Quantcast
Channel: historia i ja
Viewing all 2251 articles
Browse latest View live

Memento mori - tryptyk śmierci - akt I

$
0
0
"Ludzie więc boją się tak bardzo śmierci przez nawyk, przez wychowanie, przez przesąd. Lecz wielkie niepokoje panują głównie wśród osób łagodnie wychowanych w mieście i przez swą edukację wrażliwszych niż inne; bo na ogół ludzie, zwłaszcza na wsi, patrzą na śmierć bez przerażenia; dla nędzarzy jest to kres zmartwień i klęsk" - Jean-Jacques Rousseau. Myśl XVIII-wiecznego filozofa, myśliciela, burzyciela porządku... W te przed-listopadowe dni stąpamy między zwidy, duchy i tchnienie śmierci!


Bądź pozdrowiona śmierci, wolności zwiastunie!
Nie jawisz mi się groźna, w żałobnym całunie,
O którym z lękiem, w błędzie, szeptano przez wieki!
Tyś nie jest wszak okrutna, jasne masz spojrzenie,
Dobry Bóg ciebie zsyła, by skrócić cierpienie;
Ty nie obracasz w nicość, ty wyzwalasz: dłonie
Twoje, posłańcu niebios, niosąc boski płomień.

W 1820 pisał w jednym z wierszy Alphonse de Lamartine. 
"Ludzie boją się śmierci, jak dzieci boją się ciemności, i tylko dlatego, że straszono ich zjawami równie bezsensownymi, co przerażającymi. Ceremoniał ostatnich pożegnań, lament naszych dusz, żałoba i obrzęd pogrzebowy, konwulsje machiny, która się rozpada, oto co ma nas przerazić"- to znowu Jean-Jacques.




Padasz na ziemię po to, aby żywi,
Gdzie rósł pęd słaby, dalej rozkwitali,
I gdzie gnijące ciało wiecznie żywi
To, co z czego wzrosło: Wieczności bezmiary.

To strofy Alberta de La Ferronaysa.
"Byłem więc sam. Dzieliła mnie od niej tylko warstwa sypkiej ziemi. Powiedziałem wówczas do siebie: -Wezmę ją jeszcze w ramiona! Jeśli będzie zimna, pomyślę, że i ją, tak jak mnie, zmroził wiatr północny. Jeśli będzie nieruchoma, to dlatego, że śpi. - Przyniosłem łopatę z budki z narzędziami i zabrałem się z całych sił do kopania. Łopata wkrótce zgrzytnęła o trumnę, próbowałem oderwać wieko rękami"- poznajemy ten fragment? To "Wichrowe Wzgórza" . Emily Jane Brontë tak opisała rozterki Heathcliffa nad mogiłą ukochanej Katarzyny!



Przyjdź wtedy mnie zobaczyć do mego schronienia,
Tam gałęzie swym szumem z wolna nucą tobie
Wskażą, cóż za złudzenie - cień mojego cienia
             Siedzący na mym grobie.
Tam czasem, smutku pełna, żalu i rozpaczy,
By ukoić strapienia, spoczynek umilić,
Nadejdziesz, kiedy słońce do snu się pochyli.

To z wiersza JacquesDelille.

*      *      *

Czeka nas w ten czas przed-listopadowy tryptyk śmierci. Ciągle przy pisaniu tego ostatniego wyrazu ucieka mi "ś". Tak, jakby podświadomość sama kryła to nieodwracalne i nieuniknione. Kolejne - tabu! Czy milcząc oswajamy się, że jest... że stoi za rogiem... że czatuje... że czeka... że nie zapomni o nikim z nas... że zabierze bez względu na wiek... Tych "że" jest całe mnóstwo. Niewdzięczny temat. Ponury temat. Konieczny temat. Bo tylko ONA uczy nas pokory wobec życia! Śmierć bliskiej nam osoby uświadamia nam jak wszystko inne jest miałkie, bez znaczenia. Nigdy nie zapomnę poniedziałku 14 sierpnia 1989 r. Umarł mi naprawdę bliski Człowiek. Po raz pierwszy tak naprawdę śmierć uderzyła w kogo tak Ważnego! Potem przyszły m. in. 13 XII 2000 r., 4 VII 2001 r., 26 I 2006 r., 30 X 2006 r. Za każdą datą zgon! odejście! żal! nostalgia! zaduma!
Memento mori!...


PS: Wszystkie reprodukowane dzieła udostępnione z Facebooka: Ciemna Strona sztuki. Wszystkie cytaty za:  Philippe Ariès "Człowiek i śmierć" (Warszawa 1989, wyd. Państwowy Instytut Naukowy).

Przeczytania... (74) Scott McEwen & Richard Miniter "Navy Seals. Historie prawdziwe" (Wydawnictwo ŚWIAT KSIĄŻKI)

$
0
0
"Komandosi nadal poszukiwali Axelsona. Znaleźli  go 10 lipca między powalonymi drzewami. Odległość jego ciała od kolegów z oddziału wskazywała, że nie przestawał walczyć samotnie mniej więcej godzinę, może dłużej. Talibowie mieli prawdziwy problem z zabiciem go"- nie sądzę, aby wielu męskich czytelników przeszła obojętnie wobec książki duetu Scott McEwen & Richard Miniter. Ich książka "Navy Seals..."jest opatrzona podtytułem: "...Historie prawdziwe". To robi na nas, czytelnikach, wrażenie. Większość chyba ufa takim dopiskom, chyba to nie jest marketingowy chwyt wydawniczy, ba! Autorzy (Wydawcy - w Polsce jest nim Świat Książki) nie poszli śladem znanego koncernu samochodowego?... Do tego jest dedykacja, która może nie stawia nas na baczność, ale wyostrza naszą uwagę: "Komandosom SEAL, którzy poświęcaj życie obronie ojczyzny. Wszyscy dają z siebie trochę, niektórzy dają wszystko". Tak, nabieramy respektu przed oczekującym nas czytaniem. Do tego okładka! Trzy sylwetki w bojowym oczekiwaniu? Nie widzimy twarzy, nie wiemy kim są żołnierze. Każdy z nas może... być jednym z nich. Nie uwierzę, że jesteśmy silni, aby nie ulec takiej pokusie utożsamiania się z... Bez wątpienie - potrzebujemy  t a k i e j  literatury, takich przeżyć. Móc chociaż w takiej"formie"uczestniczyć w kolejnej akcji. Niewiele trzeba, aby znaleźć się u boku sierżanta z komanda Foki. No i znajdujemy potwierdzenie prawdziwości już we "Wstępie": "Prezentujemy ich środowisko, ich kulturę. To historia, jaką sami o sobie opowiadają. I jest prawdziwa". Mamy na to blisko 250 stron czytania, a później przestudiowania "Aneks". Tak, to swoiste odsłonięcie tajności, która otacza działalność Navy Seals.
"Przeczesując budynki w Iraku, kilku ludzi z komanda Foki współpracowało z polskimi żołnierzami z antyterrorystycznej jednostki GROM. Polacy słabo znali angielski, Amerykanie nie mówili po polsku. Znaki dawane rękami i ruchy gałek ocznych pozwoliły jednak obu zespołom działać bez problemów - strzelali do buntowników bez odzywania się do siebie" - podobne polonica uskrzydla nas? Na pewno budzi naszą ciekawość. Nawet, jeśli tematyka nam jest odległa lub obojętna (choć w to trudno uwierzyć), to mamy "hak zaczepienia"? Bo zaczyna nam dreptać po głowie: co było dalej? czy coś jeszcze o GROMI-ie tam jest? jak opisano"naszych chłopców"? Pewnie, że znajdę wielu, którzy wtrącą: a co oni k... szukali w Iraku? Tym bardziej nie odkładałbym tej książki. 
Wciągnie nas rozdział o początkach SEAL*? Powinna. Bo skąd mamy wiedzieć, jak się TO wszystko zaczęło? Co może być ciekawego w... piasku. Piasek, jak piasek? Przyznajmy się: czy ktoś z nas na ten szczegół (nie odważam się napisać: drobiazg) zwracał uwagę? Nim doszło do D-Day "...w Anglii alianccy planiści badali piach, żeby sprawdzić, czy wytrzyma ciężar czołgów i innych pojazdów gąsienicowych. Wytrzyma"- przypominają Scott McEwen i Richard Miniter. Nie, proszę się nie obawiać nie obedrę tej pasjonującej książki z jej sekretów, czyli opisów akcji bojowych. A znajdziecie ich tu wiele. Poczynając od pamiętnej operacji próby odbici więźniów ambasady amerykańskiej"za Cartera" po wytropienie i zabicie Osamy bin Ladena/  أسامة بن محمد بن عوض بن لادن .
Jak zwykle szukam w podobnych książkach sensu wojny, losów żołnierzy, próbuję zrozumieć rzeczywistość, która mnie zaskakuje. Nie stoję na stanowisku: wszystko wiem! na wszystko się godzę! całym sercem popieram amerykańską interwencję czy udział Polaków "w misjach". Widzę na kartach książki S. McEwena i R. Minitera autentyczność! Pewnie po latach niewiele będę pamiętał z ich przekazu? Jakieś strzępki, zapomnę może nazwiska głównych bohaterów (ilu ich jeszcze będzie choćby"na książkowej drodze"), ale gest Michaela Thorntona zapadnie na zawsze w mym mózgu i opowiadaniu o tym swoim uczniom. Na pytanie prezydenta Richarda Nixona, który wręczył mu (równe 43. lata temu, bo 15 X 1973 r.) Medal Honoru "Czy mogę coś dla pana zrobić?"ów dzielny żołnierz odparł: "Panie prezydencie mógłby pan przełamać ten medal na pół, bo druga połowa należy się człowiekowi, który stoi obok mnie". Kim był ów? Nie zdradzę. Dlaczego Thornton odezwał się tak szlachetnie? Nie zdradzę! Dalej znajdziemy, moim zdaniem, piękne zdanie: "Tylko raz w XX wieku zdarzyło się, żeby żołnierz odznaczony Medalem honoru uratował życie drugiemu posiadaczowi tego wyróżnienie. Tak było jedynie w przypadku Thorntona". Jeśli tyle zapamiętamy z całości, to proszę mi wierzyć - to dużo. Mnie ta historia porusza i wzrusza. Bez trudu w Internecie znajdziecie sylwetkę Michaela Thorntona.
Nie sposób nie czerpać mądrości z tego, co mówili m. in. dowódcy formacji, która jest bohaterką książki "Navy Seals...". Kilka przykładów. Po, co? By nie odkładać jej z przeświadczeniem, że było się świadkiem bezmyślnej brawury, mięśniowego"załatwiania spraw", jednego tylko strzelania do wroga. To niej opowieść o gloryfikowaniu samych siebie dla samych siebie! Wyszedł idiotyzm? Wiem. Ale intencja jasna:
  • Nie sposób przecenić ich zdolności do podejmowania decyzji, to jest powiązane jakby z ich palcami na cynglach.
  • Jeśli nie jesteś uległy, są sposoby, żeby cię takim uczynić, ale jeśli jesteś zagrożeniem w danym środowisku, bardzo szybko umrzesz.
  • Podejmują działania tylko wtedy, gdy to dyktuje rozum, co sprowadza się do oceny jest zagrożenie/brak zagrożenia.
  • Uważam, że [Osama bin Laden] jawił się jako zagrożenie i dlatego strzelali. Wątpię, żeby się nad tym w ogóle zastanawiali.
  • Wiecie na pewno, że komandosi są ostatnio gloryfikowani. Ale moim zdaniem ludzie często nie pamiętają, ile wysiłku wymaga codzienny trening, jaki jest skrajnie wyczerpujący.
Będzie dla wielu Czytelników zaskoczeniem rozdział 4 pt. "Wojna Drago". Nie przesadzę, że to całkowicie... polski rozdział. Wiem, zdradziłem, że jest na kartach tej książki  nasz GROM. Ale jest ktoś ważniejszy. Nie poznacie Jego imienia, w tym miejscu nie będę walczył o brak fotografii (ikonografia ogranicza się do tego, co na okładce!), bo wystawilibyśmy na cel Rodaka! Nawet nie przypuszczałem, że znajdę w takiej książce, napisanej w Stanach nie tylko kawałek rzetelnego rysu z historii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i... własnej biografii. Nie mnie równać się z dokonaniami "Drago" rocznik 1962 (czyli raptem rok starszy ode mnie), ale jest tam w Jego życiorysie epizod, który "przerabiałem na własnej skórze". I trudno bym o nim zapomniał. Ale, że będę do niego wracał przy lekturze książki o SEAL. Jak to się stało, że "chłopak z Łodzi" znalazł się w elitarnej amerykańskie jednostce? Najprościej jest napisać: komuna! stan wojenny! bilet w jedną stronę! Jakie to czytelna dla nas 50+. Znajdziemy w wojskowym życiorysie wątek... zwierzęcy? Tak o nim wspominał "Drago": "Lubię psy. Lubię zwierzęta, dlatego nie podobało mi się to rozwiązanie, ale trzeba robić, co jest do zrobienia". Domyślamy się: akcja! rozkaz! zabić psy na atakowanym placu! Jak widać komandosi to nie zwykłe, bez czucia"maszyny do zabijania". Domyślamy się, że rozkaz - to rozkaz, I nie trzeba być tępym Rochem Kowalskim herbu Korab, aby to zrozumieć. Ale jest też jeszcze inna wypowiedź "Drago", kiedy opowiada, co zawdzięcza Ameryce i Amerykanom: "Ludzie często mnie pytają: «Jesteś polskim Amerykaninem?», a ja zawsze odpowiadam: «Nie, nie wierzę w takie rzeczy. Nie wierzę, że można być jakimś tam Amerykaninem. Amerykaninem się jest albo nie. Ja jestem Amerykaninem»". Obrusza nas ta deklaracja? Nie twierdzę, że jest mi obojętna, ale oceniać się jej nie odważam.
Można cytując książkę  S. McEwena i R. Minitera epatować okrucieństwem? Można. Staram się patrzeć na te "obrazy wojny" z innej perspektywy: do czego prowadzi fanatyzm, nienawiść. Nie da się od podobnych wątków uciec. Jeśli chcemy ich uniknąć, to po prostu nie bierzemy do ręki podobnej literatury. Ale czy to znaczy, że problem znika? "Okna nieopancerzonych samochodów zostały wybite, do środka nalano benzyny. A potem paląca się szmata dokonała reszty - samochody stanęły w płomieniach. Grupa mężczyzn w chustach zakrywających im twarze rzucała cegłami w gorejące pojazdy. Tańczyli i śpiewali z radości, gdy tymczasem słup czarnego dymu wznosił się ku niebu"- daruję sobie ciąg dalszy, jaki los zgotowali Arabowie spalonym zwłokom.
Koncentruję swoje tu pisanie na tym, co mnie w książce  S. McEwena i R. Minitera zaskoczyło, a nie to czego mogłem się spodziewać (wcale temu drugiemu nie ujmuję). Proszę nie przeoczyć tego zapisu: "W kwietniu 2012 roku ludzie, którzy wdarli się na cmentarz sufi, teraz jako cel ataków obrali zachodnią nekropolię. Na cmentarzu Commonwealth Graves spoczywają ciała Brytyjczyków, Południowoafrykańczyków, Australijczyków i żołnierzy innych narodowości z Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, zabitych w Libii w czasie drugiej wojny światowej. [...] Ponad dwieście nagrobków na tym cmentarzu zostało zbezczeszczonych". Jest się czym przejmować, skoro giną ludzie? - zapyta ktoś. Miarą naszej ludzkości jest stosunek właśnie do grobów!... Warto o tym pamiętać, skoro wkrótce 1 i 2 XI. Przypomniało mi to los grobu Hanki Ordonówny, który był w Libanie. Rodzina w ostatniej chwili doprowadziła do ekshumacji gwiazdy przedwojennego kabaretu (obecna była m. in. pani Beata Tyszkiewicz, dla której Maria Anna Tyszkiewiczowa de domo Pietruszyńska to ciotka). Dosłownie kilka dni po opróżnieniu Jej mogiły cmentarz praktycznie przestał istnieć?
Trudno uniknąć scen walki, krwi, ognia, bezgranicznego bólu i rozpaczy (proszę, o ile to możliwe, zestawić "Navy Seals..." z książką L. B. Waugh "Spotkamy się w Strefie Gazy" - o niej już wkrótce na tym blogu w kolejnych "Przeczytaniach..." - dojdziemy do zaskakujących wniosków?). To nie science fiction! To przypominam "historie prawdziwe", oto opis skutku użycia pocisków typu Hellfire:"Fala uderzeniowa rozeszła się niczym zaczarowana czerwona piła tarczowa tnąca na kawałki wszystko, co stanęło na jej drodze. Dwudziestu napastników zmienionych w różową mgłę przestało istnieć".AGM-114 Hellfire'a możemy bezpiecznie oglądać w Internecie. Oby tylko! Nigdy w sytuacji bojowej!... Dalej odnajdujemy opis, co działo się z tymi, których szczęście ocaliło: "Spanikowany tłum tych, którzy przeżyli, rzucił się do ucieczki wąskimi uliczkami. Nie mogli widzieć drona krążącego im nad głowami, ale czuli tchnienie jego gniewu. Porzucili pojazdy i biegli - byle dalej od jego pola rażenia". 
Autorzy nie darowali sobie, aby  dać nam też wykładnie creda oddziałów SEAL. Bez wątpienia godne uwagi i przemyślenia:
  • Nigdy nie zawiodę.
  • Nosząc "trójząb", przyjmuję na siebie odpowiedzialność za wykonywanie wybranego zawodu i mój sposób życia.
  • Nigdy nie zrezygnuję.
  • Przeciwności hartują mnie i doskonalą.
  • Naród oczekuje, że będę fizycznie silniejszy i umysłowo sprawniejszy od moich nieprzyjaciół.
  • Nigdy nie wycofam się z walki.
  • Życie współtowarzyszy i powodzenie misji zależą ode mnie [...].
  • Moje szkolenie nigdy nie zostało zakończone.
  • Szkolimy się do wojny, walczymy, żeby zwyciężać.
  • Wykonywanie moich obowiązków, gdy zajdzie taka potrzeba, będzie elastyczne i brutalne, niemniej podporządkowane zasadom, których bronię swoją służbą.
Czy znalazłem w książce S. McEwena - R. Minitera "Navy Seals. Historie prawdziwe" naprawdę coś, co wprawiło mnie w stan kompletnego osłupienia? Tak. I to jeszcze jak! Nie pada nazwisko głównego bohatera, irakijskiego generała, którego pojmał GROM: "Kiedy generał [...] usłyszał komandosów z GROM-u, rozmawiających po polski. Odezwał się do nich w ich języku: «Hej! Hej! Zatrzymajcie się na sekundę! Jesteście Polakami? Hej, zabierzcie mnie stąd. Amerykanie mnie ścigają. Zabierzcie mnie stąd! Mam pieniądze! Mam wszystko, czego zechcecie! Zabierzcie mnie stąd»". Nie obawiajmy się, nie zmiękczył Polaków. "Hej, mamy tego skurwysyna" - usłyszał od polskich żołnierzy, gdy tylko potwierdzili jego tożsamość. "Dranie - pieklił się - jeszcze was dorwę. Jak możecie mi to robić?". Tragizm? Komizm? Gdyby to była fabuła np. Kena Folletta, to każdy powiedziałby: fikcja! bzdura! nie, to niemożliwe! A jednak: samo życie! Skąd znajomość języka polskiego u irakijskiego generała? Autorzy nie pozostawiają nas bez odpowiedzi: "Generał nauczył się polskiego w trakcie kursu pilotażu w Polsce, kiedy Irak był satelitą Związku Radzieckiego". 
Książka S. McEwena - R. Minitera "Navy Seals. Historie prawdziwe"- jest prawdziwa. To życie napisało te scenariusze. Napisane (lub przetłumaczone - zawsze mam z tym problem) doskonale! Czyta się jak powieść. Wiedząc, że to prawda, cała prawda i tylko prawda - nabieramy szacunku do operacji wojskowych oddziałów  SEAL czy GROM-u. Po takiej lekturze chcę wierzyć, że kraje mające takie wyborowe jednostki, naprawdę niezwykłych żołnierzy są bezpieczne, że nic nam nie grozi. Autorzy zamykają swoją książkę m. in. takim zdaniem:
"JAKO SPOŁECZEŃSTWO MUSIMY MIEĆ GRUPĘ WOJOWNIKÓW WOLNYCH OD POLITYKI I BIUROKRACJI, KTÓRYCH UWAGI NIC NIE ROZPRASZA, ŻEBY MOGLI WYKONYWAĆ SWOJĄ ŻYWOTNIE WAŻNĄ PRACĘ".
Z tą myślą odkładam "Navy Seals. Historie prawdziwe". Wierzę, że nigdy nie przekonamy się o słuszności tej prawdy.

*"Skrót SEAL oznacza Sea (morze), Air (powietrze), Land (ziemia)" - czytamy na s. 38.

Memento mori - tryptyk śmierci - akt II

$
0
0
Ten Akt będzie wyjątkowy? Na swój sposób bardzo wstrząsający. Chyba jeszcze nie poważyłem się na zdjęcia o takim ciężarze gatunkowym. Jest na blogu poruszony temat śmierci na polu bitwy pod Gettysburgiem, ale to, co teraz przygotowałem jest wyjątkowe...

Nie można udawać, że  t a k i c h  zdjęć nie ma. Mało tego jest na Facebooku strona: 999 Zdjęć Pośmiertnych Post Mortem. Starałem się udostępnić właśnie z niej fotografie, które, jak żadne inne wpisują się w łacińskie "Memento mori". Patrzmy na te fotografie, jako na odwieczną próbę zatrzymania Czcigodnego Zmarłego przy nas, rodzinie.



Nie rozumiemy sensu, jak można było "popełniać" takie kadry? Obrusza nas to? To dobrze. Ale pogrzebmy we własnych albumach. Nie uwierzę, że nie odnajdziemy kadrów z karawanami, tłumem żałobników, pogrążonej w żalu rodzie? Otwarte trumny i leżąca w niej zmarła osoba, a dookoła wianuszek starszych i... dzieci. Kiedy przeszło ćwierć wieku temu zrobiłem zdjęcie mego zmarłego wileńskiego Dziadka, to po chwili zaczęło do mnie docierać: czy mam prawo? Nie upubliczniam jej. Nie tylko tu, ale w ogóle. Schowane. Nie doczeka się ujawnienia. Może nawet je zniszczę? Bo nie chcę pamiętać Dziadka na marach. Kresowy Żubr zasługuje, aby pamiętać Go inaczej...


Te zdjęcia powinny nam uświadamiać, że nie mówienie, to nie znaczy, że nie ma tematu. Wyrośliśmy z zachowania małego Jerzyka, który myśli, że jak zakryje swoje oczka, to Ziazia go już nie widzi. Śmierć krąży dookoła nas. Ostatnio była za ścianą. Zabrała sędziwą sąsiadkę lat 92. Nie zaniesiemy butów do szewca, bo w lipcu śmierć i na nim zagięła parol. Nie ma piętra w mej klatce schodowej, aby nie gościła ONA. Na moim III była już po raz trzeci!


