwalił się J. Gallieni. To do niego należy sformułowanie takiego rozkazu:"Do ataku za wszelką cenę! Niemcy są u kresu wytrzymałości [...]! Zwycięstwo będzie udziałem tej strony, która przetrzyma drugą". I to on, a nie Joffre, był pomysłodawcą zmobilizowania paryskich taksówek (i nie tylko!), aby użyć ich do transportu wojsk nad Marnę! Ciekawe jest wykorzystanie niemieckich opinii po przegranej bitwie, choćby tej autorstwa samego Helmutha von Moltkego: "Francuskieélan vital ["pęd życiowy"- przyp. KN], w chwili gdy już zupełnie wygasło, wybuchło od nowa potężnymi płomieniami". 
"Odpowiednikiem bitwy nad Marną i pod Ypres na froncie zachodnim była na froncie wschodnim bitwa pod Tannenbergiem" - stwierdza A. Chwalba. I dalej uświadamia nam (zresztą to postawa znana we wszystkich walczących ze sob armiach), jak bardzo walczący wierzyli w swą "szczęśliwą gwiazdę". Nikt nie był w stanie przewidzieć, że ten konflikt potrwa wiele, długich lat! "Rosyjscy oficerowie byli naładowani optymizmem, Niektórzy spośród nich, idąc na front, chcieli zabrać ze sobą mundury galowe na paradę zwycięstwa na berlińskiej Unter den Linden [...]". A tu armia generała A. Samsonowa dostała sromotne lanie! Trudno się dziwić, skoro wielu wyższych rangi oficerów rosyjskich zawdzięczało generalskie epolety nie tyle talentom dowódczym, co dworskim zasługom... Poznajemy więc klęskę niekompetencji wobec niemieckiej machiny wojennej? Jest okazja zobaczenia zwycięzców na frontowej fotografii: P. von Hindenburg i E. Ludendorff "na stanowisku dowodzenia pod Tannenbergiem"!...  Ten pierwszy jest tu cytowany: "Bitwa została wygrana. Wielu ją wygrało, ale gdyby została przegrana, wówczas tylko ja jeden bym ją przegrał". Identycznie rozumował przyszyły marszałek J. Joffre, kiedy pisał o Marnie: "Kto jest zwycięzcą w bitwie nad Marną, nie wiem, wiem tylko kto by ponosił odpowiedzialność, gdybyśmy bitwę przegrali. Ja bym ponosił odpowiedzialność". Tego cytatu próżno szukać w "Samobójstwie Europy...". Po raz kolejny uświadamiamy sobie: zwycięstwo ma wielu ojców, klęska jest sierotą.
Proszę się nie obawiać: nie mam ambicji, aby przepisać tu każdą bitwę (nawet z tych największych), ale chcę zwrócić uwagę, że Autor pozwala nam na nie spojrzeć oczami obu walczących stron. Ograniczona w objętości monografia nie jest w stanie nauczyć nas wszystkiego"na dany temat". Na pewno dla nas Polaków, Europejczyków nieomal egzotycznym pozostaje front blisko-wschodni czy afrykański! Na pewno nasza wiedza na ten temat jest znikoma lub bliska zeru! Jest okazja zerknąć na mapy. Dla miłośnika I wojny światowej nazwa "Gallipoli"jest tak samo znana jak Somma czy Verdun! Ale ilu z nas słyszało o... bitwie pod Sarıkamış? No to nie ma rady - szukamy na jej temat na kartach książki prof. A. Chwalby i możemy zaskakiwać znajomków pytaniami:"kto wygrał w bitwie pod Sarıkamış?". Ich zaskoczenie będzie bezcennym doświadczeniem. Zapewniam. Proszę znaleźć też w Internecie, reprodukowane w książce zdjęcie cesarza Wilhelma II z Enverem Paszą, i dołączyć je do pytania.
"W oczach [...] tkwiło przerażenie przerażenie przed niepojętym, Świszczące zatrute oddechy mówiły o niezmiernej męce konających. Niebieskie wargi, niebieskie to, co wcześniej w oku było białe, w kącikach  ust żółta piana. I nieopisana groza na twarzy" - to relacja niemieckiego oficera Maxa Wilda. Skutek ataku gazowego! Skąd? Spod Bolimowa koło Skierniewic, gdzie 31 V 1915 r. jego dowództwo użyło"264 ton ciekłego chloru, który wypuścili z 12 tysięcy butli". Nie wiedziałem, że ten morderczy atak osobiście nadzorował i obserwował  Fritz Haber! Przyszły laureat Nagrody Nobla i współtwórca cyklonu B!... Warto chyba zapamiętać słowa księżnej Marii Lubomirskiej (żona Zdzisława członka Rady Regencyjnej): "CO ZA BARBARIA WSPARTA PRZEZ NAUKĘ".
Warto, wczytując się ferwor walki,pochylić się nad losem... zwykłego cywila? Zmilitaryzowane myślenie większości szczególnie panów nie dostrzega, jakie społeczne skutki na ówczesne społeczeństwo miało owo w Europie wojowanie. Szczególnie w odniesieniu do kobiet: "To, że kobiety stawały się w latach wojny coraz bardziej aktywne społecznie (często z konieczności), miało bezpośredni wpływ na zmianę ich pozycji w rodzinie, państwie, samorządzie, w życiu obywatelskim i politycznym".  Proszę zwrócić uwagę jak panie nabywały praw wyborczych. A kobiety (dziewczyny) w wojsku? Swoją drogą ciekawe jestem ile pań zdaje sprawę, jak bardzo wielka wojna zmieniła w położeniu naszych przodkiń. Bo jak dalej czytamy u A. Chwalbego: "...pewna część kobiet wyzwoliła się od ograniczeń ze strony domu, ojca, męża, rodziny, nabierając pewności siebie. zmieniać się zaczęły ich wyobrażenia o rolach społecznych, rosło przekonanie o kobiecych prawach i możliwościach, zwiększała się aktywność w dążeniu do ułożenia sobie życia w pojedynkę". Tej lawiny podobnego myślenie już nie dało się zatrzymać...
A co ze "sprawą polską"? To trzeba uważnie przeczytać wstępny rozdział "Wielka wojna czy pierwsza wojna światowa". Tam stoi jak nic:"Polskie wątki są w tej książce obecne o tyle, o ile były ważną i integralną częścią wojny z perspektywy powszechnej. Zresztą dzięki temu lepiej zrozumiemy nasz polski los, nasze wysiłki militarne i dyplomatyczne oraz miejsce Polski w Europie w 1918 roku i później. Natomiast szczegółowo ujęte polskie dzieje z lat 1914-1918 wymagają odrębnego opracowania". Sprawa jest jasna? Na otarcie łez mamy duże zdjęcie: "Józef Piłsudski ze sztabem po zajęciu Kielc, sierpień 1914 roku".
Profesor Andrzej Chwalba napisał bardzo cenną książkę. "Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914-1918", to poruszająca panorama światowego konfliktu. Jak założył sobie Autor starał się pokazać, jak ówczesny świat sam spychał się w otchłań samobójstwa! Że z tego mordu narodów wybuchła niepodległa Polska? Zacytuję ukochanego Wieszcza:

O wojnę powszechną za wolność ludów,
Prosimy Cię, Panie.

O broń i orły narodowe,
Prosimy Cię, Panie.

O śmierć szczęśliwą na polu bitwy,  
Prosimy Cię, Panie. 

O grób dla kości naszych w ziemi naszej, 
Prosimy Cię, Panie. 

To jest przede wszystkim doskonale napisana książka. To się po prostu bardzo dobrze czyta. Nie jest przegadana, przeładowana faktografią, naszpikowana statystyką. Nie przesadzę pisząc, że zadowoli gusta wielu miłośników epoki! Kiedy czytałem o dobroczynności i pomocy społecznej przypomniał mi się pewien amerykański program: "Gwiazdy lombardu / Pawn Stars". Rick Harrison miał okazję kupić lalkę czy kukiełkę, jaką sprzedawano wśród Polonii w celu pozyskania funduszy do walki o niepodległość Polski! Wspomniał wtedy m. in. o zaborach i I. J. Paderewskim! I tu znajdziemy wzmiankę o genialnym polskim pianiście i kompozytorze!  Tej książki nie powinno się wypuszczać z rąk! Nie wyobrażam sobie, aby mogło jej zabraknąć w księgozbiorze kogokolwiek, komu bliska jest tematyka wojennych losów Europy. Jeśli nasze zainteresowanie I wojną światową (ja jednak pozostanę przy terminie: wielka wojna)  jest nikłe (?), to na pewno książka profesora Andrzeja Chwalby "Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914-1918" powinna taka nastawienie zmienić. Nie dość na tym -  Wydawnictwo Literackie sprawiło, że dzięki Niemu możemy jeszcze bardziej wniknąć w temat... Chciejmy tylko poszukać książek, których autorami są Ryszard Kaczmarek oraz Theo Aronson. Na pewno nie zawiedziemy się na naszym wyborze. Zapewniam!




* "Następca tronu. Powieść o Franciszku Ferdynandzie", pierwsze jej wydanie Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990 r., w tłum. Ireneusz Maślarz, s. 544

Herbowe opowieści... - odc. 4 - Pomian

$
0
0
"Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze i mniej potem, jak litewski naród przyjął świętą Chrześcijańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycji, i to tylko można było poznać i z mówienia ich, i z ubioru, że przyszli z Polszczy" - pamiętaMY, kto i o kim tak zaczynał snuć swą opowieść? No to ździebko dalej: "Lepiej mówiąc, on zrąbywał drzewa, oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawolicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie. Z wysokiego domu pewno była, bo po anielsku grała i śpiewała i ręce z początku miała takie białe, by lilie. Ale krótko tego było, bo pracując ciężko, w niewygodach i niebezpieczeństwach straszliwych, prędko pociemniała na twarzy i rękach, wyrosła, zmężniała w sobie, że podobną stała się do płowej łani, której trudności i samotności leśne najmilsze". Brzmi coraz bardziej znajomo? Trochę, jak bajka? Brakuje tylko: za górami... za lasami... żyła sobie Baba z Dziadem?... I może jeszcze jeździli na taradejce?... Nie, to nie Brzechwa. Pojawia się... król: "Panował podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt i August nazywany. Zapalczywy był on myśliwiec i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobionym było, bawił się polowaniem w swoich knyszyńskich lasach. [...] Tymczasem [...] król jechał naprzód, oglądając się wokół i wesoło dziwiąc się wszystkiemu, co tu obaczył. Młody był podonczas i tylko co na tron swój wstąpił. [...]". Zobaczywszy ten raj wykrojony w litewskiej głuszy i poznawszy sprawców miał rzec: "Ty, starcze, wedle własnego żądania bezimiennym ostaniesz i jakeś się urodził, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale żeś był bohatyrem mężnym, który tę oto ziemię dzikiej puszczy i srogim zwierzom odebrał, a zawojowawszy ją nie mieczem i krwią, ale pracą i potem, piersi jej dla mnogiego ludu otworzył, a przez to ojczyźnie bogactwa przymnażając: przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom, aż do najdalszych pokoleń i samego wygaśnięcia rodu twego nadaję nazwisko od bohatyrstwa twego wywiedzione". Już wszystko jasne! Kończy się ta osobliwa nobilitacja słowy: "Oto ten ród, idący od człowieka z kondycji pospolitego urodzenia, idzie w porównanie ze szlachtą rodowitą krajową i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich odtąd aż do wygaśnięcia swego używać má i takowe wykonywać. Nobilituję was i nakazuję, abyście nosili nazwisko Bohatyrowiczów, a pieczętowali się klejnotem Pomian, który jest żubrzą głową na żółtym polu osadzoną, jako pierwszy rodziciel wasz pokonał żubra i z odwiecznego jego siedliska uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące pole...".

Tak, Eliza Orzeszkowa "Nad Niemnem". Anzelm Bohatyrowicz  opowiada o Cecylii i Janie, swoich bohaterskich przodkach. O JKM Zygmuncie Auguście Jagiellończyku i nobilitacji rodu!... A "wykorzystywany przez nas" Bartosz Paprocki tak pisał w XVI w. o "Pomianie", klejnocie, jaki Monarcha (ostatni z Jagiellonów) nadała potomkom Bohatyrowiczów:

Łastek Chebda de Głabie brata rodzonego 
Zabił we wsi Lubania, człowieka zacnego,
Jaranda gnieźnieńskiego dziekana, dlatego,
Iże go upominał z wielkich zbytków jego.
Przez dekret tego króla tym go naznaczono,
Wyjęto kolce z nozdrzy, ten miecz przewleczono.
Stracił tytuł Wieniawę, jak go przedtem zwano.
Bo mu przy nowym herbie zaraz nowy dano.

"Pokrewieństwo"z Wieniawą jest widoczne nawet dla kogoś, kto zaledwie"raczkuje w temacie"rodzimej heraldyki. Dość poważną odnajduję rozbieżność "u Autorów", których "mam pod ręką", gdyż u jednego odnajduję 1306, a u drugiego 1402 rok najstarszego odnotowania "Pomiana"?* Do bardziej znanych herbownych zaliczamy m. in. generała Jana Krukowieckiego (1772-1850), raczej dwuznacznego bohatera powstania listopadowego. To jego uwiecznił w swoim dramacie "Kordian" Juliusz Słowacki.