Jeśli kogoś ten akt oburzy, to przepraszam. Zwróćmy uwagę, jak bardzo zepchnęliśmy w odmęty tabu śmierć! Wyparliśmy ją? Trudno. Ale ONA jest! istnieje! i czeka! Cierpliwie!...

Myśli wygrzebane (53) - Tadeusz Mazowiecki (II)

$
0
0
Że już był bohaterem tego cyklu? Ano. Wtedy, kiedy zmarł - dwa lata temu. Tyle bowiem mija dziś 28 października, kiedy na zawsze odszedł pierwszy nie-komunistyczny premier polskiego rządu Tadeusz Mazowiecki. Ważna postać naszego dochodzenia do nieskrępowanej niepodległości. Ważna postać, bez której przemiany lat 80-tych XX w. trudne byłyby do wyobrażenia. Jeżeli ktoś neguje Jego wkład w budowę III Rzeczypospolitej, to znaczy, że niczego nie zrozumiał (nie poznał) z tego, co działo się choćby od Sierpnia '80.

Tadeusz Mazowiecki, to jedna z najważniejszych kart naszej historii ostatniego XL-lecia. 12 września biografia Jemu poświęcona, autorstwa Romana Graczyka "Od uwikłania do autentyczności..." (Wydawnictwa Zysk i S-Ka), była"bohaterem" odc. 62 "Przeczytań...". I ta właśnie książka stanowiła dla mnie źródło pozyskania  m y ś l i :
  • ...prawdziwie bronić człowieka można tylko broniąc zarazem prawdziwego życia wspólnoty przeciw takim lub innym jej zniekształceniom i chorobom.
  • Ażeby bronić się przed totalitaryzmem, człowiek nie musi wracać do indywidualizmu.
  • Tylko odpowiedzialność za społeczeństwo, za kształtowanie jego organizacji i instytucji tak, aby wspólnota społeczna umacniała swój rozwój i szacunek dla osobowości ludzkiej, która jedynie nadaje treść i wymiar całości społecznej - może przywrócić równowagę i zdrowie społeczeństwu i właściwe warunku rozwoju osobowego człowieka. 
  • Sens walki z antysemityzmem jest głęboki i wielostronny.
  • Moralnie - walka z klimatem sprzyjającym antysemityzmowi jest walką o godność człowieka.
  • Zewnętrznie poniżony jest Żyd czy Polak pochodzenia żydowskiego.
  • Rozmowa może być tylko informacją, dyskusja jedynie sporem toczącym się między odmiennymi stanowiskami ...
  • Dialog ma [...] miejsce wtedy, kiedy zakłada - wprost lub pośrednio - gotowość do wniknięcia w odmienną rację i w odmienną perspektywę myślenia...
  • ...fakt, że myśl katolicka w Polsce zaczęła w szerszej sakli afirmować socjalizm dopiero wówczas, gdy stał się on ustrojem państwowym, nie jest bez znaczenia. 
  • Kościół, porzucając wrogi i nieufny stosunek do dzisiejszej kultury i do świata, w którym żyje i który go otacza - rozpoczął z nim dialog.
  • W stosunku do narodu tak tragicznie dotkniętego ludzkość cała ma zobowiązania szczególne. 
  • Bez rozwoju współodpowiedzialności za życie zbiorowe, trudno spodziewać się wzrostu postaw aktywnych w społeczeństwie.
  • Patriotyzm jest [...] pojęciem o różnych odcieniach rozumienia.
  • Bóg ma jakieś zamysły co do Ciebie. Bądź gotów i uważaj.
  • Pytania, na które nie ma odpowiedzi [...] rozwiązujemy nie przez wyjaśnienie ich, ale przez postawę wobec nich.
  • Podstawową decyzją polityczną musi być demokratyzacja kraju.
  • Człowiek-osoba, który w życiu społeczeństwa i państwa wyraża się jako współuczestniczący obywatel, jest przeciwieństwem człowieka-poddanego.
  • Ja uważam, że w polityce należy iść do przodu, ale należy w tym pójściu do przodu być obliczalnym.
  • Każdy człowiek i każdy naród potrzebuje nadziei.
  • W historii rzadkie są jednak momenty, kiedy coś na naszych oczach staje się wyrazem nadziei całego narodu.
  • ...zasada: wszystko albo nic, łatwo może prowadzić do stawiania losu narodowego na jedną kartę.
  • Od 13 grudnia jesteśmy w nowej sytuacji. Ten dzień stanowi granicę między Polską nadziei Polską odwetu i nienawiści.
  • Trzeba trzymać siebie krótko, jak uchwyt siekiery przy trzonku.
  • Między przeżywaniem klęski a przeżywaniem próby i doświadczenia jest istotna różnica.
  • Ludzie się wyprostowali, jest to fakt społeczny, z którym każdy musi się liczyć.
  • ...smak historii też pociąga.
  • Wartości romantyzmu i realizmu w sposobach myślenia zostały, jeżeli nie całkowicie, to w dużej mierze zintegrowane. 
  • ...dziedzictwo Sierpnia to także zdolność przekraczania sporów i podziałów, umiejętność poszukiwania partnerstwa, wyrzeczenia się mylenia w kategoriach brania odwetu za przeszłość, wyrównywania rachunków krzywd.
  • Mamy prawo do dumy również ze stylu przechodzenia do demokracji: bez przemocy, bez brutalnie manifestowanej wrogości, bez aktów zemsty.
Domyślamy się, że wiele z tych słów zapisano jeszcze w PRL-u. Na ile są aktualne w III Rzeczypospolitej? Można się nie zgadzać z życiową drogą Tadeusza Mazowieckiego (1927-2013). Można wypominać Mu "grubą kreskę". Ale Tadeusz Mazowiecki, to postać tak ważna, że nie da się Go przemilczeć, nie mówić o nim - to byłby historyczny absurd. Dwa lata to niewiele. Tych kilka zdań może dla kogoś staną się swoistym drogowskazem. Pięknie by było, gdyby któregoś współczesnego polityka można był nazwać ideowym następcą Tadeusza Mazowieckiego. Niech mi będzie darowane, ale ja nikogo takiego po prostu nie wiedzę. Chyba, że po ukonstytuowaniu się nowego rzędu objawi się jakiś polityk na miarę... Trudno mi jednak w to uwierzyć. Chyba jednak należałoby zaliczyć Tadeusza Mazowieckiego do grona ludzi nie zastąpionych. I tyle na ten temat.
Weźmy do serca choćby te słowa:

"POCZUCIE ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA KRAJ 
NIE JEST CZYIMKOLWIEK PRZYWILEJEM". 

Przeczytania... (76) Tadeusz Januszewski "Kazimierz Przerwa-Tetmajer" (Wydawnictwo ISKRY)

$
0
0
"Jeżeli Lora była katastrofą w moim życiu, w człowieku, to śmierć Asnyka i Ujejskiego jest katastrofą, przełomem w moim życiu" - pisał w jednym z listów 23 X 1897 r. Kazimierz Przerwa Tetmajer. Po odłożeniu książki Tadeusz Januszewski pt. "Kazimierz Przerwa-Tetmajer" (Wydawnictwa ISKRY) szuka się... ciszy. On bije ze skończonej lektury. Ona wypełnia nas. Zastanawiamy się jak to możliwe, że los mógł być tak bardzo okrutny dla poety. Jednego z najważniejszych przełomu XIX i XX wieku! Sam docierałem do Jego poezji na wertepach młodzieńczych uniesień, życiowych zakrętów. Ciekaw jestem ilu moich rówieśników (50+) i starszych powtarzało, jak mantrę: "Zginę przez ciebie - nim zginę, / krzyknę, że ginę przypadkiem...". Proste sześć linijek? Tu cytowane dwie. Finezja pióra Kazimierza Przerwy Tetmajera.

Od kiedy znam w ogóle to imię, to dwuczłonowe nazwisko? Pamiętacie, kiedy wspominałem o kalendarzu "Szpilek" z lat 50-tych XX w.? Tam był zacytowany wiersz o... pięknej Zuzannie. To chyba pierwszy erotyk na mojej drodze do dorosłości? Tych dwóch starców, którzy sycili swój wzrok miało i trzeciego podglądacza? Był nim każdy czytelnik! Piszący te słowa również. Ile miałem lat w czasie tego poetyckiego debiutu (oczywiście w odbiorze, a nie tworzenia)? 10? 
Po książkę Tadeusza Januszewskiego sięga każdy komu bliska jest Młoda Polska, duch narodowy w Krakowie. Mamy okazję oddychać czasem, w którym tworzyli Stanisław Wyspiański, zaczynał swoją literacką drogę Boy-Żeleński. Być w ukochanym Krakowie na przełomie stuleci, w czasach Franciszka Józefa I? O! dziwo imię Najjaśniejszego Pana nigdy nie pada.
"Teatr, literatura i sztuka malarska odgrywały - poza nauką szkolną - największą rolę w naszym życiu. Kart i bilardu nie uprawialiśmy, tańców i flirtów bardzo mało. Sportów wówczas nie znano - z wyjątkiem jeżdżenia na łyżwach"- w takim duchu żyła młoda, krakowska (galicyjska) młodzież. To z kolei wypowiedź samego Stanisława Estreichera.
Tak, zazdroszczę chwilami Tetmajerowi. Czego? A choćby takiego wspomnienia: "Co do Asnyka, to znałem go osobiście od bardzo dawna, bo od 1873 roku, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Wówczas on bywał u nas często, a nawet pamiętam, że czytał u nas w domu wiersze [...]". Na pewno nie będę gonił za rozwijając się chorobą, która zniszczy umysł Poety, który sam o sobie pisał w 1888 r.:"Lenistwo mnie toczy jak rak i doprowadzi do śmierci moralnej. [...] Miły to dar po moim dziadku ś.p. Janie Grabowskim, po którym całe moje niedołęstwo umysłowe i fizyczne odziedziczyłem (...)". Smutna refleksja. Z czasem wpędzi Tetmajera w nieuleczalną chorobę...
Listy! Ich fragmenty, to bogactwo biografii autorstwa Tadeusza Januszewskiego. I tu od razu chcę wyrzucić ku Autorowi swój żal: dlaczego taka skromna objętość. Spodziewałem się tomu na miarę innych biografii, jakie publikuje Wydawnictwo Iskry!  Niedosyt! Ktoś powie "ależ to 276 stron!", a ja dorzucę: "mało!". Że nie ma dłużyzny? Fakt. Rok po roku kroczymy przez życie syna Adolfa i Julii Tetmajerów! Każdy rozdział to kolejny rok lub lata. 
"Zabrałem dziwkę i pojechałem do Heidelbergu [...]" - łóżkowe podboje Poety mogą żywiej zainteresować? Chciałem napisać "sercowe", ale związki, o których bez krępacji pisywał w kolejnych listach raczej tak się nazywać nie da: "Kiedy chędożę Manię, albo kiedy leżymy w zwykłej naszej pozie, tj. ona obejmuje mi szyję jedną ręką i oprze mi łebek na piersi i nóżki z moimi posplata, a ja jedną dłonią pieszczę jej twardą, stojącą, krągłą pierś, a drugą pieszczę jej wypukły, gładki brzuszek, jej biodra szerokie, aksamitną dupę, ją całą jednym słowem - to dalibóg żyć mi warto i żyłbym tak przez wieczność i nie chciałbym w innej chwili umrzeć". W innym liście wspominał: "W Warszawie zanadto byłem zajęty dupą mojej Niusi; tu zanadto mnie brak tej anielskiej dupy zajmuje. Coraz większy mam wstręt do kobiet, coraz więcej zarazem nęcą mnie one ku sobie". Musiały być w owym nęceniu bardzo skuteczne, skoro pan Kazimierz kilkakrotnie zapadł był "na francuską chorobę". O swej seksualności pisał i w późniejszym okresie: "Co jest zmysłowość, to wiem ja, który przez to tyle złego przeszedłem i którego rdzeniem i szpikiem duszy jest żądza płciowa". Znajdziemy jej ślady w wielu wierszach, niektóre z nich są cytowane w biografii. Proszę zwrócić uwagę na troskę pani Julii Tetmajerowej na wieść o trybie prowadzenia się ukochanego jedynaka. Matki zawsze takie same!
"To jest nieszczęście, że jak niesłychanie szybko zaczynam i tworzę z początku, tak również szybko odrzucam jedno, zaczynam drugie, wskutek czego mam całe sosy rzeczy nieskończonych, fragmentarycznych" - oto niespokojny duch Kazimierza! Będzie do dręczył przez całe długie życie?
"Do Zakopanego jechali obładowani książkami. Wieźli przede wszystkim tomy poetyckie ostatniej doby, które szybko stawały się klasyką. Czytali, rozmawiali o literaturze, komentowali" - tak  Tadeusz Januszewski opisuje relacje Poety z młodszym od dziewięć lat ciotecznym bratem, Tadeuszem Żeleńskim (Boyem). Tak, ich matki były siostrami. Tetmajer próbował zabierać Tadzia w góry, ale jak podaje biograf Poety "...wkrótce [...] ich szlaki, nie tylko te górskie się rozeszły".
"Jestem w ogóle tak źle usposobiony - pisał Tetmajer w 1893 r. - i taki mam spleen ciągle, że zagłuszam, czym mogę i w końcu odnajduję sobie chyba spokój w burdelu, lub szynku, gdzie ciągle są ludzie i gdzie ciągle jest gwar i hałas". To natrętne szukanie miejsca dla siebie! Odnajdujemy ślady osaczającej go samotności. Na pewno pewną formą ucieczki były wizyty w Warszawie, gdzie odpoczywał od "krakowskiego ciśnienia", swoich relacji choćby z Lucjanem Rydlem:"Teraz mam tu przedsmak  «wielkości». Patrzą na mnie lornety w teatrze, Michałowski zaprasza, ile razy mnie widzi, panny robią powłóczyste oczy [...]". Z dalszego zapisu wynika, że i ów żeński entuzjazm stawał się mu obojętnym? Ciekawie opisywał relacje z hr. Adamem Krasińskim, wnukiem Zygmunta (de facto Napoleona): "Pierwszy raz jestem czyjąś własnością. Krasiński nie żąda ode mnie nic - tylko towarzystwa. [...] Nie czyszczę wprawdzie widelców, ale tak dobrze jestem w «obowiązku» u Krasińskiego, jak ten, który je czyści. Podłe życie". Skąd do biografii Tetmajera wkroczył hrabia K.? Proszę sprawdzić. O swoim szlachectwie mówił: "Ja jestem arystokratą do szpiku kości - nie mogę być arystokratą rodowym, więc jestem arystokratą mojego ja, zawsze nim byłem, od dzieciństwa". Ciekaw jest "wątek społeczny". T. Januszewski ujawnia m. in. starania Tetmajera w ustaleniu szlachectwa dla syna Kazimierza. Na początku XX w. czy się było "z panów" czy "z chamów" miało jeszcze znaczenie.
Dziwnie plotły się związki z przyrodnim bratem, Włodzimierzem. Ile w tym winy pani Julii Tetmajerowej, które nie ledwo tolerowała pasierba? Różnie się układało. Bywały chwile, kiedy Kazimierz szukał u starszego brata finansowego wsparcia. Odnajdujemy przebłyski wzajemnej troski? Z 1896 r. zachował się list Włodzimierza do Kazimierza: "...powiedział mi Tadeusz (Żel), że chcesz się żenić i że masz syfilis. Syfilis ma większość mężczyzn: miał nasz ojciec, stary Żeleński, Jacek Malczewski etc., najgorsze, że musisz parę lat odczekać ze ślubem etc.". Matrymonialne plany, liczne kobiety, zaręczyny - jak wiemy nic z tego nigdy nie wyjdzie.
Ciekawe relacje łączyły Tetmajera z Władysławem Orkanem  (wł. Franciszek K. Smaciarz), Stanisławem Przybyszewskim i podziw dla twórczości Stanisława Wyspiańskiego:"Powstał u nas olbrzymi talent poetycki, Wyspiański, ten może zrobi renesans, którego myśmy zrobić nie potrafili".  Prawda, jaka cenna wizja rozwoju niepośledniego talentu. Zdobył się też na krytyczną ocenę samego siebie? Bo jak odebrać takie zdanie: "...sam widzę, że wobec Wyspiańskiego trzeba mi zejść dalej niż na drugi plan. Jestem sprawiedliwy, ale nie mogę powiedzieć, żeby mi to zrobiło przyjemność". Wiele ciekawego znajdziemy"dookoła «Wesela»".  Tadeusz Januszewski podaje: "Wesele poeta oglądał kilka razy. Nie miał wątpliwości: rozpoznał swój wizerunek, tak jak wszyscy. Nie wspominał jednak o nim w korespondencji, nie komentował". Sam Poeta uznawał: "Wyspiański to jest człowiek, który nas wszystkich tak przytłukł, jak Sienkiewicz powieściopisarz, tylko że ja ni mam do niego pretensji, lecz do siebie". Zupełnie nie rozumiem dlaczego brak wzmianki u Januszewskiego opinii Tetmajera po śmierci autora "Wesela". Nie napisał-że nic? Czy nie zachowało się? - męczą mnie te dwa pytania.
17 stycznia 1901 r. Kazimierz Przerwa-Tetmajer został ojcem. Warto zauważyć, że nie pierwszy to przypadek, kiedy dowiadywał się o swoim ojcostwie. Tylko w tym jednym przypadku poczuł się do sprawowania opieki nad synem. Smutne to było ojcowanie. Relacje z jedynakiem, to jakiś horror, który z czasem dobije kruszącą się psychikę Poety. W 1906 r. odebrał go matce. Mamy przytoczone różne relacje, jak do tego doszło. "Jestem w Zakopanem - czytamy w liście z tego roku - i proszę zgadnąć, czym się zajmuję? Oto wychowaniem mego czteroletniego synka, tak zwany owoc grzechu, który ma tak rozwiniętą czaszkę, że na niego kapelusz trudno dobrać i fenomenalnie rozwinięty umysł". Nie mógł wiedzieć ile zgryzoty i bólu przyniesie mu ta miłość. Trzeba być wyjątkowo nieczułym, aby obojętnie czytać o skutkach, jakie wywołała śmierć Kazimierza-juniora w 1933 r. O dramacie Poety pisała nawet współczesna prasa: "Nieszczęsny, zrozpaczony ojciec czuwał w pokoju hotelowym przy rozkładających się niezwykle szybko zwłokach trzy noce. [...] Na dobę spożywał zaledwie parę deka szynki i odrobinę wina, przy czym nie wierząc, że syn nie żyje, usiłował go cucić, wlewając mu w martwe usta wino". Jak dalej podaje biograf Tetmajera: "Na cmentarzu powtórzyła się tragiczna sytuacja z pokoju hotelowego. Poeta [...] nie pozwolił spuścić trumny syna do grobu". Proszę to przeczytać. W książce jest zamieszczone zdjęcie z pogrzebu.
"Synku mój mały! Obcobrzmiące / nazwisko będziesz nosił"- ten wiersz, dedykowany potomkowie, jest przepiękną, liryczną, patetyczną, historyczną wykładnią polskości rodu Tetmajerów. Jeśli nie poświęcę mu tu więcej miejsca, to tylko dlatego, że szykuję go do mego cyklu "Spotkanie z Pegazem" i zamieszczę tutaj około 11 listopada. Ale już teraz chciałbym go dedykować każdemu tropicielowi "ile w Polaku jest Polaka"?
Co mnie szczególnie zaskoczyło w biografii autorstwa Tadeusza Januszewskiego? Nie wiedziałem o działalności Tetmajera w NKN-ie, czyli Naczelnym Komitecie Narodowym, z którym ciągłe swary prowadził brygadier J. Piłsudski. Biograf podaje: "Tetmajer uważnie i trzeźwo obserwował wydarzenia. Jego widzenie jednak w znacznym stopniu urobiła tradycja rodzinna - kilka pokoleń przodków walczących w powstaniach o wolną Polskę. To była jego doktryna. Zbliżała go ona do Legionów i Piłsudskiego". Ślady tego znajdziemy, a jakże, w pisanych wtedy listach: "Teraz potrzeba nam Legionów Buonapartego z pierwszej kampanii włoskiej [...]. Czy jest?  Otóż to kwestia. Aby Legiony stały się od razu Korpusem Poniatowskiego w 1812 roku". Zaskakuje mnie pisownia ("z włoska", bardzo charakterystyczna dla przeciwników I Cesarstwa) nazwiska Cesarza!
Inne zaskoczenie związane jest z moim miastem rodzinnym. W biografii czytamy: "W 1925 roku dostał jeszcze dwie wieści z Bydgoszczy. Otrzymał dyplom honorowego obywatela miasta i został jego beneficjentem. [...] I druga - w «Dzienniku Bydgoskim» ukazał się nekrolog poety". Bóg mi świadkiem: nie wiedziałem o  wyróżnieniu, ani tym bardziej o owym faux-pas!...
"Kazimierz Przerwa-Tetmajer", Wydawnictwa Iskry, to bardzo piękna, mądra i poruszająca książka. Smutny los Poety, którego duszę i ciało masakrowała choroba. Smutny kres niezwykłej osobowości. Jeśli dziś kojarzy się tylko z postacią z "Wesela", to w sumie przykro. Kiedy kilka lat temu próbowałem zainteresować pewien ogólnopolski periodyk dydaktyczno-nauczycielski moim cyklem "Poeci zapomniani..." dostałem odpowiedź, że Ich to nie interesuje (część zamieściłem na tym blogu). Pewnie, skoro poloniści mają gdzieś strofy Brodzińskiego, Goszczyńskiego, Pola czy Ujejskiego, to czemu się później dziwić, że inni nie wiedzą... nie znają... nie rozumieją...
Nie ukrywam, że będę chciał wprowadzić na blog nowy cykl: "Jesień z Tetmajerem"? Dla mnie jednym ze skutków lektury pióra Tadeusza Januszewskiego jest choćby to, że sięgnąłem po wydanie "Liryk najpiękniejszych", tomik, który w 2004 r. wydało "Algo" Sp. z o. o. w Toruniu (ul. Kalinowa 3). Warto.

Nokturn

$
0
0
Ten tekst wypożyczyłem z mego drugiego blogu. Dlaczego? Przypomina, że są sprawy, które trzeba kiedyś dopiąć, aby na Sądzie Ostatecznym, Życiowym Rozliczaniu, Rachunku Sumienia (jak zwał, tak zwał - niepotrzebne skreślić) nie cierpieć na zbyteczny ból głowy, że czegoś tam nie zdążyło się... A przy okazji to i owo można przemyśleć?