JKM Zygmunt II August Jagiellończyk (J. Matejko - fragment)
Nie przyjmuję do wiadomości, że książka pani Elizy, to... literacki przeżytek, nudziarstwo czy inne durnoctwo. A może po prostu trzeba inaczej czytać? A może to nasza skromniejsza wiedza o realiach tamtych czasów odsuwa nas od mądrości zawartych na kartach tej mądrej powieści? Może mi łatwiej mądrzeć się, kiedy sam (po kądzieli) wywodzę się z litewskich zaścianków i wiele moich litewskich rodów (!) spotkało to, co o czy, wspominał Anzelm Bohatyrowicz: "Ale najwięcej i tak jak prawie wszyscy, siedzieliśmy w swoich zaciszkach własnymi rękami od matki naszej powszechnej chleb dobywając. Szmaty ziemi, by Chrystusowe szaty, rozdzielały się wciąż pomiędzy nami, a podczas, zrządzeniem boskim albo niedobrym charakterem ludzkim, wcale przepadały. Jednakowoż po większej części trwaliśmy przy swoich gnieździech większych czy mniejszych i dotrwaliśmy do tej pory. Teraz szlachectwo przeddziadów zdjęte z nas zostało; chłopami nazywamy się i jesteśmy... Ale o to bynajmniej. Wszyscy my kołki jednego płota i stworzenia czasowe. Bieda jedynie, że ubóstwo nasze rośnie i duszne zamroki ogarniają nas coraz większe...". Ukazy carskie odebrały szlachectwo choćby moim prapradziadom Głębockim z Trepałowa, którzy od wieków pisali się "Doliwą". Trwali w swoich zaściankach jak Dobrzyńscy (patrz Mickiewicz) lub Dęboróg (patrz Syrokomla). "Chłopami być czy panami, to za jedno; ale w bydło obrócić się, to smętnie i tęskno..." - utyskiwał Anzelm? Moich przedziadów zepchnięto ze stanu szlacheckiego do... mieszczańskiego. Chłopami nikt, kto był o zdrowych zmysłach, nie odważyłby się nazwać! I tkwi właśnie "u Orzeszkowej" (Pisarka ma chyba szczęście do mego blogu?) zdanie, które cytuję i proponuję iść jego śladem:

"GNIAZDO NASZE - WSZYSTKO NASZE... I DLA TEJ PRZYCZYNY TRZYMAMY SIĘ JEGO 
ZĘBAMI I PAZURAMI".

Niestety, wyroki historii (czytaj: 17 IX 1939 r., a później wiarołomstwo tzw. Wielkiej Trójki na Krymie w 1945 r.!) pozbawiły nas gniazd naszych...

*Górzyński S., Kochanowski J., "Herby szlachty polskiej" (Warszawa 1990), s. 123; Szymański J. "Herbarz średniowiecznego rycerstwa polskiego" (Warszawa 1993), s. 229.

Paleta (XVI) Lourens Alma Tadema

$
0
0
...i znowu mnie zaskoczyło. Pewnie, że w Internecie. Zupełne zaskoczenie? A - tak. Zwróciłem uwagę na urokliwy portret Ignacego Jana Paderewskiego. Sprawdziłem autora: Lourens Alma Tadema (1836-1912). Nazwisko! Tak, coś mi mówiło? Gdzieś je słyszałem... z czymś kojarzyłem, ale... No, właśnie - nie z malarstwem! Przecież Laurence Alma-Tadema (1865-1940). I znowu powrócił Paderewski! I już "byłem w domu". Ale, to nie jest post o politycznej działalności niezwykłej kobiety przełomu XIX i XX w. Może innym razem, przy innej okazji. "Paleta" jest poświęcona jej ojcu! Tym bardziej, że 8 stycznia przypada 180. rocznica jego urodzin.
Nie będę się rozpływał nad biografię Malarza, bo ją znam na tyle, na ile odnalazłem teraz w Internecie. Żadnego monumentalnego dzieła z historii malarstwa nie mam pod ręką. Pobieżna zerknięcie do Karola Estreichera na niewiele mi pomogło. Ale - ja "tą kreskę" znam! Mało tego: kilka reprodukcji płócien holenderskiego malarza po prostu wykorzystuję na swoich lekcjach! Są obecne. Może nie w oszałamiającym "nakładzie", ale są! Oto przykład!



Tak, czytelnicy Roberta Gravesa doskonale pamiętają tą scenę: po zabójstwie opętanego cesarza Kaliguli zbuntowani pretorianie obierają jego stryja Klaudiusza za swego władcę! Nie wiedziałem, że są dwie wersje tej sceny. Oczywiście odsyłam do doskonałej powieści "Ja, Klaudiusz". Podejrzewam jednak, że serial BBC sprzed czterdziestu laty (reż. H. Wise), nawet ze względu na doborową obsadę (m. in. Derec Jacobi - jako Klaudiusz lub John Hurt - jako Kaligula) - dzisiaj już swoją formą... "trąca myszką"?



Świat antyku, w jaki zabiera nas Lourens Alma Tadema swoimi wizjami trochę przypominają"naszego"Henryka Siemiradzkiego (1843-1903)? To nieomalże rówieśnicy! Powinienem uderzyć się w pierś i przyznać, że zbyt mało "w «Palecie»"polskich mistrzów? Poprawię się w 2016 r.! O i przypadkowo mamy jedną z noworocznych deklaracji?




Klasycystyczna wizja i maniera może wielu zniechęcić? Pewnie, że amator współczesnego malarstwa nie spojrzy na płótna Lourens Alma Tadema. "Starożytny Egipt, Grecja, Rzym - staroctwo" - burknie ów? No, jego wybór. Ale i nam nikt nie każe trwać bez końca przed płótnami jakiego bądź geniusza pędzla... Mnie trochę pochłonęło poszukiwanie dalszych i dalszych, i dalszych płócien. I za każdym kliknięciem myszki było mi mało. I pozwolę sobie przypomnieć myśl Stanisława Witkiewicza, która znalazła się na tym blogu w maju 2013 r. (w zupełnie innym cyklu - wtedy pt. "Myśli znalezione" - odc. 20):

„Z czasem, postęp elektrotechniki, czy może jeszcze innej, na jakiejś subtelniejszej, nieznanej dziś sile opartej techniki, doprowadzi do tego, że całe dobro, jakie ludzkość w sztuce zgromadziła, stanie się dostępnym dla wszystkich, wszędzie i w każdym czasie. Przenoszenie obrazów i dźwięków będzie rzeczą tak łatwą i zwykłą, że wymiana myśli, współrzędność wrażeń i wzruszeń, stanów psychicznych i uczuć, uczyni z ludzkości jakby jedną potężną duszę. 
Rozlew idei staje się coraz łatwiejszy; materialne środki przenoszenia myśli stają się po prostu częścią naszego organizmu (...). 
Z czasem więc, obrazy Velazqueza lub Rembrandta, których dziś trzeba szukać w Madrycie lub Antwerpii, będą oglądane jednocześnie na całej kuli ziemskiej – od Pekinu do Zakopanego. (...) dość będzie dotknąć jakiegoś guziczka”.






Tak więc korzystajmy z dobrodziejstwa"jakiegoś guziczka" i poddajmy się czarowi malarskich wizji malarzy, epok, stylów, tematów... Dla każdego coś się najdzie. Nie wątpię. I na tym właśnie polega potęga SZTUKI! 

Przeczytania... (107) Michelle Morgan "Marilyn Monroe. Za kulisami" Wydawnictwo DOLNOŚLĄSKIE

$
0
0
"Jeśli ujęcie źle wyszło i reżyser przerywał kręcenie, Marilyn nie szła do swojej garderoby albo sprawdzić, jak wygląda; zajmowała pozycję startową i czekała, aż zacznę od początku. Nigdy nie widziałem, żeby się przyglądała w lusterku"- tak wspominał George Chakiris, który grał z Marilyn Monroe na planie "Mężczyźni wolą  blondynki"w reżyserii  H. Hawksa. Bez wątpienia każdy powie ilu ludzi - tyle opinii. Tym bardziej warto sięgnąć do książki Michelle Morgan "Marilyn Monroe. Za kulisami", w tłumaczeniu Tomasza Szlagora. Tą, w serii "Burzliwe życiorysy. Niezwykłe historie", mamy dzięki Wydawnictwu Dolnośląskiemu. Tyle zagadek kryje w sobie MM. Była tak bardzo skomplikowaną osobowością, że chwilami trudno uwierzyć, że śledzimy losy jednej i tej samej osoby. O ile ktoś widzi tylko Marilyn "zewnętrznie", to właściwie nie m, co brać się do czytania tej biografii. Bo rozumiem, że szukałby potwierdzenia bajki o cudownym, uśmiechniętym cukiereczku i banalnej "blond idiotce"? Postaram się wykorzystać biografię Michelle Morgan (również: MM?), aby przywoływać opinię różnych osób na temat Normy Jeane Mortenson. Dopiero składając podobne puzzle jesteśmy w stanie choć w ułamku zrozumieć kim była niezwykła kobieta, którą pozostała  Marilyn Monroe. Jej fenomen trwa - mimo upływu lat od JEJ niespodziewanej śmierci. Piszący te słowa przyszedł na świat trzy dni przed dniem, w którym ONA skończyłaby 37. lat. Świat nigdy nie poznał starzejącej się MM. 1 czerwca tego roku przypadnie 90. rocznica JEJ urodzin!...