*      *      *

Turzyński siedział przy barze kolejną godzinę czy kolejną kolejkę? Sam nie pamiętał. Kazał tylko dolewać do tego samego kieliszka. Nie mógł zrozumieć dlaczego jeszcze trzyma się na nogach. Logika nakazywałaby albo przerwać, albo leżeć pod barem. Ani jedno, ani drugie nie imało sie jego. Barman nie myślał przerywać ten samotny maraton. Każdy wlany kieliszek, to w końcu był jego zysk. A ten facet, na oko, wyglądał jeszcze na kilka dobrych kolejek. Dobrze skrojony garnitur, drogi zegarek, starannie ogolona twarz, w klapie marynarki jakaś miniaturka (nie przyglądał się czy to jakiegoś klubu czy może firmy). Nie był typem przegranego gracza. Pił na chłodno. Często takich widział. Nazywał ich „rachmistrzami”. Dawał mu jakiś kwadrans, dwa na powolne wywlekanie z siebie żali do żony, kariery, złamanego dzieciństwa, zmarnowanych szans, odejścia kochanki, nietrafionej inwestycji bankowej... Tyle było wariantów, możliwości i fantazji... Chyba słyszał już wszystko. W każdym bądź razie tak mu się wydawało.


        Barman przetarł blat suchą ścierką. Ile tu opierało się dramatów, euforii, bankrutów, zwycięzców, zwykłych kantów, dam, kurew i... Wszystkich. Raz nawet rozpoznał pewnego księdza z pewnej parafii. Wychodził dzięki wsparciu bliźnich. Własne nogi tego wieczoru nie służyły po bożemu. Ten teraz może pociągnie z godzinę. Padnie! Musi paść! Raz tylko pamiętał jakiegoś Ukraińca, Iwanow nazywał się, twierdził, że jest z kozaków dońskich. Wypił chyba z dwa wiadra wódki, szalał na parkiecie, aż iskry szły spod jego butów, a panienka, która obracał traciła oddech... Widać prawdziwy kozak. Miesiąc później wyłowiono go koło IV Śluzy...
Turzyński podsunął kieliszek raz jeszcze. Butelkę po pierwszym pół litrze barman odstawił już dawno. Druga była pusta do połowy. A zaczęło się od jednego piwa, potem drugiego, kieliszka brandy. Głowa barmana przypominała kalkulator. Ciągle coś taksował, obliczał, zestawiał. Nie uszła jego uwadze najmniejsza kropla trunku. Pijący był w jego oczach oceniany na kilkanaście tysięcy złotych dochodu miesięcznie. Srebrny sygnet na lewej dłoni nie był jakimś wyszukanym gadżetem, ale tez daleko mu było do współczesnej tandety. Jakaś rodzinna pamiątka? Tym bardziej, że w miejscu kamienia był wyryty jakiś rysunek lub inicjały. Herb? Kiedyś dla draki powiesił taki jeden nad barem. Klienci szybko wybili mu z głowy jego szlachectwo, naigrywając się, że ma miotłę w tarczy. Przecież nie mógł każdemu tłumaczyć, że to „Godziemba” i ten świerk... Kogo z kolei obchodziły opowieści barmana. Każdy siadał tu ze swoimi. Do chwili aż zalanie w trupa nie przerwało niekończącej się opowieści lub pójście z dziewczyna na górę...
Turzyński wychylił kieliszek jednym haustem. Gardło już dawno przywykło do przełykania kolejnej dawki promili. Rachuba? Nie lubił cyferek. Od dzieciństwa. Jeszcze do teraz słyszy sarkastyczny głos ojca „synu, licz sam na siebie, to będzie spokojnie spać”. Nigdy od niego nie pożyczył nawet pięciu złotych. Nie pozwalała mu na to duma! Oschłości ojca nie zapomni do końca swoich dni. Zresztą tyle ich dzieliło... Przepaść, którą wykopał rozkład małżeństwa jego rodziców, trwała wiele lat. Może zbyt wiele? Teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Kilka ostatnich lat zmieniło bieg ich wzajemnych relacji.
Nie podsunął tym razem kieliszka. Barman zawisł z butelką, niczym miecz nad głową Damoklesa. To była tylko chwila zawahania ze strony ich obu. Stan zaniechania był niemal niezauważalny. Alkohol wypełnił kieliszek po brzegi. Nie, nie przelał się.
- Starczy!- to było pierwsze słowo, zdanie, które Turzyński wypowiedział tego wieczoru. Znał swoje możliwości. O normach nie było, co mówić. Spojrzał na zegarek. Było już dość późno, by zrozumieć, że normy przekroczył bardziej, niż stachanowcy. - Zna pan Norkowskiego?
W takich chwilach barman nie wiedział, jak zachować się. W końcu miał przed sobą obcego faceta. Takie pytania kilka lat temu elektryzowały szczególnie. Ale i teraz nie było bezpiecznie byle komu na nie odpowiadać. Udał, że nie słyszy. Odwrócił się do pytającego tyłem. Niby nagle przypomniał sobie, że należałoby zerwać kartkę z kalendarza, bo jest dobrze po północy. Uważał to za doskonały wybieg.
- Nie zna pan Norkowskiego?- zdziwił się Turzyński.- W takiej mieścinie chyba wszyscy się znacie? W końcu, to nie chodzi o wczasowicza, zresztą o tej porze na plaży same mewy...
Barman ze stoickim spokojem i wyjątkowo powoli zrywał wczorajszą kartkę. Nie chciał dać się wciągnąć w dialog z nieznajomym. To dzielenie współczucia, potakiwanie każdemu rozbitkowi i traktowanie siebie, jako koła ratunkowego czy beczkę bez dna na żale całego świata. Miał tego dość!
- Nie zna Norkowskiego!- Turzyński nie dawał za wygraną, ale tym razem bardziej zwracał się do kieliszka, niż barmana.- Norkowski, to... szyper... Szyper Norkowski. Chyba Henryk lub Maniuś... Musisz go znać. Z taką fają... zamiast nosa... Jakby mu, to co nie trzeba przypięto w to miejsce... Ha! Ha! Ha!...
Niewybredny żart, to było coś, co słyszał od każdego po kolejnym odstawieniu kieliszka. Tak było praktycznie z każdym. Nawet potulny i zahukany w domu księgowy, stawał się okazem agresji i języka z poziomu zielonej budy z piwem, jakich w okolicy kiedyś było kilka. Nic nowego. Oczywiście znał Norkowskiego. Jak mógł nie znać własnego szwagra. Od lat kością niezgody między nimi był kuter po ojcu. Ani myślał na nim wypuszczać się w morze po śledzia. Chodziło jednak o najzwyklejszą przyzwoitość. Mógł postawić pół litra i nie byłoby sprawy. A ten, jak jaki pirat zajął łajbę, ledwo zamknęły się oczy ojca... Rzadko sam wyprawiał się na morze po rybę. Wolał wozić turystów złaknionych morskich połowów. Ten tu na takiego wyglądał. Dla rozrywki moczył pewnie swoje kije, aby później na firmowym spotkaniu pokazywać, jaką to rybę złowił.
- A ja jestem przestępca!- nagle wyrzucił z siebie Turzyński. Popatrzył na swoje dłonie. Trzęsły się.- Czy ja wyglądam na przestępcę?
Barman wolał poprawić butelki z czerwonym winem, niż bawić się w identyfikatora ludzkich poczynań. Niby kto ma napisane na czole: jestem przestępcą? Każdy, do cholery, miał coś na sumieniu.
- Ukradłem... tatusia!
Takie oświadczenie powinno zrobić na barmanie wrażenie, ale nie zrobiło. Dawno przestał być zbiorem głęboko-rozpaczliwych wynurzeń facetów znad kieliszka. Kiedyś taki jeden, dokładnie w tym samym miejscu, chciał nawet palnąć sobie w łeb, kiedy ćwierć wieku młodsza żona puściła go z torbami i... Szkoda słów. Przetarł tylko blat ścierką.
- Życie, to jest szambo!...
Odkrywca. Kolumb, psiakrew! Taki filozofujący, to dopiero gratka dla psychoanalityka. On miał serdecznie dość. Nadstawił butelkę nad pusty kieliszek. Turzyński nie protestował.
- O!... dobra... więcej... nie...- bronił się, kiedy poziom alkoholu podnosił się niebezpiecznie ku górze.
- Wiesz kim był mój tatuś?- zrobił wymowną pauzę.- Nie, bo niby skąd miałbyś wiedzieć? Ty tylko nalewasz wódę i dopisujesz do rachunku. Co tym razem? Numer kołnierzyka, numer buta?... Nie zaprzeczaj! Z twojej gęby widać, że dopisujesz!
Wyrok już został wydany, to po co miał protestować.
- Czy ty w ogóle słuchasz, co ja tu ględzę? Tatusia ukradłem! Tak, był kanalią!- podniósł głos.- Kawał sukinsyna, jakich mało! I ja go przez lata nienawidziłem, kiedy związał się z tą suką Wandą... Fry... No, tą, siostrzenicą... K..., kogo to była siostrzenica?! Zabij, nie przypomnę. To było ziemiaństwo. Nie takie hreczkosieje, jak Turzyńscy! Ona była dama! A tatusiek? K..., miał fantazję.
Barman wiedział do czego to zmierza. Już zaczęło się rzucanie brzydkimi kobietami, teraz będzie ułańska fala i fantazja. Skończy się na toaście za zdrowie taty. Norma. Nuda. Tylko zamienić się miejscami.
- No, ale chyba o Pietruszce, Chrostowskim i tym tam... Pio... Piotrowskim słyszał?- wyprostował się, jakby siedział na koniu i stanął w strzemionach.- To była banda, co? Ukatrupili biednego księdza. Czy nikt tych durniów esbeków nie nauczył, że martwy wróg jest groźniejszy od żywego? I, co ruszyli Kiszczaka? Co tam proces... Gówno z tego będzie, a nie wyrok! O z takimi tatuś kolegował...
Zaraz będę łzy i rozczulenie. Był tego pewien, bo tak to działa. Turzyński poluzował krawat i odsunął od siebie kieliszek. Wódki miał dość. Na razie. Odwrócił się. Siedząca w kącie blondynka przykuła jego uwagę. Piła kawę małymi łykami. Co chwilę zerkała na zegarek. Najwidoczniej na kogoś czekała.
- Lata nie utrzymywałem z gnojkiem żadnych kontaktów...- parsknął. Barman wyczuł w tonie gorzką nutę jakby żalu. Turzyński sprawiał wrażenie człowieka, który otrząsa się z jakiegoś letargu. Widać było, jak dziwny dreszcz wstrząsa jego ciałem.
- Bo to ja byłem pieszczochem tatusia!- krzyknął nagle. Miał w oczach obłęd, za którym mogła się kryć chęć odwetu, smak zemsty, ale i okrzyk bojowy. Nic takiego nie nastąpiło.- A potem mu wybaczyłem... Chyba każdy zbrodniarz ma prawo do wypaczenia. Jak to jest powiedziane w Piśmie: kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem? No... jakoś tak... Jesteś Stefan bez winy?
Był już Stefanem, panem Romkiem, Ryśkiem z naszej klasy, serdecznym Janeczkiem czy nawet wujaszkiem Igorem. Nigdy nie prostował. Bo i po co, i dla kogo? Ci, którzy tu topili swojej smutki, żale, frustracje, radości z reguły przemijają, jak śnieg... Wypije taki jeden z drugim, wyrzyga swój cały życiorys, odegra swoją martyrologiczną rolę – i tyle go tu widzi. Stali bywalcy nie zachodzą. Wątroba nie pozwala, albo już przenieśli się na pobliski cmentarz komunalny lub parafialny. W końcu nie nosił tabliczki z imieniem, by go każdy zaczepiał. Tak naprawdę miał na imię Krzysztof. Krzysztof Pomianowski.
- Widzisz Stefan...- tu Turzyński przechylił się przez blat, jak ktoś, co ma jakąś ważna i tajną informację do przekazania: ...jest jedna sprawiedliwość na tym zafajdanym świecie: śmierć! Tylko, sza... nikomu ani... mru... mru... Ona jest wszędzie! W tobie, we mnie, tym kieliszku, za oknem, w tej tam kurewce... Tylko czeka, by nas chwycić za gardło! O, tak!
I założył sobie na szyi pętle z drżących palców.
- Mówię ci, Stefan. To tylko chwila... Nalej!...
Nalał.
- Myślisz, że ta blond, to...
Nie myślał.
- ...nie żebym chciał!...- energicznie zaprotestował.- Nie lubię dziwek!
Też nie lubił. Bo niby czemu miał. Za komuny wiele z nich po prostu donosiły na swoich klientów. Kiedyś skusił się, wtedy on miał doła. A tamta... Kazała na siebie mówić: Tamara. Miał rozbrajający uśmiech i oczy, w których utopić się, to małe piwo. Potem doniosła na niego do stosownego urzędu, że wódka, którą rozlewa, to towar niewiadomego pochodzenia. Dostał dwa lata. Odechciało mu się dziwek i rozkoszy. Choć tak naprawdę, to owa Tamara była całkiem do rzeczy... Tych oczu nie potrafił zapomnieć.
- Wiesz Stefan, mój stary... to... On był pięciokrotnie żonaty? Rozrywkowy był facet, przyznaję. Wiesz, że mu trochę zazdroszczę? Ile on ciał przerobił? To...- tu machnął ręką z głęboką rezygnacją.- Wyszumiał się i wrócił na łono rodziny?! To też trzeba mieć fantazję. A mi się wydaje, że ktoś mu groził... grunt palił się pod nogami... cholera go tam wie. Nie zdążyłem zapytać go o szafę Lesiaka! Myślałem, że mam czas. Gówno prawda, Stefan, nie ma czasu. Teraz sobie pogadamy, wypiję jeszcze dwie wódki i wracam zu Hause!... Gerda znowu będzie szwargotać, że pojechałem zu Polen! A gdzie, mam k... jechać? Na Marsa? Do Polski! Do domu! A może ja to wszystko pierdolnę i wrócę, co myślisz Stef? Nigdzie tak chleb nie smakuje, jak w Polsce. Wierz mi.
Wierzył. Był dwa lata w Danii. Dość miał tego gangu Olsena... Wrócił. Nie tylko chleb smakował inaczej. Powietrze zdawało się inne. Nawet smak wódki. Wiedział, że to irracjonalne. Ale tęsknił za Polską!
- Stefan, to jakiś obłęd. Wiesz, jak łatwo zostaje się przestępcą? Wystarczy głupia łopata i znajomy grabarz...
Miał przed sobą hienę cmentarną? Nie pasowało mu to. Zbyt elegancki i drogi klient, by ganiał od mogiły do mogiły, rozkopywał ją szukając złotych i srebrnych precjozów. Nie rozumiał tego bełkotu. A, co go to obchodzi? No, właśnie zaczęło i to nawet bardzo. Kiedyś o takiej sytuacji mówiło się, że nadstawia ucha... Nadstawiał. Blondynka skończyła rozmawiać przez telefon. Była zdenerwowana. Wydawało się, że zaraz wybuchnie, albo ciśnie telefonem o podłogę. Powstrzymała się. Wstała i podeszła do baru. Już na nią czekała kawa. Spojrzała z niedowierzaniem barmana.
- Skąd pan wiedział?
- Stefan, to zawodowiec!- wtrącił się Turzyński.- On popatrzy na człowieka i już wie. Mi tez zaraz doleje. Mylę się Stefan?
Uśmiechnął się tylko półgębkiem.
- Roman Turzyński z Turzyn. Teraz z Müllheim in den Rurh Styrum.
Kobieta zmierzyła go wzrokiem. Nie widziała w jego twarzy niczego godnego uwagi. Facet, jakich wielu. Choć...
- Agata Mróz.
Turzyński uśmiechnął się i klapnął w prawe udo.
- Czy mogę pani postawić...
- Nie, nie...
- Panie ober, dwa metaxy!
Barman nie czekał, aż blondynka ulegnie perswazji. Nalał dwa kieliszki. Postawił przed nią i przed nim. Dwie zabłąkana dusze? Spotkanie, które owocuje namiętnością. Ona zawiedziona treścią odebranego telefonu, on rozbity między tu i tam? Nie widział w tym niczego nadzwyczajnego. Pozostaje tylko otwartą kwestią: czy skończy się na jednym koniaku, spacerze po plaży, łóżkiem, rozejściem po zdawkowych ogólnikach na temat pogody czy kolejnej kłótni na linii prezydent – premier.
Wzięła kieliszek. Zawahała się. Nie była z tych, które łatwo ulegają namowom i zaproszeniom. Tym razem jednak była naprawdę wściekła. Miała dość całego świata. A na pewno Damiana, który zbył ją ostatnim telefonem... Kończyło się coś w jej życiu. Wiedziała to. Kobiety wiedzą to na pewno. Nie umiał stawić czoła tej prawdzie? Nie odszedł od żony, rzucił jej przez słuchawkę, że nie dziś... że nie jutro... że nigdy... Grom? Gdyby to było pół roku temu, to na pewno, ale teraz...
- Wykopałem tatusia.
Oświadczenie Turzyńskiego zaskoczyło ich obu. Ona zrobiła wielkie oczy. On udawał obojętność, ale to nieprawda. Ostatnie dwa słowa wprawiły go wręcz w osłupienie. Jednak hiena?- pomyślał. Odstawił butelkę metaxu. Czuł, że mało nie wysmyknęła mu się z rąk.
- Wykopałem tatusia.
- Jak to pan... wykopałeś... Tatusia? Co to, wykopki? Ziemniak? Archeologiczne znalezisko?
Uśmiechnął się po szelmowsku.
- Normalnie! Kupiłem łopatę, poszedłem na cmentarz i wykopałem tatusia...
- Trumnę?- widać było, że kobietą wstrząsa dreszcz emocji. Nie mogła pojąć, że na coś takiego może się porwać taki mężczyzna. Damian i jego koleżkowie może porwaliby się a coś takiego, ale... Nie miała pojęcia dlaczego zakwalifikowała go do grona ludzi, którzy nie byliby zdolni do podobnych czynów. W końcu pierwszy raz w życiu widzi go i tylko dlatego, że ma markowy garnitur, drogi zegarek, pewni bardzo drogi wóz, to miałby nie przystawać do wyobrażenia o cmentarnym rabusi.
Uśmiech znowu pojawił się na jego wypielęgnowanej twarzy.
- Trumna? Nie – zwiesił na chwilę głos.- Urnę. Tatuś kazał się skremować. Ale widzisz, on po wojnie chciał iść do szkoły morskiej, chciał pływać na „Darze Pomorza” lub „Zawiszy”...
- Chciał?- zaciekawiła się.
- Widzisz Stefan?- w głosie drżała mu nuta ironii.- Nie zna kobieta historii!
Dotknęła ją ta uwaga. Facet zna ja ledwo kilka minut i już wystawia jej cenzurkę.
- Tu też tak było, Stefek, że filtrowano tych, co podpisali volkslistę?
Nie był stąd. Też nie wiedział, ale dla świętej zgody machnął głową, że „tak”.
- Widzisz, Agato. Volksdeutsche i ich dzieci w nowej Polsce mieli przesrane! Dlatego tatusia nie przyjęli do szkoły morskiej. Był politycznie niepewny. Uwalili go na jakimś egzaminie. Nie popłynął po morzach i oceanach, a kiedy wrócił do domu podarł patent żeglarski. Nigdy im tego nie zapomniał. Trochę to głupie, bo później został ubekiem!... To tylko w Polsce jest możliwe. Gerda nic z tego nie rozumie. Może jej westfalski klimat zaszkodził. Te Niemry w ogóle jakieś takie głupie!...
Zaczął bawić się pustym kieliszkiem.
- Kazał się spalić i wysypać w morze. A oni, głupcy, pochowali go w grobie rodziców. Kretyny!
Blondynka zaczęła bawić się koralami. Surowy bursztyn podkreślał jej piwne oczy. Barman zwrócił uwagę na jej zakłopotanie. Trudno oczekiwać, że każdy od razu będzie chłonął i ustosunkowywał się do takich zwierzeń. Miała swoje problemy. Uniki Damiana źle wróżyły na przyszłość. Wiedziała już na pewno, że jest w ciąży. Z nim. A on teraz albo milczy, albo wysyła monosylabowe esemesy lub rozmawia z nią, jakby chodziło o kontakt z natrętnym komiwojażerem sprzedającym wanny lub tapety. A jeszcze teraz...
- Chciał, by wysypać go do morza! Rozumiesz, Stefan?
Barman pokiwał z aprobatą głową. Też mu się marzyła... kremacja. Nie chciał rozkładu, smrodu... Nie chciał być pożywką dla chrząszczy, muchówek i bakterii. Kiedyś coś na ten temat czytał. Z całej lektury zapamiętał tylko nazwę jednego z owadów, który z rozkoszą wgryzłby się w jego proteiny: necrophores. Jeszcze teraz nim wzdrygało.
- No to pojechałem na ten cmentarz... Dałem grabarzowi w łapę i... Wykopał tatusia!...
Odsunął pusty kieliszek. Miał dość.
- I tylko dlatego przyjechał pan z Niemiec?- zapytała blondynka.
- Co, w tej pięknej główce to nie mieści się?!- ubawiło go jej zdziwienie. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej niesamowicie piwne, niemal brązowe oczy. Była piękna. Bez bulwarowej wulgarności. – Tak, pokonałem kilkaset kilometrów... Wykopałem tatusia... I przywiozłem tu.
Kobieta odruchowo rozejrzała się.
- Nie, nie. Nie ma go tu!- na ostatnie słowo położył silny akcent.- Nie ma go tu! Bo już tatusia ciapnąłem w morze.
- Spełnił pan wolę taty?- dopytała się.
- Niezupełnie. Wrzuciłem urnę do morza. Bez otwierania. Wiatr... Wiało... Morze kołysało... Nie chciałem odkurzać siebie później z mego ojca. Ha! Ha! Ha!...
- To piękne, uszanować wolę zmarłego.
- Zapewne, ale moja Gerda tego nie zrozumie. Ona rozumuje praktycznie! Po niemiecku! Liczy, wylicza, tu pomnoży, tam podzieli. Fiksum dyrdum! – zrobił znaczący ruch na czole.- Co ja w niej widziałem? Żenić się nie musiałem. Pochodzenie miałem! Podkusiło mnie czy jak?...
Barman zastanawiał się czy dolewać do pustego kieliszka. Zawisł z ręką uzbrojoną w butelkę. Ale Turzyński pokiwał przecząco głową. Wskazał na kobietę. Ale ta też odmówiła. Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła paczkę papierosów. Turzyński podał jej ognia. Zaciągnęła się mocno. Policzki zapadły się jej. Wypuściła strugę dymu nad siebie.
- Nie powinna pani palić...- dodał.
- To, po co podał mi pan ogień?
- Bo lubię patrzeć, na palące kobiety. Nie chciałbym jednak całować popielniczki!
Rzucił na blat baru pudełko zapałek i banknot euro.
- Reszty nie trzeba.
Podniósł się z krzesła. Ilości wypitego alkoholu dały się dopiero teraz odczuć. Nogi miał lekko miękkie i mniej stabilne, niż wtedy, kiedy tu przyszedł. Ale nie zataczał się. Co to, to nie. Ściągnął z wieszaka swój płaszcz. Raz jeszcze spojrzał w kierunku baru. Dziewczyna energicznie gasiła papierosa w podanej przez barmana popielnicy. Uśmiechnął się do siebie. Wyszedł.
Na zewnątrz siąpił drobny deszcz. Nie był na tyle głupi, by wsiadać do swego audi i wracać. Wcześniej odwiedził okoliczny pensjonat. Zresztą jedyny w tej dziurze. Pięknie by było skończyć dzień w ramionach poznanej... Agaty... Nie miał w sobie dość bezczelności i desperacji, by ją zaprosić... Szedł do pensjonatu, jak za karę. Zaraz świat jego miał zmaleć do 23 metrów kwadratowych. Odwrócił się. Dziewczyna stała w drzwiach knajpki. Otworzyła parasol i ruszyła w przeciwnym kierunku. Długo jeszcze stał i słyszał miarowe uderzenia o chodnik jej obcasów...

Nekropolie - wizyta 12 - Paryż - cz. I - Cimetière du Père-Lachaise

$
0
0
Nie byłem na  Père-Lachaise. Wszystkie prezentowane tu zdjęcia, to plon pracy mego syna, Macieja. Odwiedził stolicę Francji kilka lat temu. Efekt widzimy w części I wizyty 12 wznawianego po roku cyklu pt. "Nekropolie".


Całe moje pisanie krąży dookoła jednego tematu. Trudno, żeby było inaczej. Fenomen 1 listopada jest zaskoczeniem dla obcokrajowców, którzy przyjeżdżają w tym czasie nad Wisłę. Większość z nich po prostu nie zna tych zwyczajów, że  ludzie idą odwiedzać swoich bliskich.



Jest coś magicznego w takich starych nekropoliach jak Père-Lachaise. Niesamowite pomniki, groby wielkich swoich czasów. Dla nas Polaków, to przede wszystkim miejsce spoczynku Fryderyka Chopina. Ale przecież na NIM ani się lista nie zaczyna, ani tym bardziej nie kończy. O czym można przekonać się oglądając choćby tych kilka ujęć fotograficznych.



Wielu zasłużonych Polek i Polaków znalazło to miejsce swego ostatecznego spoczynku, m.i n. Maria Walewska (pamiętna kochanka cesarza Napoleona I), Ewelina z Rzewuskich Hańska (wielka miłość Balzaca), Klementyna Hoffmanowa (pisarka, pedagog), Ludwik Nabielak (belwederczyk), Bonawentura Niemojowski (jeden z kaliszan) , Jarosław Dąbrowski czy Walerian Wróblewski (dowódcy Komuny Paryskiej). O pierwszej pamiętamy, drugą przed laty przypomniał serial TVP (z rolą B. Tyszkiewicz), trzeciej nie pamiętamy, czwarty i piąty co najwyżej przez specjalistów, dwaj ostatni coraz mniej wspominani... Czas jest okrutny dla "wczorajszych bohaterów"?



Jest coś magicznego w cmentarnej architekturze Père-Lachaise.Grobowce, płyty, ciężkie łańcuchy. I pomniki, ale te w znaczeniu: figury! Arcydzieła ówczesnych mistrzów. Nie zauważać ich wartości artystycznej? Trzeba się urodzić Pinokiem, aby tego nie poczuć.
A może trzeba, idąc pomiędzy mogiłami cytować Baudelaire'a:

Ten cię ozłaca swym zapałem,
Ów czerni smutkiem swym, Naturo!
Co temu Życiem jest wspaniałem,
Owemu Farsą jest ponurą.

Hermesie, władasz mną tajemnie
I stąd się biorą wszystkie dziwy:
Z twej winy się zaszczepił we mnie
Midas, alchemik nieszczęśliwy.

Złoto w żelazo sam zamieniam,
Sukcesy przeobrażam w plagi;
Całunem zdają się obłoki,

Widzę w nich ukochane zwłoki,
I na nieboskłonu przestrzeniach
Wznoszę ogromne sarkofagi. 



Spotkanie z Pegazem (60) Adam Mickiewicz "Dziady" cz. II (fragmenty)

$
0
0
Guślarz... 
Fragmenty wydarte  z całości. Tu nie ma, co deliberować. To trzeba czytać, być obecnym w tej ponurej kaplicy i poddać się magii wyjątkowego obrzędu. Czas Dziadów! Czas spotkania żywych i umarłych. 
Halloween - nie! Amerykanizacja! Dziady - nie! Że trąca pogaństwem?  To, co nam pozostaje?... Zaduma/modlitwa (niepotrzebne skreślić)?... Adam Mickiewicz (1798-1855)? Neopogaństwo się szerzy? To dziedzictwo naszej kresowej kultury!

Kazimierz Opaliński w roli Guślarza - pamiętna adaptacja K. Dejmka (1967)

Trzeba wracać do tych niezwykłych strof. Choćby dlatego, że wywracały ówczesne pojmowanie poezji. Romantyzm oddychał innym wiatrem! Jeśli ktoś wzrasta i wzdyma się, bo nigdy nie czytał... bo zna z opracowań... bo bez tego ma "mgr" przed nazwiskiem (lub nawet "dr"), to składam wyrazy współczucia.

Czas odemknąć drzwi kaplicy.
Zapalcie lampy i świécy.
Przeszła północ, kogut pieje,
Skończona straszna ofiara,
Czas przypomnieć ojców dzieje.
Stójcie...


[...] 

Dalej wy z najcięższym duchem,
Coście do tego padołu
Przykuci zbrodni łańcuchem
Z ciałem i duszą pospołu.
Choć zgon lepiankę rozkruszy,
Choć was anioł śmierci woła,
Żywot z cielesnej katuszy
Dotąd wydrzeć się nie zdoła.
Jeżeli karę tak srogą
Ludzie nieco zwolnić mogą
I zbawić piekielnej jamy,
Której jesteście tak blisko:
Was wzywamy, zaklinamy
Przez żywioł wasz, przez ognisko!


[...]

Wszelki duch! jakaż potwora!
Widzicie w oknie upiora?
Jak kość na polu wybladły;
Patrzcie! patrzcie, jakie lice!
W gębie dym i błyskawice,
Oczy na głowę wysiadły,
Świecą jak węgle w popiele.
Włos rozczochrany na czele.
A jak suchy snop cierniowy
Płonąc miotłę ognia ciska,
Tak od potępieńca głowy
Z trzaskiem sypią się iskrzyska.


[...]

Podajcie mi, przyjaciele,
Ten wianek na koniec laski.
Zapalam święcone ziele,
W górę dymy, w górę blaski!


[...]

Teraz wy, pośrednie duchy,
Coście u tego padołu
Ciemnoty i zawieruchy
Żyłyście z ludźmi pospołu;
Lecz, od ludzkiej wolne skazy,
Żyłyście nie nam, nie światu,
Jako te cząbry i ślazy,
Ni z nich owocu, ni kwiatu.
Ani się ukarmi zwierzę,
Ani się człowiek ubierze;
Lecz w wonne skręcone wianki
Na ścianie wiszą wysoko.
Tak wysoko, o ziemianki,
Była wasza pierś i oko!
Która dotąd z czystym skrzydłem
Niebieskiej nie przeszła bramy,
Was tym światłem i kadzidłem
Zapraszamy, zaklinamy.


[...]

Duszo przeklęta czy błoga,
Opuszczaj święte obrzędy!
Oto roztwarta podłoga,
Kędy wszedłeś, wychodź tędy.
Bo cię przeklnę w imię Boga...



25 listopada przypadnie 160 rocznica śmierci Wieszcza. Można-że nie pamiętać? Narodowa przyzwoitość sama wyciska z ust odpowiedź: N I E !  Zawłaszczanie Adama Mickiewicza nie skończyło się. Białoruska przewodniczka, kilka lat temu, w programie dla TVP skazała:"Adam Mickiewicz eto wielikij białoruskich poet. On toże pisał po polsku". Jakoś nikt z tego powodu nie rwał szat, ani na ubitą nie wyzywał ziemię? Piszący ten blog skoligacony jest z dwoma rodami na Litwie, których brzmienie nazwisk (a nie stopień pokrewieństwa) jakoś bardzo znajomo brzmiące: Wereszczako i Mickiewicz. 

Nekropolie - wizyta 12 - Paryż - cz. II - Cimetière du Père-Lachaise

$
0
0
...raz jeszcze Père-Lachaise? Wychodzi na to, że tak.
Historia zaklęta w cmentarnych alejach jest  bardzo pouczająca? Chociażby jego nazwa. Zaskakuje nas, że wzięła się od... księdza jezuity François d'Aix de La Chaise, spowiednika JKM Ludwika XIV. Nazywano go Père Lachaise, czyli ojciec Lachaise! I to jego ogrody stały się w czasach Konsulatu (w 1804 r.) zaczynkiem jednego z najsłynniejszych cmentarzy Europy!

Temu spacerowi powinna towarzyszyć cisza. Trudno wybrać kilka zdjęć. Czym się kierować? Ciekawością? Artystyczną wizją. Zawsze będę powtarza, że mnie wizyty na cmentarzu uczą pokory.



Ktoś kiedyś powiedział, że śmierć jest jedyną sprawiedliwością, która nas czeka. Szybko jednak dodał: ale nie przyczyna, która ja sprowadzi. Na przestrzeni ostatnich dwustu lat znam przyczyny zgonów kilku moich przodków. Liczenie średniej wieku w linii męskiej, tej "po mieczu", mogłaby mnie tylko wpędzić w depresję. Ile? 69 lat? I tylko dlatego, że prapradziad Antoni (w rocznicę jego urodzin przyszedł na świat mój wnuk Jerzy, praprapraprawnuk) zmarł w 85. roku życia. Linia żeńska, ta "po kądzieli"jest dla mnie bardziej życzliwa? Ta gasła po przekroczeniu osiemdziesiątki, a były przypadki sędziwych odejść po 90-tce, jak mój praprapradziad Franciszek Głębocki z Trepałowa (1797-1894) czy prapradziad Ignacy Sucharzewski z Jackiewicz (1830-1924).



Wśród pogrzebionych na tej paryskiej nekropoli jest też grób kogoś wyjątkowego i dziwnie nie mieszczącego się żadnych ramach?  Guillaume Albert Vladimir Alexandre Apollinaire de Kostrowitzky - czyli Guillaume Apollinaire. Na tych kadrach próżno go szukać:
  
Chora i uwielbiana 
Umrzesz gdy na rozaria dmuchnie dziki huragan 
Kiedy śnieżne zaspy 
Okryją sady 

Biedna jesieni 
Umieraj w bieli i obfitości 
Śniegu i dojrzałych owoców 
Wysoko na niebie 
Krogulce szybują 
Nad nikłe niewiastki zielonowłose niksy 
Które nie kochały nigdy 

Na dalekiej porębie 
Zabeczały jelenie 

Lubię jesienna poro lubię twe hałasy 
Spadające na ziemię niezrywane owoce 
I wiatr i rzewne lasy 
Listek po listku wypłakujące



Powyżej pomnik z grobu wielkiego Balzaca.

Przeczytania... (77) Bernard Hamilton "Baldwin IV. Król trędowaty" (Wydawnictwo POZNAŃSKIE)

$
0
0
"Kołysany w lektyce Baldwin zaciskał zęby, by nie krzyczeć z bólu. Byłby gryzł własne palce, gdyby nie napawały go wstrętem. Nie, z bólu cielesnego, nie. Na ten z dawna już otępiał"- próżno szukać tego fragmentu w książce Bernarda Hamiltona "Baldwin IV. Król trędowaty / The Leper King and His Heirs: Baldwin IV and the Crusader Kingdom of Jerusalem" (Wydawnictwa Poznańskiego). To scena z powieści Zofii Kossak "Król Trędowaty". Czyżbym chciał zrobić tu analizę porównawczą? Nic z tych rzeczy! Po prostu chcę zwrócić uwagę, że polska literatura też ma swój "udział" w opowieści o niezwykłym młodzieńcu, który został obrany królem Królestwa Jerozolimskiego, tego dziwnego tworu wyrąbanego na Ziemi Świętej z końcem XI w., kiedy pierwszy krzyżowiec stanął u bram świętej Jerozolimy. Swoją "robotę" w naszej świadomości pozostawił też (czy również wycisnął?) film Ridleya Scotta "Królestwo Niebieskie / Kingdom of Heaven", gdzie w postać Baldwina IV wcielił się Edward Norton. Teraz przyszła kolej na Wydawnictwo Poznańskie?
Podejrzewam, że wiedzę wielu z nas (włącznie z piszącym to wszystko) na temat wypraw krzyżowych utrwaliło dzieło-monument S. Runcimana. Nie chcę tu robić reklamy temu wydawnictwu, które wydawało Biografie Słynnych Ludzi (BSL), ale przypomnijmy, że wśród "marmurkowych biografii" znalazły się Ryszard Lwie Serce, Saladyn, Fryderyk II Hohenstauf, Fryderyk Barbarossa czy Alienor z Akwitanii. Próżny trud szukać innych, jak choćby Ludwika Świętego. Chyba niewiele, jak na tematykę, która budziła zainteresowanie.  Teraz przyszła kolej na Wydawnictwo Poznańskie? 
Bo właśnie to szacowne Wydawnictwo w serii biograficznej (bez tytułu?) raczy nas biografią naprawdę władcy niezwykłego: Baldwina IV Trędowatego! 11. lat rządów (1174-1185), 24. lata życia (1161-1185). Czas trudny w historii Królestwa Jerozolimskiego - tym bardziej, że to wtedy błyszczeć poczęła też gwiazda innej niezwykłości epoki: Saladyna (1137/38-1193). 
Od razu widać, że bierzemy do ręki dzieło profesjonalisty, w tym wypadku profesora Uniwersytetu w Nottingham (UK). Zanim wciągnie nas historyczna narracja mamy do poznania źródła dotyczące epoki Baldwina IV. Ktoś burknie: po nam to? kto to będzie czytał? No, właśnie na tym to polega, że fachowiec obłoży swoją pracę tak cennymi dodatkami. Na szczęście Wydawca zadbał, że przypisy są na każdej stronie i nie musimy gimnastykować się, aby sprawdzić na końcu całości, co kryje się pod "magicznymi cyferkami". Sześć tablic genealogicznych ułatwi zrozumieć kto skąd... kto z kim... kto... Można tylko żałować, że przebogata bibliografia pozostaje poza zasięgiem przeciętnego czytelnika tu w Polsce! Tym bardziej należą się brawa dla Wydawnictwa Poznańskiego, że dzięki Niemu mogliśmy znaleźć się w Ziemi Świętej w drugiej połowie XI wieku. 
Nie znamy dokładnej daty urodzenia syna Amalryka i Agnieszki z Courtenay (z tego rodu będzie niedoszły... prezydent II Rzeczypospolitej Jan Baudouin de Courtenay). W wieku 9. lat zaobserwowano dziwne zachowanie chłopca w trakcie pewnej zabawy. Baldwin, w przeciwieństwie do swoich rówieśników, nie odczuwał bólu! "zaobserwowano to wielokrotnie i zostałem o tym powiadomiony. Sądziłem, że zachowanie księcia wynikało z jego usposobienia, a nie intensywności bólu [...]. W końcu zorientowałem się, że połowa jego prawego ramienia i dłoni są martwe, dlatego w ogóle nie czuł uszczypnięć, nie czułby nawet ugryzienia" - to spostrzeżenia Wilhelma arcybiskupa z Tyru. Dwa lata później śmierć króla Amalryka otworzyła chłopcu drogę do tronu!
"Gdyby [...] Baldwin został wykluczony z dziedzictwa - uświadamia nam jego angielski biograf - z powodu stanu zdrowia, jedyną poważną kandydatką byłaby jego siostra Sybilla, która w tym czasie miała około piętnastu lat". Miłośnicy średniowiecza wiedzą, że w podobnych okolicznościach powoływano się na tzw. prawo salickie. Kobieta na tronie w XI w.? To zaiste obraza boska! B. Hamilton sam dalej podaje: "Nie do pomylenia było powierzenie rządów nad królestwem piętnastoletniej dziewczynie [...]". I królem nie została! Pewnie, że po insygnia sięgały różne ręce, wysuwano pretensje do sukcesji! To jest ten koloryt średniowiecza!... 15 maja 1174 r., w 75. rocznicę"...zdobycia Jerozolimy przez pierwszą krucjatę". Nie mamy żadnego źródłowego zapisu tej uroczystości? Zerkamy w tekst B. Hamiltona: "...trzynastoletni Baldwin [...] został namaszczony i koronowany przez patriarchę Amalryka z Nesle i wprowadzony na tron w Bazylice Grobu Pańskiego jako szósty łaciński król Jerozolimy". Ale jest ciekawe faksymile "Estoire d'Eracles" (ks. XXI, 2) z miniaturą koronacji Baldwina IV.  
"Miał doskonałą pamięć i uwielbiał słuchać historii. [...] Szybko pojmował, ale się jąkał. Podobnie jak ojciec z lubością słuchał o przeszłości i cenił dobre rady"- to fragment charakterystyki jaką pozostawił nam arcybiskup Wilhelm z Tyru.
Proszę się nie obawiać o "tło  historyczne". Czym było Królestwo Jerozolimskie, jak nim zarządzano, kto w nim pomieszkiwał? - na te i inny pytania znajdziemy wyczerpujące odpowiedzi. Pewnie, że frankijscy rycerze/wielmoże (wśród nich wypatrzymy również Renalda z Châtillon)  przywlekli ze sobą cały ciężar feudalnej zależności europejskiej! Mogło-że być inaczej? Pewnie zaskoczy wielu z nas jaką siłą dysponował król jerozolimski. Liczbę znajdziemy na s. 86: 670-677. Żart? Nie. Fakt. Autor spieszy nam z wyjaśnieniem:"Jak wskazywał Edbury, wasale korony niemal na pewno utrzymywali większą liczbę rycerzy niż ta, jaką byli zobowiązani dostarczyć królowi, a korona z pewnością rekrutowała dodatkowe siły spośród ludności lokalnej [...]". Zwoływano pospolite ruszeni! I nie zapominajmy o templariuszach i joannitach: "Źródła sugerują, że w czasach Baldwina IV zakony rycerskie mogły wspólnie dostarczyć niemal tak wielu rycerzy jak królewscy wasale. Zakonni rycerze i zbrojni tworzyli najlepiej wyszkolone i ideologicznie zaangażowane oddziały w armii frankijskiej, które budziły szacunek i respekt wśród muzułmańskich przeciwników". Czemu nie wymienia się krzyżaków? Bo Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie powstał już po śmierci trędowatego monarchy - w 1191 r.
Choroba chłopca-króla nie mogła być zbyt długo skrywana. Nie przypadkowo wybieram tekst cytowanego już dwukrotnie dostojnika z Tyru. To zaiste cenne źródło, w końcu pochodzącego od człowieka, który był świadkiem swoich czasów:"Wiedziano, że cierpi na niebezpiecznie zaawansowany trąd. Z dnia na dzień jego stan stawał się poważniejszy, choroba szczególnie mocno zaatakowała jego dłonie, stopy i twarz [...]". Uczestniczymy w powolnym niszczeniu organizmu i nieuchronnym nadciąganiu śmierci!... Patrzmy na dramat młodziutkiego monarchy, jako na tragedię człowieka uwikłanego w historię! 
15 VII 1176 r. osiągnął pełnoletność! I stawiał czoła samemu Saladynowi? Widać, że Bernard Hamilton podziwia młodego króla jerozolimskiego. Nie bez zachwytu odczytuję słowa:"Osobiście dowodził wojskami i brał udział w bitwach, choć praktycznie mógł używać tylko jednej ręki, wykorzystując umiejętności, których nauczył go jego arabskim nauczyciel jazdy konnej". Oto ciekawa symbioza! Uczeń i nauczyciel! Chrześcijanin i muzułmanin! Dzielny młodzieniec planował "...zakrojony na szeroką skalę atak na Egipt - ośrodek władzy Saladyna"! Należy mimo wszystko podziwiać hart ducha Baldwina! Kalectwo nie hamowało jego planów! Wpisał do swego życiorysu nazwę: Montgisard! "25 listopada [1175 - przyp. KN] sułtan i główna część jego wojsk dotarli do wzgórza  Montgisard, czyli Tell Dżazar, w pobliżu Ibelinu i jego oddziały zamierzały przejść w bród niewielki strumień, gdzie zaskoczyły ich frankijskie zastępy" - czytamy w biografii. Zaskoczenie, błyskawiczna szarża krzyżowców i Saladyn musiał salwować się ucieczką. W bitwie miało zginąć"1110 chrześcijan,a kolejnych 750 odniosło poważne rany". Ponoć"...na polu bitwy widziano świętego Grzegorza, walczącego po stronie chrześcijan -  w czasie toczącej się walki".
Zazdroszczę państwom (!), które mogą pochwalić się osobistymi listami władcówze średniowiecza! to niesamowite! Tak niewiele zostało po polskich władcach piśmiennych zabytków, atu B. Hamilton cytuje list swego bohatera do króla Ludwika VII:"Brak możliwości korzystania z jednej ręki nie pomaga w rządzeniu. Gdybym mógł zostać wyleczony z tej choroby Naamana, obmyłbym się siedem razy w Jordanie, ale dotąd nie znalazłem Eliasza, który by mnie uzdrowił". 
Walki z Saladynem, koteriami wokół siebie, upadek Aleppo (drobiazgowo opisane przez B. Hamiltona) na pewno nie wspierały kruchego zdrowia śmiertelnie chorego Baldwina! Wilhelm z Tyru zanotował: "Trąd, który dotykał go od początku panowania [...], objawiał się mocniej niż zwykle. stracił wzrok, a krańce jego ciała choroba całkowicie zniszczyła, tak że zupełnie nie mógł używać rąk ani nóg. [...] choć jego ciało było słabe i bezwolne, jego duch pozostawał silny, a on nadludzkim wysiłkiem ukrywał chorobę i dźwigał brzemię władzy". Nie godził się na abdykację! Mało tego, będąc w takim stanie, jeszcze wyruszył na kolejną wyprawę wojenną?! Koniec końców musiał ustanowić regenta! Został nim Gwidon z Lusignan, który po śmierci Baldwina IV zostanie królem Jerozolimy (1186-1192). Schorowany władca pozostawał obserwatorem poczynań regenta i innych jerozolimskich wielmożów. Mimo choroby starał się trzymać w swych rach ster nawy państwowej. Czyż to nie szlachetny wzór do naśladowania? Pięknie wieńczy dzieło jego życia B. Hamilton, kiedy pisze: "Jeszcze na kilka dni przed śmiercią brał udział w zebraniu Sądu Najwyższego i zajmował się porządkowaniem spraw związanych z sukcesją. Niewielu władców czynnie rządziłoby państwem, gdyby dotknęła ich równie poważna choroba, czy bardziej poświęciłoby się dla dobra poddanych". Współczesny Baldwinowi włoski duchowny i historyk Sicard z Cremony (Sicardus Cremonensis) zanotował: "Mimo, że cierpiał  z powodu trądu od dzieciństwa, to jednak uparcie bronił granic Królestwa Jerozolimskiego, odniósł nadzwyczajne zwycięstwo nad Saladynem pod Montgisard i dopóki żył, odnosił zwycięstwa". Król umarł 830 lat temu, 16 V 1185 r.
Bernard Hamilton nie zamyka historii na pogrzebie w "...w kaplicy królów Jerozolimy w Bazylice Grobu Pańskiego, u stóp góry Kalwarii, w najświętszym miejscu chrześcijaństwa, którego z powodzeniem zbrojnie bronił w czasie swego panowania". Książkę praktycznie zamyka tragiczna w skutkach dla króla Gwidonaz Lusignan  bitwa pod Hittin (1187 r.). Ciekawym, ale i zaskakującym jest "Apendyks" zatytułowany "Diagnoza choroby króla Jerozolimy Baldwina IV w kontekście średniowiecza" autorstwa P. D. Mitchella. Analiza tego tekstu medycznego mogłaby stanowić kanwę oddzielnego pisania. Zaskoczyło mnie m. in. ostatnie zdanie wywodu: "Baldwin IV zmarł  w wieku dwudziestu trzech lat, kronikarze jednak wypowiadają się zbyt ogólnie na temat jego śmierci, by można było określić dokładną przyczynę zgonu władcy".
Książka Bernarda Hamiltona   "Baldwin IV. Król trędowaty", to książka, której nie powinno zabraknąć w księgozbiorze żadnego z nas, miłośnika historii - ze wskazaniem na średniowiecze! Biografię czyta się jak dobrą powieść. Wspaniale, że Wydawnictwo Poznańskie uraczyło nas taką ucztą. Chcę to "Przeczytanie..." zakończyć, jak zacząłem, czyli cytatem z powieści Zofii Kossak "Król Trędowaty":
"Umierający zamilkł znowu. Patrzyli weń nie wiedząc, czy żyje jeszcze, czy nie. Modlili się długo, żarliwie. Nagle trupia dłoń z ogniłymi kikutami palców drgnęła. Z jamy ust dobył się bełkot. Arcybiskup Tyru nachylił się nisko i posłyszał:
- Chryste... Chryste... Byłem trupem... Gniłem żywy... Za to teraz zmartwychwstanę... Zmartwychwstanę...".