Po co czytam biografie? Bo, jak zwykle, szukam człowieka. Mam swoje wyrobione zdanie na temat MM. Fascynacja Jej osobą nigdy nie przybrała jakiegoś obłędnego porywu! Chyba wpisuję się w ten krąg mężczyzn, których zafascynowała i tak już pozostało. Przy całym tłumie autentycznych (a nie sezonowych)  Gwiazd kina światowego ONA zajmuje miejsce szczególne? Rudowłosa Norma Jeane Mortenson, która przedzierzgnęła się w blond wampa jest Ikoną nie tylko swoich czasów. Oto fenomen nieprzemijalności! Ciekawe ilu socjologów łamie sobie nad nim głowy?
Dzięki Michelle Morgan możemy śledzić drogę życiową matki i córki. Stawania się dzieckiem, podlotkiem, kobietą dojrzałą, tragedią! O ile doszukujemy się podłoża naszych życiowych klęsk w dzieciństwie, to to, które było udziałem małej MM na pewno nie należy "do gatunku" takich, które chcielibyśmy przeżyć... Nieznany ojciec, niezrównoważona psychicznie (po życiowych przejściach) matka, ba! rodzina dotknięta nieomalże obłędem, wychowanie w rodzinie zastępczej? Świat w posadach małej Normy zatrząsł się w 1933 r. Ale nie z powodu dojścia do władzy jakiego tam Hitlera, bo o nim zapewne nie miała zielonego pojęcia, ale z powodu zabicia jej ukochanego psa i nagłego powrotu w jej życie rodzonej matki, która"...uznała, że ma już dosyć życia bez córki. Oznajmiła, że chce kupić dom, w którym razem zamieszkają". Kiedy po latach wspominała swoje życie w rodzinie zastępczej ubodła tym swoich "czasowych rodziców":"Mama i tato zawsze cierpieli, gdy czytali, co napisano o dzieciństwie Marilyn Monroe - że wychowywała się w ubogich domach. gdzie nikt jej nie kochał ani się o nią nie troszczył" -  wspominała Nancy Bolender.
Zaczęła się idylla u boku matki? No, niezupełnie. Michelle Morgan cytuje swoją bohaterkę:"Byłam pomyłką. Moja matka mnie nie chciała. Myślę, że zawsze tak było. Pewnie tylko jej zawadzałam. A jednak tego żałowałam... nadal żałuję". Niepoczytalna matka trafiła do zakładu zamkniętego w Norwalk. Jak to się stało, że trafiła do w Los Angeles do Orphans Home?"Nie jestem sierotą, nie jestem sierotą" - te krzyki rozpaczy po raz kolejny odtrącanego dziecka nie robiła wrażenia na matce? Trzeba być z plasteliny, aby tego nie przeżyć... Otwierał się kolejny dramat w życiu Normy Jeane. Ma się chwilami wrażenie, jakbyśmy czytali powieść Ch. Dickensa? Jedno jest pewne, to nie było życie usłane różami. I nikt z nas nie chciałby mieć podobnych wspomnień...
Oto opinie z czasów dojrzewania i dorastania. Nie chcę tu wrzucać Autora każdego z nich? Kto będzie chciał odnajdzie ich bez trudu w biografii Michelle Morgan:
  • Wydawała się trochę nieśmiała i zamknięta w sobie; chyba z mało kim się kolegowała.
  • Nie widywałam jej często w szkole.
  • Była słodką idiotką, powszechnie lubiana i chodzącą z głową w chmurach.
  • Zawsze była grzeczna i miła.
  • Wydawała się szczęśliwa; nigdy nie widziałem, żeby płakała albo się dąsała.
  • Większość czasu była sama.
  • Z tego, co udało mi się zaobserwować, była dobrze traktowana i szczęśliwa.
  • Norma Jeane potrafiła w dwie minuty palnąć więcej gaf niż ktoś inny przez cały rok, a wtedy czerwieniła się jak burak.
Zawiłe meandry wchodzenia w dorosłość (czytaj: śmierć kochanej ciotki, groźba powrotu do sierocińca, pierwsze małżeństwo) chyba są dla pokoleń przełomu XX i XXI w. zupełnie niepojęte? A powinny stać się przyczynkiem dla każdej młodej dziewczyny (i chłopaka?), jak nie uciekać przed problemami? Małżeństwo chyba jest ostatnią deską ratunku? Trudno tu kogokolwiek oceniać? Proszę zwrócić uwagę, jak skromnie, żeby nie napisać "ubogo" wypadła tamta ceremonia z 1942 r. Michelle Morgan dotarła do opinii tych, którzy pamiętają tamte wydarzenia. Pani Dougherty tak pisał w jednym z listów, we wrześni 1942 r. : "Wszyscy mi powtarzali, że bycie gospodynią domową to nie przelewki i, do licha, nie mylili się. Ale sprawa mi to dużo frajdy". Nie zapominajmy: miała wtedy 16. lat. Gafy jakie popełniała mogły by dziś wypełnić nie jeden serialik komediowy... Czytamy i aż nie chce się wierzyć, że była tak infantylną (żeby nie napisać "głupią"?) nastolatką. Michelle Morgan podaje tyle zabawnych przykładów!...
I to jest niesamowite w dobrze skrojonych biografiach: widzimy bohaterkę w jej domowych pieleszach, nieomal w bamboszach. To taka odmitologizacja choćby MM. Ja też po nic innego nie sięgam po pracę Michelle Morgan, jak obejrzenia prawdziwej MM! Nie tej w świetle jupiterów, na czerwonych dywanach, kiedy jeszcze była rudowłosą Normą Jeane!... Ta  książka na pewno nam to ułatwi. Czy nabierzemy dystansu i... szacunku do bogini sexu lat 50-tych? A to już jak Szanowni Państwo uważają. Norma Jeane gasząca kubkiem kawy zwarcie instalacji w gniazdku elektrycznym? Norma Jeane próbująca wprowadzić... krowę "na salony"? Szwagierka opisała ją: "Wyróżniała się nie tylko urodą, lecz także wszystkimi cechami, które czynią z kobiety damę, Uwielbiałam ją od samego początku".
Walorem "Marilyn Monroe. Za kulisami" jest bogactwo zdjęć z życia Bohaterki. Od dziewczątka, poprzez nastolatkę, po czasy świetności i... upadku! Uśmiechnięta Norma Jeane patrzy na nas z fotografii William Carrolla z 1945 r. Zaczynała się nowa droga kariery dziewczyny? Wielka historia splotła się z życiem pospolitej dziewczyny (żony), jeszcze nastolatki (miała wszak 19. lat) - próbna sesja w hotelu "Ambassador" odbyła się dokładnie 2 IX 1945 r., czyli w dniu zakończenia II wojny światowej, kiedy przedstawiciele Cesarstwa Japonii podpisywali na pancerniku USS "Missouri" kapitulację.Kilka opinii z tego okresu:
  • Miała autentyczny zapał do pracy.
  • Rozmawiała ze wszystkimi w taki sposób, jakby byli najważniejsi na świecie.
  • Wiele moich dziewczyn, których mężowie przebywali poza krajem, umawiało się na randki po kilka razy w tygodniu. Ale nie Norma Jeane. 
  • Ostatnia rzecz, o którą bym ją podejrzewała, to chęć zostania gwiazdą filmową.
  • To prawda, że dobrze tańczyła, ale żeby od razu myśleć o zrobieniu kariery aktorskiej?
Jaki wpływ na życie Normy Jeane miał rok 1946? Choćby ten, że stała się blondynką!... Tą zmianę widać oczywiście na zdjęciach. Ale i w życiu! Widzimy, jak rozsypuje się jej pierwsze małżeństwo i podpisuje z Twentieth Century Fox pierwszy kontrakt. Michelle Morgan informuje nas: "W wytwórni uznano, że imię i nazwisko dziewczyny jest kompletnie «nie gwiazdorskie», postanowiono je zmienić. Ben Lyon stwierdził, że Norma Jeane przypomina aktorkę Marilyn Miller, dlatego nadał jej imię Marilyn. Monroe, panieńskie nazwiskom matki , wybrała sobie sama".
Jak wschodziła gwiazda Marilyn Monroe? Jak kreowała siebie? Na ile wizerunek głupiutkiej i naiwnej był dziełem Jej własnej "strategii"? Czy to możliwe, że uważano, że jest mało seksowna i za chuda? "...wyglądała słodko, ale nie miała pojęcia o prezencji i postawie, nie wiedziała, jak chodzić, siedzieć czy pozować. Była typową kalifornijską blondynką - ciemną w zimie, jasną latem" - tak widziano, jeszcze wtedy N. J. Dougherty, na początku Jej kariery modelki. Kto by pomyślał, aż chce się westchnąć, że za kilka lat żeński świat będzie kopiowa, jak poruszała się, jak wyglądała, jak kokietowała świat!... Swoista przewrotność losu.
Każdy ma  s w o j ą  filmową MM! Nie udawajmy, że tak nie jest! Mój "ranking"? Miałbym problem, bo oczywiste, że rola Sugar Kowalczyk, to po prostu najwyższe loty, ale inne kreacje? Wielkie role! Wspaniała Marilyn! Niepowtarzalna Marilyn! Boska  Marilyn! Czy kino zdawało sobie sprawę, że od czasów boskiej Grety czy Rity nie miało większej osobowości? To jak z tymi filmami - niecierpliwi się pan w czapce-uszatce, bo go minus 15 stopni za oknem poraża? Oto moje "typy":
  1. "Pół żartem, pół serio / Some Like It Hot" 
  2. "Skłóceni z życiem / The Misfits"
  3. "Przystanek autobusowy /  Bus Stop"
  4. "Mężczyźni wolą blondynki /  Gentlemen Prefer Blondes" 
  5. "Rzeka bez powrotu / River of No Return"
Miałbym poważny kłopot z pozycją nr 1. Nie wiem, kiedy po raz pierwszy obejrzałem "Skłóconych z życiem" w reżyserii wielkiego Johna Hustona! Dopiero po czasie dotarło do mnie, że były to ostatnie kreacje filmowe dwóch potężnych Gwiazd Hollywoodu: Clarka Gable'a i właśnie MM (ale też jeden z ostatnich filmów Montgomery Clifta). Ostatnia wielkość tego filmu, Eli Wallach, zmarł w 2014 r. w wieku 98. lat. Problemy z powstawaniem tego dramatu nazywały się: Marilyn! Jak podaje Autorka biografii: "Problem z postacią Roslyn polegał na tym, że za bardzo przypominała samą Marilyn!". To chyba niezwykły zbieg okoliczności: ostatnia rola i taka analogia. Życie spotkało się na filmowym planie? Źle, że inne problemy nałożyły się na pracę!... "...nie przejeżdżała na plan na wyznaczoną godzinę i nie potrafiła zapamiętać swoich kwestii"- wspominał Peere J. Oppenheimer. To, jak dalej podaje reporter, rzutowało na jej relacje m. in. z C. Gable! Ale i całą ekipą: "Myślę, że dotarło do niej, że jej dalsza kariera stoi pod znakiem zapytania. Było mi jej żal. Zmagała się z problemami, których nie umiała rozwiązać". Nie zapominajmy, że była wtedy żoną genialnego Arthura Millera.
"Nigdy wcześniej nie czułam, że zapuściłam korzenie, że prowadzę domowe życie. Co za odkrycie w moim wieku! Zawdzięczam to Arthurowi. Dramaturdzy interesują się wszystkim, ciekawi ich każdy człowiek, Od czasu, gdy jestem żoną Arta, moje życie wydaje się o wiele pełniejsze" - przyznawała w jednym z wywiadów MM. Odkąd rozumiałem trochę więcej z otaczającego mnie świata... fascynował mnie ten związek: aktorka & wielki pisarz? Bajka o Kopciuszku w nowym wcieleniu? Michelle Morgan pokazuje nam ten nie prosty związek również na tle ówczesnej... sytuacji politycznej. Pisarz sprzeciwiał się stawaniu przed osławioną Komisją ds. Działalności Antyamerykańskiej Izby Reprezentantów Mc Carth'ego.  Są zaskakujące cytaty dotyczące tego związki, jak choćby wspomnienie niejakiej Stephanie Baloghy, jak postanowiły zdobyć autograf uwielbianej Gwiazdy: "W końcu pojawił się Marilyn. Poczułam się tak, jakbym zobaczyła promyk słońca. Była śliczna. Wglądała tak świeżo i delikatnie. Cała sobą mówiła: «Jestem gwiazdą»". Jak skończyła się ta przygoda? Nie zdradzę. To, jak z dobrym kryminałem. Przecież nie mogę od razu napisać, że taksówkarz zabił...
Książka  Michelle Morgan "Marilyn Monroe. Za kulisami" jest doskonałym pretekstem do rozważań, co to znaczy "Gwiazda"?; ile kosztuj popularność?; jak daleko mogę posunąć się, aby osiągnąć cel? "Historia odnalezienie ciała Marilyn od samego początku była, mówiąc oględnie, niespójna" - uświadamia nam to Autorka. Jedna kwestia nie ulega wątpliwości: 5 sierpnia 1962 roku zmarła MM! "Zanim ciało Marilyn zabrał koroner, wieści o jej śmierci zaczęły obiegać świat, powodując tragiczne skutki" - czytam za Michelle Morgan. Nie wiedziałem, że ten dramat pociągnął istną falę... samobójstw. "Traktowałem ją jak własną córkę. Była miłą, dobrą dziewczyną. Bardzo mi przykro, że nie było mnie wtedy przy niej. Na pewno czuła się bardzo samotna i bała się" - to wypowiedź eks-teścia, Isidore Millera. Co się działo, kiedy Joe DiMaggio (drugi mąż MM) opuścił Westwood Memorial Park, podaje ze skrupulatnością biografka Aktorki: "...setki ciekawskich wdarły się na cmentarz. Poprzewracali wieńce, zdeptali bukiety, rozkradli wstęgi i róże z olbrzymiego serca, które złożył były mąż Marilyn. Dwóch strażników musiało osłaniać samą kryptę przed zdziczałym tłumem, który zanim się rozszedł, ogołocił grób z większości kwiatów"
Książka  Michelle Morgan "Marilyn Monroe. Za kulisami"jest  historią życia osoby niezwykłej. Jeśli na MM będziemy patrzeć tylko przez pryzmat jej ról czy prasowych plotek, to zrobimy Jej krzywdę. Proszę zwrócić na długą listę osób, którym Autorka dziękuje za współpracę. Nie wiem, jak ta książka klasyfikuje się na tle dziesiątków (setek?) innych, podobnych. Jedno jest pewne: przybliża nam światNormy Jeane Mortenson, czyli Marilyn Monroe. Czy w nim pozostaniemy? To już nasz wybór. Wydawnictwo Dolnośląskie nam tylko ułatwiło z dotarciem do szeregu informacji, z których ja wybrałem tylko kilka scen? "Gdzie JFK?" - wtrąca się znowu pan w kapeluszu? A, to sobie Pan Szanowny przeczyta. 




PS: Moje "obcowanie" z MM mam na... co dzień? Patrz - to zdjęcie powyżej! Aha! Gwoli ścisłości: to nie ja nakleiłem je w korytarzu mieszkania naszego, ani żadne z dzieci mych.

Spotkanie z Pegazem (63) Jacek Kaczmarski "Lekcja historii klasycznej"

$
0
0
16 maja 2013 r. planowałem nowy cykl.  Miał się nazywać: "Lingua Latina...". Zrobiłem pierwszy krok: "...lectio prima - I - a, b, c..." - i na tym się skończyło? A swój trud dedykowałem urodzonemu wtedy memu Wnukowi, Jerzykowi. I cisza dalej? No, jakoś tak wyszło. Do tematu nie wróciłem. Może w 2016 r.? Kolejna noworoczna deklaracja? Myśl o tym budzi dzisiejsza rocznica? Jaka? 10 stycznia 49 r. p. n. e. Caius Iuilius Caesarprzekroczył Rubikon! Każdy chyba potrafi wyartykułować i zrozumieć: ALEA IACTA EST! Rozpętana została kolejna wojna domowa. Rozdarty Rzym patrzył na śmiertelne zmagania eks-zięcia z eks-teściem! Cezar contra Pompejusz!
Po raz kolejny Jacek Kaczmarski w "Spotkaniach...". Chyba nikt ze współczesnych nie ma takiego szczęścia. I jak powiada klasyk: to nie będzie ostatnie słowo? "Lekcja historii klasycznej", to wspaniałe przypomnienie i Cezara, i tego, co sobą niósł On i jemu podobni ówczesnej Europie. To się nazywało: romanizacją? Nie łudźmy się rozszerzanie się po kontynencie A-B-C-D-E-F-G-H-I itd, Horacego i Liwiusza nie obyło się bez pożogi, gwałtu i zniewolenia. Niemniej?... Niemniej MY WSZYSCY z TEGO! Starczy zerknąć na klawiaturę naszego komputera. Jesteśmy częścią łacińskiej Europy!

Gallia est omnis divisa in partes tres
Quarum unam incolunt Belgae aliam Aquitani
Tertiam qui ipsorum lingua Celtae nostra Galli appellantur
Ave Caesar morituri te salutant!"

Nad Europą twardy krok legionów grzmi
Nieunikniony wróży koniec republiki
Gniją wzgórza galijskie w pomieszanej krwi
A Juliusz Cezar pisze swoje pamiętniki

"Gallia est omnis divisa in partes tres
Quarum unam incolunt Belgae aliam Aquitani
Tertiam qui ipsorum lingua Celtae nostra Galli appellantur
Ave Caesar morituri te salutant!"

Pozwól, Cezarze, gdy zdobędziemy cały świat
Gwałcić, rabować, sycić wszelkie pożądania
Proste prośby żołnierzy te same są od lat
A Juliusz Cezar milcząc zabaw nie zabrania

"Gallia est omnis divisa in partes tres
Quarum unam incolunt Belgae aliam Aquitani
Tertiam qui ipsorum lingua Celtae nostra Galli appellantur
Ave Caesar morituri te salutant!"

Cywilizuje podbite narody nowy ład
Rosną krzyże przy drogach od Renu do Nilu
Skargą, krzykiem i płaczem rozbrzmiewa cały świat
A Juliusz Cezar ćwiczy lapidarność stylu!

"Gallia est omnis divisa in partes tres
Quarum unam incolunt Belgae aliam Aquitani
Tertiam qui ipsorum lingua Celtae nostra Galli appellantur
Ave Caesar morituri te salutant!"

Gnaeus Pompeius Magnus

Bardziej stosowane byłoby sięgnięcie dzisiaj do dzieła wielkiego Cezara"O wojnie domowej /  Commentarii belli civilis" (te są ozdobą mego księgozbioru, w tłumaczeniu niezapomnianego Jana Parandowskiego). Z pieśnią Jacka Kaczmarskiego łatwiej? Co nie znaczy, że do pisania Cezara kiedyś nie sięgniemy. Choć niczego nie obiecuję.