PS: "Król Baldwin IV przez wiele lat był członkiem mojego życia rodzinnego. moje nastoletnie dzieci dorastały przy dźwiękach darcia pierwszych szkiców tej pracy. Im i mojej żonie, która przez ostatnie siedemnaście lat dzieliła swoje małżeństwo z dworem krzyżowców w Jerozolimie, książkę tę z uczuciem dedykuję" - ta dedykacja zamykająca książkę, której bohaterem był niezwykły młodzieniec dotknięty trądem - jest kolejnym argumentem, aby ją przeczytać. Wybredny Czytelnik powinien być usatysfakcjonowany. Ja osobiście jestem!...

Memento mori - tryptyk śmierci - akt III

$
0
0
...i następuje zapomnienie. 
Nie ma nikogo kto by pamiętał, zapalił znicz, położył kwiat.
Przeszło? Minęło? Nikogo nie nęci pamięć przeszłości. Świat kroczy dalej - bez zbędnych wzruszeń. Gna! Nie zatrzyma się - nigdy. Bo nie da się odpocząć.

Takich mogił będziemy mijać więcej? Poruszają? Ale wielu... wkurzają! Bo psują koloryt miejsca? Zakłócają dobrobyt cmentarnej próżności. Dookoła marmury, złote litery i nagle wciśnięty jakiś zabiedzony kopczyk? Nie uchodzi?
Nie uchodzi rozliczać. 




Czas robi swoje. Odziera miejsce pamięci z niej samej. Bo jak może istnieć, kiedy śladem jest sterczący... Co właśnie? Kij? Patyk? Co pozostało po krzyżu? Tabliczka strata - z imienia, dat, z życia tamtego człowieka. Oto prawdziwy kres! To właśnie zapomnienie! Prawdziwa smierć przychodzi po NAS! Bo nikt już nie pamięta!...



I mego krewnego grób był poniewierką! Raną, która raniła bolenie! Żywi nie chcieli pamiętać. Nie było nawet krzyża? Wtedy w umysł wdzierały się słowa wielkiego Norwida:

Syn - minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku...

I spominałem, choć człowieka nigdy nie poznałem. I doprowadziłem do tego, że przywrócono godność nieznanemu mi nigdy Dziadkowi! Jak bardzo bolała obojętność żywych... Tego się nie da opisać. Cieszy, że dopiąłem swego. Czy Dziadek  t o  widział?



Oto kres... Kiedyś spróchnieją i te krzyże. Kolejny wiatr je przewróci. Kolejna słota wbije w grunt to, co pozostało. Za kilka lat nikt nie będzie wiedział, że tu leży CZŁOWIEK. Czy tak być powinno? O! zgrozo, ale to normalny bieg rzeczy! Sentyment pozostaje w nas. A po nas... 



Nigdy nie byłem amatorem mocnego rocka. TSA i Marek Piekarczyk oczarowali jednak mnie przed laty kilkoma swoimi utworami. Za ten, którego fragment tu kładę, jestem Mu szczególnie wdzięczny. Jeśli kiedyś Go osobiście poznam, to postawię mu wódkę!...

Idąc jesienną aleją szukam ciebie, mój przyjacielu
Chcę być tylko z tobą przez kilka małych chwil
Pomóż mi przywołać dawne lata, ożywić śpiących ludzi
Pomóż mi...pomóż mi pokonać smutek, który pozostał gdy nagle odszedłeś
Już nikogo nie dręczą nasze mdłe spojrzenia
Dziś jesteśmy nareszcie sami w ten listopadowy wieczór...  


PS: Wszystkie zdjęcia wykonałem w tak ważnym dla mnie mieście, jakim jest Poznań.

Przeczytania... (78) Anna Kamińska "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak" (Wydawnictwo LITERACKIE)

$
0
0
"Kiedy zaczęła rozglądać się za pracą «na międzyczas», jesienią 1970 roku dowiedziała się przypadkiem, że jest wolne miejsce w Zakładzie Badań Ssaków w Białowieży. Wprawdzie przy okazji poinformowano ją także, że adiunkci w tym zakładzie łapią myszy, a w Puszczy Białowieskiej komary tną jak nigdzie indziej, ale nie zraziła się tymi opowieściami. Zdecydowała, że pojedzie do puszczy na rekonesans" - i pojechała! Kobieta, którą nie zrażało łapanie myszy (kiedy niemal cała Polska śpiewała za "Czerwonymi Gitarami": "...bo ty się boisz myszy"), ba! nie odstraszała wizja pokąsania przez hordy wściekłych komarów - musiała być niezwykła. I była! Nazywała się Simona Kossak. Była córką Jerzego! Wnuczką Wojciecha!! Prawnuczką Juliusza!!! Ciotek na razie nie wymienię. Do magicznego świata zabiera nas Anna Kamińska książką "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak". Wydawnictwo Literackie zadbało o bardzo staranną i bogatą oprawę książki. Magicznej książki. Bo to jest ten gatunek: magiczna książka. Książka, która samą okładką przykuwa naszą uwagę i wciąga nas. Jak nie otworzyć takiej, na której okładce jest zdjęcie: dziewczyna w warkoczykach z aparatem fotograficznym w ręce, gaworząca z czarnym ptaszyskiem? Wydawnictwo Literackie doskonale wie, jak (s-)kupić nasze zainteresowanie. 
"Kossaków postrzega się retro, jak epokę, która minęła, a ona nie minęła, o nie, nie, nie. Wszystko zaczyna się od nas" - piękne motto zaczerpnięte z wypowiedzi samej tytułowej bohaterki. Miała urodzić się chłopcem "...dźwigać sztalugi i znane nazwisko oraz przedłużyć dynastię Kossaków, malarzy koni i batalistów". W końcu w domu już była jedna córka Gloria! Wyszło inaczej? 30 V 1943 r. urodziła się Simona. Zabawne, osobiste skojarzenie: urodziłem się niemal równo dwadzieścia lat później i byłem wyczekiwaną w rodzinie... dziewczynką. Mój ojciec na pytanie "kto się urodził?"westchnął ciężko i oświadczył: "Znowu syn". Moja babcia Jadwiga doczekała ośmiu wnuków i żadnej wnuczki. No, ale gdzie nam równać się do Kossaków...
Nim poznamy samą Simonę Anna Kamińska kreśli nam burzliwy obraz romansu przyszłych rodziców. Jakie emocje wzbudzała pani Elżbieta Dzięciołowska-Śmiałowska, przyszła trzecia pani Kossakowa, chyba doskonale oddaje cytowany list Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: "A Jurek [w końcu chodzi o jej brata - przyp. KN] oszalał znowu z miłości, a wtedy gotów byłby tuczyć taką gęś nawet kluskami zrobionymi z własnej rodziny. Trzeba go unieszkodliwić jakoś...". Jest i cytowany głos seniora rodu, mistrza Wojciecha: "...jestem pewny, że cała ta komedia z zamążpójściem to groźba: jak ty ze mną nie, to ja za innego. Żeby on chciał zmądrzeć i powiedzieć jej: «szczęśliwej drogi»". Ale Jerzy nie zmądrzał i koniec końców... ród wygaśnie na Simonie!
Kiedy poznajemy szczegóły życia w domu państwa Elżbiety i Jerzego Kossaków rodzi się w nas współczucie do małej dziewczynki, która tam wzrastała. Pewnie gro ówczesnych metod wychowawczych pchnęłoby dzisiejszą opiekę społeczną do odebrania dziewczynki i umieszczania w jakimś ośrodku. "...ściśle przestrzegano reguł zachowania przy stole i w towarzystwie. Tu trzeba było wiedzieć, że wszystko ma swój czas i miejsce" - czytamy o domowej kindersztubie. Dziś wielu tęskni za tym. Ciekawe ilu wciskałoby dziecku pod pachy tomy encyklopedii, aby wykształcić pewne nawyki. Chyba jednak nie przynosi dumy pani Kossakowej, że jej wnuczka nazywa ją"hausgestapo"! Ojciec, który wydaje komendę "Dzieci, buda!" i te chowały się pod stół, aby zniknąć sprzed jego marsowego oblicza?.. Ciekawe, jak wiele z tego, co działo się w "Kossakówce"wielu z mich rówieśników (50+) pamięta z własnego dzieciństwa: dzieci przy oddzielnym stole, najlepiej w oddzielnym pokoju i babcie, które nagle rozmawiały ze sobą po... niemiecku. Po prostu przy dzieciach pewnych tematów nie wolno było poruszać. 
"W dzieciństwie i młodości bardzo często przeżywam strach przed innymi ludźmi i chyba dorastając, doszłam do wniosku, że jest to najbardziej upokarzające uczucie, jakie można przeżywać, ale się z tego strachu wyzwoliłam" - przygnębiające wspomnienie samej Simony. Niech to przeczytają dzisiejsze latorośle i spróbują zrozumieć. Chyba się im tonie uda. Atmosferę tego domu oddaje też wspomnienie pewnego krewnego, który tak to zapamiętał: "...obowiązywała zasada nieuzewnętrzniania uczuć. Szlochać można było w zamkniętym pokoju, nigdy publicznie [...] Na zewnątrz należało dbać o podtrzymywanie atmosfery entuzjazmu i radości życia". Jak nic -"dulszczyzna"!...
Skutki takiego domu (proszę zwrócić na relacje lub ich brak z ciotkami, np. Magdaleną Samozwaniec), to chyba potem konsekwencja wyboru drogi życiowej, o której tak napisała A. Kamińska:"Z nikim z rodziny czy znajomych nie stworzyła silnej relacji jak ze stadem hodowanych prze siebie saren. Ludziom, którym pozwoliła się do siebie zbliżyć, nie będzie się zwierzać i do końca się przed nimi nie otworzy". Ale nie zapominajmy: krew nie woda! Znajdziemy w tekście taką dygresję Autorki:"...pod koniec życia, ona, Simona, [...] zacznie narzucać swoją rację, czyli stanie się taka jak matka". A jednak nie da się uciec od rodziny i jej wpływu?...
"Gdy Simona miała tyle lat, że nie musiała schodzić Jerzemu [tj. ojcu - przyp. KN] z drogi i mogła zaglądać do jego pracowni, kiedy tylko zobaczyła w ogrodzie nieznajomego jej ptaka, leciała do ojca jak na skrzydłach i pytała: «Co to za ptak?»"- droga ku nowej przyszłości. Tak, to jest to (czy dobre. chaotyczne czy złe) nazywamy: domem. Nagle ojciec stawał się kimś ważnym. Weźmy to pod uwagę Ojcowie, byśmy nie przegapili tego wyjątkowego momentu. "Z Amony będą ludzie" - to opinia ojca. Ona przyznawała:"Mój ojciec znał się na zwierzętach i może dzięki temu ja jestem dzisiaj przyrodnikiem". Poznajemy ów świat dziecięcych odkryć i eksperymentów. Przypomni to na pewno wielu nam czas swego dzieciństwa? Nie zostałem biologiem, ale... no, ale to ma być o książce pani Anny Kamińskiej i jej bohaterce, czyli Simonie Kossak.
Jerzy Kossak zmarł niemal w dwudziestą rocznicę śmierci marszałka J. Piłsudskiego, 11/12 maja 1955 r. Kilkanaście dni później Simona skończyła 12 lat.Starsza córka wspominała:"W domu nie było nawet marnej złotówki. Ostatnie pieniądze zabrał ksiądz za odprawienie mszy i grabarze za zamurowanie grobowca". Proszę przyjrzeć się tym sępom, którzy zaczęli krążyć wokół wdowy i wyłudzać z "Jerzówki" przedmioty, które rzekomo zmarły obiecał... Zaskakujące, że pani Elżbieta Kossakowa utrzymywała dom z wypożyczania stylowych, rodowych mebli? Okazuje się, że możemy je znać. My? Jak? Starczy obejrzeć "Lalkę" (w reż. W. J. Hasa) lub "Noce i dnie" (w reż. J. Antczaka). One tam grają!...
"...często chodziła w poplamionym, niewyparowanym chałacie, przy którym brakowało guzików. W teczce nie zawsze miała kanapkę na drugie śniadanie. [...] W liceum nie czuła się dobrze, ze strachu obgryzała paznokcie"- tak, to opis licealistki IX LO im. Józefy Joteyko, panny Simony z Kossaków. Możemy sprawdzić "Protokół egzaminu dojrzałości Nr 13/XI c", a w nim "Zestawienie ocen". Jak wypadła? Na 16 ocen: bdb - 1, db - 6, dst - 9! Szkolna komisja Rekrutacyjna taką wystawiła o niej opinię: "Przygotowanie ogólne dostateczne, uzdolnienia artystyczne bez specjalnych zainteresowań, zdolna, chętna, mało zdyscyplinowana". Może wyrozumialszym okiem spojrzymy teraz na poczynania naszych dzieci?
Pierwsze kroki skierowała na... Wydział Aktorski PWST w Krakowie! Opinia po pierwszym etapie przekreśliła jej szansę na stanie się drug Modrzejewska: "...nie wykazała odpowiednich uzdolnień artystycznych dopuszczenia do dalszych części egzaminów"? Wybrała Wydział Filologii Polskiej UJ. Dlaczego? Tak wspominała po latach ciotkę Marię Pawlikowską-Jasnorzewską: "...miałam pokój wytapetowany jej obrazkami. Zaczytywałam się w jej wierszach. I miałam takie momenty, że się z nią utożsamiałam". Proszę zerknąć co pisała o "cioci Madzi", czyli Magdalenie Samozwaniec.
"O zwierzętach chciała wiedzieć wszystko. Była dociekliwa i do skutku szukała odpowiedzi na każde pytanie, przy czym nie były to naiwne pytania, ale takie, jakie stawia sobie niejeden naukowiec. W pewnym momencie biologia i studia stały się jej celem" - wspomina Anna Kleszczyńska-Lenda. Uparcie dążyła, aby pracować w Instytucie Zootechniki w Balicach. W 1964 r. rozpoczęła studia na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mały drobiazg: nie zdała egzaminu z biologii! Pomyliła pantofelka z eugleną zieloną? Odwołała się. Przyjęto ją!
"...spadła na szutrową drogę. Tak się potłukła, że nie mogła wstać. Uważaliśmy, że powinna jechać do szpitala, chcieliśmy ją zawieźć na pogotowie, ale się nie zgodziła"- tak w Sztubinie zakończyła się jedna z bytności Simony w stajni, a dokładnie w siodle. Mały drobiazg: "...wsiadała na konia, ten wystrzelił jak z procy, wybijając się od zadu w górę". Twarda bestia z tej Kossakówny! Do szpitala nie pojechała, a później "...okazało się, że miała pękniętą miednicę". Jak nie chcieć obcować z taką niezwykłością? Taki był życiorys tej niezwykłej kobiety. Podejrzewam, że wielu z nas jej zakręty życiowe dawno wepchnęłyby nas w depresję, pól litra wódki, albo na skraj jaru - skąd ona miała w sobie siłę, by iść dalej?... Kończyła studia wtedy, kiedy piszący te słowa przestawał być przedszkolakiem - Simona Gabriela ma na dyplomie ocenę:  bardzo dobrą!
"Dzicz nie jest dla kobiety. Kobiety się tutaj nie odnajdują"- zaczyna kolejny rozdział z życia swej bohaterki Anna Kamińska! Od razu dodajmy: nie dotyczy mgr Simony Kossak. Miały być Bieszczady? A stała się Białowieża? Pierwsze spotkanie z tą drugą wypadło... fatalnie? "Pobiegłam szybciutko do bramy do rezerwatu ścisłego, żeby przynajmniej zajrzeć przez płot, zobaczyć, jak też ta cudowna Puszcza Białowieska wygląda, n o i wyglądała fatalnie"- to wypowiedz bohaterki książki. Dalej jest, że to miało być na trzy lata, "...doktoracik i fru w Bieszczady". Z dniem 1 II 1971 r. została zatrudniona jako asystent naukowo-techniczny w Zakładzie Badania Ssaków PAN w Białowieży. Jak wyglądało życie "na owej Syberii", gotowanie obiadów stołówce - warto poznania doświadczenie.
"To był pierwszy żubr, którego w życiu widziałam, nie licząc tych w zoo. No i to powitanie przy wjeździe do puszczy: ten monumentalny żubr, biel, śnieg, pełnia, bieluteńko naokoło, ślicznie [...]"- cudowny zapis ze wspomnień Simony. Jedno  z moich niespełnionych marzeń: być w puszczy i widzieć żubra! Nie jakiego tam lwa, hienę czy żyrafę! Żubra! Żubra za królestwo? Niech nas nie zwiedzie idylla prastarej puszczy. Znajdziemy w tych rozdziałach wspomnienia-wypowiedzi na temat wychowania dzieci? Jedna z koleżanek (?) tak zapamiętała jej pedagogiczne poglądy: "Uważała, że dzieci mają w towarzystwie nie przeszkadzać. Nie była matką, więc nas to denerwowało - doszło nawet do kilku potężnych awantur". Wracała swoiście do swych lat dziecinnych? chciała widzieć w latach 70-tych dryl, jakim poddawaną ją w "Jerzówce"? Zaskakujące. A zarazem ciekawe.
Czytając, jak wygadało życie w "Dziedzince", jaka oranżeria otaczała Simonę - ma się wrażenie, że to nasze rodzime wcielenie doktora Dolittle. Locha "Żabka", kruk "Korasek", oślica "Hepcia" szczury "Alfa" i "Omega", to tylko kilkoro z lokatorów tej niezwykłej leśniczówki. Robi wrażenie, kiedy dzik śpi na tapczanie, a Simona zwinięta"w kłębek"na dywanie? Robi wrażenie "Żabki", która stojąc na tylnych nogach próbuje dosięgnąć smakołyka...
A czy pośród tego zwierzyńca było miejsce na miłość? W życiu Simony był Lech Wilczek. "Ich związek z Leszkiem był bardzo elegancki, nie wypytywaliśmy, czy są razem, czy nie. Dzisiaj też byśmy o tonie pytali"- zachowajmy postaw "dyrektorstwa Gucwińskich" (tak, tych z wrocławskiego ZOO) i szukajmy innych pytań i odpowiedzi w niezwykłym życiorysie Simony. Poszukiwaczy "taniej sensacji" odsyłamy do innej literatury.
Podoba mi się zdanie Anny Kamińskiej o swej bohaterce:"SIMONA BYŁA CZŁOWIEKIEM Z KRWI I KOŚCI". Ciekawie rysuje jej obraz charakterologiczny: "Jej twarz była bardzo szczera, a ona emocjonalna, więc co pięć sekund była zła i szczęśliwa na zmianę. [...] U niej było tak, że gdy nie było chemii z jakimś człowiekiem, to nie, i koniec. [...] To, że bywała agresywna, wynikało z lęku. Agresja u wszystkich gatunków wynika z lęku. [...] Simona była bardzo pewna siebie, ale jednak nie zawsze". Przytłaczające jest, kiedy pisze o świecie, który ją otaczał i był jej wrogi! Wymienia: rodzinę, miasto, świat naukowy. Z tego wyrosła ONA. Jak pisze A. Kamińska: "Musiała się chyba zahartować w bojach, bo potrafiła walczyć i się bronić".
Każdego miłośnika zwierząt, ba! wroga (nie koniecznie zaciekłego) polowań podniesie na pewno wypowiedź Simony Kossak z 1987 r., kiedy zaproszono ją na otwarcie wystawy "Rok Myśliwca"! Chciałoby się za Anną Kamińską przytoczyć słowo po słowie. Tyle piękna jest w tej wypowiedzi o rodzinie, tradycji, bagażu minionych pokoleń, odpowiedzialności za historię. Zbeształa "myśliwską przeszłość" rodu Kossaków! Zmiażdżyła ją!"Rozpatrując polowania od strony etycznej, uważam, że zabijanie zwierząt wyłącznie dla rozrywki było i jest niegodne człowieka cywilizowanego. [...] Jestem absolutnie przeciwna zabijaniu jako rozrywce w poetycznej otoczce łowieckich mitów. [...] Człowiek subtelny, czujący przyrodę i z nią współczujący, nie zniesie widoku polowania". Odmienne zdanie miał Lech Wilczek! Jakie? Zostawiam ten kąsek zainteresowanym.
Chcę zamknąć to pisanie piękną klamrą, którą spięła życie swojej bohaterki Anna Kamińska. Moim zdaniem ten jeden akapit oddaje sens życia i walki Simony Kossak o siebie samą: "Nie była już ani córką, która miała być chłopcem, ani beztalenciem, który piętnowała rodzina, tylko stała się kimś, kto osiągnął sukces, przypieczętowany tytułem profesora, w innej dziedzinie niż reszta Kossaków". To jeszcze nie koniec książki, ale ja celowo zostawiam to niedomówienie...
Od książki pani Anny Kamińskiej "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak" (Wydawnictwa Literackiego) trudno się oderwać. Pytanie komu to zawdzięczamy? Autorce, której dar pióra poprowadził nas przez życie osoby nietuzinkowej? Czy bohaterce, Simonie Kossak, bo była "człowiekiem z krwi i kości", do tego wyjątkowym i niezwykłym. Nie wiem. I może nie chcę wiedzieć. Razem dało nam to książkę tak piękną, mądrą i wzruszającą, że wstydem byłaby jej znajomość tylko z przeczytania kolejnej recenzji. Mogę czuć się niepocieszony, że nie poznałem tak niezwykłej Pani Profesor - ma, dwa Bliźniaki pewnie sobie byśmy gadali, gadali, gadali...