...a kysz a kysz a kysz

$
0
0
niech serduszka serca grzeją
i okryją je nadzieją
że są jeszcze tacy ludzie
co innemu chcą w ich trudzie
pomóc wesprzeć i ratować
nie wyliczać nie rachować

więc wrzucamy
w rok kolejny
by nie zbrakło
by kupiono
sprzęt wszelaki
bo czekają tam dzieciaki
ludzie starsi chorzy smutni

niech demony precz odejdą
niech się sobą zajmą wiedźmy
nie przeszkadzać tam do czarta!
siedzieć w domu mieszać w kartach
lecz nie pośród dobrych dusz
a kysz a kysz a kysz

dopinajmy serc bez liku
nie żyjemy wszak w słoiku
WOŚP to słuszne sercu wsparcie
możesz nie dać Twa odmowa
to Twój wybór - na to zgoda
lecz nie rzucaj kłód pod nogi
i zejdź dzisiaj z ludzkiej drogi
nie ma na niej miejsca dziś
dla kwasideł zgrzytów rys
a kysz a kysz a kysz...


Myśli wygrzebane (57) Sun Zi

$
0
0
Nie jestem miłośnikiem historii Dalekiego Wschodu. Wprawdzie w mojej edukacji filmowej poważne miejsce zajęła twórczość Akira Kurosawy (1910-1998), ale nie sprawiła ona, żeby mną bez reszty zawładnął świat samurajów. Patrząc "na temat" książkowo, to chyba musiałbym zaliczyć tą tematykę do moich... porażek? Bo niby ile było tych przeczytanych pozycji? Trzy? Jedną z nich była biografia potężnego Hideyoshi Toyotomi, jaką przed laty wydał PIW, autorstwa Achmeda Iskenderowa. Tak, te książki, to tylko Japonia! A gdzie Chiny, Korea, ba! Mongolia? Tym bardziej powinien dziwić wybór Autora tego "wygrzebywania"?


"Sun Zi (ur. 544 p.n.e., zm. 496 p.n.e.) - jeden z największych starożytnych myślicieli Dalekiego Wschodu, autor Sztuki wojennej"- taki najkrótszy przekaz znajdziemy w Internecie. Nie napiszę niczego więcej, bo przyznam szczerze: nie interesuje mnie TO. Nie zaliczam się do tych, którzy entuzjastycznie chwalą dorobek cywilizacyjny Chin. Pewnie, że robi na mnie wrażenie, dzieło "Sztuka wojenna / 孙子兵法"powstawało, kiedy między Odrą, a Bugiem nie wiedzieć kto i co czynił. Pewnie stawiano pierwszą palisadę w okolicach Biskupina? A tam daleko, na Dalekim Wschodzie powstawała myśl, która po stuleciach przeniknęła do Europy. Zachwyt nad Chinami, jako cywilizacją, robi wrażenie, ale odpowiedzmy sobie uczciwie: co TO dało światu? Zamknięci, jak w słoiku, stali się Chińczycy panami samych siebie i zarazem... niewolnikami siebie! Nie eksplodowali, nie sprawili, że świat stał się chiński!... W każdym bądź razie współcześnie do swych wynalazków itp.
Dość mego ględzenia. To mają być mądrości (myśli) Sun Zi. Ktoś powie"to myśl wojskowa!", "co nam do tego?!". A ja dorzucę, to jest rzecz o strategii. I nie ma znaczenia czy dotyczy ona "mundurowych" czy nas cywili. Dlatego ta księga żyje? Zalecałbym ją choćby... młodym nauczycielom. Bo czym innym, jak nie strategią jest budowanie przez nich reakcji z uczniami (klasą)? Powiecie, to są pewne oczywistości, ale co tam - nie zaszkodzi mała rekapitulacja wtórna:
  •  Wojna to miejsce, gdzie spotykają się życie i śmierć; to droga do zniszczenia lub przetrwania.
  • Zrozumienie natury wojny ma zasadnicze znaczenie dla państwa.
  • Ziemia obejmuje to co bliskie i dalekie, łatwe i trudne, szerokie równicy i wąskie doliny - sprawy życia i śmierci. 
  • Działać zgodnie z sytuacją to wykorzystać przewagę, odpowiednio zmieniając plany.
  • Wiele możliwości działania sprowadza zwycięstwo, niewiele możliwości sprowadza klęskę, brak możliwości wróży katastrofę.
  • Tylko ktoś, kto rozumie niebezpieczeństwo związane z wojną, może również zrozumieć najlepszy sposób jej prowadzenia.
  • ...mądry generał szuka żywności u wroga. 
  • U twoich żołnierzy wściekłość musi być bodźcem do zabijania wroga, a łupy muszą być bodźcem do ich pokonania.
  • Generał, który naprawdę rozumie wojnę, kontroluje ludzi.
  • ...największym osiągnięciem jest pokonanie wroga bez podejmowania bitwy.
  • Mniejsza siła, bez względu na determinację, zawsze ulegnie większej.
  • ...znając siebie i znając swojego wroga, osiągniesz zwycięstwo sto razy na sto.
  • Jeśli nie znasz ani siebie, ani wroga, nigdy nie zwyciężysz.
  • Kiedy nie jesteś pewny zwycięstwa, broń się; kiedy jesteś pewny zwycięstwa, atakuj.
  • Umiejętny obrońca okopuje się głębiej niż dziewiąty poziom Ziemi; umiejętny napastnik spada na wroga z wysokości większej niż dziewiąty poziom Nieba.
  • Nie trzeba wielkiej siły, by podnieść piórko; nie potrzebujesz dobrego wzroku, by zobaczyć słońce, ani dobrego słuchu, by usłyszeć grom.
  • Bycie przygotowanym na wszelkie ewentualności daje nam zwycięstwo [...].
  • Zwycięska armia najpierw zapewnia sobie niezwyciężoność, a dopiero potem ściera się z wrogiem.
  • Ziemia jest podstawą badania, badanie jest podstawą szacowania, szacowanie jest podstawą obliczania, obliczanie jest podstawą równoważenia, a równoważenie jest podstaw zwycięstwa. 
  • Jeśli chcesz, by armia atakowała tak jak kamień szlifierski kruszy jajko, musisz opanować to co materialne i to co niematerialne.
  • Jest tylko pięć podstawowych barw, ale kiedy je się zmiesza, kolory i odcienie nie mają końca.
  • Gwałtowny napływ wód powodzi zmywa bloki skalne: to się nazywa impetem.
  • Tchórzostwo i odwaga to element impetu.
  • Siła i słabość to elementy szyku.
  • ...wielki wojownik przejmuje kontrolę nad innymi i nie pozwala im kontrolować siebie.
  • By mieć pewność sukcesu, atakuj tylko na nieobronionych obszarach.
  • Jeśli chcesz skłonić wroga do bitwy, choć okopał się za najgłębszym rowem i za najwyższymi murami, musisz zaatakować w punkcie, którego nie może nie obronić.
  • Słabość w liczbie wynika z konieczności szykowania obrony.
  • Układaj plany, by odkryć intencje wroga i prawdopodobieństwo jego sukcesu [...].
  • Nigdy nie używaj dwa razy tej samej strategii, ale używaj nieskończonych wariacji jakie masz do dyspozycji.
  • Na wojnie podstęp to twój fundament, przewaga to twoja motywacja, a sytuacja określa twój szyk.
  • Gongi i bębny i proporce i chorągwie sprawiają, że armia słyszy jednym uchem i widzi jednym okiem.
  • Unikaj wroga, którego proporce są w wielkim porządku i nie angażowanie się w bój z armią w ścisłym szyku to jest mistrzostwo opanowania okoliczności.
  • Nie połykaj przynęty wyłożonej dla ciebie i nie stawaj na drodze armii, która wraca do domu.
  • Prowadząc wojnę, nie polegaj na nadziei, że nieprzyjaciel nie przybędzie na bitwę, ale na własnej gotowości do jej przyjęcia; nie polegaj na nadziei, że nie zaatakuje, raczej bądź pewien obronności własnej pozycji.
  • ...źle ulokowane poczucie honoru sprowadza tylko wstyd [...].
  • Nigdy nie wspinaj się po zboczu, by wziąć udział w bitwie.
  • Jeśli drzewa i krzaki zdają się poruszać, wróg nadciąga.
  • Jeśli wróg wydaje się na wpół nacierać, na wpół się cofać, to jest pułapka.
  • Grupy ludzi szepczących razem wskazują na niezadowolenie w szeregach.
  • Jeśli zbyt hojnie oferuje się nagrody, oznacza to, że zasoby wroga są na wyczerpaniu.
  • Bądź konsekwentny w egzekwowaniu rozkazów i instrukcji, a ludzie będą wobec ciebie lojalni; jeśli konsekwencji nie będzie, nie będą.
  • Niesubordynacja następuje wtedy, kiedy szeregowi żołnierze są silni, ale oficerowie słabi.
  • Jeśli traktujesz swoich żołnierzy jak swoje dzieci, możesz ich poprowadzić w najgłębsze, najciemniejsze miejsca: jeśli patrzysz na nich jak na swoich ukochanych synów, będą stali przy tobie do śmierci.
  • Jeśli znasz Niebo i Ziemię, twoje zwycięstwo będzie pełne.
  • Istotą operacji wojskowych jest szybkość.
  • Umiejętny generał prowadzi swoich ludzi a rękę, jakby byli jednym żołnierzem, a oni mogą jedynie pójść za nim.
  • Dowodzić wojskiem i prowadzić je w niebezpieczeństwo to sprawa generała.
  • Prowadząc operacje wojskowe, udawaj, że dajesz się wciągnąć w plany wroga, choć tka naprawdę będziesz celował w jego odsłoniętą flankę.
  • Pamiętaj, by ustawić się pod wiatr do ognia, który podłożyłeś i nigdy nie atakuj z  wiatrem.
  • Nie używaj swoich żołnierzy, póki nie ma czegoś do zyskania.
  • ...mądry władca jest ostrożny, a dobry generał czujny.
Nie byłoby tego pisania, gdyby nie księgozbiór mego Syna. Korzystałem ze"Sztuki wojennej" w tłumaczeniu pani Moniki Wyrwas-Wiśniewskiej, którą wydała Firma Księgarska Olesiejuk w 2012 r. Jak czytamy: "Książka ta została wydana zgodnie z chińską tradycją introligatorską, która rozwinęła się za czasów dynastii Ming (1368-1644) [...]". Zaprawdę bardzo ciekawie edytorsko opracowana. Mam nadzieję, że w 2016 r. wielu z nas może zerknie do mądrości Sun Zi i znajdzie dla siebie drogowskaz, mądrość, którą pokieruje swoim losem? Oczywiście rozważnie i z umiarem... Bez względu czy idziesz na bój o awans, kolejną belkę czy gwiazdkę lub lampasy, lepszy stopień z mongolskiego, uznanie w oczach teściów, podziw sąsiada, docenienie przez szefostwo, to chyba warto zapamiętać taką maksymę:

"ZWYCIĘSTWO NALEŻY DO TEGO, KTO OPANOWAŁ POŁĄCZENIE TEGO CO PRZEBIEGŁE I TEGO CO BEZPOŚREDNIE".

Herbowe opowieści... - odc. 5 - Korab

$
0
0
"- Jakże godność, proszę?

- A waści co do mojej godności?

- Bo mam wielu krewnych na Litwie i miło wiedzieć, z kim się ma do czynienia.

- Nie pora sobie świadczyć, ale kiep ten, kto się swego nazwiska wstydzi... Jestem Roch Kowalski, jeśli waćpan chcesz wiedzieć.

- Zacna to rodzina! Mężowie dobrzy żołnierze, niewiasty cnotliwe. Moja babka była Kowalska, ale osierociła mnie, nimem na świat przyszedł... A waćpan z Wieruszów czyli z Korabiów Kowalskich?
- Co mnie tu waść będziesz po nocy indagował!
- Boś mi pewno krewniak, gdyż i struktura w nas jednaka. Grube masz waćpan kości i bary zupełnie jak moje, a ja właśnie po babce urodę odziedziczyłem.
- No, to się w drodze wywiedziemy... Mamy czas!" - ech ta niechętna wielu "Trylogia". Zapewne wielu wyjdzie z przekonaniem, że świata poza nią nie widzę? To nie moja wina, że Henryk Sienkiewicz pozostawił nam tak cudownie "skrojone" dialogi. A te bardzo ochoczo tu wykorzystuję, bo warte są tego. Jest i inny powód. Jakiś czas temu pan reaktor Tadeusz Sznuk w bardzo znanym w TVP2 teleturnieju pochwalił się (nie po raz pierwszy zresztą) swoją... niewiedzą historyczną. Tym razem z zakresu i heraldyki, i właśnie bohaterów "Trylogii"! Pytanie dotyczyło herbu "Wczele" Imć Onufrego Zagłoby. Pan redaktor dorzucił do prawidłowej odpowiedzi swój komentarz jakoby tym samym herbem pisał się... Jerzy Michał Wołodyjowski! Przyszły"Hektor Kamieniecki" używał "Korczaka", a na pewno nie"Wczele".

Niestety, tym razem nie dopełnię treści Bartoszem Paprockim, bo cytując go za Mariuszem Kozańczukiem nie  odnajduję stosownego cytowania. Korzystam zatem z wykorzystanych w poprzednich odcinkach m. in. "Herbów szlachty polskiej": "W KlejnotachDługoszowskich (w tzw. herbarzu arsenalskim) korab nie ma wieży, lecz maszt z żaglem, w Herbarzu Złotego Runa - maszt bez żagla. Od początku XVI w. w herbie występuje nad okrętem już tylko blankowana wieża". Autorzy* są zgodni, że najstarsza średniowieczna pieczęć pochodzi z 1299 r. Ale już, co do pierwszych wzmianek pisanych jest podawany 1403 lub 1409 rok? A ów rzadki wizerunek z żaglem odnajdziemy u J. Szymańskiego.
Najsłynniejszym "użytkownikiem" tego klejnotu był Jan Łaski (1499-1560), jeden z największych umysłów polskiej (i europejskiej) reformacji! Sienkiewiczowski Roch herbu Korab Kowalski, to jak gro bohaterów "Potopu" postać, która zaledwie "ociera się" o historię. Podejrzewam, że amatorzy filmowej adaptacji powieści (wg. J. Hoffmana) lubią dialog między owym szlachcicem, a znanym z krotochwil i stosowania wszelakich forteli panem Zagłobą (w tych rolach K. Kowalewski i niezapomniany K. Wichniarz). Śmiem twierdzić, że wcześniej cytowany fragment jest znany tylko czytelnikom. Ten tu poniżej kładziony dialog jest chyba osłuchany:
"- A przybliż no się waćpan! - zawołał protekcjonalnym tonem.
- Czego? - pytał Kowalski zwracając konia.

- Nie masz no gorzałki?

- Mam.

- Dawaj!

- Jak to: «dawaj»?

- Bo widzisz, mości Kowalski, żeby to było nie wolno, to byś miał rozkaz nie dawać, a że nie masz rozkazu, więc dawaj.

- Hę? - rzekł zdumiony pan Roch - jako żywo! a cóż to mi - mus?

- Mus nie mus, ale ci wolno, a godzi się krewnego wspomóc i starszego, któren gdyby się był z waściną matką ożenił, mógłby jak nic być twoim ojcem.
- Jakiś mi tam waćpan krewny!

- Bo są podwójni Kowalscy. Jedni się Wieruszową pieczętują, na której kozieł w tarczy jest wyimaginowany z podniesioną zadnią nogą, a drudzy Kowalscy mają za klejnot Korab, na którym przodek ich Kowalski z Anglii

przez morze do Polski przyjechał, i ci są moi krewni, a to przez babkę, i dlatego, że ja także Korabiem się pieczętuję.

- Dla Boga! toś waść naprawdę mój krewniak!

- Alboś Korab?

- Korab"- uważny Czytelnik prozy H. Sienkiewicza spostrzeże, że oba dialogi są nieomal identyczne? Po co Roch ma się "wujowi"opowiadać ze swej genealogii, skoro już raz o tym rozprawiał? Śmiem uważać, że to pewnie kolejny błąd, kiedy Mistrz pisał powieść w odcinkach i posyłał do drukującej jej gazety, zapominając, co jest już wcześniej. A "Wieruszowa" wygląda tak:


A jaka nauka wynika z tej pamiętnej między obu szlachcicami rozmowy? Że wyznacznikiem pokrewieństwa wcale nie musiało być brzmienie nazwiska, ale właśnie herb! Dlatego nim otworzymy pierwszy, lepszy herbarz i natrafimy na zdawałoby się "nasze nazwisko", to musimy wiedzieć czy jesteśmy z "Grzymalitów", "Różyców" czy "Leliwitów" . Dla przykładu prędzej jakiś Michałowski, Górski, Młynarski czy Chodkowski będzie moim krewnym (pewnie, że bardzo, bardzo, bardzo dalekim), niż drugi ktoś noszący moje rodowe (wielkopolskie) nazwisko. Herb! Nie nazwanie!** Kiedyś może opiszę, jak jedną z rozmów (oczywiście natury genealogicznej) zakończyłem gromkim: "Mów mi wuju!".

*Górzyński S., Kochanowski J., "Herby szlachty polskiej" (Warszawa 1990), s. 79; Szymański J. "Herbarz średniowiecznego rycerstwa polskiego" (Warszawa 1993), s. 154.
** Fachowo na takie związki mówiono, że to ród heraldyczny.

Przeczytania... (108) Julian Tuwim "Moja miłość" (Wydawnictwo ISKRY)

$
0
0
"Serce drogie! Gdzie są Twoje oczy słodkie i jasne? Dlaczego nie siedzisz w niebieskim szlafroczku przed lustrem i nie smarujesz burakiem buzi? Dlaczego nie leżysz na sofie w tym drugim, liliowym szlafroczku i nie czytasz Życia Sokratesa? Dlaczego nie pytasz się «czy Paderewski ma biust»? Stefciu jedyna, tak mi bez Ciebie źle!!!" - autor Julian Tuwim, ale wyboru i opracowania dokonał Tadeusz Januszewski w tomiku "Moja miłość". Edytorsko, niezawodnie i profesjonalnie zadziałało Wydawnictwo Iskry! Nie po raz pierwszy. Poważam się na określenie, że nikt ISKROM nie odbierze chyba palmy pierwszeństwa w podsuwaniu nam książek z ciekawą historią, niezaprzeczalną duszą, po prostu piękny wyciąg z Wielkiej Narodowej Literatury. Tym razem o tyle ciekawe, że oddającej klimat Wielkiej Miłości - poprzez zerknięcia do intymności, jakimi są zachowane listy Jego do Niej, do tego strofy! I to jeszcze JAKIE! Założę się, że dla wielu z nas (których gust i smak artystyczny wyrabiała m. in. Ewa Demarczyk) będzie to ponowne spotkanie z jakżeż bliskimi sercu strofami...

Dla jednych będzie jęk zawodu, że to taki niewielki w formacie tomik z zaledwie stu dwunastoma stronicami. Ale drudzy zatrą z radości ręce, że tak mało. Może to ci drudzy będą mieli rację i dzięki "Mojej miłości" poobcowawszy z Wielką Poezją zaczną szukać... ciągu dalszego w postaci innych wierszy Juliana Tuwima? Wierzę, że tak będzie. Bo nawet po tej skromnej dawce młodzieńczych wierszy Poety musi pozostać niedosyt i chęć szukania innych.
"Przepraszam Panią najmocniej, że Jej swymi przeżywaniami osobistymi główkę zawracam. Być może, że się Pani   pogniewa, że mi Pani odpowie: «smarkacz», «idiota» lub innym epitheton ornans. Jestem ostatecznie przygotowany, bo może na to zasługuję. Nie wiem"- tak w 1912 roku Julian Tuwim pisał do panny Stefanii Marchwiówny. Strzała amora strzeliła raz, a dobrze? Na całe życie! Smutna, moim zdaniem jest dygresja T. Januszewskiego, kiedy zamykając swoje opracowanie tomiku napisał: "Dziś z tego najważniejszego rozdziału zostały ekshumowane jedynie strzępy nielicznych listów ze znacznymi ubytkami, które utrudniają czytanie". Pewnie, że szkoda. Ale i ta "ekshumacja" daje obraz uczucia, które wybuchło na Piotrkowskiej w Łodzi.
"Ciągle mnie  prześladuje myśl, że listów moich nie czytasz, że ich nie otwierasz... Stefciu, może tak jest? [...] chciałbym wiedzieć, czy jeszcze... sym-pa-ty-zu-jesz ze mną, czy mnie jeszcze «lubisz»? Może Cię już wynudziłem do non plus ultra?" - takie wątpliwości targały młodym poetą w lutym 1914 r.
"Spójrz: czarne literki... atrament na papierze... a ja chcę, by te słowa, które dziś piszę, uderzyły krzykiem i czymś srebrnodzwonnym, rozbrylancowanym, perlistym! Chcę, by trysnęły jak struga wody kryształowej w smudze słońca! Chcę, by do Ciebie zadzwoniły dzwoneczkami, by rozsrebniły się w kropelki pachnące i tak padały na Ciebie [...]" - to już maj 1916 r. Uwielbiam te Tuwima neologizmy! Sam lubię podobne wpisywać. To skutek obcowania z Jego poezją?  Smutne, że  świat, kiedy atrament na papierze wysycha minął bezpowrotnie. Moje własne pióro zapomniało chyba, jak wyglądam...
"Samotność jest jak ból zęba: ćmi, ćmi - aż nagle zagra świdrującym, nieludzkim cierpieniem. Tak samo ze mną teraz: ćmiło, ćmiło parę tygodni i wtem przeraźliwie spokojnie, w całej mocy uczucia, przyszła świadomość, ż ja bez Ciebie istnieć nie mogę. I zastanawiam się: czy to jest seksualne?"- to już nie pisał zakochany smarkacz, który przeżywał pierwszą ekstazę fascynacji bogdanką. To fragment z ostatniego w zbiorze cytowanego listu z 14 lutego 1927 r.
Wobec poezji, która wypełnia ciąg dalszy tomiku właściwie stajemy bezbronni. Bo, albo wracają ślady minionej przeszłości, albo rodzi się żal (zazdrość?), że nie dane nam było tak kochać:

Bliska  - - daleka - - jakbyś w mgły
Spowita była gdzieś w pomroczy...
...Usta jej wonne są jak bzy
I jak bzy modre są jej oczy...

Kiedy czytamy podobne wiersze dziwimy się: to takie proste?! Tak, tylko sklecić nie potrafimy, co by nie wyszedł "częstochowski rym"?... O ile obudzi się w nas poeta, to chyba dobrze. Ale czy stać nas na to, aby być drugim Tuwimem? Wiem,  każdy chce być tym pierwszym, jedynym i rozpoznawalnym. Pogódźmy się z myślą: Tuwim był JEDEN!

A kiedy dłonią lekko, pieszczotliwie,
z najczulszą, miękką słodyczą dotykam
Twych ciemnozłotych włosów, Twego czoła,
kiedy mi ciepło dłoni Twej wystarcza
za całe szczęście, za tęsknot spełnienie -
- coś mi w mej duszy żalem się odzywa...

Lepiej myśleć Tuwimem. Tylko nie robić, jak bohater piosenki "Czerwonych Gitar", który "Kto Tuwima wiersz przepisał, / Jako własny Tobie wysłał? / Kto? No, powiedz - kto?". Wolę oryginał:

Zaprzeć się! Bluźnić! Z Judaszem paktować!
Żwir na twej drodze w miękki piasek gryźć!
Natchnioną wiarą zakrzyczeć: „Ach prowadź!”
Gdy mi na własną zgubę każesz iść!


I niewoliniczymy się sami! Osły! I jeszcze cieszymy się, że nas panna na pasku wodzi, bo zapatrzyliśmy się w jej oczach, uśmiechu, brniemy w gąszczu jej włosów... Katastrofa!

Moje życie miało imię dziewczęce,
Imię jasne jak konwalie pierwsze,
Rwane w trawie błyszczącej o świcie
Przez lilijne szopenowe ręce.

 
 Czytamy kolejne strofy i olśniewa nas! Znamy TO. Męczy: skąd? NIEMEN:

A jeżeli nic? A jeżeli nic?
Trułem ja się myślą złudną,
tobą jasną, tobą cudną,
I zatruty śnię:
A jeżeli nie?
No to... trudno. 

I mamy ponowne Tuwima odnajdywanie!  Nagle dociera do naszej mózgownicy, jak wiele z NIEGO, jak wiele z NIM, jak nic wbrew NIEMU!

O Tobie wiem jedynie
I tylko Ciebie umiem.
Na świat machnąłem ręką:
I tak nic nie zrozumiem!


Świat dla nas przestaje istnieć! Nie ma go. Cały zamyka się w Niej, miłości, tej jedynej, wymarzonej, pachnącej... mimozami?

Z przemodlenia, z przeomdlenia senny,
W parku płakałem szeptanymi słowy.
Młodzik z chmurek prześwitywał jesienny,
Od mimozy złotej - majowy.

Ach, czułymi, przemiłymi snami
Zasypiałem z nim gasnącym o poranku,
W snach dawnymi bawiąc się wiosnami,
Jak tą złotą, jak tą wonną wiązanką...


Jeśli za Wami nie fruwały jasne anioły, to albo mieliście ogromnego pecha, albo wasze anioły jeszcze nie wzbiły się ku Wam. Takie perły odnajdziemy w tym tomie. I jest strof wobec których stoimy bezradni jak osieł mnóstwo!

A może byśmy tak, jedyna,
Wpadli na dzień do Tomaszowa?
Może tam jeszcze zmierzchem złotym
Ta sama cisza trwa wrześniowa...


I zjawia się między nami "czarna Madonna" polskiej sceny: Ewa Demarczyk! I wszystko zaledwie na tych skromnych 112 stronach? Wszystko zamyka "Grande Valse Brillante":

Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca,
Panną, madonną, legendą tych lat?
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca,
Świat, co w ramiona ci wpadł?
Wylękniony bluźnierca,
Dotulałeś do serca
W utajeniu kwitnące te dwie,
Unoszone gorąco,
Unisono dyszące,

Jak ja cała, w domysłach i mgle..

Bez Demarczyk, Niemena, Bajora i muzyki choćby Zygmunta Koniecznego -  daleko by nam było do Tuwima? Pewnie tak. Z bajek wyrastamy? Ale tylko na moment... na kilka lat... do czasu... do tej chwili, kiedy... Tak, pojawia się mały człowiek i szukamy TUWIMA! Ale to już inna historia?
Ten zbiorek powinniśmy mieć"na podorędziu"? A - jakże! Obowiązkowo. Jeśli do  tego dorzucimy biografię "Tuwim, Wylękniony bluźnierca" M. Urbanka, którą też możemy chwalić się dzięki Iskrom - to mamy swoisty komplet!... Zresztą tuwimowskich tytułów Iskry wydały więcej. Chciejmy do niech dotrzeć i je przeżyć!... Tak, przez cały 2016 r.!