Paleta (X) Otto Dix

$
0
0
Na malarstwo Otto Dixa (1891-1969) natrafiłem kiedyś przy okazji szukania czegoś na temat Wielkiej Wojny. Mogłem się tylko domyśleć, że w III Rzeszy twórca, z którego płócien krzyczał pacyfizm, były protestem przeciwko okrucieństwie wojny - nie znalazły uznania w niedoszłym adepcie sztuki malarskiej Adolfie Hitlerze. Otto Dix, jako jeden z pierwszych malarzy został odsunięty od możliwości swobodnego tworzenia i nauczania. Jego wstrząsające płótna znalazły się na głośnej wystawie "Sztuki zdegenerowanej". Mało kto dziś pamięta, że Niemcy bardzo licznie odwiedzali ową wystawę. Nie, żeby przypodobać się Führerowi czy dr. J. Goebbelsowi. To właściwie była ostatnia okazja, aby obejrzeć część (z przeszło 260) dzieł tego "niespokojnego ducha". 


Tak, te poruszające obrazy (z cyklu "Wojna") są nieomal malarskim dopełnieniem prozy Ericha Marii Remarque'a. Nie wiem czy kiedyś wyszło "Na Zachodzie bez zmian /Im Westen nichts Neues" z rysunkami Otto Dixa. Musiałoby to być szokujące uzupełnienie. Jak się można było domyśleć w III Rzeszy zarzucono artyście, że jego twórczość szkaluje "dobre imię niemieckiego żołnierza".




Obrazy Dixa niemal pochodzą z najkoszmarniejszych snów weteranów tamtej wojny (1914-1918). Maski gazowe, rozkładające się trupy, nagie czaszki, puste oczodoły, pełzające robaki... Trudno byłoby jeść w restauracji obiad pod podobną reprodukcją. Nie zapominajmy: Dix  TAM  był! Na linii frontu Wielkiej Wojny! Dosłużył się nawet stopnia sierżanta. Nie wiem czy wizje, które zostawił, to wyjątki z jego snów?




Wybór w "Palecie" nie jest przypadkowy. Mogłem te obrazy przechować na 100-lecie bitwy pod Verdun? Przypominam je teraz, kiedy mroczno i ciemno, kiedy snujemy się po cmentarzach. Nie rzadko mijamy groby ofiar Wielkiej Wojny. A może to nasza babcia (lub prababcia) była tą dziewczynką, która czekała na list tatka z frontu? Możliwe ze służył "pod Kaiserem" i w takim samym mundurze ginął w błotach Flandrii? Pradziad moich dzieci był takim żołnierzem. Może znał Otto Dixa? Tego już się nigdy nie dowiemy. Przeżył. Zginął w sowieckim łagrze już po 1945 r., jako jeden z cywilów zagarnięty przez nowego okupanta w Chełmży... Jego pamięci, Franciszka Śliwińskiego (1893-1945), poświęcam ten wpis.

Autoportret Otto Dixa

Przeczytania... (79) Mariusz Urbanek "Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie" (Wydawnictwo ISKRY)

$
0
0
To będzie zupełnie inne spojrzenie na książkę, którą musi posiąść każdy komu bliska jest historia II Rzeczypospolitej. Pan z tyłu mówi, że już ma dawniejsze wydanie? Tak, to Wydawnictwa Dolnośląskiego z karykaturą L. Jędrzejczyka z 1931 r. na okładce? Tak, Wrocław 1991 r. Ja tamto (za cenę ówczesnych 10 000 zł) też posiadłem. Nie chce mi się wierzyć, że od tamtego debiutu minęło prawie ćwierć wieku. Co to znaczy? Że jeszcze na świecie nie było mojej Córki, a jedyny syn liczył raptem trzy lata, był więc niewiele starszy niż mój wnuk Jerzyk ma obecnie.
Siłą rzeczy mając przed sobą dwa egzemplarze tej samej książki siadłem sobie, aby zrobić coś na kształt analizy porównawczej. To i owo Autor"wygładził", poprawił, dopełnił. Nie będę liczył reprodukowanych fotografii czy rysunków. W jednej i drugiej wersji jest ich sporo. Ale, ale - kto wznowił książkę Mariusza Urbanka? "Wieniawa. Szwoleżer na  Pegazie", bo o tej książce tym razem możemy w nowym kształcie cieszyć wzrok dzięki Wydawnictwu Iskry. Brawo!...
Ta książka jest potrzebna. Praktycznie nie ma już pokolenia, które zetknęło się z generałem Bolesławem Wieniawą Długoszowskim. Oglądający "Karierę Nikodema Dyzmy" już nie kojarzą pułkownika Wacława Waredy właśnie z Wieniawą. Czy po filmie J. Hoffmana"1920. Bitwa warszawska" nastąpił szturm na biblioteki, aby szukać w kogo wcielił się (i to udanie) Bogusław Linda? Tym bardziej ponowne pojawienie się tej właśnie książki uważam za strzał w dziesiątkę!
Ta książka jest potrzebna. Nie chciałbym abyście przeżywali wstyd przed własnym dzieckiem, wtedy lat 11., kiedy na Cmentarzu Rakowickim szukałem grobu Wieniawy. Wtedy, w lipcu 1999 r., zaczepiani przeze mnie na cmentarnych alejach krakowianie wzruszali ramionami i odpowiadali, jak zaprogramowani: "nie wiem". Widząc starszego jegomości byłem przekonany, że kto jak kto, ale senior musi wiedzieć! Jego odpowiedź rozbiła mnie kompletnie! Usłyszałem: "A kto to był?". "Chyba pan żartuje! - nie wytrzymałem. - To nie wie pan kim był generał Wieniawa?". "Nie!" - wzruszył ramionami i poszedł w cholerę. I pewnie byśmy nie odnaleźli grobu "ulubieńca Cezara", gdyby nie... kamieniarz, który poprawiał jakąś mogiłę. To ostatnie zaczepienie zawdzięczam jednak uporowi mego Syna (wtedy lat 11.). Kamieniarz spojrzał na nas i padło: "Jak to gdzie? W kwaterze legionowej!". Wyjaśnił, jak dojść i dotarliśmy.
Po co to wspomnienie sprzed 16. laty? Że nie ma oczywistości! Że pokolenie pamiętające "Ziemiańską" bezpowrotnie leży w grobach! Że trzeba mówić, wracać do"tamtych czasów". Ktoś się obruszy: ale czy koniecznie via postać tego hulaki i bawidamka? Tak! Właśnie poprzez żywot niezwykły generała/doktora/ambasadora/prezydenta Rzeczypospolitej Bolesława Długoszewskiego herbu Wieniawa, byłego pułkownika. Proszę mi wierzyć: niebezpiecznie kurczy się krąg ludzi (lub raczej zanika, wysycha i koniec!), którzy na dźwięk słowa "Wieniawa" widzą piękne kobiety, rącze konie, wznoszone toasty! Tak, wino, kobiety i śpiew! Dorzućmy: fantazję ułańską! Anegdoty o nim zastygły gdzieś w mrokach zapominanej historii! To niesprawiedliwe! Ja się na to nie godzę! Wieniawa Długoszowski był zbyt ciekawą postacią i bardzo złożoną, do tego jeszcze tragiczną, aby o nim zapomnieć. Ja się na to nie godzę!
I Mariusz Urbanek doskonale o tym wie! Daje nam historię człowieka z pokolenia, które dobiło się wolnej i niepodległej. "Piękny Bolek", to nie tylko wychylone hektolitry alkoholu. Kto dziś pamięta, że z wykształcenia był lekarzem, autorem wierszyków i piosenek o dość "podkasanej formie". I będę chciał tu zaraz kilka strofek przypomnieć. Bo lekkość pióra, które chwytał - naprawdę jest do pozazdroszczenia!

Siwym wczesnym rankiem
Sunie w pole brać -
Patrzcie, co za pyski!
To legion paryski,
Co chce Mocha prać!

Ten wierszyk miał powstać (jak chyba domyślamy się w Paryżu) z namowy samego Wacława Sieroszewskiego. Zresztą w obu wydaniach jest zamieszczone znane zdjęcie: Sirki i Wieniawy w legionowych mundurach. Obaj panowie ulegli urokowi jednego człowieka! "Stałem się piłsudczykiem i tak samo rozumie się, że zostanę nim do śmierci" - ta deklaracja de facto będzie przyszłego Generała kosztować życie! W 1914 r. był zaledwie Komendant - Józef Piłsudski! Z czasem stanie się Naczelnik Państwa i ukochany Marszałek! Ale w czasie Wielkiej Wojny najpierw osławiona I Brygada Legionów:

Szedł ułan raz na odpoczynek
I ryczał niby ranny lew -
Psia krew! Psia krew! Psia krew!

Bo tęsknił bardzo do dziewczynek
I czuł ich całą drogę brak -
Niech trafi szlag! Niech trafi szlag!

"Wieniawa przez swoje umiłowanie ułańskiego życia, przez swoje pragnienie wolności, niechęć do przymusu, chęć zatrzymania swej cudownej młodości przegrał - dlaczegóż tego nie powiedzieć? - swój los w polskim życiu, los, do którego wszystko go przeznaczyło [...]" - to Jan Lechoń, jeden ze skamandryckich przyjaciół! Relacje ze Słonimskim, Tuwimem, Wierzyńskim - naprawdę tego zazdroszczę. Osobiście! Ale w tym, co napisał Lechoń zapisana jest tragedia życia Generała. Prawdziwej "sieroty po Marszałku"!"Nigdy nie zapomnę wyrazu rozpaczy w oczach biednego generała Wieniawy" - taki opis zostawił adiutant Marszałka, Mieczysław Lepecki, o dniu 11 V 1935 r. A Tuwim napisał po latach:

Obrzękła z płaczu twarz Wieniawy,
Gdy na tańczącym koniu wiedzie
Pogrzeb Marszałka.

Nigdy nie doszło do realizacji serialu o Bolesławie Wieniawie Długoszowskim. Dobrze to czy źle? Czytałem o takich zamiarach "młodego" Petelskiego bodaj w 1984 r.? Film nie powstał. Może utrwaliłby tylko archetyp, o który w w "Alfabecie wspomnień" pisał Antoni Słonimski? Czy ktoś wróci do pomysłu?
A może to po prostu jest niewygodny temat. Z powodu? Bo burzyłby idylliczny obraz tych, którzy we wrześniu 1939 r. chwycili ster władzy w Paryżu? Tak, chodzi przede wszystkim o generała dywizji Władysława Sikorskiego, który patologicznie nienawidził Marszałka i ludzi z Jego otoczenia! Zmowa milczenia wokół Generała, który w tym czasie był ambasadorem polskim we Włoszech, trwa w najlepsze! Nikt nie czyta pamiętników hr. G. Ciano! A szkoda. Bardzo ciekawe polonica tam można znaleźć. Dopiero by się ludziska nadziwili, z jaką sympatią Włosi traktowali Polaków. Michał Urbanek cytuje m. in. zięcia Duce:"Ambasador polski (...) jest smutny, ale nie przybity. Twierdzi on, że wojna będzie trwała aż do ostatniego żołnierza i że będziemy mieli wiele niespodzianek. Ale kiedy i jakich?". To 6 IX, a 17 IX zapisał: "Dziś Rosjanie wkraczają do Polski (...). Wieniawa po raz pierwszy przybity; wzrok zmęczony i oczy zaczerwienione od łez". Ale proszę o jednym nie zapominać: o decyzji prezydenta Ignacego Mościckiego! "...zrezygnowałbym z urzędu, ażby Panu, którego w załączonym zarządzeniu wyznaczam na następcę Prezydenta R. P., umożliwić powołanie nowego rządu i podjęcie odpowiednich prac i akcji". Proszę zerknąć do podręczników swoich pociech (i tych z historii, i tych z wiedzy o społeczeństwie) i sprawdzić w ilu napisano, że ambasador Bolesław Wieniawa Długoszowski był de facto i de iure prezydentem Polski! Pierwszą głową państwa na uchodźstwie! Cisza! Nie ma!
Nie pamiętam, kiedy poznałem poetyckie epitafium "Ułańska jesień". Ten wiersz jest poruszający. Niskie ukłony dla pana Mariusza Urbanka, że zamieścił go w całości. Ja cytuję dwie strofy:

Więc kiedy mnie w paradzie złożą na lawecie,
Za którą smutny stanie sierota - mój koń,
Gdy wy mnie - szwoleżery - do grobu zniesiecie,
A piechury przed trumną sprezentują broń.

[...]

I wiem, że mi tam w niebie łba z karku nie zedrą,
Trochę się na mój widok skrzywi Święty Duch,
Ale się wstawią za mną Olbromski i Cedro*,
Żem był jak prawy ułan - lampart, ale zuch.

Zniszczenie Wieniawy przez premiera-Naczelnego Wodza, to fakt. Smutny koniec? Tragiczny finał. Jak pisał jeden z biografów Generała (cytuję z pamięci): zamiast lawety był foliowy worek! Potworne jest, cytowane w książce, to co powiedział o Wieniawie przyjaciel Henryk Floyar-Rajchman. Cytat otwiera ostatni rozdział: "Pytasz o Wieniawę [...]. Co uczynił? Zdradził! Zdradził! Zrozum. On, Wieniawa, człowiek najbliższy komendanta, ten jego ukochany, ten «Bolek», jego powiernik, zdradził swego woda. Porozumiał się, pogodził się  z największym wrogiem komendanta... Może największym, jakiego kiedykolwiek miał Piłsudski [...]". 1 lipca 1942 r. bohater książki Michała Urbanka popełnił samobójstwo. Czyje sumienie ten zgon obciąża? "największego wroga Komendant"! Inny przyjaciel z Legionów tak żegnał swego kompaniona:

Po nowojorski drapaczem
Krew się na bruku czerwieni,
Wspaniały rabat ułański
Śmierć rozłożył na ziemi.

[...]

Nie to jest straszne, żeś zginął,
(I nas to czeka, Kolego...)
Lecz krzyk gorącej krwi Twojej,
co woła z bruku: DLACZEGO?

"Zmarły był moim przyjacielem osobistym. Jestem pogrążony w głębokim żalu. Dusza zmarłego opuściła ciało, by połączyć się z bogiem i ukochanym Marszałkiem Piłsudskim" - konia z rzędem temu kto pozna autora tej pośmiertnej depeszy. Generał Douglas MacArthur! Tak, ten od "żabich skoków"i kapitulacji Japonii na pancerniku USS Missouri 2 IX 1945 r. Są tam też dwa inne godne powtórzenia tu zdań: "Bóg nie dopuści, by wysiłki jego i jemu podobnych spełzły na niczym. Polska zmartwychwstanie". 
Najpierw był pogrzeb w Stanach Zjednoczonych. Na ten w kraju nie było przyzwolenia pod rządami komunistów! W pierwszym wydaniu książki Mariusz Urbanek zmieścił "PS". W nowym, to dwa ostatnie, jak pisałem wyżej "wygładzone", akapity. Mogę tylko żałować, że nie widziałem tej sceny: "...kondukt żałobny otwierali ułani z Pułku Szwoleżerów, była kompania honorowa, była armatnia laweta, na której złożona została trumna, i był spowity kirem koń...".
Kończę strofą Wieniawy. O pewnym pułkowniku zNaczelnego Komitetu Narodowego, z którym mieli"na pieńku"ci wszyscy z I Brygady. Tak,wiersz z czasów legionowych:

Tam przy biurku w Piotrkowie
Siedzi pułkownik niestary,
Wokół oficerowie,
On tak począł do wiary:
Na wojence - jak przy święcie,
Gdy człek jest w departamencie,
Choć niektórzy drwi i klną cię,
Ty kpisz z tych, co gniją na froncie.

Tym pułkownikiem był Władysław Sikorski!

Książka Mariusza Urbanka "Wieniawa. Szwoleżer na  Pegazie", Wydawnictwa Iskry obowiązkowo musi stanąć koło innych o tematyce legionowej, piłsudczykowskiej. Moja stanie koło biografii Władysława Sieroszewskiego i Mamerta Stankiewicza (wszystkie też dzięki Iskrom!). Że mam teraz dwa wydania? Nic to. Jeśli doczekam trzeciego też je będę chciał włączyć do mego książkowego zbioru. Chyba nikogo nie dziwi, że w ten listopadowy czas zaproponowałem tą lekturę. Że tym razem bez drobiazgowości? Trudno. Książka M. Urbanka broni się sama. Nie mieć jej, to uszczerbek na każdym liczącym się księgozbiorze.

* Bohaterowie "Popiołów" Stefana Żeromskiego.

Polonia Restituta - IX - Józef Piłsudski - 1918 - listopadowe dni...

$
0
0
"Moi panowie! W listopadzie 1918 roku stał się wypadek bynajmniej nie historyczny, ale taki sobie zwykły. Mianowicie – z dworca wiedeńskiego, jak się to zawsze ze wszystkim teraz dzieje, przeszedł przez ulicę Marszałkowską itd. na ulicę Moniuszki człowiek, którego będziemy nazywali Józefem Piłsudskim. Szedł w tym mundurze, w jakim obecnie mnie panowie widzicie. Wracał, co prawda, z niezupełnie zwykłej podróży, wracał z Magdeburga. Wracali też w tym czasie z tych czy innych obozów dla internowanych i inni. I w tym też nie ma niezwykłego, w tem też nie ma historycznego. Historia zaczyna się później, historia niezwykła, nad którą nieraz się  zastanawiałem w ciągu tych pięciu lat i szukałem odpowiedzi na pytania, które, przypuszczam, przyszłych historyków będą męczyły jeszcze bardziej wobec tego, że nie będą mieli naocznych świadków tych zdarzeń. Stała się rzecz niesłychana. Mianowicie – w przeciągu kilku dni, bez żadnych ze strony tego człowieka starań, bez żadnego z jego strony gwałtu, bez żadnego podkupu, bez żadnych koncesyj, czy to leśnych, czy jakichkolwiek innych, bez żadnych w ogóle i jakichkolwiek “legalnych”, że tak powiem, rzeczy, stał się fakt najzupełniej niezwykły. Człowiek ten stał się dyktatorem"- tak plastycznie i historycznie uczciwe były Naczelnik Państwa marszałek Józef Piłsudski(1867-1935) wspominał w hotelu "Bristol" 3 lipca 1923 r. tamten wyjątkowy dzień, jakim był 10 listopada 1918 roku. 
Tu cytowany, z zachowaniem oryginalnej pisowni, fragment pojawił się w "Pismach zbiorowych. Wydanie prac dotychczas drukiem ogłoszonych" tomie VI pod redakcją Kazimierza Świtalskiego z 1937 r. Ale przecież Państwowy Instytut Wydawniczy uczynił w 1985 r. niesamowitą niespodziankę, kiedy na półkach księgarń pojawił się dwutomowe wydanie zbioru "O państwie i armii" Józefa Piłsudskiego! Jakie wtedy mieliśmy szanse, aby dotrzeć do tego, co pisał Marszałek? Ż A D N E ! No chyba, że ktoś miał jakieś podziadkowe zasoby sprzed wojny lub zdobył w antykwariacie zupełnie przypadkowo zdezelowane egzemplarze. Wiem, co piszę, bo sam byłem takim szczęśliwcem! Ale to wydanie z 1985 r. - to był szok. Nie wie, jak Jan Borkowski namówił PIW, a Wydawnictwo komunistycznego cenzora. Nie było odgórnego przyzwolenia na uczciwe pisanie o idei i czynie Pierwszego Żołnierz Odrodzonej Rzeczypospolitej! Teraz mogliśmy mieć w rękach namiastkę myśli-mów-rozkazów! Że niestarannie wydane? To nie miało znaczenia! Ale było! Całe to pamiętne (i piękne literacko) przemówienie odnajdziemy na stronach 162-170.
"Szanowni panowie! Jeśli użyję tu wyrażania - dyktator, to dlatego, że przypuszczam, że nawet niektóre z jego edyktów i dekretów jeszcze dzisiaj działają, jeszcze teraz moc prawną mają, jeszcze teraz są ludzie, którzy muszą ulegać edyktom, przez niego wydanym i podpisanym jego nazwiskiem. Bardzo mnie to cieszy. I mógł on tworzyć złe czy dobre rządy, wyznaczać oficerów, urzędników, przerzucać ich z miejsca na miejsce, pewnych ludzi na śmierć posyłać, dawać rozporządzenia mądre lub nie - to jest obojętnym, faktem jest, że był władcą absolutnym nowotworzącego się państwa polskiego. Faktem te z jest, że dzięki temu nieprzymuszonemu zjawisku, imię tego człowiek  zostało wysunięte w górę. Nowa Polska dała słusznie czy niesłusznie przy swoim pierwszym kroku symbol swój w postaci człowieka, ubranego w szary, dość obszarpany mundur, zaplamiony w więzieniu magdeburskim". 
Rada Regencyjna 11 listopada 1918 r. wydała odezwę do Narodu. Jej treść nie pozastawiała złudzeń, co do intencji autorów: "Wobec grożącego niebezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego, dla ujednolicenia wszelkich zarządzeń wojskowych i utrzymania porządku w kraju, Rada Regencyjna przekazuje władzę wojskową i naczelne dowództwo wojsk polskich, jej podległych, brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu".


Po utworzeniu Rządu Narodowego, w którego ręce Rada Regencyjna, zgodnie ze swymi poprzednimi oświadczeniami, zwierzchnią władzę państwową złoży, brygadier Józef Piłsudski władzę wojskową, będącą częścią zwierzchniej władzy państwowej, temuż Rządowi Narodowemu zobowiązuje się złożyć, co stwierdza podpisaniem tej odezwy". Trzy dni później Józef Piłsudski otrzymał również pełnię władzy cywilnej. 22 listopada objął urząd Tymczasowego Naczelnika Państwa. 
"Był cień, który biegł koło mnie, - to wyprzedzał mnie, to zostawał w tyle. Cieniów takich było mnóstwo, cienie te otaczały mnie zawsze, cienie nieodstępne, chodzące krok w krok, śledzące mnie i przedrzeźniające. Czy na polu bitew, czy w spokojnej pracy w Belwederze, czy w pieszczotach dziecka - cień ten nieodstępny koło mnie ścigał mnie i prześladował. Zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę, opluwający mnie zewsząd, nie szczędzący niczego, co szczędzić trzeba - rodziny, stosunków, bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie - ten potworny karzeł pełzał za mną jak nieodłączny druh, ubrany w chorągiewki różnych typów i kolorów - to obcego, to swego państwa, krzyczący frazesy, wykrzywiający potworną gębę, wymyślający jakieś niesłychane historie, ten karzeł był moim nieodstępnym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski. Nie sądźcie, panowie, że to jest tylko metafora, ja zacytuję tylko kilka faktów, takich potwornych, dzikich, że trudno pojąć, z jakiej kadzi nieczystości zarazić trzeba sobie wyobraźnię, by podobne rzeczy wymyślić". Tak, trawestując słowa samego Marszałka, nowe się życie wykuwało i wykluwało. I to jest właśnie Polska? Proszę sięgnąć do tego przemówienia i zwrócić uwagę na to, co powiedział Marszałek o księciu Józefie Poniatowskim i "losie naczelnych wodzów Polski". Smutne, tragiczne, polskie, autentyczne - i jakże pouczające. 


"Choć nieraz mówię o durnej Polsce, wymyślam na Polskę 
i Polaków, to przecież tylko Polsce służę"
- marszałek Józef Piłsudski (1867-1935).

Polonia Restituta - X - Kazimierz Przerwa-Tetmajer "Synku mój mały!..."

$
0
0
11 listopada staje się probierzem naszego pojmowania... polskości? Ciekawe, jak przebiegnie ten Narodowy Dzień? Kto przed kim będzie wymachiwał biało-czerwoną i udowadniał, że jest lepszym Polakiem. Jakie to smutne. Szczególnie dla tych, a piszący to wszystko tutaj jest z tego grona, którym kiedyś odmawiano prawa do czczenia dnia 11 XI 1918 r. Pluto na wszystko, co było związane z tą "nie chcianą" niepodległością. Obrywało się Piłsudskiemu, dostawało Daszyńskiemu. O Dmowskim milczano, jakby go nigdy nie było. Gloryfikowano za to renegatów pokroju Dzierżyńskiego, Marchlewskiego czy nawet Świerczewskiego! Teraz, kiedy wolno, znowu budzą się demony?! Weile z nich przeniknęło na Wiejską...

Najgroźniejsze z nich to te, które dociekają ile Polaka w Polaku? Najchętniej prześwietliłyby każdego między Bugiem, a Odrą i sprawdziły: jaka to domieszka krwi wdarła się między swoich czy w ogóle ma... napletek na miejscu! Cóż za plugastwo! Cóż za podłość! W najprostszej drodze prowadząca do rasizmu, szowinizmu i faszyzmu. 100% Polak nie istnieje! Wielu z nas nosi nazwiska pochodzenia: litewsko-ruskiego, niemieckiego, tatarskiego, ormiańskiego, czeskiego, węgierskiego, niderlandzkiego, francuskiego, włoskiego, słowackiego, angielskiego, szwedzkiego, żydowskiego*. I jeden czort wie jakiego jeszcze! Starczy otworzyć karty historii Rzeczypospolitej, aby znaleźć różnych Rejtanów, Norwidów, Dowgirdów, Flemingów, Wedlów, Platerów, Wereszczaków, Trauguttów, Matejków, Chopinów, Unrugów, Lorentzów, Andersów, Kleebergów, Lesmanów, Kronenbergów, Szpilmanów. Co się z tego ułożyło? Zbiór wielkości naszych wspólnych dziejów.
Tego pisania nie byłoby gdyby nie wcześniejsze przeczytanie książkiT. Januszewskiego pt. "Kazimierz Przerwa-Tetmajer" (Wydawnictwa ISKRY). Zdradzałem tych kilka dni temu, że wrócimy do niej, a dokładniej do pewnego utworu. Wiersz ukazał się w "Kurierze Warszawskim" 30 V 1901 r. I był nieomalże apelem do narodzonego Syna poety, również Kazimierza. Kiedy tylko poznałem te wersety wiedziałem, że muszą znaleźć się moim blogu. Na to wyjątkowe  Święto dzielę się nimi! Trudno obojętnie przejść wobec tych strof:

Synku mój mały! Obcobrzmiące
nazwisko będziesz nosił -
wiedz, że twój dziad na polskiej łące
trawę krwią swoją zrosił,
że tej krwi kropla na twe czoło
wieczystym padła znakiem.
że, z nazwy Niemiec, szablą gołą
zatwierdził się Polakiem!

Ułański mundur, chłopcze drogi,
może i tobie szyją,
może szlifują ci ostrogi
i kitę czaka wiją?
Kto wie?... Może...
poskoczą polskie konie
i nasza rodna pieśń ułańska
poleci po szwadronie...
"Jak wspaniała nasza postać,
jak się w słońcu błyszczy stal!
Koń rwie ziemię, nie chce dostać,
pójdziesz, koniu, pójdziesz w dal!..."

Gdy cię wychowam na ułana
bez lęku i bez skazy:
nie będzie służba zmarnowana,
a wiedz, że my dwa razy
za nasze obco brzmiące imię
kochać kraj musim więcej -
i przyjdzie stanąć w armat dymie:
dwakroć nam trza goręcej!

I pomnij, jakimkolwiek chodzi
los twego życia szlakiem,
że każdy wraz się tutaj rodzi
człowiekiem i Polakiem,
i że to dwie są święte rzeczy
o sile apostolskiej:
piękny i dobry duch człowieczy
w gorącej piersi polskiej!

Nim znowu zacznie ktoś węszyć w tłumie, dostrzegać w rysach twarzy "obcych naleciałości", to niech weźmie do serca ten wiersz. Udawać, że nie było tego tłumu, którego "matki obce bohatery"? Piszący jest, jak godło Rzeczypospolitej Obojga Narodów: Koroniarz i Litwin! Dumny  z przeszłości swoich różnonarodowych antenatów, jak i tego, że chadzali do różnych świątyń i po swojemu błogosławili dni swego żywota. Zaprzeć się tego dziedzictwa, to tak jak odrzeć z wszystkiego.

* Dlaczego te ostatnie wciąż wzbudzają tyle... niezdrowych emocji? Lepiej dla własnego bezpieczeństwa (?) omijać wątek nazwisk tzw. przechrzt żydowskich? To jest chore! Przodek kanalia? Owszem! Ale Żyd?... Niepojęte jest zrozumienie tego.

PS: Polecam lekturę Jerzego Topolskiego "Rzeczpospolita Obojga Narodów 1501-1795" (Wydawnictwa Poznańskiego). Jest okazja rozszerzyć wąskie horyzonty myślowe.

Przeczytania... (80) Grzegorz Kaliciak "Karbala. Raport z obrony City Hall. Opowieść dowódcy o największej bitwie z udziałem Polaków od czasów II wojny światowej" (Wydawnictwo CZARNE)

$
0
0
"Połączenie odwagi, szaleństwa i wiary w misję czyni cuda na polu bitwy. Pojawiają się myśli, co będzie jeśli przełamią linię obrony, a śmigłowce w nocy nie przylecą. Poddanie się nie wchodzi w grę. Nie żeby urządzać jakieś bohaterskie Termopile. Jesteśmy po prostu pewni, że jeńców nie będą brać" - to cytat z książki wyjątkowej.  "Karbala. Raport z obrony City Hall. Opowieść dowódcy o największej bitwie z udziałem Polaków od czasów II wojny światowej" (Wydawnictwa Czarne), której autorem jest podpułkownik Wojska Polskiego Grzegorz Kaliciak, rocznik 1973 r. Bardzo długi tytuł przygotowuje nas na spotkanie wyjątkowe. Oto będziemy poznawać okoliczności największej bitwy po 1945 r., w której wzięli udział polscy żołnierze. Dowodził nimi podpułkownik Grzegorz Kaliciak. Nie wolno nam zapominać, że to nie jest fabuła wymyślona na zamówienie wydawnictwa. Blisko dwieście stron zapisało samo życie. Mamy to szczęście, że poznajemy dramatyczne okoliczności z perspektywy bezpiecznego czytelnika. Nam nie grozi ostrzał wroga. Nam nie grozi strach i rozterki, które miotały tymi wszystkimi, którzy TAM byli - między 3 a 6 kwietnia 2004 r.
Pewnie, że przed i w trakcie (a może i po przeczytaniu wspomnień) czytania wraca pytanie: co TAM robili polscy żołnierze? kto Ich TAM wysłał? kogo lub czego bronili na obcej ziemi? Oby kiedyś z weteranami TEJ wojny nie stało się, jak z weteranami wojny w Wietnamie... "Wojsko polskie włączyło się do misji w Afganistanie wiosną 2002 roku. Operacja Enduring Freedom miała przywrócić spokojne życie w zrujnowanym kraju i ustabilizować jego sytuację społeczną, polityczną i gospodarczą". Potem przyszła kolej na Irak?
"W armii nikt nie wiedział, jak w praktyce będą wyglądały nasze zadania, bo nikt wcześniej niczego podobnego nie robił. Owszem, mówiono nam, że będą patrole, zabezpieczenia konwojów, składów amunicji i tak dalej. Ale nie było w polskim wojsku ludzi, którzy mieli jakiekolwiek doświadczenia w tym zakresie" - czyż to nie oskarżenie decydentów, którzy pchnęli polskich żołnierzy na Bliski Wschód! Wprost w afgańskie lub irackie piekło! Szczególne podziękowania powinny popłynąć w kierunku urzędującego prezydenta: Aleksandra Kwaśniewskiego. Ciekawe czy gdyby to było przed I kadencją równie ochoczo szafowałby polską armią, jej krwią? Może kiedyś uda mi się zadać osobiście to pytanie. Dobrze chociaż, że dostrzeżono potrzebę kulturowo-historycznego przygotowania wysyłanych żołnierzy: "Dobrze [...] spisali się kulturoznawcy i religioznawcy. Zorganizowano nam nawet spotkania z polskimi muzułmanami, którzy wyjaśniali zawiłość świata islamu, podział na szyitów i sunnitów, sposób zachowania w świętych miejscach". Tak uzbrojono ich w wiedzę dotyczącą obyczajów, mentalności, sposobów komunikacji. Każdy żołnierz otrzymał książeczkę "Irak. Vademecum żołnierza". Musi to być wyjątkowo cenny druk, bo trudno odnaleźć go w Internecie?
Co mnie zaskoczyło przed lekturą książki? Jak zwykle zainteresowała mnie strona fotograficzna.  Pisałem przy okazji cyklu"Mój Broniewski..." o wtrąceniach komunistycznej cenzury ([----]). Nie sądziłem, że w wolnej Polsce doczekam chwili... anonimizacji zdjęć w książce o tematyce historycznej! Każda twarz, która nie jest ppłk G. Kaliciakiem jest zatarta! Cud, że ktoś nie pomyślał o czarnych paskach na oczach, jak w periodyku czasów PRL:"W służbie narodu". Dziwnie ogląda się te kadry. Aż taka ochrona wizerunków? Wymogi bezpieczeństwa? Czy to znaczy, że w przyszłych muzeach będzie podobnie?...
"Misja Stabilizacyjna ma mieć charakter policyjny i taka też z początku jest. Mandat udzielony wojskom misji pozwala jedynie na działania obronne" - innymi słowy czym innym mamiono ochotników, bo tylko tacy według Autora zgłaszali się do służby, a co innego zastano na miejscu? Czy któryś z wysokiej rangi generał MON odpowiedział za podobną dezinformację? Chciałbym to wiedzieć jako obywatel państwa, na które łożę podatki!...
Ze zgrozą czyta się o innych "niespodziankach", tych związanych choćby ze sprzętem wojskowym: "Świadomość słabego lub czasem i zerowego opancerzenia pojazdów działała na wyobraźnię żołnierzy. Nie miało się pewności, że to blaszane pudło cię ochroni. Ten brak pewności powodował dyskomfort, który mógł odbić się na psychice". Chciałoby się wierzyć, że to jakiś ponury żart. I dalej jest opis pierwszego ostrzału. I pierwsza reakcja ostrzelanego pekisty: "Pierdolę... dziecko mam... rodzinę mam... wracam do domu". A powiedział to idąc nieomal na wprost świstających kul! Śmieszne? Tragiczne! Jak uspakaja nas ppłk G. Kaliciak:"W bazie doszedł do siebie dzięki pomocy pani psycholog. Przeprosił wszystkich. Nikt nie miał pretensji". Zalecano odesłanie tego żołnierza do kraju. Czy tak postąpiono? Nie wynika z treści opowieści.
"City Hall - poznajemy miejsce głównej «akcji» - to dwupiętrowy budynek w pobliżu centrum Karbali. Położony jest przy szerokiej ulicy prowadzącej do świętych meczetów. Budowla ma zielono-żółtą fasadę. Jest dość rozległa i masywna". I jest fotografia, a później kilka następnych (m. in. mieszczącego się tam więzienia). Autor bardzo szczegółowo opisuje to miejsce. Wiemy jaka była obsada, jak wyglądał układ budowli. Robi to naprawdę z żołnierską dokładnością. Jest też na s. 84 mapka, dzięki której możemy poznać dokładne rozlokowanie stanowisk obrony w City Hall!
"Na misji nie ma dat ani dni tygodnia. Jest tylko odliczanie do wyjazdu do domu"- to te bardziej osobiste akcenty wspominania ppłk G. Kaliciaka. Tak jakby chciał powiedzieć do nas: odsłużyć, zarobić i mieć to z głowy? Nie wiedziałem, że w naszych żołnierzach zazdrość mogła wywoływać armia rodem z Bułgarii. Przedmiotem zazdrości były np. BMP -"pojazdy na gąsienicach". Chodziło też o ich opancerzenie. Czytając mam wrażenie, że jakiś idiota lub bandyta (?) wyposażył polskich żołnierzy! Czy ten materiał nie mógłby stanowić podstawy dla wszczęcia śledztwa wyjaśniającego?
Opis walk w obronie City Hall, to kawałek dobre literatury faktu. Nie będę przytaczał każdego pociągnięcia z cyngiel. Zacytuję pewien wątek... zoologiczny. Przed wiekami ponoć gęsi uratowały Rzym. Gdyby mieszkańcy Pompejów obserwowali własne zwierzęta może też uniknęliby nagłej śmierci? W relacji ppłk G. Kaliciak znajdujemy coś takiego: "Zauważamy pewną prawidłowość. Na chwilę przed atakiem czy ostrzałem z kierunku, z którego później idzie ogień, dobiega nas ujadanie psów. [...] One czuwają, gdy coś niepokojącego dzieje się w ich sąsiedztwie. [...] Dzięki psom mniej więcej wiemy, gdzie wzmocnić czujność". Skąd te psy? Specjalnie szkolone? Nie! To zwykłe, miejscowe burki, które zostały w opuszczonych pobliskich domostwach.
"...nie myślimy o zabitych. Myślimy o tym, że udało się przetrwać ciężką noc, że nikt z nas nie zginął. Jesteśmy dumni, że wypełniliśmy zadanie. Ta duma daje siłę, pewność, że nic nas nie pokona. Myśli o zabitych, o zabijanie przychodzą później. [...] Tak samo jak myśl o tym, po co było to wszystko. Cała ta wojna i ta konkretna bitwa"- bo wróg ginie, polscy obrońcy mają więcej szczęścia,  nikt nie zginie! "Jest was mało, nas jest dużo; poddajcie się, nie macie szans; miasto jest zabarykadowane, jesteście sami; nikt nie przyjdzie z pomocą" - to na okrągło powtarzane wezwanie do poddania się. Autor przyznaje:"...rebeliantów jest rzeczywiście więcej, budynek naprawdę jest docięty od wsparcia i odsiecz to zły pomysł. Ziarno strachu zostało zasiane". To jest odwaga przyznać się, że były chwile zwątpienia, lęku czy strachu. I to jest wartość podobnych opowieści. Nie demonizuje, nie dramatyzuje. I zapis, który mnie kompletnie rozkłada: "Ostrzeliwują nas z moździerzy. Mają diektariewy. Mają też ręczne granatniki Pallad. Nasze granaty nasadkowe okazują się zepsute. Musieliśmy dostać jaką felerną partię, nie wybuchały". Kolejny bubel na wyposażeniu Wojska Polskiego?! Autor nie cytuje, co musiał wtedy myśleć on i jego podwładni. Salonowego raczej języka nie używali...
Na szczęście dla obrońców nadciągnęła odsiecz. Mieli jeszcze jednego, niebezpiecznego wroga, który czaił się w... środku bronionego gmachu! Kogo? Co! Zapchane toalety! Do tego nawyk kultury europejskiej? "...używania papieru toaletowego i wrzucania go do toalety jest silniejszy niż zakazy i rozkazy. Papier zatyka system kanalizacyjny. Nic już nie spływa". Co dalej? Odpowiedź znajdziecie szybko: "Pozostają skrzynki na amunicję. [...] Załatwiamy się do skrzyń i je zamykamy". 
"Nie mówimy rodzinom za dużo o wydarzeniach z City Hall. Jest nieoficjalny nacisk, by nie poruszać sprawy. Z telewizji i gazet rodziny w kraju też się o niczym nie dowiadują. [...] Wywiad lub armia boją się przyznać, że polski pododdział, oblężony przez kilka dni przez setki bojowników, zastrzelił prawie sto osób" - na dobrą sprawę dopiero teraz dowiadujemy się, że Karbala powinna nam się kojarzyć"z udziałem Polaków w największej bitwieod czasów zakończenia II wojny światowej"!  11 IX do kin wszedł film w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza. Nie zdziwię się, jak na rynku pojawi się stosowna gra komputerowa? A może już jest?
Opowieść podpułkownika Grzegorza Kaliciaka nie ogranicza się do samej obrony City Hall. Raz po raz jesteśmy świadkami prawdziwej wojny. Chyba warto od czasu do czasu powtarzać sobie: to nie symulacja!... to nie gra komputerowa!... tam nie ma dwóch/trzech/pięciu żyć!..."Ogień jest coraz gęstszy. Natrafiamy na ciała wcześniej zabitych powstańców. Ogień nie ustaje. Nie ma gdzie się schronić. Zasłaniamy się tymi leżącymi na ulicy ciałami. Trwamy tak chwilę, przykryci trupami rebeliantów". Opis Karbali, po której ulicach suną czołgi, nad głowami przelatują śmigłowce Apache, samoloty AC-130 - wojna w pełnym wymiarze! "I nagle w tę ciszę - poznajemy jeszcze jeden opis walk - w przerwę w działaniach wdziera się potężny mechaniczny huk. Poznajemy ten dźwięk. To odgłos lecącego blisko ziemi F-16. [...] F-16 odpala i kładzie cały budynek, z którego strzelec wyborowy prowadził ostrzał. [...] Budynku i snajpera już nie ma". Kiedy żołnierzy odwiedza "...przyszły prezydent Bronisław Komorowski [...] zostajemy niegroźnie ostrzelani [...] jak na przyszłego szefa sił zbrojnych przystało, prezydent przeszedł chrzest bojowy. Wyszedł z niego cało".
Książka odsłania kulisy skutków, jakie na samych żołnierzach wywarł pobyt na misji. Czytamy o  alkoholizmie, rozkładzie małżeństw i rodzin, skrajnych przypadkach depresji."Żołnierze broniący Cit Hall zostali odznaczeni Gwiazdą Iraku. To nie order. To pamiątkowe odznaczenie, w hierarchii odznaczeń szczebel niżej niż Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie"- to zdanie brzmi, jak ponury żart. Nie bez dumy podpułkownik Grzegorz Kaliciak napisał:"Czuliśmy, że wojskowe zadanie wypełniliśmy wzorowo. Zdanie, jakiego nie miał do wykonania żaden pododdział naszej armii przez ostatnie kilka dekad. Byliśmy z siebie dumni. Powierzono nam obronę budynku i tego dokonaliśmy, choć nikt nie spodziewał się tak dużego ataku". Powraca w ostatnich rozdziałach do oceny sprzętu wojennego, w jaki ich wyposażono:"...z wraków porzuconych na poboczach dróg zbieraliśmy stalowe włazy, by dopancerzyć nimi nasze pojazdy, ale wtedy robiliśmy to, bo takie były warunki". Konkluzja godna zapamiętania z całej książki: "RZUCONO NAS NA GŁĘBOKĄ WODĘ. POLITYCY I DOWÓDZTWO WOJSK NIE ZDAWAŁO SOBIE SPRAWY, JAK BARDZO JEST ONA GŁĘBOKA. A MIMO TO DALIŚMY RADĘ". I na zamknięcie opowieści optymistyczny akcent: zdjęcie podpułkownika G. Kaliciaka z żoną i synem. Bez anonimizacji. 
"Karbala. Raport z obrony City Hall. Opowieść dowódcy o największej bitwie z udziałem Polaków od czasów II wojny światowej" podpułkownika Grzegorza Kaliciaka (Wydawnictwa Czarne), to ważny głos w dyskusji w sprawie udziału żołnierzy polskich w misjach na Bliskim Wschodzie. Bez względu na nasz stosunek do decyzji o wysłaniu TAM naszych żołnierzy powinniśmy raczej z szacunek podchodzić do tego, jak się TAM zapisali. Trudno zaliczać obronę City Hall do "nowego wcielenia Zbaraża czy Chocimia", opowieść, które staliśmy się świadkami (uczestnikami?) uświadamia nam jedno: możemy być dumni z postawy "naszych chłopców". Smutne, że dopiero po latach dociera do nas, że Wojsko Polskie ma swoich bohaterów. Wyciszono Ich? Nie bez żalu przeczytamy w książce: "Po przyjeździe zaczęła się dziwna gra tym wydarzeniem, wyciszanie, udawanie, że nic się nie wydarzyło. Po co tam pojechaliśmy? Żeby udawać, że nas tam nie było?"

Paleta (XI) Jie Ma?

$
0
0
Science fiction, to zupełnie nie mój świat. Nie przyciągnęły mnie książki o tej tematyce. Nie znalazłem dobrego wzorca? Nie miał mnie kto ku niej pchnąć? Mój przyjaciel "Szymon" zaczytywał się w Lemie i tym podobnej literaturze, ba! sam to i owo kupowałem na różne okazje. I raptem - łup! Spadła na mnie ta grafika.

Usilnie zacząłem dociekać: co to? Jedno, co powtarzało się uparcie, to: Jie Ma. Ale, co to z kolei takiego? Nazwisko i imię artysty? Pseudonim? Nurt artystyczny? Już się nawet ucieszyłem, bo pojawiła się jakaś artystka o azjatyckiej urodzie. Tyle, że wyszło, że to jakaś muzyk, która grała na instrumencie, który przypominał renesansowy instrument typu...




Wreszcie dotarłem na pewną artystyczną stronę. A tam mniej więcej taki zapis (jestem skazany na automatycznego tłumacza):"Dołącz do artystycznej koncepcji wymyślonego świata. Jie Ma ma swoją siedzibę w Szanghaju. Spotykamy się w epickim świecie, który bardzo szybko może istnieć (powstać?) w erze post-cyfrowej"?


Ponury, szary świat! I w tym pojedynczy człowiek. Może TY? Może ON? Może JA? Może MY?... Z jednej strony chciałoby się przed nim zamknąć drzwi (najlepiej takie ciężkie, stalowe)! Ale on jednak nęci... Przyciąga! Choć widzimy, że powoli tchu nam braknie!...



Raz po raz pojawiają się te ilustracje. Co mnie w nich urzekło? Zagubienie człowieka w... Wielkim Świecie! W tych pracach kroi się pewne oblicze strachu przed przytłoczeniem? Może stanowią dodatek do jakieś powieści, są kadrami gier komputerowych? Nie wiem. Staram się je zrozumieć. Staram się je na swój swój sposób okiełznać. Zwykle w takich chwilach myślę, że mój blog docierają Czytelnicy dla których, to jest chleb powszedni. I może teraz śmieją się z mojej niewiedzy i bezradności.




Potęga sztuki tym się wyraża, że zatrzymujemy się przed NIĄ i zastanawiamy. Bo jeśli mamy choć drobinę wątpliwości, to chyba rewelacja! Dotknęło to nas! Wkradło w nas! Zachwyciło? Przeraziło? Ale na pewno nie minęliśmy TEGO obojętnie. Liczę, że ktoś dopisze ciąg dalszy? Może nigdy nie wrócę do Jie Ma. A może wręcz przeciwnie będę kontynuował podróż do tej zaskakującej krainy?... 