Przeczytania... (109) Swietłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przeszłości" (Wydawnictwo CZARNE)

$
0
0
"Nie wiem, o czym tu opowiedzieć... O śmierci czy o miłości? A może to jest to samo... No więc o czym?"- tyle pytań, tyle wątpliwości. Stawia je (postawiona jest przed nimi) jedna z bohaterek książki Swietłany Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przeszłości", która ukazała się dzięki Wydawnictwu Czarne w serii "Reportaże", w tłumaczeniu Jerzego Czecha. Nie wiem, jak podejść do tej książki, aby słowo nie stało się banałem. Mamy przed sobą życiorysy (życia) tych osób, które przeżyły 26 kwietnia 1986 r. i których ów dzień zabił. Nie wiem czy jesteśmy w ogóle w stanie zrozumieć, co naprawdę stało tamtej wiosny. "Nazwa mojego małego, zagubionego w Europie kraju, o którym świat dotąd prawie w ogóle nie słyszał, zaczęła rozbrzmiewać we wszystkich językach, zmieniła się w diabelskie czarnobylskie laboratorium, a my, Białorusini, staliśmy się narodem Czarnobyla" - trudno chwilami oddzielić, to co opowiadają bohaterowie, a co jest śladem myśli Autorki. To znaczy - po przeczytaniu tracimy to rozróżnienie. Świat nie mógł w 1986 r. znać, jak chce tego Swietłana Aleksijewicz, "jej małego kraju", bo przecież istniał ZSRR! To, że socjalistyczna republika Białorusi była... podmiotem prawa międzynarodowego, to przecież nie oznacza, że była do 1991 r. wolnym, suwerennym państwem. Piszący to ma osobisty stosunek do ziem, o których wspomina Autora: Wilejka, Homel czy Mińsk nie są dla mnie tylko śladami na mapie! To połowa historii mojej rodziny! Chcąc odwiedzić groby swoich przodków musiałbym jechać na współczesną Białoruś! To, o czym pisze Swietłana Aleksijewicz stało się też udziałem moich krewnych:  S T R A C H ! Moje zruszczone kuzynki(Swietłana - rocznik 1959 - obecnie nauczycielka w Mińsku; i Walentyna - rocznik 1965 - obecnie lekarz w Mołodecznie) znalazły się w oku cyklonu. Ciąża Walentyny była zagrożona... Kiedy czytam teraz "Czarnobylską modlitwę..." zaczynam rozumieć jaśniej dramat, w jakie wpisano je wtedy...
ŚWIADEK 1 - "Wasia zaczął się zmieniać - codziennie przychodziłam do kogoś innego... Oparzenia wychodziły na wierzch... W ustach, na języku, na policzkach - najpierw pojawiały się się małe ranki, potem się rozrastały. Śluzówka odchodziła płatami, takie białe błonki... Kolor twarzy... kolor ciała... siny... Czerwony... Szarobrunatny... A ono jest takie całe moje, takie kochane! [...] Stolec od dwudziestu pięciu do trzydziestu razy na dobę, Z krwią i śluzem. Zaczęła mu pękać skóra na rękach, na nogach...". Proszę mi wierzyć wspomnień Ludmiły Ignatienko nie da się spokojnie czytać. Śmierć jej męża, to droga przez piekło!
ŚWIADEK 2 - "Bez Waśki bym zginęła... Pogadać sobie z nim mogłam, pojeść. Potem Waśka przepadł... Może głodne psy go zjadły? Wszystkie psy biegały głodne, dopóki nie pozdychały, koty były takie głodne, że zżerały kocięta, nie jadły latem, tylko zimą. Boże odpuść! A jedn babę szczury zagryzły. W jej własnym domu. rude szczury..." - Waśka, to kot. A relacja Zinaidy Kowalenko, jednej z tych osób, które nie opuściły Czarnobyla i okolic. Jak jej się to udało? Dlaczego żyje pośród tego... cmentarzyska?
ŚWIADEK 3 - "Czy może pani sobie wyobrazić siedem łysych dziewczynek naraz? Bo ich na sali było siedem... Nie wystarczy! Dosyć! Kiedy opowiadam, mam wrażenie - tak mi serce mówi - że dopuszczam się zdrady. Bo powinienem opisywać ją jak obcą... [...] Była malutka jak pudełko dla dużej lalki. Jak pudełko.. Chcę zaświadczyć, że moja córka umarła na Czarnobyl! Bo od nas się żąda, żebyśmy milczeli. [...] niech pani zapisze... Niech chociaż pani to napisze... Córka miała na imię Katia... Katiusza... Miała siedem lat, kiedy umarła..." - Nikołaj Kaługin o umieraniu swojej córeczki. Czy czytający całość tej relacji kochający swoją córkę ojciec jest  w stanie  udźwignąć ból Kaługina? Nie sądzę! 
ŚWIADEK 4 - "Wszyscy marzą o lekkiej śmierci. Jak na nią zasłużyć? Dusza to jedyna żywa istota. Moja kochana... A kobiety wszystkie nasze puste, kobiecość im wycięli, no, u co trzeciej. I u młodej, i u starej... Nie wszystkie zdążyły urodzić... Jak pomyślę... Wszystko minęło, jakby nic z tego nie było... [...] straszą, że nawet naszej wody pić nie wolno. Ale jakże to tak bez wody?"- Anna Badajewa, kolejna nielegalna mieszkanka strefy. 

Ludzie otwierali się przed Autorką, bo zdawali sobie sprawę, że oto jest może ostatnia i jedyna okazja, aby przekazać prawdę o sobie, śmierci bliskich, tym czym naprawdę był Czarnobyl! Ówczesna władza sowiecka i jej przywódca M. Gorbaczow (późniejszy laureat pokojowej Nagrody Nobla?) okłamywali cały świat o skutkach wybuchy. Okazali się najbardziej okrutni wobec własnego narodu, bo to ich najpierw okłamywano! Nikt z okolicznych mieszkańców nie zdawał sobie sprawy czym naprawdę jest mityczny "atom". O tym też przeczytacie w książce Swietłany Aleksijewicz, tegorocznej laureatki literackiej Nagrody Nobla! Z Jej wypowiedzi wybrałem m. in. te:
  • ...patrzę na Czarnobyl jak na początek nowej historii - jest on nie tylko wiedzą, ale przed-wiedzą, dlatego że człowiek wstąpił w spór z poprzednim wyobrażeniem o świecie.
  • ...Czarnobyl to przede wszystkim katastrofa czasu.
  • Staram się wychwytywać życie codzienne dusz.
  • Czarnobyl jest zagadką, którą jeszcze będziemy musieli rozwikłać.
  • Przeszłość nagle stała się bezużyteczna...
  • W pobliżu Czarnobyla wszyscy zaczynali filozofować. Stawali się filozofami. 
  • Nikt jeszcze się nie domyślał, że atom wojenny i pokojowy są bliźniakami.
  • Historia zawsze była historią wojen i dowódców, a wojna stanowiła miarę strachu.
  • Świat wokół nas, dotąd uległy i przyjazny, zaczął budzić strach.
Autora przyznaje w pewnym miejscu: "Długo pisałam i dopisywałam tę książkę... Prawie dwadzieścia lat...".  Sama podaje, że wielu bohaterów "Czarnobylskiej modlitwy..." już nie żyje. Tym bardziej ich głosy są ważne. Pisze o tych, którzy bez wiedzy, bez zabezpieczeń ratowali elektrownię po jej wybuchu : "Kim więc byli - bohaterami czy samobójcami? Ofiarami radzieckich idei i wychowania? Po pewnym czasie zapomina się o tym, że uratowali swój kraj. Ocalili Europę. Tylko przez moment wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby wybuchły pozostałe trzy reaktory...". Wolimy tego nawet nie robić. Dodaje: "Ci ludzie są bohaterami. bohaterami nowej historii. Porównuje się ich do bohaterów bitwy stalingradzkiej albo bitwy pod Waterloo, ale oni przecież ratowali coś większego niż własną ojczyznę, ratowali samo życie. Czas życia. Czas życia". 

ŚWIADEK 5:"Jeździliśmy do bloku, do samego reaktora. Fotografowaliśmy się... Chcieliśmy się pochwalić... Strach nas brał, ale zarazem jakaś taka ciekawość - cóż to właściwie jest? [...] Wiejska ulica... Nigdzie żywej duszy... Najpierw w domach jeszcze paliły się świata, potem wyłączyli prąd. Jedziemy, a tu ze szkoły wylatuje u przecina nam drogę dzika świnia" - relacja jednego z żołnierzy. 
ŚWIADEK 6:"Rozmawiałem z uczonymi. Jeden mówi: «Mogę ten pański śmigłowiec językiem wylizać i  nic mi nie będzie». A drugi «Ludzie, czemu wy latacie be żadnej osłony? Życie sobie skracacie? Obszywajcie się, oklejajcie!». [...] Wszyscy zaczęliśmy mieć czerwone, poparzone twarze, nie mogliśmy się golić. Lataliśmy od rana do nocy. Nie było tam nic z fantastyki. Tylko praca. I to ciężka" - wspominał jeden z pilotów. Potem dodawał o chorobach kolegów, śmierci, samobójstwach, okłamywaniu rodziny. Wielu z nich dopiero, co wróciło z Afganistanu! Chcieli zakładać rodziny, mieć dzieci, cieszyć się życiem... Nie dano im okazji do tego.
ŚWIADEK 7:"Moja dziewczynka... Nie jest taka jak wszystkie... Kiedy dorośnie zapyta mnie: «Dlaczego jestem inna?». Kiedy się urodziła... To było nie dziecko, ale żywy woreczek zaszyty ze wszystkich stron, ani jednej szparki, tylko oczka miała otwarte. W historii choroby napisali: «Dziewczynka z licznymi wadami wrodzonymi: aplazją odbytu, aplazją pochwy, aplazją lewej nerki »... [...] Takie jak ona nie żyją, ale od razu umierają. a ona nie umarła, bo ją kocham" - to poruszająca historia Łarisy Z., która przez cztery lata walczyła o... prawdę! Prawdę, że jej Katieńka jest "dzieckiem Czarnobyla", że to, jaką się urodziła nie jest skutkiem dziedziczności! Była zastraszana, poniżana, oczerniana! 
ŚWIADEK 8: "Zastanowiłem się, dlaczego o Czarnobylu mało się pisze. [...] Myśli pani, że to przypadek? To wydarzenie do tej pory jest jeszcze poza kulturą. Trauma kultury. Jedyną naszą odpowiedzią jest więc milczenie. Zasłaniamy sobie oczy jak dziec i myślimy: «Schowaliśmy się. Ominie nas to». Z przyszłości wyziera coś, co jest niedostawane do inszych uczuć. Naszych zdolności przeżywania"- Jewgienij Browkin z Homelskiego Uniwersytetu Państwowego.
ŚWIADEK 9: "Widziałem człowieka, któremu grzebano dom na jego oczach... [...] Pozostał świeżo wykopany grób... Wielki prostokąt. Pochowano jego studnię, sad... [...] Myśmy grzebali ziemię... Ścinali, zwijali ją wielkim płatami... Uprzedzałem panią... Nic bohaterskiego... [...] Rozumiem, pani to ciekawi; tych, którzy tam nie byli, zawsze ciekawi. Jeden Czarnobyl był w Mińsku, drugi - s trefie. Gdzieś w Europie - trzeci. W samej strefie zdumiewała obojętność, z jaką o niej rozmawiano" - Arkadij Filin był tzw. likwidatorem. Opowiadał, jak grzebali "ziemię w ziemi". Opowiadał "czarnobylskie dowcipy". Nie ma w tej historii patosu. opowiadający się po prostu na niego nie sili! Wpojono mu tak oczywistą prawdę:"Zwycięstwo u nas nie jest wydarzeniem, ale procesem, Życie to walki". Wręcz mówił o... bohaterskim wariactwie.

To trudna książka. Nie wiadomo czyją relacja ważniejsza i dramatyczniejsza? Po prostu tego świata nie da się ogarnąć zdrowym rozumem! Dziewczyna (Katia P.), która czuje się jako... czarnobylska hibakusza (hibakusha):"Proszę o miłość... Ale się boję... Boję się kochać...". Czego? Kogo? Przyznaje pod koniec rozmowy: "Mam wrażenie, że pani przygląda mi się tak samo jak on. Po prostu obserwuje. Zapamiętuje. Jesteśmy przedmiotem jakiegoś eksperymentu. Wszystkich ciekawimy. Nie mogę się uwolnić od tego uczucia...". I zamyka pytaniem:"Czyż to moja wina, że chcę być szczęśliwa?". Warto z tym pytaniem pozostać...
To trudna książka. Książka oskarżenie! Książka ostrzeżenie! Poruszające jest to, co Swietłana Aleksijewicz napisała o zwierzętach, jak szybko nasze człowieczeństwo zostało odarte z nauk św. Franciszka: "Co zostawało w martwej strefie po tym, jak uciekli z niej ludzie? Stare cmentarze i cmentarze zwierząt. Człowiek ratował tylko siebie, wszystkich innych zdradził. Po ewakuacji wsi wkraczały oddziały żołnierzy albo ochotników i rozstrzeliwały zwierzęta". Oto obraz Apokalipsy: "Psy uciekały na dźwięk ludzkiego głosu... I koty... Konie też nic nie rozumiały... Ani zwierzęta domowe, ani ptaki niczemu nie były winne - umierały w strasznym milczeniu"
To trudna książka. A ja jestem wdzięczny pani Swietłanie Aleksiejewicz, że dokonała tego trudu zebrania tych relacji. Czarnobyl przestaje być tylko zapisem filmu dokumentalnego. Losy tych, którzy przeżyli, widzieli, pamiętają dają nam rys świata, który pozostał po 26 czerwca 1986 r. Czytany przez mnie egzemplarz "Czarnobylskiej modlitwy. Kroniki przeszłości" (Wydawnictwa Czarne) pożyczyłem w szkolnej bibliotece. Właściwie, to... chwyciłem i nieomal uciekłem z nim. Książka jest w "ciągłym obrocie". Czytana! Dotykamy dramatu, jaki dotknął naszych Pobratymców, do końca nie wiadomo, na ile nas samych. Koleżance, która wtedy była w stanie błogosławionym lekarza proponowali (naciskali!) usunięcie płodu (dziecka). Odważna. Przeszła horror! Śniła przez miesiące ciąży, że... rodzi potwora. Za kilka dni ów Maciej skończy XXIX lat. Ile dziewcząt (kobiet) nie wytrzymało podobnej presji?... Nie chcę nawet myśleć. Czarnobyl, to nie koniec świata. Czarnobyl / Czernobyl jeszcze w XVIII w. był w granicach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Swietłana Aleksiejewicz zamyka swoją książką informacją, która powinna nas przerazić. Organizuje się wycieczki do... Czarnobyla! "Państwo myślą, że to jakieś wymysły? Ależ skąd, turystyka nuklearna cieszy się dużym powodzeniem, zwłaszcza wśród zachodnich turystów. Ludzie gonią za nowymi i mocnymi wrażeniami, które na świecie już mało gdzie się spotka. [...] Życie robi się nudne"?...