Tych kilka prac niech będzie śladem, że TO mnie zatrzymało. Postać "kosmicznego św. Sebastiana"? - tak nazwałem pracę, która jest powyżej. Może ostatnia tu zamieszczona praca jeszcze bardziej jest przeznaczona dla mnie?

Przeczytania... (81) Kordian Józef Zamorski "Dzienniki (1930-1938)" (Wydawnictwo LTW)

$
0
0
Każdy, komu nie obce są dzieje II Rzeczypospolitej, a lubi poznać jej sekrety niemalże "od kuchni", to musi poszukać "Dzienniki (1930-1938)". Autor, to nietuzinkowa postać swoich czasów: sam komendant główny Policji Państwowej generał Kordiana Józefa Zamorskiego (Wydawnictwa LTW) Nie pamiętam, kiedy i gdzie, ale jeszcze w dziecinnych latach, wpadła mi w oko fotografia, którą i tu zamieszczę: Himmler i Zamorski. Była pod nią jakaś komentarzowa złośliwość rodem z PRL-u, nie mogę jej tutaj niestety przytoczyć, bo jej nie pamiętam. 
Każdy, kto kiedyś sięgnął np. po "Strzępy meldunków" gen. Felicjana Sławoja Składkowskiego - powinien teraz wzbogacić się o spojrzenie Zamorskiego. Jego dzienniki to chwilami duże zaskoczenie. O ile pisze się, że Sławoj pisał "z poziomu jamnika" (głównie w stosunku do marszałka J. Piłsudskiego), to tym razem Czytelnik będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. Bo to, co pisał i jak pisał komendant główny PP chwilami nas rozśmieszy, chwilami obruszy, zapewne oburzy, zmusi do refleksji, zdziwi, ale i też najnormalniej wkurzy lub zanudzi jakimiś personalnymi szczegółami.

Czytam swoje książki, jak Adaś Miauczyński w "Dniu Świra": z ołówkiem w ręku i niemiłosiernie kreślę po stronach, chwilami dopisuje komentarze na marginesach, zdarza się poprawiam błędy. Książka Zamorskiego czuła na sobie mój ołówek bardzo często. I teraz patrzę na tą wypełnioną moimi karłowatościami stronę, drapię po brodzie i zastanawiam: co z tego wybrać? A może, jak z tego gąszczu wybrnąć?
Jako piłsudczyk z wychowania (a może i urodzenia?) byłem wyczulony na wszystko, co dotyczyło Marszałka. Zaskoczyła mnie informacja dotycząca spuścizny literackiejgenerała T. Rozwadowskiego:"Bolanowski twierdzi, że endecy zniszczyli pamiętniki Rozwadowskiego z czasów polskich, by nie kompromitować siebie, a nie wywyższać Komendanta, zachowali tylko pamiętnik jego służby austriackiej i wojny światowej tyczący". 
Dla Zamorskiego Józef Piłsudski to "Komendant". Nie sili się na kolejną laurkę dla "Ukochanego Wodza". Gdzie trzeba potrafi ostro zareagować na jego poczynania, w końcu padł też ofiarą polityki personalnej starzejącego się Marszałka. Krytycyzm Autora, na co zresztą zwracają uwagę historycy opracowujący zapiski naukowo, miał brać się stąd, że"pisane do szuflady"nie miały ujrzeć światła dziennego. Tym bardziej stanowią materiał wart poznania! O języku Piłsudskiego napisano wiele, ale rzadko możemy poznać relację kogoś, kto naprawdę był bardzo blisko: "Wszystko jest źle. Metody pracy durne, założenia, z których wychodzimy, głupie, gdyby nie były głupie, byłyby zbrodnią stanu, a tak są tylko idiotyzmem itd. Cały szereg podobnych epitetów. Na pytanie, jak wobec tego ma być, nie dostajemy odpowiedzi, co najwyżej takie powiedzonko jak: Oto są wasze metody pracy, zabździć, zapierdzieć i już się Wam zdaje, że wszystko zrobione".  Te określenia są doskonale znane z przemówień Marszałka, jakie kierował głównie do... posłów. Co zrobić z takim zapisem: "Charakterystyczne dla K[o]m[en]d[an]ta lubowanie się w omawianiu plugawych historii i używania plugawych wyrażeń, np. pytał Michałowskiego, czy wobec tego, że w Rumunii jest ciepło i że ciepło podnieca płciowo, jest dużo kurwerencji w armii rumuńskiej"?
Jako piłsudczyk wcale nie popierał tego, co się stało w Brześciu. Pozwolę sobie tu zrobić mały miks i połączyć kilka zdań z różnych okresów w jedną, spójną i logiczną całość. Ma się wrażenie, że pisze to współtowarzysz niedoli W. Witosaczy H. Liebermana:"...usłyszałem od Langnera[ generał, w 1939 obrońca Lwowa przed Niemcami i Sowietami - przyp KN] - nieco szczegółów o aresztowanych posłach. Otóż istotnie ostrzyżono im głowy, mieszkają po dwóch, jednak bez książek i żadnych udogodnień. Sami wynoszą nieczystości z cel, sami je szorują, szorują i zamiatają również korytarz. Zielan twierdzi, że nie wszyscy z Brześcia wyjdą żywcem - skoro jest tam Kostia Wieszatiel. Brześć z metodami stosowanymi w stosunku do więźniów przez oficerów to hańba. Trudno, ale oficer nie na to nosi mundur i broń, by być oprychem lub rakarzem".
Rozbawił mnie zapis z "8/IX [1932]": "Manewry. (...), zblazowany starszy pan, zrobił na mnie wrażenie mumii". Zabawność polega na tym, że "wyciąłem imię i nazwisko"amerykańskiego gościa, który za 12. lat na plaży Leyte na Filipinach wypowie swoje słynne: "Wróciłem!". Tak, to Douglas Mac Arthur! W chwili tego zapisu "starszy pan"miał 52 lata... Czyli dokładnie tyle samo, co piszący ten blog.
Proszę mi wierzyć wiele ciekawych spostrzeżeń dotyczy III Rzeszy, Hitlerai jego otoczenia. Ze szczegółami opisuje swój pobyt w Norymberdze i Monachium w 1938 r. To właściwie materiał na oddzielny post. Niespełna miesiąc po dojściu Hitlera do władzy Zamorski zapisał:"Hitlerowskie Niemcy wkroczyły w nader niebezpieczną drogę - tępienia ogniem i żelazem opozycji lewicowej. Represje rzeczowe i prasowe obejmują coraz szerszy odcinek. (...) fala zamknięć, konfiskat, pogromów obejmuje coraz więcej warstw, dochodząc do prasy burżuazyjnej". Właściwie trudno z tych różnych zapisów wyciągnąć jednoznaczny wniosek, co do oceny czym dla Zamorskiego była III Rzesza. 
Czy Zamorski był antysemitą? Zapis z 1935 r. może przerazić: "Zakopane. To przeklęte miejsce, polski Tel-Aviv. Aryjskich twarzy się nie widzi. Ma się wrażenie, że Polacy w Polsce wyginęli od taby. Kilku ostatnich Mohikanów chyłkiem przemyka pod reglami. Rasą tu panującą i tu nadającą ton są Żydzi i tylko Żydzi. Zakopane jest żydowskie".Dodajmy tą wypowiedź i mamy chaos: "Zdziczenie lub pochód barbarzyństwa coraz szybszy! Urodziłem się za późno. Nie pasuję do tych czasów!". To tylko dwa lata różnicy w pisaniu? O, co chodziło? O bicie Żydów na Politechnice Lwowskiej! Były premier prof. Kazimierz Bartelnie tylko, że stanął w obronie bitego studenta-Żyda, ale wydostał go z łap tłumu "wydobywszy rewolwer"! I dodał: "Nikt nie ośmielił się go tknąć. Moim zdaniem słusznie, na bandytów, bo tak określić należy napad w kilkudziesięciu na jednego, pomaga rewolwer".Jak te dwie wypowiedzi tego samego człowieka ocenić i wyważyć? 
Godne zapamiętanie jest zdanie i data jego zapisania! "3/IX[19]38" generał zanotował: "W WYSTĄPIENIE FRANCJI NIE WIERZĘ. ŻADEN ŻOŁNIERZ FRANCUSKI NIE BĘDZIE SIĘ BIŁ POZA GRANICAMI FRANCJI".Strzał w "10"! Za równy rok Francja wypowie"dziwną wojnę"III Rzeszy...
Na koniec o spotkaniu z Himmlerem: "Jest miły, mogę powiedzieć wręcz uroczy. Częstuje mnie jakimiś kanapkami". Ciąg dalszy pewnie przypadłby do gustu jaroszom i ekologom (?), bo okazało, że miast pomidora znalazł na kanapce "surowe mięso", dodał: "Oczywiście z najwyższym wstrętem zjadłem tę padlinę". Jest i spotkanie z samym Adolfem Hitlerem:"...wita mnie nader serdecznie i gestem wskazuje na fotel, bym usiadł". Rozmawiają m. in. o studiach malarskich Zamorskiego w Krakowie, tu Hitler nakazał, aby gościowi z Polski "...udostępniono wszystkie zbiory sztuki i oficjalne budynki". Konkluzja, mimo czaru i euforii, który otacza kanclerza, jest zaskakująca: "Człowiek prosty, straszny banalnością swego typu, przecie niewątpliwie, że coś w nim jest obcego, wrogiego i strasznego. Coś się w nim czai. Geniusz, który siedzi tuż przy pospolitości aż śmieszny".
Poruszyłem tu tylko kilka wątków. Wybiórczo? Egoistycznie? Subiektywnie? A niech tam! Kto chce poznać, jak oceniał obóz sanacyjny, to bez dwóch zdań szpera pośród przeszło pięciuset stronami. Oj obrywa się tam różnym Sławkom, Prystorom, Składkowskim i innym. Bardzo ciepłe, przyjacielskie, po-artystyczne związki łączyły Zamorskiego z gen. Edwardem Rydzem Śmigłym! Znajdziemy na kartach tych dzienników późniejszych bohaterów wojny obronnej 1939 r.. Jak byli oceniani - dowiemy się. Jak spełnili swój względem Ojczyzny obowiązek znamy z innych źródeł. Proszę się nie zrażać i brnąć strona po stronie. Mnie tez dopadł kryzys czytania, ale wytrwałem. Proszę się przygotować na kilka wstrząsów historycznych, szczególnie tych dotyczących lat bezpośrednio przed wybuchem II wojny światowej... A propos ekologów, zapewne poruszą ich takie zapisy, jak cytowany na koniec (16/XI [19]37): "Kupione polowanie w cenie 5 zł za bażanta. Zabiliśmy razem 340 bażantów 12 myśliwych, polując pół dnia". Zgroza! Prawdziwa rzeź!...

PS: Jeśli ktoś wrzuci do wyszukiwarki hasło "Zamorski" trafi na... ten tekst ze stycznia 2013 r. To były początki tego blogu. Nie istniał cykl "Przeczytania". Z racji kolejnej rocznicy Narodowego Święta Niepodległości postanowiłem przypomnieć, nieznacznie zmodyfikować i zamieścić ten tekst. Szkoda by było, aby tak ważne źródło jak "Dzienniki (1930-1938) gen. K. J. Zamorskiego  uszły uwadze szczególnie nowych Czytelników blogu.

Przeczytania... (82) Louisa B. Waugh "Spotkajmy się w Strefie Gazy" (Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI i S-ka)

$
0
0
"...czasem Gaza wydaje się teatrem, w którym my wszyscy - Izraelczycy, Palestyńczycy, zagraniczni dziennikarze i pracownicy humanitarni - odgrywamy role wyznaczone nam w niekończącym się scenariuszu, którego znudzony świat nie ma już ochoty oglądać"- tak kończy się część II książki, którą napisała Louisa B. Waugh. "Spotkajmy się w Strefie Gazy", Wydawnictwa PRÓSZYŃSKI i S-ka, nie powstała za biurkiem. Podtytuł utwierdza nas, że mamy do czynienia z oryginalnym przekazem -"Prawdziwe opowieści o życiu w największym na świecie «więzieniu na wolnym powietrzu»" (ang. "Meet Me in Gaza: Uncommon Stories of Life Inside the Strip").Od razu przyznam się, że dla mnie to była naprawdę orientalna podróż. W swych książkowo-historycznych peregrynacjach rzadko bywam w tym regionie świata. Krucjaty! Krzyżowcy! Ale współczesność w regionie, który określamy dumnym mianem "Ziemi Świętej"jest dla mnie mglistą plamą na mapie moich zainteresowań. Tym bardziej sięgnął po tą książkę, którą dla nas przetłumaczył Tomasz Wilusz.
"Społeczność międzynarodowa, kimkolwiek jest ta bezładna zbieranina - naprawdę tego nie wiem - bojkotują Gazę i Gazańczyków od czasu zwycięskich dla Hamasu wyborów w styczniu 2006 roku. Nie robię sobie więcej zbyt wielkich nadziei. Czuję się trochę tak, jakbym pisała list do Boga" - proszę mi wierzyć podobne oświadczenie wbija nas w ziemię. Zresztą sami sobie odpowiedzmy uczciwie: co wiemy o tym rejonie świata? Czy mam poczucie niewiedzy? Mam. Tak, ta książka może w nas obudzić różne uczucia. To jest tego gatunku wyjątkowa książka, która odziera nas z centro europejskiego zadowolenia? Co każdy z nas zrobił dla Gazy? Powiecie: stawia głupie pytania? A ja powiem: sam fakt, że rodzą się w mojej głowie świadczy jak bardzo świat opisany przez  L. B. Waugh mną wstrząsnął. Dobór"wyjątków"z tej książki ma również obudzić Was, którzy to czytacie. To jest zaproszenie do przeczytania.
 "Arabski to poezja; jak inaczej opisać język, w którym jest słowo - m'nowrah - na określenie kobiety, która promienieje; i imię Bassem, które oznacza «ten, który tak często się uśmiecha»?" - nawet jeśli nam "nie po drodze" z Autorką w zainteresowaniu, fascynacji i umiłowaniu świata arabskiego, to Jej narracja może zrobić wyłom w naszym pojmowaniu tego odmiennego świata. Europejczyk, a gro z nas zalicza się do tego grona, którzy "nie dotknęli" tamtejszego życia (czytaj: realiów), moim zdaniem nie jest w stanie GO pojąć. Jeśli są między nami tacy, którzy wierzą, że można TAM zasiać ziarno europejskiej czy amerykańskiej demokracji i wyrośnie z tego odmiana pustynnej róży arabskiej demokracji, to chyba jednak jest niespełna rozumie. Nie rozumiejąc ICH, dalej brnąć w swej niewiedzy powtarza komunały! Proszę rozważyć ten zapis:"Muni jest dumny z różnic między kulturą arabską a zachodnią.
- My, Arabowie, nie jesteśmy ludźmi Zachodu i sądzę, że nie powinniśmy naśladować zachodniej kultury. Nie należy też tego od nas wymagać - mówi". Tylko ten krótki monolog powinien oduczyć nas, że nie da się przeflancować europejskich wzorców między Arabów. Tak przy okazji odpowiedzmy sobie na pytanie (Autorka od czasu do czasu wciąga nas najczystszą w swej formie narrację historyczną!): jak wiele cywilizacja europejska zawdzięcza Arabom? Czy Czytelniczkom spodobają się poglądy tegoż Muniego na temat kobiet, ich wolności - jaką poznał w Wielkiej Brytanii? Zaskakujące jest, że chyba jednak przychodzi nam przyznać rację rozmówcy L. B. Waugh. I to może zaboleć? Szczególnie ultra-Europejczykom!
"Gaza - jedno z najstarszych, najszczelniej odizolowanych i najuważniej obserwowanych miast na świecie - zawsze żyła pod obcą okupacją. Nigdy nie pozwolono jej decydować o własnym losie"- oto jeden ze śladów narracji historycznej, o której wspominałem wyżej. Proszę się nie obawiać, jeśli nie sięgaliśmy wcześniej po dzieła "antycznych mistrzów", nie śledziliśmy zbyt uważnie dziejów Aleksandra Macedońskiego (Ἀλέξανδρος ὁ Τρίτος ὁ Μακεδών), to Autorka nam w tym pomaga. Na tym też polega zaskakująca wartość tej książki. Tak, nie ogranicza się do pokazywania sterroryzowanej strachem Strefy Gazy, stawianymi płotami, problemami dnia codziennego. Rys historyczny dopełnia obrazu! Nawet nie zauważamy, jak nas wciąga...
"W całej Strefie Gazy, zwłaszcza na północy i w mieście Gaza, gdzie toczyły się najcięższe walki, ludzie ze stoickim spokojem odbudowują swoje domy i swoje życie" - to jest naprawdę świat, którego przeżycie wykracza poza nasze zakresy myślenia i odczuwania. Jak ją odczytywał stojący na granicy Strefy izraelski żołnierz? Miał-że on okazję zajrzeć do niej? Czytał ją? Wie o jej istnieniu? Nie dysponuję tak wiedzą. A Gazańczycy? 
"Myślę o wyrachowanych okrucieństwach tej wojskowej okupacji i podejmowanych tu, w Erez, bezdusznych decyzjach, kogo przepuścić przez granicę, a kogo ukarać za odmowę zdrady samego siebie zawróceniem do Gazy" - nigdy do końca nie pojmę, jak to możliwe, że Naród, który kiedy spychano za mury gett teraz samo wznosi mury! Mury nieufności, wrogości i wzajemnej nienawiści? Powiecie, że inaczej być nie może wobec aktów terrorystycznych? "Pod koniec zimy pewien Palestyńczyk wysadza się w powietrze w centrum handlowym w izraelskim mieście Dimona, zabijając panią idącą do banku. Ten pierwszy od ponad roku palestyński zamach samobójczy w Izraelu mocno mną wstrząsa, bo nie słyszę słowa współczucia dla ofiary. Nikt nie raduje się z jej zabójstwa, nikt nie wychwala też śmierci palestyńskiego szahida, czyli męczennika [...]". Wśród ludzi wkrada się strach, aby nie okazało się, że ów desperat pochodził z Gazy:"Bo jeśli tak -czytamy dale - niech Bóg nam dopomoże, mówią; Izrael postara się, by cała Gaza słono za to zapłaciła". 
"Nie jesteśmy zwierzętami ani ofiarami, tylko zwykłymi ludźmi, którzy chcą, żeby pozwolono im żyć i oddychać pełną piersią" -   Louisa B. Waugh cytuje wypowiedź Mahmuda. Sympatie Autorki są, jak chyba się domyślamy, po stronie Gazańczyków. Mieszka z nimi, zaprzyjaźnia się, uczy języka, wraca do Nich, jak do Rodziny. Piszę wielką literą, aby utkwił nam Jej emocjonalny stosunek do ludzi, których życie próbowała opisać i przekazać go NAM. 
"Kiedy Amal stał obok lodówki i szykowała sałatki do mięsa, izraelski pocisk czołgowy kalibru 122 mm wpadł przez okno sąsiedniej sypialni należącej do jej córek i uderzył w ścianę kuchni. Wybuch urwał Amal głowę i zabił jej trzech synów i jedną córkę" - to opis zdarzenia z 5 stycznia 2009 r. Jeden z wielu ataków! Odpowiedzią są rakiety Hamasu:"...gdyby nie rakiety -  Louisa B. Waugh cytuje wypowiedź jednej z mieszkanek Strefy Gazy - Izrael po prostu robiłby z nami, co by chciał. Rakiety to ostrzeżenie dla Izraela, że się nie ugniemy". Po chwili dodaje: "Louiso, naprawdę sądzisz, że jeśli gazańscy bojownicy przestaną odpalać rakiety, Izrael odpowie tym samym?". Wet za wet? Obraz ojca, który wychodzi ze zburzonego domu z... nogą oderwaną od ciała zabitego dziecka! "Biegnąc, podnosi ją coraz wyżej, aż w końcu przyciska ją do piersi; kiedy znajduje się na wprost kamery, widzę zgrozę bijącą z jego oczu, nieprzytomną zgrozę, jakiej dotąd nie widziałam w oczach człowieka [...]". To jeden z wielu obrazów, które przekazała nam swoją książką Louisa B. Waugh. Trudno się po nich otrząsnąć. I myśleć na inny temat.
"Autor relacji podaje, że w ciągu ostatniej doby wojsko izraelskie zabiło pięćdziesięciu dwóch Gazańczyków. To wydaje się nierzeczywiste. Ale jest rzeczywiste jak cholera"- jak przejść obojętnie wobec tej i innych statystyk, które wypełniają dzień za dniem w Strefie Gazy. "W trakcie operacji Zimowy Upał siły izraelskie zabiły stu dziesięciu Gazańczyków; prawie połowa ofiar to cywile, w tym dwadzieścioro sześcioro dzieci". Pewnie, że był odwet: "Bojownicy gazańscy w tym czasie wystrzelili w stronę Izraela około dwustu rakiet i pocisków moździerzowych". Krwawe żniwa... Żywa jest pamięć o maskarze Gazańczyków z listopada 1956 r. Zbrodnia została udokumentowana przez ONZ.
Dla nas pojęcie "F-16", to tylko techniczna lotnicza "nowinka"? Duma polskiej armii? Dla mieszkańców Strefy Gazy realne zagrożenie i... powód do "czarnego humoru":" Czekaj, aż poderwą F-16! Jak nam świsną nad głowami, będziemy mieli sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć POWAŻNYCH kłopotów! - Wszyscy wokół śmieją się na jego słowa, ja też". 
Jak odbierać książkę "Spotkajmy się w Strefie Gazy"? Jestem zdania, że to krzyk bezsilnej rozpaczy Gazańczyków! Czy książka jest oskarżeniem Izraela? Proszę samemu sobie wyrobić zdanie. Codzienność w Strefie Gazy jest trudna do wyobrażenia! Brak prądu, wody, kopanie tuneli, aby przemycić z "izraelskiej strony" towary. Louisa B. Waugh - jest głosem znad Strefy Gazy! Czy do całego Świata? Nie wiem. Ale przemawia na pewno do NAS. Warto byłoby poznać relacje tych, którzy padli ofiarami Hamasu. Dopóki takiej książki nie mamy (może tylko o niej nic nie wiem?) - obraz tego, co TAM nie będzie pełny. Dla Gazańczyków kwestia jest prosta: Żydzi są po prostu kolejnymi okupantami ich rodzimej ziemi!
Nie chcę zostawiać tylko obrazu broczącego krwią świata. Warto przyswoić sobie to, co napisała Louisa B. Waugh, bo to piękne i mądre:"IMPERIA I OKUPANCI PRZECHODZĄ I ODCHODZĄ, ALE MIŁOŚĆ ZWYCZAJNYCH LUDZI DO SWOJEJ ZIEMI - I WIĘŹ, KTÓRA ICH Z NIĄ ŁĄCZY - MA NAJGŁĘBSZE KORZENIE". 
Viewing all 2251 articles
Browse latest View live