PS: Wdziera się w umysł porażająca prawda, którą Swietłana Aleksijewicz sformułowała w taki sposób: 

"NOC 26 KWIETNIA 1986... W CIĄGU JEDNEJ NOCY PRZENIEŚLIŚMY SIĘ W INNE MIEJSCE HISTORII. WYKONALIŚMY SKOK W NOWĄ RZECZYWISTOŚĆ, KTÓREJ NIE BYŁA W STANIE OGARNĄĆ NIE TYLKO NASZA WIEDZA, ALE NAWET WYOBRAŹNIA".

Mysko dux baptizatur... - AD 966

$
0
0
Tak naprawdę nasza wiedza na temat chrztu Polski ogranicza się do tego JEDNEGO zdania. Nie możemy jak potomkowie Rusów stanąć w Kijowie i z całą pewnością wskazać na miejsce i powiedzieć: "tu nasz kniaź Władymir przyjął chrzest!". Jesteśmy o to ubożsi i poza spekulacjami (to się nazywa w historiografii: hipotezą) nic nam nie pozostaje. Możemy snuć sobie domysły mniej lub bardziej prawdopodobnie. Stawiać na Lednicę  lub Poznań czy Gniezno (pamiętam, że była też mowa o... Ratyzbonie, niem. Regensburg), ale nikt nigdy nie odważy się powiedzieć było to TU i poda jeszcze dzienną i miesięczną datę. Ta, którą podają niektórzy, to tylko... spekulacja (mniej lub bardziej prawdopodobna?). Żaden uznany autorytet polskiej mediewistyki nie odważy się rzucić na szalę autorytet swych dokonań naukowych, aby jakiś magister później podważał jego stwierdzenia. Co nam pozostaje? Tylko JEDNO zdanie i nie podlega dyskusji:"MYSKO DUX BAPTIZATUR"*!


Mamy urokliwy zapis u Anonima tzw. Galla: "Mieszko objąwszy księstwo zaczął dawać dowody zdolności umysłu i sił cielesnych i coraz częściej napastować ludy (sąsiednie) dookoła. Dotychczas jednak w takich pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał. W końcu zażądał w małżeństwo jednej bardzo dobrej chrześcijanki z Czech, imieniem Dobrawa". Nie wiemy skąd kronikarz czasów księcia Bolesława III Krzywoustego czerpał wiedzę na temat stanu rodzinnego władcy, którego później "przypisano" do dynastii Piastów.  
Kolejny interesujący nas fragment, to już czysty dydaktyzm: "Lecz ona odmówiła poślubienia go, jeśli nie zarzuci owego zdrożnego obyczaju i nie przyrzeknie zostać chrześcijaninem. Gdy zaś on (na to) przystał, że porzuci ów zwyczaj pogański i przyjmie sakramenta wiary chrześcijańskiej, pani owa przybyła do Polski z wielkim orszakiem (dostojników) świeckich i duchownych, ale nie pierwej podzieliła z nim łoże małżeńskie, aż powoli, a pilnie zaznajamiając się z obyczajem chrześcijańskim i prawami kościelnymi, wyrzekł się błędów pogaństwa i przeszedł na łono matki-Kościoła". Trzeba to oddać - wielce cierpliwy był ten książę Polan, skoro czekał na konsumpcję małżeństwa, aż spłynęła na niego łaska Wiary.


No i postawmy proste pytanie, jakie każdy historyk musi postawić, inaczej to nie historia, a babulenie przy kominku seniorki rodu i to w dodatku takiej, co to jej się już klepki ruszają... Pytania: "gdzie? kiedy?". Nawet "kto?" - stanowi dla nas wielką niewiadomą. Oczywiście trzymając się tekstu najstarszej (zachowanej?) kroniki. Zaraz odezwą się głosy (nawet spośród moich uczniów): "A przecież są kroniki niemieckie, czeskie, ruskie, arabskie!". Tak, tylko, że my trzymamy się głównie rodzimego Anonima.
Nie dajmy sobie wmówić, że "chrzest Polski" załatwił sprawę raz i ostatecznie w 966 r. Biskup Jordan machnął kropidłem i co z tego wynikło? Pogaństwo w narodzie uszło, jak powietrze z balona? Absurd! To był proces. Bardzo długi proces. Jedno, co możemy od siebie dodać, to,  że chrześcijaństwo w jakimś zakresie musiało być znane nad Wartą. W zachowanych kronikach nie pobrzmiewa nawet cień ironii, że księciu Polan nie udaje się chrystianizacja? O buncie pogaństwa dowiadujemy się dopiero po śmierci Mieszka II (czyli po 1034 r.), ale za Mieszka I - cisza.


Chciałoby się wierzyć, że było jak na obrazie Jana Matejki (zresztą innych prac malarskich tu nie wykorzystuję). Ale to też tylko fantazja genialnego Artysty "na temat".1050 rocznica chrztu, to ważne wydarzenie. W 1966 r. nie było klimatu, aby godnie uczcić 1000-lecie. Na linii Gomułka-Wyszyński nie doszło do porozumienia. Nie tylko, że nie zdobyto się na państwowo-religijne obchody, ale nie zapominajmy, że na Jasnej Górze stał pusty tron! Papieski! Tak, komuniści nie pozwolili na przyjazd papieża Pawła VI. Warto o tym smutnym epizodzie pamiętać. Od 1050 lat Polska znalazła się w obrębie oddziaływania kultury łacińskiej - i to jedna z najważniejszych zdobyczy chrztu Polski!

Bł. papież Paweł VI (1963-1978)

* Ta forma zapisu za Jerzy Strzelczyk "Miszko pierwszy", Wydawnictwo ABOS, Poznań 1992, s. 18; w "Roczniku kapitulnym krakowskim" pod rokiem 966 stoi napisane: "Mesco dux polonie baptizat" - za Gerard Labuda "Mieszko I", Zakład Narodowy imienia Ossolińskich Wydawnictwo, Wrocław 2002, s. 93 (faksymilia z oryginału).

Herbowe opowieści... - odc. 6 - Leliwa

$
0
0
"- Niech Bóg broni - oburzyła się.-  Cóż ty mylisz, że ja przywiązuję wagę do takich rzeczy? Wasze herby  zaczynają się nie od jakichś wojen za Bolesława Krzywoustego, ale od tego, czyście byli w powstaniu, czy nie. [...] Ród! - swarzyła się. - A co mi na przykład po rodzie? Ostrzeńscy pochodzą podobno od Spytka z Melsztyna  i cóż to ma za znaczenie, choćby dla moich braci? Znaczenie ma to, że są wykształceni, to im otwiera wszystkie drogi"- pamiętna egzaltacji pani Barbary Niechcicowej de domo Ostrzeńskiej po powrocie od Hipolita Niechcica z Turobina. Lubię ten cytat z Marii Dąbrowskiej i jej "Nocy i dni". Wykorzystuję go często na spotkaniach, kiedy omawiam kwestie heraldyczne.  Z jednej strony (trzeba sięgnąć po cały tekst tej rozmowy) jest chęć poznania przeszłości rodu, a z drugiej... negacja tejże tradycji? 


Poznamy z kart powieści burzliwe losy Macieja i Michała Niechciców, ale ich klejnotu niestety nie. Że majątek Jarosty, to już tak. Jak żyli - też. O potężnym antenacie pani Barbary Joanny obojga imion jest wzmianka! To sam Spytko z Melsztyna. Zapewne miała na myśli tego, któren będąc wojewodą krakowskim wdał się w wojenną awanturę wielkiego księcia litewskiego Witolda i ruszył był u tegoż boku na wojnę  z Ordą. I leg był na polu bitwy nad Worsklą w 1399 r. Z tegoż Spytka (Spycimira) poszły trzy znamienite rody: MELSZTYŃSCY, JAROSŁAWSCY i TARNOWSCY! Największą chwalą okrył Leliwitów hetman wielki koronny Jan Tarnowski, który wygrał w bitwie pod Obertynem (1531 r.). Warto nadmienić, że ów wódz był też potomkiem samego Zawiszy Czarnego z Garbowa herbu Sulima.

Hetman Jan Tarnowski (1488-1561) - Leliwita
Z wypowiedzi pani Barbary wziąłbym jednak do serca to zdanie "Ostrzeńscy pochodzą podobno od Spytka z Melsztyna  i cóż to ma za znaczenie, choćby dla moich braci?". Z jednej strony to smutne, że kogoś zupełnie nie interesuje "skąd przyszliśmy". A z drugiej obawiam się pewnej megalomanii!... Wbici w dumę zaczynamy z góry patrzeć, na tych co "z chamów"? I to nie jest banalne wtrącenie. Znam osoby (słyszałem o wielu innych), którym woda sodowa odbiła do głowy! Poniżej przypomnę ważne zdanie autorstwa Pawła Jasienicy. Sam wywodzę się ze średniozamożnej i zaściankowej szlachty (litewskiej i wielkopolskiej), ale żeby budować na tym swoje ego? obnosić się? stroić w piórka?... Pragnę w tym miejscu przypomnieć, że w nowym rządzie RP mamy... księcia! I to nie byle jakiego sortu! Bo samego Radziwiłła!... Czy władza wykonawcza o wyjątkowo plebejskich nazwiskach rzuca się do rąk całowania Księcia Pana? O! i tak od Bogumiła Niechcica doszliśmy do Rady Ministrów AD 2016? Odplątać, to co dziś, z tym co wczoraj bardzo trudno. Szczególnie tu nad Wisłą... I dlatego historia jest żywa!

"...nieprawdą jest, że wódka szczególnie szkodzi Polakom; 
prawdą jest natomiast, że śmiertelną truciznę dla naszej nacji zawiera woda sodowa" 
- Paweł Jasienica (1909-1970) .

Przeczytania... (110) Thomas Merton "Siedmiopiętrowa góra" (Wydawnictwo ZYSK I S-KA)

$
0
0
"Zgodzę się nawet, że niektórzy ludzie mogą tam przebywać trzy lata albo i całe życie i są tak wewnętrznie zabezpieczeni, że nigdy nie poczują tchnienia otaczającej ich zgnilizny - tej subtelnej, wyraźnej woni rozkładu, która wszystko przenika i rzuca straszliwe oskarżenie powierzchownej młodzieńczości i wrzawie studenckiej wypełniającej te stare gmachy" - o jakiej zgniliźnie czytamy za Thomasem Mertonem? Kto lub co miałoby tak działać na innych? To wrażenie o Cambridge! Odnajdziemy je w "Siedmiopiętrowej górze", Wydawnictwa ZYSK I S-KA, w tłumaczeniu samej Marii Morstin-Górskiej. Jakżeż przejmująco, wspominając czas studiowania, pisał o swoich życiowych smutkach: "Oddali więc ziemi w Ealing szczupłe ciało mojego biednego wiktoriańskiego anioła, a z nim pogrzebali także i moje dzieciństwo". To niesamowite blaski książki, która jest zapisem życia równie niesamowitego człowieka, jakim stał się Thomas Merton.

Wobec podobnych książek człowiek staje, jak sztubak? Duchowny, myśliciel, filozof. Jak, nie będąc człowiekiem głębokiej wiary, ustosunkowywać się do tak ważnego pisania, jak "Siedmiopiętrowa góra". To jest ten gatunek książek, które... wytrącają z równowagi. ale nie swoją ironią, gniewem, fanatyzmem! Chodzi o wyhamowanie w szalonym biegu codzienności, zastanowieniu nad wartościami, którym hołdujemy, którym poddajemy się. Ile w nas próżności, próżniactwa, pieniactwa, wielbienia złotego cielca?... Czy bezgranicznie poddajemy się tokowi myślenia Autora? A to już sprawa indywidualna każdego z nas. Nie zapominajmy, że "Siedmiopiętrowa góra" powstała w 1948 r., kiedy Autor miał 33. lat. Zmarł będąc w wieku piszącego to tu, czyli mając 53. lata. Pierwsze wydanie tej książki w Polsce ukazało się w 1972, to które leży koło mnie jest bodaj trzecim.
Książka Thomasa Mertona jest swoistą drogą do Boga (ku Bogu). W końcu Autor przyszedł na  świat w rodzinie nie-katolickie, w rodzinie obojętnej wobec religii. Pisząc o swoich szkolnych doświadczeniach: "Czy można się dziwić, że nie ma pokoju na świecie, gdy robi się wszystko w tym celu, aby zagwarantować młodzież wszystkich narodów wzrastanie bez żadnej moralnej i religijnej dyscypliny, bez cienia życia wewnętrznego i bez pobożności, miłość i wiara, które jedynie mogłyby stanąć na straży traktatów i układów zawieranych przez rządy?". Jak to odbieramy po blisko siedemdziesięciu latach? Przykre, jeśli ktoś po tym cytacie odrzuci książkę, jako... zakamuflowaną agitację klerykalną. Pisząc tylko o szkole, w której się znalazł, porusza świat straszny? Zapytajmy siebie "czy nie stykaliśmy się z podobnymi obrazkami?". Mam inne spojrzenie, bo od przeszło 30. lat jestem belfrem. Ale robią na mnie takie oświadczenia: "...zwierzęcość, twardość serca, intensywność egoizmu i brak sumienia, które w pewnej mierze istniały i w moim charakterze i które wszędzie mogłem znaleźć".
Dorastanie z Thomasem Mertonem jest bardzo cennym doświadczeniem. Pewnie, powiemy "takiego świata już nie ma!", "nie ma takiego wymiaru!", "to odległa przeszłość". Autor, to pokolenie moich dziadków (urodzonych między 1906, a 1915 rokiem). Nie mogę zbliżać ich biografii. Nie ukrywam, że wiele bym dał, aby podsunąć im "Siedmiopiętrową górę" i zapytać "jak TO odczytujecie?". Nie mam na to szansy.
Ale nim Th. Morton odnajdzie w sobie katolika, jak pisał o anglikanizmie:"Modlitwa ma tu swój urok w kontekście dobrego pożywienia, radosnych i słonecznych kościołów i zielonej wsi angielskiej. I rzeczywiście, oficjalny Kościół anglikański jest tym wszystkim. Jest to religia pewnej klasy, pewnego odłamu społeczeństwa - nawet całego narodu, tylko panującej mniejszości tego narodu". Mamy pewną wykładnię? Tak. Rzadką okazję, aby zerknąć na anglikanizm z perspektywy doświadczeń Autora "Siedmiopiętrowej góry" - rozumieć nawet, jako drogę poszukiwań, wyborów. Na ile to są naprawdę doświadczenia obserwacji 14-latka, powtórzone po latach tej intrygującej lektury? Dalsze pisanie właśnie o anglikanizmie mogłoby wypełnić całe to "Przeczytanie...". Chciałbym, ale nie mogę. Mielibyśmy czystą teologię wplecioną w politykę?
"Pewnego dnia byłem sam w całym domu z Atosem, Portosem, Aramisem i d'Artagnanem - Atos był moim faworytem, tym, którym się do pewnego stopnia identyfikowałem - gdy odezwał się telefon. Przez chwilę chciałem pozwolić mu dzwonić, nie ruszając się, w końcu jednak podniosłem słuchawkę" - dedykuję ten cytat obecnym nastolatkom. Proszę mi wierzyć ci, z którymi mam kontakt nie... podpisaliby się pod tym  zapisem? Oni po prostu nie znają Atosa, Portosa, Aramisa i d'Artagnana! To nie żart!To nie jest już "pokolenie Aleksandra Dumasa"! Ta literatura, która ukształtowała wiele pokoleń - zostaje poza współczesnością! Z drugiej strony znalazłem "wspólny język"z Th. Mertonem! Jakie to cudowne - znaleźć w książce sprzed tylu lat jakieś wspólne ogniowo. Zagubienie się w książce i terkoczące telefony jeszcze na wielu z nas działa!... Wspólne doświadczenie.
"Przyjąłem twierdzenieCogito ergo sumz mniejszymi zastrzeżeniami, niż można się było spodziewać, chociaż mogłem mieć na tyle zdrowego rozsądku, żeby zdać sobie sprawę, iż dowodzenie tego, co jest samo w sobie oczywiste, musi być z konieczności iluzją" - nauka Sokratesa jest też moją. Powtarzam swoim uczniom: to jest machina postępu. Czytamy o korzeniach religijności Th. Mertona. I chcąc nie chcąc... szukamy siebie. I chyba często jest możliwość znalezienia siebie lub naszego odbicia?  Wczytajmy się w wspomnienie roku 1930, kiedy miał 15. lat. Egotyzm, do którego się przyznaje? Jakie to dojrzałe: "...wszystko zdawało się zachęcać mnie do odcięcia się od ludzi i pójścia własną drogą". Dalej przypomina: "...zacząłem pokazywać rogi i zwalczać upokorzenie ustępowania innym ludziom [...]. Postanowiłem sobie myśleć, co chciałem, i postępować tak, jak chciałem, nie licząc się z nikim". Ten bunt nastolatka!
"A kiedy minęło, poczułem się zupełnie ogołocony z wszystkiego, co mogło przeszkadzać popędowi mojej woli do kierowania się jedynie własnym upodobaniem. Wydawało mi się, że jestem wolny. I dopiero po kilku latach miałem się przekonać, w jak straszliwą uwikłałem się niewolę"- to ślad po śmierci ojca. I znowu rodzi się... filozofia? "Siedmiopiętrowa góra" stawia przed nami lustro, w którym przeglądamy się. To dość niebezpieczna lektura. W tym wypadku dla nas mężczyzn? Czemu? Nasz stosunek do naszych ojców!
To nie jest chwilami prosta lektura. Myślenie o Bogu, stawanie przy Bogu czy Matce Bożej (Boskiej) może odsunąć nas od "Siedmiopiętrowej góry"? Raczej nie. Czemu? Bo zaiste nie sięgnie nikt po nią, kogo podobne tematy drażnią, jest zupełnie obojętny, ba! zalicza się do wojujących ateistów? Tylko, że ci ostatni przede wszystkim powinni wczytać się, to co miał nam do przekazania Thomas Merton! Przejść obojętnie wobec takich myśli: "Ludzie zdają się myśleć, że tak liczne wojny są dowodem, iż żaden miłosierny Bóg nie istnieje. Ale przeciwnie, rozważcie, jak to się dzieje, że pomimo wieków grzechu, chciwości i rozpusty, okrucieństwa, nienawiści, zachłanności, przemocy i niesprawiedliwości, zrodzonych i wyhodowanych przez wolne wole ludzi, rasa ludzka może jednak powstawać na nowo i wciąż jeszcze produkować mężczyzn i kobiety, którzy przezwyciężają zło dobrem, nienawiść miłością, chciwość miłosierdziem, rozpustę i okrucieństwo świętością". Sam przepisując to jedno, długi zdanie kroczę w nie i zastanawiam się nad każdym jednym członem. Czy przez tą lekturę stanę się sam lepszy, wzbudzę w sobie lęk wobec Stwórcy? Nie wiem. Ale sam fakt, że z blisko pięciuset stron tej  książki wybrałem TO zdanie, oznacza, że jednak stanęło na mej drodze i nie mogłem go ominąć i czytać dalej.
Pewnie z tego czytania znajdzie się również "materiał" na kolejne "Myśli wygrzebane...". Nawet jestem tego pewien. "Przeczytania..." nie pomieszczą całego Mertona! Zresztą nie mają takich ambicji. Założę się jednak, że ta książka może być światełkiem w tunelu. A jeśli pojmowanie pewnych pojęć stanie się nam bliższe i bardziej zrozumiałe, to czego jeszcze więcej chcieć od Thomasa Mertona. Pozostawił nam "Siedmiopiętrową górę" abyśmy zwątpili w siebie,  zrozumieli, że codzienność nie jest tylko prostym oddychaniem bez idei, bez... Boga. Nie wiem czy ta mądra książka była w księgozbiorze kardynała K. Wojtyły, ale chwilami mam wrażenie, jakbym słuchał papieskiej homilii? Silna więź z Matką Boską: "Twoja miłość szła za mną, chociaż nie wiedziałem o tym i nie mogłem sobie z tego zdać sprawy. I to Twoja miłość, Pani moja, Twoje wstawiennictwo u Boga, rozściela morze pod moim statkiem, otwierając mi drogę do innego kraju".
Możeliwe, że przy takim "mini-wykładzie teologicznym" zaskoczeniem byłoby stwierdzenie: "Przypuszczam, że mój komunizm był równie mało dojrzały jak moja twarz - ta nieco skwaszona, zafrasowana angielska twarz z mojej paszportowej fotografii"? Wręcz pisze o sobie: "Stawałem się komunistą"? Faktycznie, kiedy czyta się co myślał o świecie materialistycznym, kapitalizmie - to można mieć wrażenie, że mamy przed sobą już nawet nie lewaka, ale wręcz bolszewika! Tak, padają "magiczne" nazwiska: Lenin! Stalin! I przyznaje się: "...miałem już zakodowany mit, że Rosja sowiecka sprzyja wszystkim artystom i jest jedynym miejscem, w którym prawdziwa sztuka może znaleźć azyl przed brzydotą burżuazyjnego świata". To nieomal klasyczny obraz młodego, zachodniego inteligenta lat 30-tych XX w. Więksi od nastolatka Mertona zachłysnęli się państwem robotników i chłopów, starczy przypomnieć choćby hymny pochwalne na jego temat wygłaszane prze G. B. Shawa. "Komunizm wydawał mi się do przyjęcia głównie dlatego, że nie umiałem logicznie pomyśleć, co doprowadziło do zatarcia granicy między rzeczywistością a złem, które komunizm usiłował zwalczyć, a także między trafnością diagnozy a przepisanym lekarstwem"- oto prawdziwe oblicze dorastania. Piszący to, jako nastolatek też sięgał po... Lenina, Stalina czy Marksa, choć z zupełnie innych pobudek. Chcąc kąsać bolszewię należało wiedzieć o co w niej do cholery chodzi!... Wczytajcie się, co myślał Th. Merton o Bezklasowym Społeczeństwie. Jak przebiegła myślowa, ideologiczna metamorfoza i dotarcie do "brata Ludwika"? Pozostawiam to tym, którzy oddadzą swój czas i serce "Siedmiopiętrowej górze".
Każda nieomal strona tej niezwykłej lektury jest odkrywaniem innego Thomasa Mertona? Odchodzenie od "czerwonego zachwytu", stosunek do wojny, ocena tego co działo się w Hiszpanii - zaskakująca retrospektywa. I w tym wszystkim student Columbii (Columbia University in the City of New York). Proszę zwrócić uwagę na fascynację (i obrzydzenie sobie) kinem lat 30-tych. To jest jednak odwaga (nawet jeśli przyznaje się to po latach) tak napisać o sobie:"...stałem się prawdziwym dzieckiem nowoczesnego świata, uwikłanym w błahe i bezcelowe troski o własną osobę, a prawie niezdolnym do rozważania czy zrozumienia czegokolwiek, co miałoby rzeczywiście jakieś znaczenie dla moich prawdziwych potrzeb".
Życiowe klęski, zwątpienia (jak sam stwierdzał dotarcie w ślepe uliczki) - stały się okazją do ocalenia Th. Mertona? Nie twierdzę, że poddaję się każdej myśli teologicznej jaką pozostawił na kartach tej książki. Może jeszcze nie jestem gotowy (dojrzały?), by pojąć, zrozumieć, przyjąć za swoje. O duszy napisał: "Dusza ludzka pozostawiona na swoim poziomie naturalnym jest potencjalnie jasnym kryształem znajdującym się w ciemności". Pisze o łasce Boga, darów Ducha Świętego: "Czym jest łaska? Jest to udzielające się nam własne życie Boga. A życiem Boga jest miłość. Deus caritas est. Przez łaskę stajemy się zdolni uczestniczenia w nieskończenie bezinteresownej miłości  Tego, który jest tak czystym aktem, że nie potrzebuje niczego i przez to samo nie może oczywiście niczego wykorzystać dla samolubnych celów". Teologia w najczystszej postaci czy klerykalna demagogia?... Jeśli "Siedmiopiętrowa góra" sprawia, że stawiamy przed sobą takie pytania, to chyba dobrze, to znaczy, że nie jest nam obojętne to, co czytamy. Ale, co krok jest też odwaga Autora, który nie ukrywa: "...chociaż podziwiałem  k u l t u r ę   katolicką, zawsze obawiałem się katolickiego Kościoła". I to pisze Człowiek tegoż Kościoła!... Jest coś niezwykłego, kiedy pisze o "rehabilitacji Boga w swoim umyśle"! I po chwili dodaje (a my zaczynamy skupiać uwagę!): "Jestem pewien, że dużo ludzi jest - a przynajmniej nazywa się - «ateistami», bo odpychają i obrażają ich określenia Boga obleczone w fałszywe i metaforyczne zwroty, których nie mogą zrozumieć ani sobie wytłumaczyć". I jeszcze jedna myśl o duszy i łasce: "Niewątpliwie jedna z przyczyn, dla której dusze nie otrzymują łaski, leży w tym, że one tak zatwardziły swoją wolę chciwością, okrucieństwem i egoizmem, iż odrzucenie tej łaski jeszcze by się bardziej zmieniło w kamień...". I tu postawię kropkę.
"Dostrzegłem [...] świat, w którym wszyscy twierdzili, że nienawidzą wojny, a w którym byliśmy wszyscy gnani ku wojnie z rozpędem, stającym się już tak zawrotnym, że czułem go nawet w żołądku" - tak, to reakcja na zajęcie przez A. Hitlera Czechosłowacji. Uświadamia nam, że jednostka naprawdę jest pyłem na drodze przemarszu wielkich armii: "Nie znaczyłem nic na tym świecie poza tym, że prawdopodobnie stanę się wkrótce numerem na liście powołanych do wojska". Doczytajcie, co napisał o tzw. nieśmiertelnikach. Oto istota wojennej zawieruchy?...
Czy starczy jednego kazania, jednego księdza, aby znaleźć drogę do Boga? Doskonale ujmuje swoje nawrócenie Th. Merton, pisząc m. in.: "Gdyby ludzie lepiej oceniali, co to znaczy nawrócić się z zachwaszczonego, dzikiego pogaństwa, z duchowego poziomu ludożercy lub dawnego Rzymianina do żywej wiary i do Kościoła, nie myśleliby o katechizmie jako o czymś, co jest pospolite i małej wagi".
Do książki (Jego tok myślenia?) Thomasa Merton "Siedmiopiętrowa góra" - trzeba cierpliwości. Nawet napisałbym: kilku "podejść". Odkładajmy ją, kłóćmy się z nią, ale wracajmy i strona za stroną stąpajmy za jej Autorem. Nie przesadzę pisząc, że może stać się przewodnikiem, stróżem, pasterzem! Jeśli nas nie uduchowi, to chociaż sprawi (sprawia), że z uwagą pokonamy rozdział za rozdziałem... Być głuchym na akt ponownego chrztu Th. Mertona? To już lepiej wcale nie zabierać się do lektury! Chrzest pojmowany nie tylko jako oczyszczenie, ale jako... egzorcyzm? "Jakie góry spadały z moich ramion! Jakież łuski czarnej nocy oderwały się od mojego intelektu, aby wpuścić wewnętrzne widzenie Boga i Jego prawdy! [...] Nie wiedziałem wychodzących złych duchów, ale musiało ich być więcej niż siedem. Nie mogłem ich nigdy policzyć".

*      *     *

Stawiając na półce regału "Siedmiopiętrową górę" warto nie zapomnieć z całego tego czytania takiej myśli Thomasa Mertona:

"Trzeba nam tylko otworzyć oczy i rozejrzeć się wkoło, 
aby zobaczyć, co nasze grzechy wyrządzają 
i już wyrządziły złego światu".
Viewing all 2242 articles
Browse latest View live